poniedziałek, 29 czerwca 2015

Agnieszka Wojdowicz - "Niepokorne. Klara"

Znane z pierwszego tomu młode panny, choć borykają się z przeciwnościami losu, wciąż żyją zgodnie z własnymi przekonaniami. Klarę Stojnowską, aktywistkę i emancypantkę, dopadają nieuniknione rozterki sercowe, Judyta Schraiber lecząca rany po porzuceniu decyduje się na wyjazd do Wiednia, natomiast Eliza wiedzie życie względnie spokojne i poukładane. Wszystkie trzy szukają jeszcze swoich ścieżek i próbują odnaleźć szczęście; stają przed dylematami i muszą dokonywać trudnych wyborów.

Główną bohaterką drugiej części Niepokornych jest Klara i już sam ten fakt sprawił, że rzuciłam się na tę powieść jak czytelnicze wygłodniałe zwierzę. Z całej trójki to właśnie ona jest moją ulubioną postacią, bo dumnym i buntowniczym charakterem przypomina mi własną życiową postawę. Nadzieje co do książki miałam wielkie i absolutnie się nie zawiodłam - gdy przysiadłam do lektury na chwilkę przed pracą, ani się obejrzałam, gdy za mną było 100 stron. Jeszcze tego samego dnia, późnym wieczorem pochłonęłam niemal całą resztę, a opowieść zakończyłam z bijącym sercem i wypiekami na twarzy. Myślałam, że wśród zmęczenia i nawału pracy żadna książka nie będzie w stanie mnie poruszyć, a jednak - czytałam z zapartym tchem i mogę powiedzieć tylko jedno: jestem zachwycona.

Agnieszka Wojdowicz utrzymuje niesamowicie wysoki poziom literacki. Opisy są bogate, barwne i skutecznie pobudzają wyobraźnię - czytelnik ma wrażenie, że wraz z bohaterkami zwiedza alejki Krakowa i Wiednia, obserwuje zachowania ludzi czy przypatruje się charakterystycznym dla epoki strojom. Mimo szerokich opowieści, nie mamy wrażenia przesytu czy nudy. Dużym atutem są też dialogi - próżno tu szukać krótkich i nienaturalnych wymian komunikatów. Wypowiedzi bohaterów są rozbudowane, pełne i całkowicie utrzymane w konwencji językowej. Autorka zadbała o najdrobniejsze szczegóły swojej opowieści i ani na moment nie pozwoliła swoim postaciom na wyjście z ról czy niedopełnienie konwenansów. Dzięki temu opowieść jest bardzo spójna, wyraźnie przemyślana i z powodzeniem mogłaby uchodzić za tekst napisany wiele lat temu.

Jeśli szukacie naprawdę dobrej książki osadzonej w XIX-wieku, z całego serca mogę Wam polecić trylogię Niepokorne. To pełna emocji opowieść o losach rodzącej się emancypacji i życiu kobiet, które nie chciały godzić się na zastany porządek świata. Przy tym wszystkim jest to historia niezwykle wręcz naturalna - nie ma tu sztucznie wykreowanych trudności, szaleńczych przygód czy zagadek. To samo życie, codzienne problemy, które są w stanie poruszyć czytelnika nie mniej niż wybujała wyobraźnia autorów. Mnie podoba się bardzo i już nie mogę się doczekać finału opowieści - mam nadzieję, że będzie równie zachwycający.





Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Nasza Księgarnia.
Recenzja tomu pierwszego znajduje się tutaj.

niedziela, 28 czerwca 2015

Emil Strzeszewski - "Ród"

Miasto - mikroświat, który chcielibyśmy utrzymać z dala od własnego życia, a jednak podskórnie czujemy, że jest bardzo, bardzo blisko. Miejsce zdegenerowania, rozkładu, zapomniane przez Boga i porządnych obywateli. Tu społeczność rządzi się swoimi prawami, którym najczęściej daleko do moralności, a ci, którzy do Miasta trafili, będą musieli skonfrontować się ze swoim życiem, trudnym losem i własną, prawdziwą, odartą z masek osobowością. Wielu nie przetrwa, jednak znajdą się i tacy, którzy wyjdą ze sprawy zwycięsko.

Książka podzielona jest na cztery części, z których każda jest w pewnym sensie osobną opowieścią - trafiamy w nowy moment czasowy, spotykamy inne postaci. Z drugiej jednak strony im bardziej zagłębiamy się w tekst, tym mocniej widzimy powiązania między poszczególnymi fragmentami, a to, co wydawało się strzępami, składa się w jedną historię, która tworzy względnie foremną całość. Niestety, cały proces przebiega bardzo wolno - przez prawie całą książkę mamy jedynie własne domysły, które w dodatku nie muszą okazać się słuszne. W moim odczuciu jakiegokolwiek napięcia czy oczekiwania zwyczajnie nie było, w dodatku akcja była bardzo nierównomierna - przez większość czasu niemiłosiernie się dłużyła, a gdy w końcu przyspieszała, trudno było nadążyć za galopującymi scenami i zmieniającą się sytuacją mało znanych bohaterów.

Muszę też przyznać, że mam duży problem z oceną merytoryczną tej książki, a to dlatego, że najzwyczajniej w świecie wielu jej aspektów nie zrozumiałam. Wśród opinii innych znalazłam sporo wskazań na rzekome odniesienia i rozbudowaną warstwę metaforyczną - niestety, nawet po dłuższym zastanowieniu nie odkryłam tego wszystkiego w poznawanym tekście. Podczas lektury miałam wrażenie (a może jedynie nadzieję?), że powieść będzie miała swoje drugie dno, jednak ja go nie odnalazłam; owszem, niezwykłości i tajemnic jest tu sporo, jednak ich konstrukcja całkowicie mnie odstrasza.

Kolejnym argumentem na nie był niestety język. W tekście znalazło się sporo potoczyzmów, które nie znajdują uzasadnienia w stylu wypowiedzi bohaterów czy czymkolwiek innych, są również błędy. Styl niski przeplata się z wyższym, co jest bardzo nieprzyjemne dla odbiorcy i bardzo ciężkie do oceny. Wiele zdań, które mają brzmieć mądrze i filozoficznie, gubi swój sens i staje się przysłowiowym "masłem maślanym"; przemyślenia ocierają się o frazesy i całkowicie tracą na wartości. Mnie czytało się to po prosu źle.

Z pewnością nie poleciłabym tej książki jako tekstu uniwersalnego. Potencjalny czytelnik powinien przede wszystkim mieć dużo cierpliwości i samozaparcia, a także odrobinę wyobraźni i chęci do poszukiwań drugiego dna. Odarta z nadziei na warstwę filozoficzną powieść staje się zwyczajnie nudna i przydługa (mimo niewielkiej objętości), choć zapewne znajdą się osoby, którym ten oniryczny, niejasny charakter tekstu się spodoba. Dla mnie przeszkodą była także sfera literacka. Niestety, przy złożeniu obu tych aspektów razem, otrzymujemy mieszankę, przez którą brnie się trudno, a której rozwiązanie nie przynosi należytej satysfakcji.





Za udostępnienie e-booka do recenzji dziękuję serdecznie Wydawnictwu Genius Creations.

piątek, 26 czerwca 2015

Michael Russell - "Miasto cieni"

Dublin roku 1932 - stolica ultrakatolickiego państwa Irlandzkiego o sztywnych regułach, za złamanie których grożą ogromne nieprzyjemności. Za sprawą prowadzonego śledztwa, a także osobistej sytuacji rodzinnej, w sam środek walki z systemem trafia detektyw Stefan Gillespie. Choć pierwotnie ma się zająć sprawą aborcjonisty, jego losy krzyżują się z pewną piękną Żydówką, której przyjaciółka zaginęła. Poszukiwania zaprowadzą parę daleko na Wschód Europy i przysporzą wielu niecodziennych trudności.

Wraz z autorem zwiedzamy nie tylko Dublin, ale też włoski Triest czy nasz rodzimy Gdańsk. Przemierzamy kolejne uliczki, słuchamy gwaru ulic i obserwujemy przechodniów, z których każdy reprezentuje sobą kanon zachowań charakterystycznych dla XX wieku. Z każdej strony książki bije klimat epoki i jest to niezwykłą jej zaletą - czytelnik ma okazję po prostu poczuć, jak wyglądała ówczesna sytuacja w Europie. Opisy są bogate, rozbudowane i bardzo plastyczne, poza tym doskonale oddają charakter tamtych lat.

Niestety, taka dokładność jest równocześnie zaletą i wadą. Z jednej strony możemy zachwycić się klimatem, równocześnie jednak wielu czytelników może po prostu poczuć się znudzonych. Książka jest pełna tekstu - ma małą czcionkę i mikroskopijne marginesy, a dodatkowo składa się z dość długich opisów. Taka konstrukcja niejednego przytłoczy, w dodatku całkiem słusznie, bowiem właściwa treść snuta jest powoli i w pewnym sensie ociężale. Potrzeba czasu, aby wgryźć się w historię i popłynąć zgodnie z jej leniwym rytmem, a i to nie gwarantuje sukcesu. Mimo że jest to kryminał, czytelnik nie odczuwa parcia na rozwiązanie zagadki, ani też szczególnych emocji związanych z prezentowanymi wydarzeniami - ot, po prostu historia, która się zdarzyła i została opisana.

Choć na lekturę musiałam poświęcić dużo czasu, nie jest to historia, z którą w jakiś sposób się związałam. Zagadka była tak rozmyta, że miejscami w ogóle o niej zapominałam, a nieliczne sceny akcji nie były w stanie uratować ogólnego obrazu. Widać wyraźnie, że autor ma świetny warsztat i potrafi pisać, jednak nie każdemu spodoba się efekt tej pracy. Jest to raczej książka dla czytelników, którzy lubią niespieszne opowieści mocno osadzone w realiach danej epoki, wielowymiarowe, skomplikowane, z mocnym społeczno-politycznym tłem; dla tych, którzy preferują powolne odkrywanie tekstu, a wątki kryminalne cenią jako subtelny dodatek. Jeśli mowa o Was - na pewno się nie zawiedziecie.






Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Sine Qua Non.

czwartek, 25 czerwca 2015

Gillian Anderson, Jeff Rovin - "Nadchodzi ogień"


Patrząc na półki w księgarniach można niejednokrotnie dojść do wniosku, że w dzisiejszych czasach książkę może napisać absolutnie każdy, kto cieszy się jakąś popularnością. Coraz częściej ze sklepowych regałów spoglądają na nas “dzieła”, które wyszły spod ręki muzyków, sportowców, prezenterów telewizyjnych, modelek, blogerów (może my z Kaś też kiedyś wydamy książkę?) czy aktorów. Z jednej strony to spora gratka dla fanów tych osób, z drugiej zaś - można mieć pewne wątpliwości co do umiejętności pisarskich kogoś, kto większość życia zajmował się czymś zupełnie innym. Osobiście podchodzę raczej dość sceptycznie do takich książek, jednak gdy usłyszałem, że na rynku pojawić ma się powieść Gillian Anderson (znanej między innymi z serialu Z archiwum X), w dodatku napisana wspólnie z pełnoprawnym pisarzem, postanowiłem zaryzykować.

Caitlin O’Hara, ekspertka w leczeniu traum u dzieci, na prośbę przyjaciela ma zająć się nowym przypadkiem. Pod jej opiekę lekarską trafia Maanik, córka indyjskiego ambasadora przy ONZ, która była świadkiem próby zamachu na swojego ojca. Choć poprzedni lekarz stwierdził PTSD, Caitlin nie jest pewna tej diagnozy; przebieg ataku na ambasadora nie był szczególnie dramatyczny, a objawy występujące u Maanik są nad wyraz dziwne - dziewczyna wpada w transy, w trakcie których wykonuje gesty rękoma i wypowiada słowa w dziwnym języku. Im bardziej doktor O’Hara zagłębia się w sprawę, tym więcej rzeczy wydaje się dziwnych, wykraczających poza ludzkie rozumienie. Co tak naprawdę dzieje się z Maanik? Jaki ma to związek z negocjacjami między Indiami i Pakistanem, w których uczestniczy ojciec dziewczyny? I co to wszystko ma wspólnego z podobnymi przypadkami dzieci w innych krajach, a także z nietypowymi zachowaniami zwierząt?

Ponad dwieście odcinków Z archiwum X, w których zagrała Gillian Anderson, zrobiło swoje - jeśli miałbym do czegoś porównać Nadchodzi ogień, to byłby to właśnie ten kultowy serial. W powieści otrzymujemy taką samą mieszaninę thrillera z horrorem i sci-fi, wzbogaconą o elementy fantastyki i coś, co w jakimś stopniu nawiązuje do pewnych teorii paranaukowych. Co jednak odróżnia książkę od telewizyjnego cyklu, to tempo akcji - w książce Gillian Anderson fabuła rozwija się powoli, stopniowo ujawniając czytelnikiem kolejne informacje. W dodatku trzeba mieć świadomość, że Nadchodzi ogień to pierwszy tom cyklu; mimo że historia opowiedziana jest spójna i na swój sposób zakończona, nie sposób nie odnieść wrażenia, że fabuła książki to w rzeczywistości preludium do większej opowieści.

Przyznam szczerze, że debiutancka powieść aktorki wypada nad wyraz porządnie. Może to zasługa współpracy z pisarzem z niemałym dorobkiem, może efekt talentu Gillian Anderson, bądź wpływ jej doświadczeń zawodowych na planie serialu - nie wiem, nie potrafię jednoznacznie stwierdzić, pewnym jest jednak, że cała fabuła tekstu jest wyjątkowo spójna. Ciężko doszukać się dziur logicznych, a każda scena, nawet pozornie mało istotna, wydaje się wnosić coś to opowiadanej historii. Nawet gdy w pewnym momencie byłem przekonany, że w książkę wkradł się karygodny błąd, to ponad sto stron później okazał się on być celowym zagraniem.

Tak naprawdę jedyne, o co mógłbym się przyczepić, to kreacja głównej bohaterki. Caitlin O’Hara jest osobą twardo stąpającą po ziemi, której przekonania są dość jasno określone, mimo to z zaskakującą lekkością akceptuje ona to, że pewne rzeczy wykraczają poza standardowe rozumowanie. Co więcej, na pewnym etapie historii zaobserwować można przeskakiwanie bohaterki między dwoma skrajnymi podejściami - co rusz Caitlin obmyśla nieprawdopodobne teorie dotyczące wydarzeń z książki tylko po to, by chwilę później patrzeć na wszystko w racjonalny sposób. Odniosłem wrażenie, że bohaterka jednocześnie przejawia cechy obojga głównych bohaterów Z archiwum X, co zaowocowało niespójnym wynikiem.

Po Nadchodzi ogień sięgałem z dużą dozą niepewności, jak się jednak okazało - niepotrzebnie. Współpraca Gillian Anderson z Jeffem Rovinem zaowocowała książką, którą naprawdę warto przeczytać - to solidnie skonstruowany thriller pełen ciekawych rozwiązań, który wciąga i zapewnia sporo rozrywki. Nawet nieco powolne tempo akcji i nienajlepsza kreacja głównej postaci nie były w stanie zaważyć na pozytywnym wrażeniu, jakie odniosłem podczas lektury. Myślę, że wszyscy fani przygód Muldera i Scully będą zachwyceni po zetknięciu się z tą powieścią, a i inne osoby nie powinny się wahać przed jej przeczytaniem.





Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Literackiemu.

środa, 24 czerwca 2015

Romina Russell - "Zodiak"

Świat w Zodiaku zbudowany jest z dwunastu Domów, z których każdy odpowiada innemu znakowi znanemu z naszej astrologii. Choć reprezentują różne wartości, wzajemnie się uzupełniają i żyją we względnym spokoju, przynajmniej do czasu, gdy Dom Raka zostaje dotknięty niecodziennym i nieprzewidzianym kataklizmem. Jak to się stało, że żadnemu z jasnowidzów nie udało się dostrzec zagrożenia z odpowiednim wyprzedzeniem? A może za problemami stoi coś więcej niż zwykła niepomyślna koniunkcja gwiazd? Szesnastoletnia Rho zdaje się widzieć i rozumieć więcej niż najtęższe umysły jej Domu, przez co w obliczu zagrożenia będzie musiała objąć przywódcze stanowisko.

Bardzo spodobał mi się pomysł na wykreowany przez autorkę świat. Tematyka astrologiczna jest mi w miarę bliska, a poza tym widać wyraźnie, że idea, która pojawiła się w pisarskiej głowie, jest spójna i przemyślana. Romina Russell stworzyła nową jakość w oparciu o to, co już znane - wykorzystała horoskop i wynikające z niego cechy charakterystyczne poszczególnych znaków zodiaku i w oparciu o nie wykreowała bogate i różnorodne tło. Mimo że wszystko - od podziałów między Domami aż do legendy o Wężowniku - jest tylko przedrukiem, nie czujemy się przytłoczeni wtórnością; wręcz przeciwnie - kontakt z powieścią daje wrażenie świeżości. Autorka pięknie rozbudowała i omówiła specyfikę konkretnych znaków, dając im indywidualny wygląd, zawody, powitania, przywódców, a nawet różne wersje tej samej legendy opowiadanej dzieciom na dobranoc.

Niestety, o ile świat przedstawiony zbudowany jest wspaniale, o tyle sama fabuła woła o pomstę do nieba. Powieść to jeden wielki schemat, w dodatku (w moim odczuciu) stworzony mocno na siłę. Podczas lektury miałam wrażenie, że książka powstała jako powieść dla dorosłych, jednak w odpowiednim momencie jakiś "życzliwy" doradca podpowiedział autorce, że całość sprzeda się lepiej, jeśli zaadresuje się ją do nastolatków. W rezultacie otrzymujemy kompletnie niespójną bohaterkę, która w jednej chwili staje na czele starszyzny swojego Domu, w drugiej zaś przeżywa miłosne rozterki oraz swój pierwszy raz (wiecie, że w świecie astrologii też używa się prezerwatyw? nie wiem, czemu tak bardzo utkwiło mi to w głowie...). Wątek miłosnego trójkąta oczywiście się pojawia i jest po prostu wciśnięty w fabułę - o ile w niektórych powieściach z gatunku young adult można przyznać, że miłosne dywagacje są naturalne i uzasadnione, o tyle tutaj jedynym argumentem, który je tłumaczy, może być skrajna niedojrzałość (głupota?) bohaterki. Do tego wszystkiego w fabule pojawia się sporo nieścisłości - do dziś nie wiem na przykład, dlaczego manipuluje się psychiką głównej bohaterki, która raz po raz dowiaduje się, że (naprzemiennie) odnalazła lub straciła rodzinę.

Zostawiam Was z zamętem, bo sama mam takowy w głowie. Jeśli lubicie klimat YA i nie przeszkadzają Wam nienaturalne miłosne podboje nastolatek - sięgajcie śmiało, nie zawiedziecie się. Powieść czyta się szybko, jej fabuła przyjemnie wciąga i wywołuje emocje, poza tym zapoznacie się z naprawdę fajnie wykreowanym światem. Moim zdaniem jednak powieść dużo lepiej by wypadła, gdyby była przeznaczona dla dorosłych lub choćby odrobinę wyszła poza schemat. Jej potencjał był naprawdę spory, a jednak został mocno zmarnowany. Szkoda.





Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie YA!, będącemu częścią GW Foksal.

wtorek, 23 czerwca 2015

Nie taki język straszny... #6 Ku przestrodze

Czasami zdarza się tak, że pewne sprawy nas wciągają, pochłaniają i sprawiają, że wszystko inne przestaje się liczyć. W obliczu pracy, studiów, niespodziewanych zdarzeń losowych lub zwykłego lenistwa decydujemy się na ograniczenie aktywności, a ofiarą takich działań jest najczęściej to, co mogłoby nas rozwijać. W moim przypadku, gdy tylko więcej spraw spadło na moją głowę, na pierwszy ogień spraw "do odstawki" poszła nauka języka. Mimo że poznawanie nowych słówek i coraz lepsze rozumienie rosyjskiego bardzo mi się podobało, zaczęło mi brakować samozaparcia, czyli niezbędnego elementu wszelkich aktywności. Po swoje kartoniki sięgałam coraz rzadziej, a jednorazowemu podejściu poświęcałam coraz mniej czasu. Skończyły się słówka, które znałam z wiedzy ogólnej. Byłam zmęczona, rozkojarzona i nic nie wchodziło mi do głowy.

Fiszki są metodą prostą, łatwą i przyjemną, ale w zamian za lekką formułę wymagają jednego - systematyczności. Jeśli nie jesteśmy w stanie poświęcać na nie czasu często, nauka wraz z nimi mija się z celem, bowiem sensem metody nie jest przyswajanie na raz dużych partii materiału, a dawkowanie go połączone z częstym powtarzaniem. To właśnie wracanie do przerobionych już słówek sprawia, że zaczynamy lepiej je kojarzyć i łatwiej nam ich używać w bardziej skomplikowanych konstrukcjach. To powtarzanie jest rzeczywistą nauką. Niestety, raz powstałe braki trudno jest nadrobić, bo zdobyta, a nieugruntowana wiedza praktycznie znika z naszego umysłu.

Co zatem dzieje się, kiedy z jakichś powodów zaniechamy nauki w samym środku i odłożymy nasz zestaw na dłuższy czas? Efekty będzie widać przede wszystkim po przejściu do drugiej i trzeciej przegródki, kiedy rozpoczną się quizy z już opracowanych słówek. Kiedy spróbowałam tej metody po przerwie, po prostu się załamałam - nie pamiętałam niemal nic, więc przy pierwszym podejściu drugą przegródkę opuściło ledwie kilka lichych kartoników. Spadła moja motywacja, zniechęciłam się. Dopiero kolejne próby pokazały mi, że wciąż jestem w stanie cokolwiek przyswoić i że w pamięci pozostały jakieś ślady z wcześniejszych fiszek. Co prawda nauka po takiej przerwie zajęła mi dwa razy więcej czasu, niż by to było w przypadku regularnego powtarzania, ale poziom udało się odbudować, a ja sama dostałam nielichą nauczkę na przyszłość.


W najbliższych dniach kończę Starter, więc wrzucę trochę czasowo-słówkowych statystyk; zobaczycie także moją deklarację dalszej, systematycznej nauki. Mam też w planach kilka postów okołorosyjskich, które, mam nadzieję, zwrócą Waszą uwagę. Nade wszystko proszę jednak o trzymanie za mnie kciuków, tak, aby już nie zabrakło mi motywacji do nauki i systematyczności.


niedziela, 21 czerwca 2015

Agnieszka Tomczyszyn - "Ezotero. Córka wiatru"

Pewnie wiele razy o tym wspominałam, ale różne są moje motywacje przy sięganiu po daną książkę. Na czele tej (nie)chlubnej statystyki zdecydowanie stoi okładka wraz ze znajdującym się na niej opisem; jeśli tenże trafi w mój (szeroki, oj, szeroki...) gust, jest duża szansa, że z książką spotkam się ponownie. Czasem jednak zdarza się tak, że moją uwagę zwraca coś innego; tak właśnie było tym razem, bowiem w przypadku książki Agnieszki Tomczyszyn czynnikiem był... tytuł. Wszystko, co związane z magią, wzbudza moje wiedźmie zainteresowanie, a tutaj odnalazłam zapowiedź takiej właśnie treści. Czy moje oczekiwania zostały spełnione?

Jeśli wydaje Wam się, że macie życie pełne dziwactw, powinniście poznać Latte. Dziewczyna nie tylko ma imię jak kawa z mlekiem, ale też przyszło jej dorastać niemal wyłącznie w towarzystwie nieco dziwnej matki. Fi nie dopuszcza do rodzinnego życia nikogo z zewnątrz, za to zdarza jej się znikać - w regularnych odstępach, choć nie wiadomo gdzie. Silna więź matki i córki zaczyna ulegać zmianom, kiedy na jaw wychodzą skrywane od lat tajemnice; dziewczyna decyduje się pójść swoja drogą, a w zmieniających się okolicznościach zaczyna odkrywać własny, silny dar.

Odnosząc tytuł do treści, nie można powiedzieć, że jest mylący - rzeczywiście szeroko pojęta magia, czy też ezoteryka, są tu obecne i stanową ważny element świata przedstawionego. Mimo starań matki, Latte od najmłodszych lat przyciąga ludzi, którzy są zainteresowani zjawiskami paranormalnymi i chętnie eksperymentują - być może to kwestia daru, jaki dziewczyna odziedziczyła. Niestety ukazanie magii jest tutaj dość proste i naiwne. Rozumiem, że wygląda ono w ten sposób w środowisku niedoświadczonych nastolatków, jednak biorąc pod uwagę szerszy kontekst fabularny, należałoby temat nieco rozbudować. Być może moja ocena wynika z faktu, że ezoteryka nie jest dla mnie niczym nowym, ale spodziewałam się czegoś więcej.

Również konstrukcja książki nie do końca mi się podobała. Język właściwie jest w porządku, jednak dialogi często wypadają sztucznie. Wydarzenia nie pochłaniają i nie podtrzymują zainteresowania czytelnika, wiele spraw opowiedzianych jest po łebkach, bez należytej uwagi i wnikliwości. Zdarza się, że przez pewien okres czasu po prostu mkniemy, bez zatrzymania, mimo że można by zatrzymać się i zwrócić uwagę na to, co on przyniósł i co zmienił. Brakuje również pewnego wyważenia dla określeń - to, co na jednej stronie jest "niemożliwe", na kolejnej po prostu się dzieje, bez wyraźnej (chociażby magicznej) przyczyny.

Składając to wszystko razem muszę przyznać, że jestem Ezotero lekko zawiedziona. Piękna okładka, enigmatyczny opis i bliskość tematyki, która zawsze mnie ciekawi, sprawiły, że miałam co do powieści sporo oczekiwań. Niestety otrzymałam literaturę przeciętną, w której nie znalazłam ani jednego zachwycającego aspektu - bohaterów nie udało mi się dobrze poznać, fabuła mnie nie wciągnęła, a informacje z dziedziny ezoteryki nie zdziwiły mnie, ani nawet nie zainteresowały. Być może przy postawieniu poprzeczki nieco niżej książka okazałaby się być całkiem dobra na odprężenie, jednak dla mnie wszystkiego było tu za mało.





Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu MG.

piątek, 19 czerwca 2015

Gabriela Azymut - "Miłość siłą przetrwania"

Podhalańska wieś. Trudne relacje społeczne, odrzucenie, proste życie. Silne więzi rodzinne, koalicja stworzona do obrony przed światem. Nadzieja, mimo braku przesłanek, by ją mieć. Siła. Emocje silniejsze, bo związane z ważnymi wspomnieniami. A to wszystko w przepięknej scenerii Tatr. Gabriela Azymut opowiedziała czytelnikom swoją własną historię - nierzadko trudną, ale budującą i pokazującą, jak wiele możliwości daje wiara. Bo wszystko co tutaj znajdziecie, wydarzyło się naprawdę.

Autorka posługuje się językiem prostym (czasami nawet zbyt prostym), często bardziej przypominającym mowę niż teksty literackie. Snuje swoją opowieść leniwie, nie szczędzi czytelnikowi opisów i niejednokrotnie potrafi skupić swoją i naszą uwagę na drobnym aspekcie przyrody i relacji międzyludzkich. To ona sama decyduje, której sferze życia poświęci więcej miejsca, i w tym względzie wymyka się wszelkim schematom; niestety, potrafi to także znużyć. Ponadto w tekście wyraźnie widać rozgraniczenia na grupy "my" (nasza rodzina, najbliżsi, gdzie było trudno, ale wszystko układało się mniej lub bardziej idealnie) oraz "oni" (bliżej nieokreśleni, ale raczej zawsze oceniani negatywnie). Po pewnym czasie taka idealizacja zaczyna dość mocno dokuczać.

Jest jednak w tej książce coś niezwykłego, co nie pozwala powiedzieć, że to tylko przeciętna literatura dla przeciętnych czytelników. Mimo że nie jest to zawodowe pisarstwo, mimo że wielu rzeczy można by się w tej książce czepić, jednego odmówić jej nie sposób - autentyczności. Gabriela Azymut pisze nie tylko w sposób swojski, ale również porusza tematy, które są w stanie wywołać w czytelniku emocje. Nawet mimo tego, że wiele aspektów różni życie moje i narratorki, jej opowieść spowodowała u mnie napływ ciepłych, przyjemnych wspomnień z dzieciństwa, które niejednokrotnie wywołały na mojej twarzy uśmiech.

Na pewno znajdzie się wiele osób, które odnajdą w tej książce coś ze swojego życia. Tym, których emocje zostaną poruszone, powinna spodobać się taka emocjonalna podróż. Tym niemniej wielu czytelników może poczuć się znudzonych opowieścią, która snuje się naprawdę niespiesznie i składa się w znacznej mierze z przemyśleń i wspomnień, nie zaś z wartkiej, zajmującej akcji. Sami oceńcie, czy to książka dla Was; w moim przypadku lektura była pozytywnym przeżyciem.






Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu SORUS.

środa, 17 czerwca 2015

Grażyna Mączkowska - "Powiedz, że mnie kochasz, mamo"

Gabriela jest dorosłą, dojrzałą kobietą - za sobą ma już wychowanie dzieci, cieszy się życiem i mazurskim domem, o którym przez wiele lat marzyła. Jednak jej życie nie jest do końca sielankowe; gdzieś w duszy kobiety pozostała zadra, efekt wieloletnich cierpień, jakich doświadczyła w domu rodzinnym. Jako dziewczynka wychowywała się w domu z ojcem-alkoholikiem oraz agresywną i rozchwianą emocjonalnie matką. Nigdy nie doświadczyła ciepła, bliskości, zainteresowania, czego do dziś jej brak.

Trzeba przyznać, że patrząc na opisy treści można przyznać tej książce całkiem spory potencjał - sama uwielbiam teksty o trudnej tematyce, rozkładające na czynniki pierwsze traumę i przeżycia z nią związane, wywracające emocje czytelnika do góry nogami, ale też pozwalające zrozumieć pewne mechanizmy rządzące tym nieszczęściem. Niestety, powieść Gabrieli Mączkowkiej nie spełnia tych kryteriów. Z jednej strony jest to powieść bardzo wyidealizowana, z drugiej zaś - mocno powierzchowna. Zamiast zaproponować nam dokładny obraz rodziny patologicznej wraz ze wszystkimi przyczynami i skutkami jej funkcjonowania, autorka zdecydowała się na dość płytkie przedstawienie historii, w której większość motywów nie jest czytelnikowi znana. Rodzice Gabrieli ukazani są jako tyrani, z kolei sama bohaterka i jej rodzeństwo - jako przykładne, bezproblemowe dorosłe osoby. Brak tutaj ciągłości, przyczynowości, a optymistyczne zakończenie rozrośnięte jest w cukierkową idyllę. Autentyczność wypada bardzo źle.

Na plus nie zaliczyłabym również konstrukcji fabularnej - książka szybko zaczyna się dłużyć. Autorka raczej przeskakuje między wydarzeniami, niż tworzy z nich interesujący ciąg, a napięcie jest tutaj niemal zerowe. Wypowiedzi bohaterki są powtarzalne i dotyczą ciągle tych samych tematów - jest to nie tylko nużące, ale też mocno obciążające z racji tematyki. Gabriela powraca w kółko do tych samych wspomnień, tez, oskarżeń i widać wyraźnie, że problem pozostał w jej głowie zupełnie nieprzerobiony.

Trzeba jednak przyznać tej książce jeden, duży pozytyw - chodzi o zwrócenie uwagi na kwestię wyrażania emocji w stosunku do dzieci. Wielu rodzicom wydaje się, że ich pociechy nie rozumieją zbyt wiele; nie zdają sobie oni sprawy, jak ważne są dla małego człowieka pozytywne wzmocnienia. Poczucie akceptacji pozwala budować u dziecka wiarę we własne siły, a uczucia, które otrzymuje, uczą je samodzielnego wyrażania emocji. To niezwykle ważne dla rozwoju, aby dziecko nie tylko czuło, ale i widziało więź z rodzicem i jego miłość. Niewiele jest tekstów, które poruszają ów temat w tak bezpośredni sposób i za to duży plus.

Sama nie wiem, czy mogłabym polecać tę książkę. Ja dość mocno się wynudziłam, czytało mi się ciężko i wielokrotnie musiałam odkładać tekst. To dziwna opowieść, bo z jednej strony czytelnik ma poczucie, że zalewa go fala negatywnych emocji, z drugiej zaś - cukierkowe życie bohaterki staje w opozycji do tego odczucia i wypada bardzo nieautentycznie. Jeśli ktoś nie ma większych wymagań co do takich spójności, to tekst ma szansę mu się spodobać - napisany jest dość prosto i z pewnością wywołuje emocje.





Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie Business and Culture oraz wydawnictwu Akurat.

niedziela, 14 czerwca 2015

Marcin Jamiołkowski - "Okup krwi"

Herbert Kruk prowadzi niewielki zakład krawiecki w Podkowie Leśnej niedaleko Warszawy. Jego życie jest spokojne i poukładane, jednak Herbert skrywa pewien sekret, o którym nie wie nawet jego dziewczyna, Melania - mężczyzna jest magiem. Choć ze światem czarów stara się obecnie nie mieć nić wspólnego, ta część jego życia nie zapomniała o jego istnieniu. Pewnego dnia do jego pracowni trafia tajemniczy gość: doskonale zdaje sobie sprawę z prawdziwych umiejętności Herberta i jest odporny na jego czary obronne. Nieznajomy chce, by Kruk zawiózł do Warszawy dziwny pakunek, widząc jednak jego niechęć do współpracy wręcza mu pudełko, w środku którego znajduje się ucho Melanii. Czy Herbertowi uda się uratować ukochaną i jednocześnie uniknąć pracy dla człowieka, który go szantażuje?

Okup krwi to książka, która w ciekawy sposób łączy ze sobą urban fantasy z motywem drogi. Pierwszy w elementów wypadł świetnie - Warszawa (oraz znajdujący się blisko niej Pruszków) idealnie sprawdziła się jako miejsce osadzenia nierealnych przygód. Marcin Jamiołkowski nie uciekł się do stworzenia fikcyjnych miejsc; bohaterowie przemierzają prawdziwe ulice, mijają istniejące budynki. Kto zna Warszawę i okolice albo posiada pod ręką jej mapę, z łatwością będzie w stanie śledzić trasę, jaką podąża Herbert. Historia miasta w pewnym stopniu również została wpleciona w fabułę, czyniąc z niego quasi-bohatera.

Nieco gorzej wypadła druga rzecz, czyli motyw wędrówki. Herbert ma jasno określony cel - dostarczyć przesyłkę we wskazane miejsce, aby uratować ukochaną - i niemalże cała książka skupiona jest na przygodach, jakie przytrafiają się bohaterowi w drodze do niego. W tekście odnajdziemy sporo charakterystycznych motywów: przypadkowych sojuszników, którzy przyłączyli się do głównej postaci; ucieczkę przed tajemniczym przeciwnikiem; nieoczekiwaną pomoc od kogoś, z kim nie chciałoby się mieć nic wspólnego. Choć wszystkie te rzeczy są w mniejszym lub większym stopniu uzasadnione fabularnie, nieraz miałem wrażenie, że pewne rzeczy służą tylko popchnięciu opowieści w określonym kierunku. Parę z nich jest logicznie wątpliwych (np. zaufanie dopiero co poznanej osobie), inne zaś wprost pozbawione są jakiegokolwiek sensu (natrafienie na szalonego taksówkarza było naprawdę naciągane).

Powyżej przytoczone rzeczy wskazują, że oś fabularna zawiera pewne mankamenty. Muszę jednak przyznać, że nawet mimo tych wad historia opowiedziana w książce jest naprawdę ciekawa i spójna. Akcja mknie do przodu, a choć tekst należy raczej do krótszych, dzieje się w nim sporo - choć na szczęście nie czuć tu przesytu. Co prawda pojawiło się parę błędów logicznych lub rzeczy nieco wątpliwych (najczęściej tyczyło się to upływu czasu - dużo rzeczy działo się w zaskakująco krótkim jego fragmencie), jednak całość wypada bardzo dobrze. Samo zakończenie historii z jednej strony zrobiło na mnie wielkie wrażenie (pewnych rzeczy po prostu się nie spodziewałem), z drugiej zaś - nieco rozczarowało. Zdaję sobie sprawę, że Okup krwi to pierwszy tom serii, jednak końcowe sceny wyjaśniły tylko kilka wątków fabularnych, za to obsypały czytelnika nowymi zagadkami. A, no i trochę średnio wypadło umieszczenie po kulminacyjnym momencie scen naprawdę bezsensownych, w gruncie rzeczy nic nie wnoszących do tekstu.

Zdecydowanie na pochwałę zasługuje kreacja świata stworzonego przez autora. Wzbogacenie znanej nam rzeczywistości o magię nie jest czymś niespotykanym, jednak Marcin Jamiołkowski wpadł na nowatorski sposób wprowadzenia tego elementu. Sposób, w jaki główny bohater rzuca czary, jest przemyślany i naprawdę zaskakujący - nie będę zdradzał konkretów, bo tak naprawdę warto tę książkę przeczytać tylko i wyłącznie dla tej jednej rzeczy. By Was nieco zachęcić do lektury powiem tylko tyle, że popielniczka może być świetną pułapką na karła, a parkometr może pomóc człowiekowi w ucieczce.

Z szuflady biurka wyjąłem papier, nożyczki i… nie, nie kamień. Flamastry.[s.25]

Niejednoznacznym w moim odczuciu aspektem jest humor zawarty w książce. Cały tekst pełen jest mniej lub bardziej zabawnych zwrotów, najczęściej mocno ironicznych, celnych i naprawdę świeżych. Pierwszoosobowa narracja idealnie ukazuje nieco cyniczną osobę, jaką jest Herbert Kruk. Niestety, inteligentne dowcipy przeplatają się z żartami dość niskiego kalibru: sporo jest tu kawałów z naprawdę długą brodą, które nikogo już chyba nie bawią, inne zaś wyglądają na wymuszone, wstawione na siłę. Pojawiło się też parę tekstów o lekkim wydźwięku seksistowskim, które na pewno nie każdemu się spodobają.

Od strony językowej powieść stoi na przyzwoitym poziomie, daleko jej jednak do ideału. Jak na debiutanta Marcin Jamiołkowski posługuje się naprawdę bogatym językiem, a stworzone przez niego dialogi brzmią zazwyczaj autentycznie. Przyjemność z lektury pogarsza nieco za duża ilość powtórzeń, a także sporadyczne nadużywanie imiesłowów przysłówkowych, które dziwnie wyglądają w narracji. W oczy rzuciło mi się też parokrotne użycie w narracji czasu teraźniejszego - o ile przy pierwszoosobowej narracji nie jest to może coś niespotykanego, bo bohater może wyrażać jakieś osobiste osądy, to jednak tutaj parokrotnie odnosiło się to bieżących wątków fabularnych.

Nie wiem jak jednoznacznie ocenić debiut literacki Marcina Jamiołkowskiego. Na pewno nie jest to książka pozbawiona mniejszych lub większych wad, które może nie wpłynęły może specjalnie na przyjemność płynącą z lektury, ale nie dało się ich nie zauważyć. Z drugiej strony: książka pod wieloma względami stoi na naprawdę wysokim poziomie, a pewne zawarte w niej rzeczy są na tyle nowatorskie, że dla nich samych warto przeczytać tekst. Autor ma w sobie potencjał na tworzenie naprawdę świetnych książek - oby więc pracował nad swoim warsztatem i kontynuował pisanie. Ja z pewnością sięgnę po drugi tom przygód Herberta Kruka.





Za e-booka do recenzji dziękuję serdecznie Wydawnictwu Genius Creations.

sobota, 13 czerwca 2015

Patrick Ness - "Na ostrzu noża"


Jakiś czas temu było o tej książce głośno - a przynajmniej tak wydawało mi się do tej pory. Patrząc na to z perspektywy czasu mam wrażenie, że przeceniłam chyba podejście innych, mierząc ich niejako swoją miarą; to ja miałam na punkcie tej książki bzika i tak naprawdę zupełnie nie pamiętam, dlaczego. Wydaje mi się, że może to być sprawka autora - jego Siedem minut po północy zaczarowało mnie na wszystkich możliwych wymiarach i chyba dzięki temu w ogóle zwróciłam uwagę na trylogię Ruchomy Chaos. Niestety, dość mocno się rozczarowałam.

W historii ludzkości przyszedł taki moment, że wiele grup zdecydowało się na emigrację do tzw. Nowego Świata, gdzie udało im się osiedlić, założyć miasteczka, rozpocząć normalne życie. Niestety, nie dane im było zaznać sielanki. Tajemniczy wirus wybił wszystkie kobiety, a u mężczyzn spowodował nieodwracalne zmiany zwane Szumem; od tej pory ich myśli są słyszalne dla pozostałych. W takim otoczeniu wychowuje się Todd - nastolatek stojący u progu dorosłości. Niedługo przed symbolicznym przekroczeniem tej granicy chłopak odkrywa coś, co ściąga na niego zainteresowanie pozostałych osadników. Nie rozumiejąc niczego zmuszony jest uciekać - nie tylko by ratować życie, ale także odkryć prawdę dotyczącą przeszłości swojej osady. Po drodze spotyka dziewczynę - najprawdziwszą, zdrową, nietknięta przez szum. W dodatku będącą w jeszcze większym niebezpieczeństwie niż on sam...

Szum to szum. To huk i hałas i zwykle sprowadza się do jednej wielkiej kotłowaniny dźwięków, myśli i obrazów, i przez większość czasu nie sposób się w nim w ogóle doszukać sensu. (...) Szum to nieprzefiltrowany człowiek, a bez filtra człowiek to tylko ruchomy chaos.[s.50]

Dawno nie czytałam książki, która wywołałaby u mnie tak wiele sprzecznych odczuć. Z jednej strony pewne aspekty opowieści uważam za wspaniałe, a rozwiązania i pomysły za godne uwagi, z drugiej jednak mam poczucie wielkiego, wielkiego niedosytu. Na plus na pewno można zaliczyć samą ideę Szumu i pomysł na jego ukazanie - autor konsekwentnie realizuje swój zamysł i tworzy z niego oś konstrukcji świata, która ma swoje odzwierciedlenie zarówno w postawach kolejnych bohaterów, jak i ich historii. Widać wyraźnie, że zaraza odcisnęła swoje piętno na społecznościach, ale też reprezentujących je jednostkach - na przykładzie Todda widzimy, jak wielkiej kontroli wymaga takie ciągłe uzewnętrznienie, ale także do jakiego obłędu może doprowadzić stały kontakt z myślami innych osób. Widać wyraźnie, że jest to przemyślany pomysł, w dodatku bardzo dobrze wykorzystany.

Na ostrzu noża to powieść wykorzystująca klasyczny motyw drogi, dodatkowo wzbogacony o aspekty rozwojowe. Todd nie tylko podróżuje; dla niego cała ta wyprawa jest okazją do zmiany światopoglądu. Chłopak, któremu w jednej chwili wali się świat, zostaje zmuszony do konfrontacji z trudną do przyjęcia prawdą. Poznaje samego siebie, na własnej skórze doświadcza rozdźwięku pomiędzy tym, co naturalne, a tym, co wpojone. Musi podjąć decyzję, czy chce postępować tak, jak oczekują tego inni, czy też wybierze dla siebie własną drogę, stając w opozycji do tego, co już zna. Kolejne napotykane przez niego sytuacje są doświadczeniami, które nie tylko mogą coś w nim zmienić, ale też pokazać prawdę i ułatwić mu zrozumienie świata. W tym względzie również autorowi należy się duża pochwała, bo opowieść wypada całkiem autentycznie.

Czynnikiem znajdującym się gdzieś pomiędzy zaletami a wadami jest język. Tu również należy się pochwała dla autora za pracę i konsekwencję, ponieważ przez cały tekst (a należy powiedzieć, że narracja jest tu pierwszoosobowa) język Todda jest równomiernie specyficzny. Bohater wypowiada się tak, jak przystało na nastolatka, który nie miał czasu na odbycie należytej edukacji - nie do końca poprawnie. Sam zamysł jest w tym przypadku naturalny i dobry, mam też świadomość, że autor dobrze go uzasadnił i słusznie wykorzystał, jednak momentami obcowanie z taką wypowiedzią potrafi zmęczyć.

W kontekście strony technicznej warto wspomnieć, że powieść ma bardzo nierównomierną konstrukcję - zarówno tempo akcji, jak i emocjonalne napięcie, są różne w zależności od danej chwili. W kontakcie z opowieścią czytelnik doświadcza zarówno znużenia, jak i silnego zainteresowania, co z czasem staje się nieco denerwujące. Uczucie to potęguje fakt, że zdarzenia są dosyć powtarzalne - bohaterowie właściwie cały czas uciekają, ich śladami drepcze armia, a okresy względnej stabilizacji są przeplatane konfrontacją z jednym bądź drugim przeciwnikiem. Zarówno Todd, jak i Viola, nie są zwolennikami skrajnie siłowych rozwiązań, w rezultacie czego wlecze się za nimi grupa nierozwiązanych, za to coraz bardziej rozwścieczonych spraw.

Im dłużej zagłębiam się w analizę tej książki lub komuś o niej opowiadam, tym wyraźniej widzę wszelkie związane z nią negatywy. To nie do końca tak, że lektura mi się nie podobała, a czas przy niej uważam za zmarnowany. Po prostu zwyczajnie oczekiwałam czegoś więcej. Zabrakło mi głębszego sensu, który uczyniłby tę powieść wyjątkową, oraz wyraźnego, globalnego celu, do którego mogłaby zmierzać jej fabuła. W kontekście braku tych dwóch cech powieść jest zwyczajnie przydługa i momentami potrafi się nudzić. Sama nie wiem, czy sięgnę po kolejne tomy - z jednej strony jestem ciekawa, jaki jest dalszy pomysł, bo zakończenie jest całkowicie nieprawdopodobne, wręcz groteskowe, jednak trochę się boję dalszej realizacji treści.

piątek, 12 czerwca 2015

Judith W. Taschler - "Nauczycielka"

Matylda jest nauczycielką, która spełnia się w swojej roli - praca z młodzieżą daje jej satysfakcję i pozwala się realizować. Gdy nadarza się okazja do zorganizowania dla uczniów warsztatów pisarskich ze znanym autorem, od razu z niej korzysta; nie spodziewa się jednak, jak wielkie zmiany może przynieść tak błaha i z pozoru prosta decyzja. Losowo wybranym pisarzem, który ma odwiedzić szkołę Matyldy, okazuje się Xaver - jej były partner, z którym związek zakończył się w dość nieprzyjemnej atmosferze. Ponowny kontakt z jednej strony przywoła wyparte wspomnienia, z drugiej zaś postawi bohaterkę w konfrontacji z nową sytuacją. Co z tego wyniknie?

Główną osią, wokół której skupia się fabuła całej opowieści, jest relacja Matyldy i Xavera. Bohaterowie, choć pozornie do siebie podobni, okazują się postaciami całkowicie różnymi, patrzącymi na świat w skrajnie odmienny sposób. Czytelnik ma okazję obserwować ich znajomość, stopniowo odkrywać zależności i coraz drobniejsze szczegóły, a wszystko to odbywa się w atmosferze niesamowicie nasyconej emocjami. Dawne zatargi powracają, rany zostają rozdrapane, a odczucia zdają się wybuchać. Bohaterowie przerzucają się odpowiedzialnością, z perspektywy czasu patrzą na dawne relacje i po raz pierwszy szczerze rozmawiają o tym, co wydarzyło się przed laty. Z jednej strony ujawniają brak dystansu do rzeczywistości, z drugiej zaś - dzięki perspektywie czasu mają okazję lepiej przyjrzeć się sytuacji. Razem zagłębiają się w przeszłość i razem docierają do granicy obłędu.

Tym, co wyróżnia Nauczycielkę spośród innych powieści jest oryginalna i dość skomplikowana konstrukcja. Autorka zdecydowała się na ukazanie nam historii w czterech różnych formach: retrospektywnej opowieści o przeszłości bohaterów, narracyjnym opisie ich spotkania po latach, korespondencji, którą wymieniali przed spotkaniem oraz pewnego rodzaju baśniach, które dla siebie pisali. Poszczególne rozdziały przeplatają się w sposób cykliczny i wzajemnie uzupełniają. Każde z takich spojrzeń ukazuje nam inne aspekty tej relacji nie tylko dzięki punktowi widzenia, ale także przez manipulowanie dystansem.

Niestety, mimo oryginalnego podejścia do tematu, nie wszystko w powieści wypada idealnie. Głównym zarzutem, jaki chciałabym postawić tej książce, jest nuda. Kryterium, przyznaję, dość subiektywne, jednak zbyt mocno dające się we znaki, żeby całkowicie je pomijać. Tak naprawdę, mimo że lektura Nauczycielki szła sprawnie, zdążyłam dość mocno się nią zmęczyć. Przez większość książki czytelnik stara się połapać w sytuacji i poskładać w głowie dane z różnych elementów czasowych. Gdy historia wreszcie spaja się w całość, a akcja nieco przyspiesza, jest już stanowczo za późno.

Właściwie nie wiem, w jaki sposób mogłabym ocenić tę książkę jednoznacznie. Jej treść, czyli konstrukcja fabularna i psychologia postaci, jest naprawdę przemyślana i dopracowana, pięknie się splata i pozostawia pozytywne wrażenie. Z drugiej jednak strony lektura była dla mnie naprawdę wielką trudnością. Jestem dość mocno rozczarowana, choć może nie każdy spojrzy na tę książkę w ten sposób. a pewno znajdą się osoby, dla których lektura będzie przyjemnością.






Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie wydawnictwu W.A.B. będącemu częścią GW Foksal.

czwartek, 11 czerwca 2015

Wolsung: Antologia tom 1

Myślę, że na chwilę obecną większość czytelników książek przynajmniej słyszało o tym, czym jest steampunk. Ja, gdy tylko pierwszy raz usłyszałem o tym gatunku, od razu się w nim zakochałem - przemawiał do mnie świat, w którym angielskie maniery przeplatały się z awanturniczymi przygodami, a wszystko to przyozdobione zostało wynalazkami godnymi naszej epoki. Cóż, magia wieku pary zawładnęła mną w całości, nie ma się co dziwić, że sięgałem po wszystko, co z nim związane. Tak też w moje ręce trafił Wolsung.

Słowem wyjaśnienia: Wolsung to gra fabularna osadzona w klimacie steampunku. Jedna z kilku, w które miałem okazję grać, w dodatku jedna z dwóch, w których zdarzyło mi się prowadzić sesje. Nie jest to jednak klasyczny przedstawiciel swojego gatunku: zamiast znanego nam świata mamy rzeczywistość jedynie mniej lub bardziej inspirowaną tym, co znamy z historii. W dodatku w świecie Wolsunga istnieje magia, a fantastyczne rasy żyją obok siebie (nie zawsze w harmonii). Nie ma wątpliwości, że takie realia niosą ze sobą ogromne możliwości, dlatego też twórcy gry zdecydowali się stworzyć antologię opowiadań osadzonych w wykreowanym przez nich świecie. Lekturę pierwszego jej tomu mam już za sobą.

Wśród autorów, których teksty tworzą zbór, pojawili się zarówno doświadczeni pisarze, jak i debiutanci, którzy na łamy antologii trafili w drodze konkursu. Choć spodziewałem się wyraźnej różnicy między poziomem opowiadań weteranów i nowicjuszy, nic takiego nie miało miejsca - wszystkie teksty są dopracowane i przemyślane. Ba, rzekłbym nawet, że doświadczeni pisarze wypadli dość przeciętnie na tle swoich kolegów młodszych literackim stażem. Otwierający zbiór tekst Krzysztofa Piskorskiego, choć dynamiczny i zabawny, oparty został na na najbardziej oczywistych kliszach, które jedynie zostały w humorystyczny sposób przerysowane. Podobnie jest z tekstami Pawła Majki i Marcina Studniarka - pomysły miały pewien potencjał, ale zostały niepotrzebnie uproszczone.

Choć ogólna koncepcja świata zakłada niesamowite przygody w awanturniczym stylu, śmiało mogę powiedzieć, że autorzy opowiadań w większości nie poszli po najmniejszej linii oporu i pokazali, że Wolsung idealnie nadaje się od osadzenia w nim historii z różnych gatunków. Poza przygodami w stylu Indiany Jonesa mamy tu między innymi bardzo nieprzewidywalny horror (Królowa Atlantydy, choć niedoskonała technicznie, to dzięki niesamowitemu budowaniu klimatu zrobiła na mnie niemałe wrażenie), czy też tekst mający formę bardzo nietypowych rozważań egzystencjalnych. Dziennik doktora Augusty dzięki nietypowej narracji i ogólnej atmosferze trzyma w napięciu do samego końca i nastrojem skojarzyło mi się z zagadkowymi historiami spod pióra Lovecrafta, zaś Dobre zakończenie mimo niewielkiej objętości zawiera w sobie silną dawkę groteski i absurdu. Naprawdę, w antologii każdy znajdzie coś dla siebie.

Niestety, jest coś, o co muszę się przyczepić - jest to skupienie się autorów na jednym państwie. Świat Wolsunga jest naprawdę rozbudowany, mimo to w większości tekstów albo kawałek lub cała historia osadzone zostały w Alfhaimie, albo to z tego państwa pochodzą główni bohaterowie. Zdaję sobie sprawę, że Anglia wraz ze swoją epoką wiktoriańską stała się niejako symbolem steampunku, jednak ciągłe odniesienia do jej wolsungowego odpowiednika uważam za pójście po najbardziej oczywistej ścieżce.

Nieco inny mankament antologii to coś, co jednocześnie jest w pewnym sensie zaletą. Wolsung jako świat jest bazą dla niezliczonej ilości historii, jednak jego specyfika w jakiś sposób narzuca nam, by bohaterowie mieli typowo awanturniczy rys, a przygody, które przeżywają, charakteryzowały się wysokim dynamizmem, ale też miały w sobie nutkę tajemnicy. Bohaterowie opowiadań, których poznajemy w antologii, spełniają te cechy, z czego wynika jedna rzeczy: albo z tekstów dowiadujemy się, że mają na koncie liczne wcześniejsze przygody, albo też widać, że jeszcze niejedno w swoim życiu przeżyją. Wiele z postaci, które pojawiło się w zbiorze, naprawdę zyskało moją sympatie i chętnie poznałbym ich dalsze losy bądź posłuchał o dokonaniach z przeszłości. Niestety wątpię, że będzie mi to kiedyś dane.

Do antologii opowiadań siadałem z pewnymi oczekiwaniami na temat tego, co znajdę w środku, i powiem krótko: nie tylko moje pragnienia zostały zaspokojone, ale też zostałem nieźle zaskoczony. Autorzy tekstów bardzo wyraźnie pokazali mi, jak wielki potencjał znajduje się w świecie Wolsunga. Nie jestem może najbardziej obiektywną osobą, która mogłaby oceniać ten zbiór, ale chyba śmiało mogę stwierdzić, że jest on na naprawdę dobrym poziomie i spodoba się niejednemu czytelnikowi. Jesteś fanem Wolsunga? Pewnie antologia już dawno trafiła w Twoje ręcę. Lubisz steampunk i nie boisz się sięgnąć po nieszablonową wariację na jego temat? Niniejsza antologia to coś, czego szukasz. Lubisz nietypowe podejścia do tematu? Śmiało, nie zawiedziesz się. Nie twierdzę, że książka zawiera same perełki, ale mogę zapewnić: wszystkie teksty są mniej lub bardziej warte przeczytania.

wtorek, 9 czerwca 2015

Szymon Hołownia - "Jak robić dobrze"


Książkę chwyciłam całkowicie w ciemno, bez sprawdzania, czego dotyczy. Nazwisko Szymona Hołowni jest dla mnie marką samą w sobie, więc byłam pewna, że cokolwiek będzie tematem głównym, na pewno mi się spodoba. Po lekturze wstępu byłam dość mocno zszokowana - miałam ochotę odłożyć książkę, zaszufladkowawszy ją wcześniej jako tekst reklamujący fundację, która - jak to fundacja - chce naszych pieniędzy. Na szczęście dokończyłam czytanie, a za tamto myślenie jest mi bardzo, bardzo wstyd.

W Jak robić dobrze autor rzeczywiście opowiada o pracy swojej fundacji, robi to jednak w sposób przyjemny i pozbawiony moralizatorstwa. Książka jest raczej zapisem historii poszczególnych podopiecznych, zbiorem fantastycznych opowieści o zwykłych-niezwykłych ludziach. Fragmenty są krótkie, ale jest ich bardzo dużo, poza tym dość w nich treści, aby poruszyć nasze emocje. Autor opowiada o ludziach, których zna, i ukazuje ich losy w taki sposób, by wywołać na nas jak największe wrażenie. Nie ma jednak poczucia sztuczności, wręcz przeciwnie - poszczególne historie są w stanie całkowicie nas zafascynować.

Jak robić dobrze to również bardzo specyficzny dziennik podróży, opowieść człowieka, który Afrykę odwiedził raz i niemal bezustannie do niej wraca. Znajdziemy tu spostrzeżenia dotyczące sytuacji politycznej i gospodarczej Czarnego Lądu, trochę historii, a nawet wskazówek i spostrzeżeń turystycznych. Tak skonstruowana opowieść jest ciekawa i intrygująca. Realia afrykańskiego życia niejednego mogą zszokować - średnia płaca, stosunek do pracy czy rodzinne koligacje tak bardzo odbiegają od zachodnich norm, że czasem ma się wrażenie obcowania z zupełnie innym, nieznanym światem. Z drugiej jednak strony z książki wyłania się obraz afryki normalnej, pełnej zwyczajnych ludzi, którzy są do nas niesamowicie wręcz podobni.

Inaczej niż w poprzednich książkach autora, tutaj na pierwszy plan nie wysuwa się Bóg. Owszem, jest on obecny i niejednokrotnie wspominany, historiom nie brak szczypty mistycyzmu, a jednak to tylko pewnego rodzaju dodatek do opowieści o ludziach. To ziemskie relacje są tu najważniejsze i to na nich skupia się autor. W przypadku tematu tak szerokiego i otoczenia tak multikulturowego jest to zdecydowanie bardzo mądre posunięcie, które sprawia, że tekst może znaleźć szersze grono odbiorców.

Zdecydowanie jest to książka bardzo przyjemna w odbiorze, a jednocześnie skłaniająca do refleksji. Hołownia rozprawia się z mitem, że aby pomagać, trzeba mieć na koncie miliony dolarów i że Afryka nie potrzebuje małych, codziennych darczyńców. Tak naprawdę każdy, kto ma na to ochotę, może odnaleźć swój sposób na dawanie wsparcia - ważne jest, aby zrobić pierwszy krok i zmienić swoje myślenie.





Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Czerwone i Czarne.

sobota, 6 czerwca 2015

Agnieszka Olejnik - "Dziewczyna z porcelany"

Mimo tego, że funkcjonuję w blogowym światku już dwa lata, wciąż rzadko kieruję się opiniami innych przy wyborze lektur. Cały czas - i mówię to z pełną świadomością człowieka impulsywnego i lekkomyślnego - główne kryteria wyboru są dwa: okładka oraz opis na jej tylnej części. Spójrzcie teraz na Dziewczynę z porcelany - jak myślicie, którym aspektem kierowałam się tym razem? :)

Michał ma 23 lata i cały świat stoi przed nim otworem - oprócz studiowania zajmuje się projektowaniem stron internetowych, a także swoją wielką pasją, fotografią. Nie ma wielu trosk i funkcjonuje jak większość młodych ludzi - bez jakiejkolwiek refleksji nad przyszłością. Sytuacja zmienia się, gdy w wypadku giną jego rodzice - młody mężczyzna jest zmuszony porzucić dotychczasowe życie i powrócić na wieś, aby zająć się czteroletnim braciszkiem. Na miejscu poznaje kobietę, z którą połączy go relacja trudna, burzliwa i pełna emocji. Czy ma szansę na przetrwanie?

Nie wiem, co takiego jest w konstrukcji Dziewczyny z porcelany, ale gdy weźmie się tę książkę do rąk i zacznie czytać, bardzo trudno się oderwać. Strony niemalże przewracają się same, a historia pochłania czytelnika bez reszty, wywołując emocje i utrzymując stały poziom zainteresowania. To książka idealna na podróż, leniwe popołudnie czy bezsenną noc - nie dłuży się i motywuje do pozostania przy lekturze.

Historia jest dość pogmatwana, trudna i pełna skomplikowanych międzyludzkich relacji. Gdy streszczałam komuś fabułę, mówiłam: Moda na sukces, choć nie jest to do końca sprawiedliwe określenie - tutaj relacje i zachowania są dobrze umotywowane i wiarygodne. Postaci mają swoje indywidualne trudne historie, które odpowiadają za ich lęki, problemy i motywacje. Ich losy są spójne i naprawdę interesujące, a mnogość powiązań robi wrażenie.

O ile konstrukcja bohaterów zachwyca, o tyle prawdopodobieństwo niektórych zdarzeń lekko kuleje. Czteroletni Tomek jest dzieckiem-aniołem, które nie rozrabia, nie sprawia problemów, nie zadaje trudnych pytań i, poza kilkoma chlipnięciami na początku, zdaje się nie odczuwać żadnych negatywnych skutków zmiany opiekuna. Również sytuacja Tomasza jest dość lekka jak na życie studenta, który wyjechał z domu i dopiero ma przed sobą koniec edukacji.

Tak naprawdę jednak trudno zarzucać cokolwiek książce, którą czyta się tak wspaniale. Tekst Agnieszki Olejnik to piękna i niezwykle przyjemna opowieść o tym, co się dzieje, gdy tajemnice wymykają się spod kontroli oraz gdy pozwalamy emocjom decydować za nas. Znajdziemy tu refleksję nad naturą miłości, namiętności, odpowiedzialności, a także rozważania o tym, gdzie przebiega granica spraw, które możemy wybaczyć najbliższym.

Na koniec po prostu muszę wrócić do okładki - jest po prostu cudowna! Modelka na zdjęciu jest niczym żywcem wyjęta z kart powieści, a stylistyka i balans kolorów są zachwycające. Rzadko to mówię, ale mogłabym godzinami wpatrywać się w tę grafikę.

Książkę polecam z czystym sumieniem, jest wspaniała. Naprawdę.





Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie wydawnictwu Czwarta Strona.

piątek, 5 czerwca 2015

Nie taki język straszny... #5 Deutsch Aktuell 70, English Matters 52

W ostatnim czasie trochę zaniedbałam języki obce - zakopana gdzieś pomiędzy podróżami, zaliczeniami i tonami książek do przeczytania odłożyłam na bok zarówno Fiszki, jak i czytelnicze wprawki. Dzisiaj, choć czasu wcale nie mam wiele, postanowiłam zrobić sobie chwilę przerwy i wykorzystać ją na zapoznanie się z najnowszymi numerami magazynów językowych.


Po raz kolejny zaskoczył mnie fakt, że choć angielski znam dużo słabiej niż niemiecki, to z English Matters poszło mi łatwiej. Może to efekt przesiadywania w Internecie i ogólnego obycia, ale z radością stwierdzam, że czytanie w tym języku idzie mi coraz lepiej. Teksty nie sprawiają mi już trudności, przynajmniej w ogólnym zrozumieniu, choć oczywiście aktywnie korzystam ze słowniczków. Za to w przypadku niemieckiego brnę przez teksty powoli, rozmyślam nad gramatyką zdań i zawieszam się na dłuższe chwile. Ale wszystko jest kwestią treningu. :)



Wśród artykułów jak zwykle każdy znajdzie coś dla siebie. W Deutsch Aktuell poczytamy o Christopherze Waltzu, prześledzimy cykle zmian rodziny, a także wybierzemy się do Szwajcarii by poznać tamtejsze tradycje. Będziemy również mieli okazję zapoznać się z pszczelarskimi problemami (artykuł okazał się ciekawym uzupełnieniem tematyki książki Krew Aniołów, która bardzo mi się podobała). Za najciekawszy artykuł uważam jednak bezapelacyjnie ten o robotach i sztucznej inteligencji - temat coraz bardziej aktualny i z pewnością wart naszej uwagi.

Tym razem jednak dużo bardziej przypadł mi do gustu materiał prezentowany w English Matters - praktycznie na każdej kolejnej stronie znajdowałam coś interesującego nie tylko pod względem lingwistycznym, ale i treściowym. W tym numerze przypomniany zostaje dorobek Queenów i Freddy'ego Mercury'ego (aż nabrałam ochoty na powrót do dawnych muzycznych upodobań!), poznajemy nieznaną historię Kubusia Puchatka, czytelnikom zostaje także przybliżona sylwetka jednego z najsłynniejszych detektywów, Herculesa Poirota, bohatera książek Agathy Christie (choć za tworami autorki nie przepadam, artykuł przeczytałam z przyjemnością). W sekcji Travel odwiedzamy tym razem Teksas i muszę przyznać, że nie spodziewałam się, jak ciekawym jest miejscem. Wielka szkoda, że dotrzeć tam właściwie można głównie samolotem... Jedynym, co niezbyt wpasowało się w mój gust, był temat numeru - Friendsów nie oglądałam, więc trudno w moim przypadku mówić o powrocie. ;)


Ostatnio zdałam sobie sprawę, że wydawnictwo prowadzi również magazyn do nauki języka rosyjskiego! Już nie mogę się doczekać, aż ogarnę się z tym językiem na tyle, żeby móc sięgnąć także po tę wersję. :)






Za materiał w postaci czasopism dziękuję serdecznie Colorful Media.

wtorek, 2 czerwca 2015

Agnieszka Wojdowicz - "Niepokorne. Eliza"


Pierwszy tom cyklu Niepokorne urzekł mnie właściwie w dniu premiery, kiedy zobaczyłam tę przepiękną, zwracającą uwagę okładkę. Nie mogłam oderwać od niej wzroku, a fascynację potęgował fakt, że sceneria młodopolskiego Krakowa i zapowiedź silnych postaci kobiecych idealnie wpasowywały się w mój gust. Własny egzemplarz dostałam na imieniny i choć musiał odczekać swoje, jego czas nadszedł. W przeddzień premiery drugiego tomu cyklu, opowieści Klary, prezentuję Wam początek tej fascynującej historii.

W dawnej stolicy Polski krzyżują się losy trzech kobiet; dzieli je wiele, jednak łączy jedno - wszystkie na swój sposób łamią konwenanse. Klara Stojnowska nieustannie przeciąga linę zgód i pozwoleń z ojcem, który nie godzi się na jej emancypacyjne poglądy. Judyta Schraiber występuje nie tylko przeciw społeczeństwu, ale i religii, porzucając bierną i poddańczą rolę żydowskiej kobiety na rzecz miłości do sztuki i... mężczyzny. Z kolei Eliza Pohorecka ma okazję brać udział w przełomowym wydarzeniu - jako jedna z pierwszych kobiet zostaje przyjęta do grona studentów Uniwersytetu Jagiellońskiego. Mimo niechęci niektórych profesorów i osób z otoczenia, a także niebezpieczeństw, jakie grożą jej w nowym i nieznanym mieście, dziewczyna pozostaje silna i zdeterminowana, by dążyć do wyznaczonych sobie celów.

Choć podtytuł wskazuje, że powieść będzie oparta o losy Elizy, tak naprawdę poznajemy tutaj wszystkie trzy kobiety - ich sytuacja zostaje ukazana, a portrety całkiem nieźle nakreślone. Wszystkie są charakterne i odważne, nie boją się wyzwań i gotowe są podjąć ciężką pracę, a także ponieść konsekwencje własnych wyborów. Choć życie rzuca im pod nogi wiele kłód, nie poddają się i wierzą w powodzenie swoich działań. Nie są pustymi, papierowymi postaciami - każda z tych kreacji jest inna, przemyślana i wewnętrznie spójna.

To jednak nie tylko powieść o kobietach i ich drodze do wolności. Książka Agnieszki Wojdowicz to także obraz społeczeństwa XIX-wiecznej Europy - pełnego uprzedzeń, wiernego konwenansom, bojącego się wszelkich możliwych zmian. Widać wyraźnie, że autorka włożyła dużo pracy w oddanie charakteru epoki i zadanie to wykonała wspaniale - wszystkie elementy tła do siebie pasują i składają się w spójną całość. Czuć tu zarówno klimat sztywnych środowisk uczelni, arystokracji czy żydowskich społeczności, jak i wolnomyślicielstwo rodzącej się bohemy. Czytelnik poznaje wiele postaci, które reprezentują skrajne przekonania, wchodzą w polemiki i przekonują się nawzajem do swoich racji. Wspaniałości efektu dopełnia język, jakim posługuje się autorka - polonistyczne wykształcenie to jedno, z pewnością pomaga w tworzeniu pięknych zdań, jednak tutaj mamy do czynienia z czymś więcej. Dzięki archaizmom i specyficznej konstrukcji zdań styl opowieści odpowiada temu z końca XIX wieku.

Teoretycznie można by przypisać książce jedną wadę - dość powolną i ospałą akcję. Ta jednak, choć mogłaby i powinna dłużyć się czytelnikowi, absolutnie nie dokucza; wręcz przeciwnie - w niewyjaśniony sposób wciąga i interesuje od pierwszej do ostatniej strony. Jest niespieszna, to fakt, jednak tylko pod względem tempa - doskonały styl i ciekawa treść składają się na całość bardzo, bardzo przyjemną.

Tym razem powiedzenie "Nie oceniaj książki po okładce" nie ma swojego uzasadnienia - powieść Agnieszki Wojdowicz warto chwycić niezależnie od motywacji, które nami kierują. Treść jest równie piękna i klimatyczna jak okładkowa grafika. Moje oczekiwania zostały zaspokojone, a teraz czekam z niecierpliwością na kolejny tom - opowieść o Klarze ciekawi mnie tym bardziej, że to ona z całej trójki wzbudziła we mnie największą sympatię.

poniedziałek, 1 czerwca 2015

Kwietniowo-majowe szaleństwo (stos 5/2015)

Z okazji Dnia Dziecka postanowiliśmy zrobić sobie wolne, a dla Was przygotować luźniejszy, wręcz leniwy wpis stosikowy. Jak pewnie zauważyliście, aktywność ostatnio u nas spora - posty pojawiają się i pojawiają, i pojawiają... Sporo książek przewija się przez nasze ręce, pokoje i skrzynki pocztowe. Prywatnie nazywamy to, co się dzieje, apokalipsą, bo inaczej chyba nie da się chyba określić faktu, że w ciągu minionych dwóch miesięcy przybyło nam aż 101 nowych tytułów... (wystarczy to podzielić na dwa miesiące i dwie osoby, a otrzymamy całkiem przyjemną liczbę 25 nowych książek na głowę miesięcznie; już nie brzmi tak strasznie, prawda? ... PRAWDA?)

Nie mamy nic na swoje usprawiedliwienie (no, może poza dwiema okołoksiążkowymi imprezami, z których przecież nie można wyjść z pustymi rękami!). Nie będziemy się też rozpisywać - niech przemówią zdjęcia!

Mniej lub bardziej przypadkowe nabytki internetowe.
Zakupy u Agi z Bloga kulturalnego.
Zakupy z empikowej wyprzedaży książek GW Foksal.
Zdobycze okołopyrkonowe...
...i jeszcze jeden nabytek, który nie załapał się na pierwsze zdjęcie.
Zakupy z Biedronki, dodatek do Zwierciadła i efekt promocji na stronie Znaku.
Wygrana Kaś na blogu Kącik z książkami.
Trochę egzemplarzy recenzenckich...
...i jeszcze kilka...
...kolejne...
...i jeszcze parę, tak dla równowagi.
Efekt rajdu po warszawskich Dedalusach.
Nabytki z Targów Książki w Warszawie - dzień 1.
Niespodziewane zakupy z drugiego dnia Targów.
Nagroda Kaś za recenzję "Odłamków".
A na koniec dodatki dorzucone do zamawianych na Arosie podręczników.


~*~

Zrecenzowaliśmy: