czwartek, 31 grudnia 2015

Podsumowanie roku 2015 i nasze postanowienia noworoczne

To był bardzo dobry rok.

Czytamy coraz więcej i coraz lepiej rozumiemy siebie jako czytelników. Blog stale się rozwija, a jego prowadzenie daje nam dużo satysfakcji. Dzięki Wam niedawno stuknęło nam 250 obserwatorów, a za kilka dni najprawdopodobniej będziemy świętowali 200 000 wyświetleń. Stale kontaktujemy się z Wami za pośrednictwem Facebooka oraz Instagrama.

W ciągu ostatnich dwunastu miesięcy opublikowaliśmy ponad 250 postów, a w czterech konkursach rozdaliśmy 12 książek. Rozpoczęliśmy kilka cykli, z których dwa zagościły na naszym blogu na stałe - Granie w parze pojawia się w każdy poniedziałek miesiąca, natomiast Piątkomiks... cóż, jest po prostu nieregularny.





W minionym roku braliśmy udział w trzech wyzwaniach literackich. Obojgu nam udało się przeczytać co najmniej jedną książkę tygodniowo i jest to niewątpliwie duży sukces. Niestety, w kwestii pozostałych zadań nie było już tak różowo... Z Przeczytam tyle, ile mam wzrostu poradziła sobie Kaś, jednak Sylwkowi zabrakło kilkudziesięciu centymetrów - jako usprawiedliwienie możemy dodać, że przede wszystkim miał ich do uzbierania więcej, a poza tym gdyby zsumować nasze wyniki wyszłoby, że zadanie zostało wykonane. Niestety żadne kombinacje nie poprawią naszych osiągnięć w 12 książek na 2015 rok - Kaś ze swojej listy nie przeczytała ani jednej, natomiast Sylwek "wyczytał" 5 z 12 planowanych pozycji.

2015 był udany również pod względem wyjazdów i imprez okołoksiążkowych. Dwukrotnie odwiedziliśmy Warszawę (targowo) i Poznań (konwentowo). W stolicy zrobiliśmy solidne zakupy, zobaczyliśmy Stadion Narodowy, przeżyliśmy wielką burzę i odkryliśmy najlepszy hostel na świecie. Jeśli chodzi o Poznań, to przede wszystkim udało nam się w końcu choć trochę go zwiedzić, dzięki czemu odkryliśmy kilka pięknych zakątków i pierogarnię, która zdeklasowała wszelkie inne restauracje/bary/jadłodajnie, które można w tym mieście znaleźć. Na Pyrkonie Sylwek nastał się w kolejkach po autografy, ale udało mu się zdobyć te najważniejsze - od Dmitrija Glukhovsky'ego i Jaspera Fforde. Jest sukces, jest i satysfakcja. (;






~*~

Co w 2016? Prywatnie z pewnością nie będzie to dla nas łatwy rok - oboje za kilka chwil kończymy studia, czeka nas również przeprowadzka i całe zamieszanie związane z ogarnianiem życia. Mamy tylko nadzieję, że wszystkie te zmiany w żaden sposób nie wpłyną na funkcjonowanie bloga. W kolejnym roku na pewno mamy zamiar kontynuować dwa rozpoczęte cykle, bierzemy też udział w trzech książkowych wyzwaniach (jeśli ciekawi Was, jakich, możecie zajrzeć do odpowiedniej zakładki - klik). Z pewnością chcielibyśmy również stale się rozwijać.

Nie jesteśmy jakimiś szczególnymi zwolennikami noworocznych postanowień, ale kilka czytelniczych poczyniliśmy. Oto one:

1. Kupować mniej książek. Przede wszystkim nie ma sensu gonić aż tak bardzo za nowościami, bo większość z nich bardzo szybko traci na cenie. Poza tym mówiąc krótko mamy co czytać, bo na naszych półkach gości bardzo wiele tytułów, których dotąd nie poznaliśmy. Stąd też kolejne postanowienie...

2. Wyczytywać domowe zapasy. Panna Kac stworzyła nawet wyzwanie, które idealnie się w ten pomysł wpasowało - chcielibyśmy zdecydowanie częściej sięgać po tytuły, które już na naszych półkach są.

3. Skatalogować i przeliczyć nasz księgozbiór. Jakiś czas temu mieliśmy wszystko spisane i opisane, jednak kupowaliśmy tyle, że przestaliśmy to wszystko ogarniać. Czas najwyższy, żeby uporządkować swoje zbiory, określić, ile ich jest, stworzyć porządny i przejrzysty katalog, a także stały system sygnaturowania. Przeprowadzka będzie do tego świetną okazją, bo wtedy oficjalnie połączymy nasze kolekcje w jedną.

A jakie są Wasze postanowienia?



Na Nowy Rok życzymy Wam dużo siły i motywacji, a także wiele okazji do odczuwania szczęścia. 
Bawcie się dobrze w Sylwestra!

środa, 30 grudnia 2015

Chris Taylor - "Gwiezdne Wojny. Jak podbiły wszechświat?"

W dzisiejszych czasach niemal każdy w jakimś stopniu zetknął się z Gwiezdnymi Wojnami. Ten popkulturowy fenomen, który cztery dekady temu zrodził się w głowie Georga Lucasa, od wielu lat stanowi jedną z najbardziej rozpoznawalnych marek na całym świecie. Jak się to wszystko zaczęło? W jaki sposób rozwijało? Czemu odniosło tak gigantyczny sukces? Na te oraz inne pytania postanowił odpowiedzieć Chris Taylor, tworząc chyba najobszerniejsze opracowanie na temat zjawiska, jakim są Gwiezdne Wojny.

Prześledzenie losów czegoś, co przez kilkadziesiąt lat rozrosło się z kilku ulotnych myśli do największego fikcyjnego świata, z pewnością nie było łatwe, Taylorowi jednak się udało. Ta książka to istne kompendium wiedzy całym procesie powstawania i rozwoju Gwiezdnych Wojen: od pierwszych szkiców i koncepcji w latach siedemdziesiątych, aż po przejęcie marki przez Disneya i prace nad najnowszym filmem. Co więcej, autor nie ograniczył się tylko tych sztywnych ram - sporo miejsca poświęcono też wszystkiemu, co mniej lub bardziej miało wpływ na kształt uniwersum (chodzi tu m.in o rozwój space opery jako gatunku, a także dzieciństwo Lucasa i jego pierwsze kroki jako reżysera), a także wielu rzeczom, które dzięki Gwiezdnym Wojnom się zrodziły. Co do zasady wszystko zostało przedstawione w sposób chronologiczny, są jednak pewne wyjątki. Niektóre rozdziały, jak na przykład te o społecznościach fanowskich, parodiach bądź też o zabawkach na licencji, zdają się być wyjątkowo rozrośniętymi dygresjami, które przerywają ułożoną czasowo opowieść. Osobiście wolałbym, żeby ciąg chronologiczny był zachowany, a cała reszta została opowiedziana na koniec, nie jest to jednak nic, co przeszkadzałoby w lekturze.

Chrisowi Taylorowi należą się szczególne wyrazy uznania za lekkość, z jaką był w stanie przekazać tyle informacji. Nie oszukujmy się, Gwiezdne Wojny. Jak podbiły wszechświat?” to opracowanie, które ma charakter niemalże naukowy - sporo tu faktów, dat i cytatów, a kolejne strony to lite ściany tekstu… Na szczęście językowo i stylistycznie wszystko zostało podane w przystępny sposób: autor ma bardzo lekkie pióro, nie boi się używać zwrotów potocznych, nawiązywać kontaktu z czytelnikiem poprzez stawianie przed nim pytań, a także przywoływać osobistych doświadczeń życiowych związanych z tym, że sam jest on wielkim fanem uniwersum. Jedynie co, to przekład jest momentami zbyt dosłowny i niektóre zdania wyglądają sztucznie, a po ich brzmieniu łatwo było mi się domyślić oryginalnego brzmienia.

Z “naukową” formą książki wiąże się jednak pewna dość specyficzna wada natury technicznej. Jak to przy takich opracowaniach bywa, pojawiły się w niej przypisy, i to w ilości spokojnie liczonej w setkach. Zdecydowana większość to odwołania do źródeł - wywiadów, biografii, stron internetowych, itd. - jednak część z nich to swoiste ciekawostki, rozwinięcia tematów czy na też wytłumaczenia pewnych kwestii językowych. Osobiście chętnie korzystam z takich rzeczy, niestety tutaj było to lekko utrudnione: zamiast przypisów dolnych wszystkie uwagi i dygresje zebrano na końcu książki. Tym samym ja, chcąc wyciągnąć z tekstu jak najwięcej, przy praktycznie każdym odesłaniu przeskakiwałem na ostatnie strony, co nie dość, że nie było najwygodniejsze (rozmiar książki także zrobił swoje), ale też było swoistą ruletką: będzie ciekawa informacja, czy kolejne przywołanie źródła?

Popsioczyć muszę niestety nieco na tłumaczenie, redakcję i korektę polskiego wydania. Rozumiem, że tekstu było sporo i że nie był on najwdzięczniejszym materiałem do tego typu pracy. Przymknąłbym oko na nieco większą liczbę błędów, niż jest ich normalnie. Ale niestety, ich liczba i poziom nie pozwalają mi na to. W tekście nagminnie pojawiały się zdania, w których brakowało co najmniej jednego słowa, często na tyle istotnego, że dłuższą chwilę zajmowało mi zrozumienie sensu danego fragmentu. Zdarzały się tłumaczenia nazw własnych mocno odbiegające od tych funkcjonujących powszechnie, a raz nawet zamiast różnych nazw pojawiała się dwa razy ta sama. Szczytem było jednak zdanie, w którym nie dość, że zdecydowanie słów było za dużo, to jeszcze znalazł się nadprogramowo zwrot “usunąć” - jak nic komentarz własny kogoś pracującego nad tekstem. Przyznaję, że z czymś takim spotkałem się pierwszy raz w życiu.

Gwiezdne Wojny. Jak podbiły wszechświat? to bez wątpienia kompendium, ale jednocześnie jest to dar: prezent od fana dla fanów. Co prawda pewne błędy techniczne mogą się rzucać w oczy (zwłaszcza wybitnym znawcom tematu - niektóry pomyłki tłumaczeń są rażące), ale płynąca z tekstu wiedza jest naprawdę ogromna. Każdy miłośnik stworzonego przez George’a Lucasa uniwersum może śmiało sięgnąć po tę książkę, bo po prostu warto. A nawet jeśli Gwiezdne Wojny nie zawładnęły Waszymi sercami, to i tak rozważcie lekturę - tekst stanowi również świetne ukazanie socjologicznego fenomenu, który dotyczy milionów ludzi.





Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Znak.

Ałbena Grabowska – „Coraz mniej olśnień”

O Ałbenie Grabowskiej słyszałam już wiele i zdecydowanie były to opinie pozytywne. Nie wiedziałam, która książka jest najlepsza i od której warto zacząć swoją przygodę z autorką; sięgnęłam po prostu po pierwszą, która wpadła mi w ręce, wiele sobie po niej obiecując. Niestety, muszę przyznać, że moje odczucia po lekturze są mieszane...

Coraz mniej olśnień łączy w sobie opowieści trzech kobiet – Aliny, Marii oraz Leny. Jedna z nich jest młodą stylistką, która marzy o wielkiej karierze w branży modowej, a tymczasem zostaje opiekunką niewidomej poetki; druga to dziennikarka śledcza z mocno porozbijanym światem i wyrzutami sumienia, trzecia natomiast pozoruje własną śmierć i rozpoczyna nowe życie z zupełnie inną tożsamością. Każda z nich ma trudną przeszłość, każda przed czymś ucieka; wszystkie mają również problemy z zaakceptowaniem codzienności.

Najmocniejszą stroną powieści jest właśnie fabuła – historie kobiet są ciekawe, niebanalne, a siatka łączących je zależności wspaniale posplatana. Wraz z postępem lektury czytelnik odkrywa coraz to nowe powiązania, ale też nabywa wiedzę potrzebną do rozwiązania wszystkich znajdujących się w książce zagadek. Gdy wydaje nam się, że wiemy już wszystko, otrzymujemy zaskakujące zakończenie. Dodatkowo każda z pojawiających się postaci jest dobrze nakreślona, ma swój indywidualny rys, styl i sposób bycia, a kilka bohaterek naprawdę pięknie się rozwija wraz z kolejnymi kartami powieści. Widać wyraźnie, że to historia przemyślana i dopracowana; może i kilku wydarzeniom brak życiowego prawdopodobieństwa, ale są one dobrze umotywowane i absolutnie nie ma powodów, aby je negować.

Niestety nie wszystkie elementy zachwycają tak bardzo, jak fabuła. Byłam zaskoczona prostym stylem autorki – nie pamiętam już, czy ten element był chwalony w recenzjach, ale ja dość długo przyzwyczajałam się do bardzo krótkich zdań i właściwie do samego końca czułam w związku z nimi dyskomfort. Chyba po prostu po tych wszystkich zachwytach spodziewałam się, czegoś więcej, choć oczywiście nie uważam, że autorka pisze źle! Trudności potęgowała niestety niedokładna korekta i błędy, które dość często się pojawiały. Ponadto sama lektura wywołała we mnie niewiele emocji – nie odczułam zupełnie wspominanych w opisie okładkowym wzruszeń, ani razu się nie zaśmiałam i tak naprawdę przez większość czasu cała historia była mi zwyczajnie obojętna. Oczywiście może być to kwestia moich własnych cech, jednak subiektywnie muszę powiedzieć, że książka mnie nie poruszyła, a tego właśnie chciałabym od dobrej literatury obyczajowej.

Mówiąc krótko: nie wpadłam w zachwyt, ale wciąż jestem pełna nadziei co do pozostałych powieści autorki. Coraz mniej olśnień może i nie chwyciło mnie za serce, ale zdecydowanie pokazało, że Ałbena Grabowska ma talent do snucia opowieści i konstruowania zarówno fabuły, jak i bohaterów. Barwne, ciekawe postaci oraz pogmatwana, a przy tym spójna opowieść sprawiły, że pozytywnie nastawiam się do dalszego poznawania książek autorki i wierzę, że spodobają mi się one dużo bardziej. Ten wybór był przypadkowy, ale obiecuję, że kolejny będzie dużo bardziej przemyślany - po prostu zdecyduję się na Lot nisko nad ziemią, który już od jakiegoś czasu gości na mojej półce.

wtorek, 29 grudnia 2015

John Green – „Gwiazd naszych wina”

Nie wiem, z czego wynika moje podejście do niektórych książek i autorów... Spójrzmy na Johna Greena – jego Szukając Alaski mam na półce od ponad roku i dotąd nie znalazłam czasu, żeby po nie sięgnąć, natomiast Gwiazd naszych wina zaczęłam w ciągu niecałego tygodnia, odkąd wpadło w moje ręce. Może to kwestia opinii, fabuły lub nastroju? Nie mam pojęcia, ale wyboru absolutnie nie żałuję, bo książka, którą przeczytałam, trafiła do grona moich ulubionych.

Hazel ma 16 lat, jednak nie funkcjonuje jak inne dziewczyny w jej wieku – choruje na raka, więc do najbardziej stałych elementów jej codzienności należy korzystanie z butli tlenowej, nieprzyjemne kuracje i czytanie w kółko tej samej książki. Jej funkcjonowanie społeczne ogranicza się do kontaktów z rodzicami i wizyt na kościelnej grupie wsparcia, której szczerze nie cierpi. Jednak to właśnie tam poznaje chłopaka, który swoją własną postawą będzie w stanie na zawsze zmienić jej życie...

Jeśli ktoś jeszcze się nie domyślił, to powiem wprost - to nie jest łatwa książka. Sporo jest tutaj negatywnych emocji takich jak ból czy złość. Postaci drążą tematy egzystencjalne i szukają swojego własnego rozumienia świata, cyklu życia i umierania. Wiele myśli jest negatywnych, a niektóre sceny potrafią mocno zdołować. Jednak z drugiej strony czyniąc swoimi bohaterami nastolatków John Green wprowadził w tę niełatwą opowieść bardzo dużo lekkości i radości. Jest coś smutnego w obserwowaniu, jak młodzi ludzie, którzy powinni dopiero zaczynać prawdziwe życie, stoją u jego kresu, jednak ich postawa sprawia, że książkę czyta się naprawdę przyjemnie. Połączenie zakochania, pierwszej miłości z tematem ciężkiej choroby i odchodzenia było zadaniem karkołomnym, ale autor zdecydowanie mu podołał tworząc historię jednocześnie uroczą i skłaniającą do refleksji.

Myślę sobie, że ten tekst można naprawdę różne odbierać w zależności od własnej wrażliwości i podejścia do życia, jednak wiele osób znajdzie w niej coś wartościowego i ciekawego. Mnie na przykład urzekł czarny humor, którym przepełniona jest Hazel. Jej krytyczne uwagi, negowanie wszystkiego i ironia, za pomocą której dziewczyna radzi sobie z ciężarem choroby, przekonały mnie całkowicie. Dzięki głównej bohaterce dużo łatwiej było mi zmierzyć się z niełatwą tematyką i przejść przez tę opowieść nie odczuwając zbędnego ciężaru. Jednak ta książka to nie tylko opowieść o Hazel - dwaj towarzyszący jej chłopcy również wzbogacają obraz dokładając kolejne, całkowicie odmienne sposoby radzenia sobie z chorobą. Cieszę się, że autor nie skupił się jedynie na głównych bohaterach i rozszerzył swoją opowieść o całe społeczne tło - grupę wsparcia, rodzinę, a nawet spotykane na ulicy obce osoby. To wszystko sprawia, że opisane w książce problemy wydają się nam dużo bliższe.

Można mówić, że Gwiazd naszych wina to książka nierealna, przesadzona, bzdurna; można poddawać pod wątpliwość, czy historia taka jak ta mogłaby mieć miejsce ze wszystkimi szczegółami (pewnie nie, bo cała fabuła okuta jest na dość nieprawdopodobnym ciągu zdarzeń). Jednak gdy odrzucimy takie rozważania, gdy pozbawimy tę historię otoczki, zostaje nam naprawdę dobra, pełna emocji opowieść, która skłania czytelnika do refleksji. Dla mnie lektura byłą wspaniałą przygodą i jestem pewna, że to jedna z tych książek, do których jeszcze nie raz wrócę. Tylko nie wiem, czy jest szansa, że kolejne książki Greena spodobają mi się równie mocno...

"Krwawe powroty"

Temat wampirów wydaję się być już wyeksploatowany w każdy możliwy sposób. Filmy, seriale, gry, komiksy i rzecz jasna książki w szerokim zakresie: od powieści dla nastolatek i romansów, przez krwawe horrory w stylu gore, aż po kryminały czy też sztandarowe dla tego tematu urban fantasy. Czy da się zatem napisać w tym motywie coś nowego, nietypowego; coś, co dało by historiom o krwiopijcach choć niewielki powiew świeżości? Wydaje się, że tak: wystarczy wymieszać tematykę wampirów z czymś, co na pierwszy rzut oka zupełnie do nich nie pasuje. Ot, na przykład urodziny - taki właśnie pomysł był impulsem dla powstania antologii Krwawe powroty, w ramach której wielu autorów spróbowało swych sił i we własny sposób ukazało horrorowe upiory w roli jubilatów. Czy efekt takiego połączenia był zadowalający?

Cóż, odpowiedź na to pytanie nie jest prosta. Jak to w antologiach bywa, poziom tekstów okazał się bardzo zróżnicowany, zatem znaleźć tu można zarówno perełki, jak i opowiadania wątpliwej jakości. Do tej drugiej grupy zdecydowanie należy historia Jak zostałem nastoletnim wampirem - banalny, wręcz infantylny pomysł, w nieudolny sposób próbujący być zabawny, w dodatku ciąg wydarzeń jest przewidywalny i pozbawiony puenty. Z kolei Zmierzch oparty był na całkiem ciekawym koncepcie, jednak koniec końców okazał się być rozczarowujący. Jak Stella odzyskała swój grób była natomiast bardzo przyjemną historią, w pewien sposób nawet wzruszającą, problemem była jednak autorka tekstu - Toni L.P. Kelner to autorka romansów i wyraźnie widać to w tekście: liczba nic nie wnoszących scen miłosnych okazała się być przytłaczająca.

Sporo opowiadań okazało się być na przyzwoitym poziomie, a ich jedyną wadą było uczucie niedosytu, jakie po sobie pozostawiały. Wielu autorów stworzyło niesamowite kreacje światów, które z łatwością dałoby się eksploatować licznymi historiami, a jednak próżno szukać jakichkolwiek kontynuacji. Przykładowo Smutna pieśń sów -  chyba najlepszy tekst w całej antologii, o naprawdę ciekawym, nieco baśniowym pomyśle, niestety jest on wyjątkowo krótki i, choć teoretycznie zawiera zamknięta historię, miałem po lekturze nieodparte wrażenie, że to tak naprawdę wstęp do o wiele większej rzeczywistości. Podobnie jest w przypadku Pierwszego dnia mojego życia, Czarownicy i wampira czy Życzenia - potencjał, jaki miały w sobie te teksty, starczyłby na całe serie książek, nie zaś na pojedyncze opowiadania…

Kilkoro pisarzy, których teksty znalazły się w antologii, to autorzy mniej lub bardziej znani, a w dodatku tworzący serie powieści z nurtu urban fantasy, nie jest więc dziwne, że postanowili osadzić zamieszczone w zbiorze opowiadania w światach już przez siebie wymyślonych. Taki zabieg okazał się mieć jednocześnie negatywny i pozytywny wydźwięk. Wadą był niewątpliwie fakt, że jako czytelnik byłem wrzucany w sam środek światów bogatych w historie i bohaterów - brak ich znajomości był momentami bardzo odczuwalny, a pewne relacje między postaciami - nie do zrozumienia bez znajomości szerszego kontekstu. Z kolei jako zaletę wskazałbym fakt, że opowiadania te bardzo zachęcały do sięgnięcia po powieści autorów. Zemsta Drulindy Jima Butchera w jasny sposób pokazała mi, że Akta Harry’ego Dresdena, które staram się zebrać od jakiegoś czasu, to zdecydowanie coś dla mnie i powinienem czym prędzej brać się za ich lekturę. Natomiast Noc Draculi ukazała mi w pozytywnym świetle Charlaine Harris - dotychczas byłem przekonany, że jej książki to literatura raczej dla kobiet, tymczasem teraz sądzę, że mogłyby mi się one spodobać.

Krwawe powroty to zdecydowanie antologia o cechach typowych dla zbiorów opowiadań różnych autorów. Część tekstów była wybitna, inne określiłbym jako przeciętne, a resztę - jako po prostu słabe. Dostałem jednak to, za co cenię sobie takie zbiory: miałem okazję w szybko sposób poznać styl i potencjał wielu pisarzy. Po raz kolejny poznałem kilka nazwisk, których będę wypatrywał na grzbietach książek, do twórczości jednej autorki mimo pewnych uprzedzeń mogłem się przekonać, a pewnych pisarzy będę się z pewnością wystrzegał. Jeśli więc tak jak ja lubicie poszerzać swoje horyzonty literackie i poznawać nowych twórców wartych waszej uwagi, rozważcie sięgnięcie po tę antologię.


poniedziałek, 28 grudnia 2015

Remigiusz Mróz – „Zaginięcie”

Jak zapewne zdążyliście zauważyć, kilka dni temu dołączyłam do grona zachwyconych odbiorców Kasacji. Przeczytałam tę książkę bardzo szybko i z wielką radością, a zarówno fabuła, jak i postaci, naprawdę mocno mnie zainteresowały. Nie miałam w planach w najbliższych dniach sięgać po drugi tom (w tym miesiącu zrobiłam już dość książkowych zakupów), ale po zachętach ze strony niektórych blogerów (tak, Tanayah, o Tobie mówię) po prostu skręcało mnie z potrzeby poznania dalszych losów Chyłki i Zordona. Z opresji wybawił mnie Sylwek, który po prostu dał mi Zaginięcie, za co bardzo serdecznie mu dziękuję.

Jeśli chodzi o fabułę, wydaje się ona względnie prosta – tym razem prawniczy duet zajmuje się sprawą zaginięcia dziecka. Do Chyłki w środku nocy dzwoni dawna koleżanka, której córka zniknęła w nocy z własnej sypialni. Domniemany porywacz nie pozostawił śladów ani w domu, ani w obejściu, a posesja zabezpieczona była alarmem; nie pojawiło się także żądanie okupu. Wszystkie te czynniki skierowały uwagę policji na rodziców, którzy stali się podejrzanymi i będą musieli dowodzić swojej niewinności w sądzie.

W odniesieniu do pierwszej części fabuła podobała mi się nieco mniej – owszem, była spójna i pogmatwana, zawierała również wiele niespodziewanych, bardzo ważnych zwrotów akcji, jednak momentami miałam wrażenie, że to wszystko jest aż nazbyt pokomplikowane. Pojawiające się znienacka wątki, dowody, które zmieniają bieg sprawy, kłamstwa i niedomówienia… Wszystkie te elementy pozwoliły do końca utrzymać napięcie, choć chwilami było ich dla mnie zbyt wiele. Muszę jednak przyznać, że zakończenie wynagrodziło te zgrzyty i pozostawiło mnie dokładnie w takim szoku, jakiego oczekiwałam po lekturze recenzji innych czytelników.

Nieodmiennie najmocniejszą stroną cyklu jest konstrukcja postaci Chyłki i Oryńskiego – zarówno jako osobnych bohaterów, jak i w idealnie zestawionym duecie. To dwie zupełnie różne osoby o odmiennych charakterach, temperamentach i sposobach myślenia, które, zestawione razem, wspaniale się uzupełniają. Zachwyca mnie ich sposób pracy, słowne przepychanki i ciągłe ustalanie granic terytorium. To po prostu para bohaterów, których szczerze uwielbiam i jestem niesamowicie ciekawa, jak potoczą się ich dalsze losy.

Nikogo nie zdziwi pewnie fakt, że to kolejna książka autora, która po prostu mi się podobała. Może nie było takich fajerwerków jak przy Kasacji, ale myślę, że wynika to po prostu ze specyfiki prowadzonej sprawy – w Zaginięciu konstrukcja i dynamika fabuły była nieco inna niż w części pierwszej i zwyczajnie mniej przypadła mi do gustu. Na szczęście niezmienny pozostał wspaniały styl autora, zawarty w książce humor, a także postaci, które są nakreślone i dopasowane po prostu idealnie. Wszystko to składa się na świetną powieść, która dobrze rokuje dalszemu rozwojowi cyklu. Czekam z niecierpliwością na kolejne części!





Kasacja  |  Zaginięcie  |  Rewizja

niedziela, 27 grudnia 2015

Grudniowe nowości na półkach (stos 11/2015)

Co prawda Święta już za nami, ale z racji tego, że dziś niedziela, nie ma chyba potrzeby, aby wychodzić z tego leniwego i swobodnego nastroju, dlatego też postanowiliśmy uraczyć Was postem lekkim, łatwym i przyjemnym. Jako że ostatnie okazje sprzyjały gromadzeniu nowych, książkowych nabytków, dzisiaj Wam je prezentujemy. W całej okazałości. Bez cenzury. Ale spokojnie, nie jest tego aż tak dużo (chyba).


Na początek zestaw naszych zakupów z ostatnich tygodni. Sporo tego, ale na swoje usprawiedliwienie możemy powiedzieć, że wszystkie kupione były w cenach promocyjnych - albo w outlecie Świata Książki, albo na Arosie. Kilka pozycji było u nas długo wyczekiwanych, jak chociażby Pył czy drugi tom Pięciu królestw. Innych z kolei żal było nie kupić, w końcu trafienie tytułów z Uczty Wyobraźni za 13 zł sztuka to nie lada szczęście. Oprócz książek mamy tu dwie kolorowanki dla Kaś - Inwazję Bazgrołów, oraz Po drugiej stronie snu, a także trzy sylwkowe komiksy.


Ten stosik to z kolei prezenty, które dostaliśmy. Sylwek oprócz Świąt ma w grudniu także urodziny i imieniny, więc okazji do zdobywania książek jest sporo. Stosik po lewej to jego grudniowe nabytki, natomiast cykl o Percym Jacksonie sprezentował na Boże Narodzenie Kaś.

Do grona prezentów dołączyła również pewien bohater, który co prawda nie jest książką, ale jako literacki strażnik sprawdza się perfekcyjnie.(;




Tak kończą zabawki, do których dobrała się Kaś...

czwartek, 24 grudnia 2015

Wesołych Świąt!



Kochani! Z okazji Świąt Bożego Narodzenia życzymy Wam solidnych półek, które pomieszczą całe Wasze księgozbiory, dużo czasu na czytanie i spokojnej atmosfery, która będzie mu sprzyjała. Niech Wasze Święta będą radosne, ciepłe i rodzinne, a pod choinką niech znajdą się same dobre lektury. 
Wszystkiego najlepszego!

środa, 23 grudnia 2015

Hugh Howey – „Pył”

Gdy zachwycamy się jakimś cyklem, z każdym kolejnym tomem rosną nasze oczekiwania; to całkowicie naturalne, chcemy bowiem, aby opowieść, która już jest świetna, stawała się jeszcze lepsza. Faktem jednak jest, że z czasem coraz trudniej nas zaskoczyć, a indywidualny rys autora może stać się dla nas dość powszedni. Całkiem niedawno miałam okazję przekonać się na własnej skórze, jak wypada finał trylogii, która jest dla mnie absolutnym hitem ostatnich miesięcy. Czy otrzymała godne zakończenie?

Po retrospekcji, jaką zapewnił nam drugi tom cyklu, fabuła znów wraca na właściwy tor czasowy – Pył jest kontynuacją wydarzeń „współczesnych”, czyli z okresu, w którym rozpoczęła się cała trylogia. W tej części nie ma przeskoków czasowych, ale akcję obserwujemy z perspektywy trzech głównych miejsc akcji – Silosu 1, 17 oraz 18. Na wszystkich płaszczyznach bohaterowie są nam znani, a ich działania w sposób oczywisty dążą do odkrycia i ujawnienia prawdy o historii powstania silosów, celach ich twórców oraz aktualnej sytuacji na zewnątrz.

Akcja ostatniego tomu siłą rzeczy musi iść w kierunku jakiegoś rozwiązania i jest to bardzo widoczny aspekt powieści – niektóre zdarzenia są pomijane, inne opowiadane szybko i na pewno nie znajdziemy tu żadnej formy przegadania czy przesadnego pochylenia autora nad jakimkolwiek elementem fabuły. Generalnie jest to zaleta, choć czasami tempo może nas zdziwić – dotąd wszystko toczyło się spójnie, a zdarzenia były opisywane dość dokładnie, tu natomiast są miejsca, gdzie zdarzają się mocne przeskoki. Autor nie poświęca już tak dużo uwagi ani poszczególnym scenom, ani bohaterom – osobiście miałam wrażenie, że zostali oni całkowicie podporządkowani pewnemu wyższemu celowi, a tym samym na dalszy plan zeszły ich wszelkie indywidualne cechy. No, może nie do końca – Jules wciąż jest twardą babką, Lukas romantykiem, a Solo ma swoje impulsywne chęci oddalenia się od ludzkich skupisk, jednak te elementy pojawiają się naprawdę rzadko i zdają się zupełnie tracić na znaczeniu.

Pod względem technicznym cała trylogia utrzymana jest na naprawdę wysokim poziomie – autor odznacza się bardzo dobrym stylem i dużą świadomością własnego świata przedstawionego. W fabule powieści nie znajdziemy nieścisłości czy zapychaczy; nawet jeśli pod koniec tempo akcji przyspiesza, nie złapiemy autora na żadnym potknięciu. Widać wyraźnie, że cykl o Silosie nie powstał w pośpiechu, a Hugh Howey doszlifował swój pomysł. Jedynym elementem technicznym, który zasługuje na naganę, jest niestety nasza rodzima korekta – w książce zdarzają się skupiska błędów językowych, interpunkcyjnych i ortograficznych, co jest o tyle ciekawe, że w innych miejscach wszystkie te aspekty są absolutnie w porządku. Wygląda to, jakby niektóre strony po prostu nie trafiły do korektora.

Gdybym miała rozpatrywać Pył jako osobną książkę, zapewne nie otrzymałby on ode mnie tak wysokiej noty. Akcja gnała do przodu i można było odczuć ciśnienie na doprowadzenie wszystkiego do końca. Biorąc jednak pod uwagę, że jest to finał naprawdę dobrego cyklu i że jego zadaniem jest pospinanie i domknięcie wszystkich wątków, mogę przyjąć, że spełnia on postawione mu przeze mnie oczekiwania. Może jest tu nieco mniej tych elementów, które porwały mnie w dwóch poprzednich częściach, jednak te, które mnie zachwyciły, pozostały bez zarzutu. Autor to pisarz dojrzały, a jego książka skłania do refleksji; widać wyraźnie, że opowieść ma cel, sens i bardzo dobrze przemyślaną konstrukcję. W cyklu o silosie uwielbiam przede wszystkim płaszczyznę, którą można chyba określić jako filozoficzną – pochylenie nad naturą ludzką, analizę zachowań światowych przywódców i ukazanie pewnych tendencji, przed którymi niezwykle trudno będzie nam się uchronić.

Nie zrażajcie się tymi kilkoma słabszymi stronami, o których wspomniałam – tak naprawdę podczas lektury odczuwałam je w niewielkim stopniu, a pozytywne odczucia zdecydowanie przeważały. Cykl o silosie jest dla mnie najlepszą trylogią ostatnich 13 miesięcy (chciałam powiedzieć, że roku, ale przeczytanie trzech części zajęło mi minimalnie więcej czasu) i, obok Nowej Ziemi, zdecydowanie najdojrzalszą nową dystopią, z jaką miała okazję się zetknąć. Polecam tę opowieść i z całego serca zachęcam do przekonania się na własnej skórze, jak Wam się podoba.






Silos  |  Zmiana  |  Pył

wtorek, 22 grudnia 2015

O przeświątecznym szczęściu książkoholiczki (stos 10/2015)

Zaczęło się łagodnie - od wiadomości na Lubimy Czytać, że moja odpowiedź konkursowa została nagrodzona książką. Radości nie było końca, w końcu tak dawno nie udało mi się niczego gdziekolwiek wygrać, a tu proszę, pierwsza próba i od razu udana! Po prostu cud, miód i orzeszki. Jednak gdy w miarę kolejnych, grudniowych dni zaczęło napływać coraz więcej informacji o nagrodach, zaczęłam myśleć, że chyba faktycznie dopisało mi szczęście. I wiecie co? Po tym, co działo się w ostatnich dniach grudzień będzie chyba moim całkowicie ulubionym miesiącem. Z resztą zobaczcie sami, co takiego udało mi się ponawygrywać:


What if? A co gdyby? to wspomniana nagroda z konkursu na Lubimy Czytać. Jutro zaświeci słońce wywalczyłam u Renaty z Książkowe czary mary. Poszczęściło mi się też w losowaniach u Magoty (od której otrzymałam Seks. Pozycja dla praktykujących, które niestety nie zdążyło dotrzeć i załapać się na zdjęcie) i Mariki (dzięki której udomowiłam Twarz z lustra). Najświeższą nagrodą jest natomiast Ekspozycja (i towarzyszące jej dodatki), którą wygrałam u Książkożerców. Jeszcze raz bardzo Wam wszystkim dziękuję - dzięki Wam oczekiwanie na Święta było po stokroć fajniejsze i właściwie sprawiliście mi mini kalendarz adwentowy (otwieranie tych wszystkich paczek było niesamowitą przyjemnością).

Jednak to jeszcze nie koniec! Efektu szczęścia i błogości dopełniają dwie paczki - skutki świątecznych wymianek - od najwspanialszych na świecie Mikołajek. Poważnie, nie mogłam sobie chyba wymarzyć lepszych par. Jestem po prostu zachwycona!


Pierwszą wymianą, w której zdecydowałam się brać udział, była ta u Królowej Moli. To dopiero przedsięwzięcie - zgłosiły się aż 62 osoby! Przyznam szczerze, że bałam się niesamowicie, zarówno przygotowywania prezentu, jak i tego, co miałam otrzymać, ale strach szybko ustąpił miejsca świątecznemu nastrojowi przygotowań. Poza tym moja Mikołajka - Agnieszka z bloga Nie teraz - właśnie czytam - zadbała o to, abym była zachwycona. Zobaczcie sami, ile cudowności! W paczce znalazły się trzy książki: Gwiazd naszych wina, Kobieta oraz Fight club (wszystkie z listy moich wymarzonych), ale też masa umilaczy - herbata, słodycze, kosmetyki i... ręcznie robione ciasteczka. <3 Nie skłamię, jeśli powiem, że to jeden z najlepszych prezentów, jakie w życiu dostałam, a Agnieszce jeszcze raz serdecznie dziękuję!


Na fali odwagi po zgłoszeniu się do pierwszej wymianki, postanowiłam wziąć udział również w drugiej, tym razem u Sióstr w bibliotece. Tutaj zabawa okraszona była dodatkowymi emocjami, bo wszystko koordynowały dziewczyny, a my aż do otrzymania paczki nie wiedzieliśmy, kto ją dla nas przygotowuje. Sarze, która była moją Mikołajką, udało się idealnie dobrać rzeczy dla mnie - Musimy porozmawiać o Kevinie chciałam przeczytać odkąd obejrzałam film, maliny i łosie zawsze chętnie przygarniam (w dodatku NARESZCIE mam porządny zaparzacz!), a rękodzieło to coś, co uwielbiam. Bardzo, bardzo dziękuję!

~*~

A tak prezentuje się stos w całej okazałości. Prawda że cieszy oko? (:
Na zdjęcie załapał się również notes, który otrzymałam od ekipy Literackiego Sopotu po Facebookowym konkursie.



Mariusz Ziomecki - "Umierasz i cię nie ma"

Dwoje eksgliniarzy na wcześniejszej emeryturze próbuje stworzyć swój własny kąt, stawiając pensjonat nad Zalewem Zegrzyńskim. Ich spokój zostaje jednak szybko zakłócony - miejscowy polityk zostaje brutalnie zamordowany, a okoliczności tego zdarzenia pełne są zagadek i niejasności. Choć Roman Medyna początkowo nie planuje angażować się w całą sprawę, szybko okazuje się, że pewni wpływowi ludzie są gotowi zapłacić grube pieniądze, by to on poprowadził śledztwo i zapewnił im ochronę. Czemu jednak tak bardzo zależy im na zaangażowaniu podinspektora w stanie spoczynku? I jakie były rzeczywiste motywy zbrodni?

Cóż, przyznam szczerze, że od samego początku lektura tej książki zupełnie mi nie szła. Musiałem przewrócić dziesiątki stron, zanim w ogóle udało mi się złapać odpowiedni rytm, wielokrotnie przerywałem czytanie po kilku kartkach, po prostu tracąc jakikolwiek zapał. Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że długo nie byłem w stanie określić, skąd się biorą te problemy. Dopiero po pewnym czasie uświadomiłem sobie, że wszystkiemu winna jest narracja. Otóż jest ona prowadzona w pierwszej osobie, w dodatku w czasie teraźniejszym. Nie jest to typ narracji łatwy dla autora i tutaj ewidentnie coś w nim zgrzytało. Równie istotny wpływ na mój odbiór tekstu miał też fakt, że narratorem był Roman Medyna - nie powiem, żebym zapałał wyjątkową sympatią do tej postaci, pewien jego rys charakteru i schematy zachowań zupełnie nie pozwalały mi go polubić. No i jego sposób mówienia: specyficzny, momentami wręcz sztuczny; zdecydowanie nie pomagał mi on w złapaniu rytmu.

Z narracją wiąże się jeszcze jedna kwestia: początkowe opisy przedstawiane z perspektywy Medyny przeplatane są fragmentami dotyczącymi osób związanych ze zbrodnią. W nich występuje mieszana forma narracji: z pierwszej i trzeciej osoby. Taki miks wypada dość dziwnie, w dodatku język i rytmika tych urywków raczej nie powalały. Najlepsze jednak jest to, że stosunkowo szybko przestają się one pojawiać, później wracając tylko na chwilę. Osobiście taki stan rzeczy mi pasował - bez ich obecności tempo lektury wyraźnie przyśpieszyło. Tak po prawdzie to pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że owe wstawki w gruncie rzeczy niewiele wnoszą do całego tekstu i nie sądzę, by stracił on na wartości, gdyby ujawnione w nich rzeczy wprowadzono do fabuły w bardziej prozaiczny sposób, bądź też w ogóle z nich zrezygnowano. Swoją drogą zarzut zbędności byłbym gotów postawić wielu scenom z głównej narracji, sporo też było wątków, które były nadmiernie rozbudowane w stosunku do tego, co wynikało z nich dla głównych wydarzeń.

Żeby nie było, że się tylko czepiam - sporo elementów powieści mi się podobało. Zdecydowanie pozytywnie oceniam konstrukcję tekstu. Mariusz Ziomecki zrezygnował z klasycznego podziału tekstu na rozdziały, zamiast tego powieść dzieli się na kolejne dni, te zaś na poszczególne wydarzenia. Fragmenty są stosunkowo krótkie, więc gdy tylko przyzwyczaiłem się do stylu narracji (co niestety chwilę trwało), kolejne partie czytałem jedna za drugą. Na plus oceniam też akcję - jest wartka, pełna tajemnic i nagłych zwrotów. Cała fabuła rozgrywa się na przestrzeni siedemnastu dni, są więc one przeładowane wydarzeniami. Jedynie co, to jak dla mnie troszkę za dużo było w tekście wskazówek naprowadzających czytelnika na właściwy tok rozumowania - zdecydowanie sporo rzeczy domyśliłem się zbyt szybko, przez co zabrakło elementu zaskoczenia. A, no i średnio lubię (zwłaszcza w kryminałach) tłumaczenie sporej części zagadki w epilogu, “na spokojnie”, tu jestem jednak w stanie to wybaczyć - końcówka fabuły gnała zbyt szybko, by móc w nią wpleść wszystkie wyjaśnienia.

Niestety muszę się przyczepić do bohaterów powieści. Co do zasady są oni stosunkowo dobrze nakreśleni (poza żoną Romana, Baśką - konstrukcja tej postaci był moim zdaniem wyjątkowo niekonsekwentna), problemem jest jednak ich różnorodność. Czytając tę powieść można odnieść wrażenie, że każda osoba związana z policją bądź polityką koniecznie musi mieć coś na sumieniu i zdecydowanie ze świecą trzeba szukać w tym gronie choć trochę przyzwoitych jednostek. Początkowo myślałem, że takie ukazanie tych sfer wynika z pryzmatu, jakim jest subiektywne spojrzenie narratora, ale nie: te postaci przedstawiane są w sposób bardzo obiektywny, więcej o nich jest faktów, niż domysłów Medyny. I choć pomiędzy poszczególnymi bohaterami są pewne istotne różnice, pewien schemat jest dość mocno zauważalny.

Umierasz i cię nie ma to w moim odczuciu kryminał bardzo przeciętny. Jasne, czytałem gorsze książki, ale też spotkałem się w swoim życiu ze sporą ilością o wiele lepszych powieści. Pozytywne aspekty w postaci dobrej (choć nieco przewidywalnej) fabuły i dynamicznej akcji nie były w stanie zakryć licznych mankamentów i niedociągnięć. Nie zostałem jednak całkowicie zniechęcony do pióra Mariusza Ziomeckiego i myślę, że dam mu jeszcze co najmniej jedną szansę - zwłaszcza, że cykl o Medynie ma liczyć cztery tomy, a mnie niezmiernie ciekawi, czy seria będzie zbudowana z osobnych historii, czy też skupi się ona na wyjaśnieniu kilku niewielkich, niezamkniętych wątków z pierwszej części...





Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Business and Culture oraz wydawnictwu Akurat.

sobota, 19 grudnia 2015

Katarzyna Bonda – „Tylko martwi nie kłamią”

Po lekturze pierwszej części cyklu o Hubercie Meyerze miałam mieszane odczucia, jednak z przewagą tych „na plus” – kryminał był prosty i schematyczny, jednak przyjemny w odbiorze i ciekawy. Na podobny (a może nawet lepszy?) efekt liczyłam w przypadku tomu drugiego. Właściwie dostałam to, czego sama chciałam…

Tym razem policji (w tym profilerowi) przychodzi zmierzyć się ze sprawą śmierci śmieciowego barona. Choć po pierwszym rekonesansie wszystko wskazuje na to, że morderstwo mogło dotyczyć obszarów zawodowych, uwagę śledczych zwraca fakt, jak wielu świadków zdaje się kłamać. Stopniowo na jaw wychodzą kolejne fakty, sprawa okazuje się być dużo bardziej zawiła niż na początku sądzono, a jej korzenie sięgają wielu lat wstecz. Czy komisarzom uda się poskładać w całość wszystkie elementy tej skomplikowanej układanki?

Drugi tom cyklu jest dłuższy niż pierwszy i niestety wkraczają do niego te elementy, które sprawiały mi trudność w przypadku Pochłaniacza – więcej jest przesłuchań, obyczajowych analiz i wstawek z prywatnego życia głównych bohaterów, niż faktycznej kryminalnej akcji. Wiele pojawiających się w ten sposób informacji jest cennych, to fakt, jednak zdarzają się również takie, które nie wnoszą do fabuły absolutnie nic. Co gorsza niektóre treści są kilkukrotnie powtarzane, a w przypadku kilka scen czytelnikowi zafundowane zostaje zwyczajne déjà vu, w rezultacie czego w którymś momencie stajemy się zmęczeni. W tamtym czasie autorka nie miała jeszcze tak pewnej ręki do splatania wydarzeń i choć w Tylko martwi nie kłamią realizuje wiele dobrych pomysłów fabularnych, efekt nie zawsze jest idealny.

Jeszcze jeden aspekt pozostawił u mnie dość nieprzyjemne wrażenie, mianowicie – stereotypy. Gdy operują nimi bohaterowie, czy to w myślach, czy bezpośrednich wypowiedziach, nie ma najmniejszego problemu – to forma wyrazu nadająca im cech charakterystycznych i w pewien sposób ułatwiająca ocenę. Jeśli jednak stereotypowe myślenie jest charakterystyczne dla narratora, zaczyna mnie to kłuć w oczy. W Tylko martwi nie kłamią ma miejsce właśnie taka sytuacja – są tu ujawnione poglądy, z którymi po prostu nie mogę się zgodzić.

Pomijając te elementy książka wypada podobnie jak Sprawa Niny Frank – jest w stanie sprawić czytelnikowi przyjemność podczas lektury. Ze względu na szersze omówienie wątków (zarówno tych związanych ze śledztwem, jak i obyczajowych) czyta się ją wolniej, ale jest też zdecydowanie mniej przewidywalna. Może nie ma tu jeszcze klasycznego wodzenia czytelnika za nos, ale są początki mocnej, wielopłaszczyznowej fabuły. Autorce nie można również odmówić dobrego pióra (choć po cyklu o Saszy Załuskiej widać, że stale się w tym względzie rozwija), a także świetnego przygotowania technicznego, które ma swoje odzwierciedlenie we wszelkich opisach miejsc zbrodni i charakterystyce policyjnej pracy.

Najwyraźniej kolejny raz dane mi będzie pozostać po lekturze książki z odczuciami ambiwalentnymi. Lubię cykl o Meyerze, bo główny bohater do mnie przemawia, a i inne postaci są wyraziste i ciekawe. Poza tym czyta się świetnie, nawet jeśli momentami możemy poczuć się znużeni czy zirytowani. Ciekawa jestem, jak sprawdzi się finał serii, czyli Florystka, chyba najbardziej chwalona część. Mam wielką nadzieję, że tym razem skończę czytanie zachwycona.






Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Business and Culture oraz wydawnictwu MUZA SA.

piątek, 18 grudnia 2015

Remigiusz Mróz – „Kasacja”


Kasacja była wszędzie. Od czasu premiery Internet nieustannie grzmi i huczy od pochwał na temat tej książki i właściwie do dziś spotykam się z kolejnymi pochlebnymi opiniami na jej temat; nie znam chyba nikogo, komu by się nie spodobała. Taka oszałamiająca kariera dla wielu czytelników z pewnością jest zachętą, jednak jest również szerokie grono, które wraz z każdym pozytywem nabiera obaw. Ze mną było podobnie. Czym właściwie jest thriller prawniczy? Czy to w ogóle można napisać ciekawie? A co będzie, jak mi się nie spodoba? Czuję niesamowitą ulgę, że wszystkie te wątpliwości mam już za sobą i również ja mogę obwieścić wszem i wobec: Kasacja jest cudowna!

Gdy żywy, sprawny i wolny człowiek zostaje znaleziony w mieszkaniu z dwoma 10-dniowymi trupami, nie potrzeba więcej dowodów – w oczach ludzi automatycznie przeradza się on w winnego, zwłaszcza jeśli wszędzie wokół są jego odciski palców. Tworzenie linii obrony jest tym trudniejsze, że ów mężczyzna nie mówi niemal nic, a ponadto jest synem znanego biznesmena, co nadaje sprawie rozgłos. Przegrana batalia? Nie dla ambitnej Joanny Chyłki, senior associate w korporacji Żelazny & McVay. Bezwzględna prawniczka zaangażuje wszelkie siły (nie tylko własne, również towarzyszącego jej nowego aplikanta, Kordiana Oryńskiego), aby osiągnąć sukces. Pytanie, czy jest to możliwe, gdy sprawa ma tyle płaszczyzn i zagadek?

Czytelnik otwierający książkę ma w pierwszej kolejności kontakt z dwoma aspektami: językiem i humorem. Docierają one do nas niemal jednocześnie, bo wzajemnie się przeplatają, co w dużej mierze odpowiada za klimat powieści. O tym, że Mróz pisze świetnie pod względem technicznym, nie trzeba chyba nikogo przekonywać, bo ten element przewija się w recenzjach wszystkich jego książek. Sama miałam okazję się przekonać, że niezależnie od gatunku, którego reprezentantem jest tekst, autor ma po prostu świetne pióro, flow, które każdej opowieści nadaje charakteru i wyrazu. W przypadku Kasacji do tego aspektu dochodzi kolejny, związany z bardzo wyrazistym humorem – głównie słownym, choć także sytuacyjnym. Wszystkie te charakterystyczne dla korporacji określenia, język Chyłki, komentarze narratora… To właśnie buduje niesamowitą przyjemność z czytania.

Jednak książka to nie tylko techniczna otoczka, bo gdy tylko ona będzie grała, nazwiemy tekst grafomanią lub przerostem formy nad treścią. Równie ważna jest fabuła, akcja i bohaterowie, a każdy z tych elementów musi idealnie pasować do pozostałych. W Kasacji wszystko jest dobrane i wyważone idealnie – wielu pisarzy mogłoby uczyć się od Mroza, jak łączyć wątki kryminalne i obyczajowe, a także jak używać do opisu dokładnie tylu słów, ile jest potrzebne, aby nie stracić jednocześnie nic z barwności tekstu. W książkach autora, a co za tym idzie także w Kasacji, żadna strona nie jest przegadana, a każdy pojawiający się wątek i bohater jest idealnie dopasowanym elementem bogatej układanki. Nie ma szans, byśmy się nudzili.

Nie wiem, jak czytałam Wasze opisy fabuły książki, ale chyba pomijałam je w głowie, bo zupełnie zaskoczył mnie charakter relacji Chyłki i Kordiana. Na szczęście stworzona w mojej głowie wersja nie umywa się do tej książkowej – zdecydowanie lepiej wypada to wszystko w bezpośrednim kontakcie. W znajomości tej dwójki tyle jest ironii, złośliwości i cudownego, zaczepnego humoru, że mogłabym rozpływać się w zachwytach, bo każda konfrontacja bohaterów wywoływała na mojej twarzy uśmiech. Zarówno razem, jak i osobno, oboje są bardzo ciekawi, wyraziści i dobrze skonstruowani. Takich bohaterów po prostu chce się poznawać.

Chociaż zawsze chwalę książki Remigiusza Mroza (tak jak wszyscy; rany, co za nuda…), tym razem powiem, że natknęłam się na najlepszą. Jeśli ktoś kiedyś powie mi, że powieści Polaków, których akcja dzieje się w naszym kraju, nie mogą być dobre i napisane z rozmachem, bez namysłu odeślę go do Kasacji. Ta opowieść łączy w sobie wyrazistych bohaterów i ciekawą zagadkę kryminalną, a w tle ukazuje kulisy zarówno świata prawniczego, jak i korporacyjnego. Każdy element jest ciekawy i dobrze dobrany. Sama nie wiem, co mogłabym jeszcze powiedzieć – musicie przekonać się sami…


środa, 16 grudnia 2015

Martin Pistorius, Megan Lloyd Davies – „Chłopiec-duch”

W 1988 dwunastoletni Martin Pistorius zachorował – jak to dziecko, w sumie nic w tym niezwykłego. Początkowe symptomy nie sugerowały niczego poważnego, jednak z każdym dniem stan chłopca się pogarszał. Obok standardowych objawów popularnych chorób rozpoczęły się problemy z pamięcią, kojarzeniem, poruszaniem się i mową. Wreszcie chłopiec zapadł w śpiączkę, w której pozostawał przez ponad 12 lat. Dziś jest aktywnym zawodowo 39-latkiem, który kilka lat temu postanowił wydać książkę i opowiedzieć o swoich doświadczeniach.

Sama nie wiem, czego się spodziewałam, gdy rozpoczynałam lekturę tego tekstu, ale z pewnością było to coś innego; nie jest jednak tak, że skończyłam czytanie niezadowolona. Kontakt z przemyśleniami osoby tak ciężko doświadczonej przez los jest za każdym razem doświadczeniem interesującym i ciekawym, uważam też, że takie świadectwa w pewien sposób nas ubogacają. Nie wyobrażam sobie i nawet nie chcę sobie wyobrażać, jak koszmarnym przeżyciem musi być to, co stało się udziałem Martina – sytuacja, w której sprawny umysł staje się więźniem beznadziejnie nieposłusznego ciała. Boję się, jak wielu pacjentów w śpiączce przeżywa dokładnie to samo każdego kolejnego dnia.

Tym, co rzuca się w oczy i niesamowicie kontrastuje z powagą sytuacji, jest siła i pogoda ducha autora. Tu nie chodzi nawet o sposób mówienia o chorobie, czy miłość, jaką wyraźnie darzy życie; to coś zdecydowanie głębszego i większego. Pistorius w swojej opowieści skupia się niemal wyłącznie na pozytywach, zasobach i mocnych stronach każdego kolejnego wydarzenia. Nie unika trudnych tematów – wprost mówi o tym, że był ofiarą molestowania i znęcania, wskazuje sceny, w których matka przeżywała w jego obecności załamania, otwarcie opowiada także o poszukiwaniu miłości i poczuciu odrzucenia. Faktem jest jednak, że na negatywy poświęca bardzo mało miejsca, zupełnie jakby ich nie dostrzegał, spychał do nieświadomości, lub zwyczajnie nauczył się, że to nie one są najważniejsze w życiu. Niezależnie od motywacji, jaka nim kierowała jest to obraz wyidealizowany, choć niewątpliwie dający nadzieję wielu ludziom na całym świecie.

Jeśli spodziewacie się historii o porywającej fabule, możecie być naprawdę mocno rozczarowani – w opowieści Pistoriusa nie ma oszałamiających zwrotów akcji, superbohaterów, pościgów i wybuchów. Jeśli jednak dacie temu mężczyźnie szanse i spróbujecie wsłuchać się w jego głos (czy ten symboliczny, zapisany czcionką na papierze, czy też złożony z dźwięków syntezatora, jakim posługuje się podczas wywiadów), będziecie mieli okazję zastanowić się nad kilkoma większymi problemami. Czy warto utrzymywać przy życiu chorych pozostających w śpiączce? Czy takie osoby pozostają ludźmi, którzy mają prawo do godności osobistej i cielesnej nietykalności? Czy rodzic od lat nieprzytomnego dziecka ma prawo do załamania, a nawet życzenia śmierci własnemu potomkowi? Dlaczego osobom niepełnosprawnym tak trudno znaleźć pracę i założyć rodzinę? A nade wszystko – czy potrafimy cieszyć się tym, że kolejny raz dane nam było się obudzić w sprawnym ciele?

Nie wiem, jakie motywacje kierowały autorem, kiedy tworzył swój tekst, ale jeśli chciał, by jego historia skłaniała do refleksji, ze mną mu się udało.

wtorek, 15 grudnia 2015

Randall Munroe – „What if? A co gdyby?”

Co by było, gdyby… to jedno z moich ulubionych zadań stosowanych podczas treningu twórczości. Polega ono na tym, że jedna osoba dokańcza właśnie to sformułowanie, natomiast kolejna ma za zadanie odpowiedzieć na powstałe pytanie, po czym zadać własną jego wersję kolejnemu uczestnikowi. Rozmyślania nad tym, jak wyglądałby świat, gdyby nie było wody, komary były wielkości krów, a jedynym występującym kolorem były odcienie czerwieni, świetnie rozgrzewa nasz umysł i pobudza go do szukania kreatywnych, ciekawych rozwiązań. Z sympatii dla tego zadania i dla własnego samorozwoju zainteresowałam się tą książką, gdy tylko usłyszałam jej tytuł. Kiedy dowiedziałam się, czego właściwie dotyczy, jeszcze bardziej zapragnęłam ją mieć.

Randall Munroe, twórca internetowego komiksu xkdc, specjalizuje się w odpowiedziach na trudne pytania. Przez wiele lat był naukowcem, i choć zaniechał działalności w tym zakresie, pewna poznawcza ciekawość pozostała mu do dziś. W swojej książce odpowiada na szereg pytań (w większości zadawanych mu przez czytelników), które… cóż, krótko mówiąc większości z nas nie przyszłyby do głowy. Znajdziemy tu zatem informację na temat tego, czy jesteśmy w stanie oświetlić księżyc, jeśli każdy z nas skieruje w tym samym czasie wiązkę lasera w jego stronę; dowiemy się też, co by było, gdyby Ziemia nagle się zatrzymała, a także w czym jesteśmy lepsi od komputerów. Obalimy wiele mitów dotyczących piorunów, a kilka powszechnych przekonań zostanie potwierdzone. I na pewno będziemy się świetnie bawić!

Cudowne jest to, jak wiele zaangażowania wkłada Munroe w odpowiedzi na zadane pytania – jego wywody są bogate, wyczerpujące i naprawdę logiczne. W wielu przypadkach autor opiera się na obliczeniach matematycznych, informacjach ekspertów czy oficjalnych danych, które głęboko analizuje, a następnie przedstawia nam własny tok myślenia w formie całkowicie jasnej i przystępnej. W wielu przypadkach znalezienie odpowiedzi na pytanie zawarte w tytule rozdziału zdaje się mu nie wystarczać – bywa, że należałoby zamknąć temat zwykłym „tak” lub (częściej) „nie”, jednak autor wyraźnie nie jest do tego zdolny; tak modyfikuje więc zagadkę, aby wymagała szerszego omówienia i z uporem maniaka sprawdza wszelkie możliwe scenariusze. A wszystko to z niesamowitą wręcz lekkością.

Z takim darem opowiadania, jaki ma Munroe, trzeba się po prostu urodzić. Największą siłą What if? jest nie przygotowanie techniczne i merytoryczne (choć tym aspektom nie można niczego zarzucić), ale humor, jaki czeka na nas na każdej stronie, w absolutnie każdym rysunku i większości zdań. Autor drwi z czytelników, z ignorancji, z nauki, ze świata… właściwie ze wszystkiego po kolei, ale zawsze czyni to w sposób niesamowicie przyjemny dla odbiorcy. Znajdziemy tu zróżnicowany humor, który zapewni nam wspaniałą rozrywkę. Ważną rolę odgrywają w tym wszystkim komiksy, których przecież nie mogło zabraknąć w książce rysownika – to one stanowią idealną puentę dla akapitów pełnych logicznych wywodów i nierzadko „robią” cały rozdział.

Jedyną wadą, jaką dostrzegłam w książce jest to, że tak szybko się skończyła. Niestety przeczytałam ją za jednym podejściem (tak bardzo mnie wciągnęła), a rozrywki starczyło na nie więcej niż dwie godziny. Spędziłam ten czas przyjemnie, nie przeczę, jednak zdecydowanie chciałabym więcej! Tak wspaniałe wywody mogłabym czytać bez końca, mam więc nadzieję, ze autor pokusi się o kolejne części swojej opowieści, tym bardziej, że pytań z pewnością mu nie brakuje.

poniedziałek, 14 grudnia 2015

Danka Braun – „Zabójczy urok blondynki”

Jakiś czas temu, podczas czytania książki 450 stron, po raz pierwszy spotkałam się z określeniem „kryminał kobiecy”. Bądźmy szczerzy – wówczas nie byłam zbyt zadowolona, więc nie nastawiłam się do gatunku w pozytywny sposób; nie sądziłam, że tak szybko przyjdzie mi zetknąć się z nim ponownie. Teraz, gdy skończyłam lekturę książki Danki Braun, wiem, że są powieści lepsze, które również śmiało można w ten gatunek wpisać, do konwencji pasują bowiem idealnie. O jednej z nich zaraz Wam opowiem.

Zabójczy urok blondynki to obyczajowo pogmatwana powieść z wątkiem kryminalnym. Nie chcę się rozpisywać na temat jej fabuły, bo zdradzenie wszystkich istotnych elementów mocno zepsułoby zabawę, a pominięcie ich w opisie sprawiłoby, że byłby niekompletny i niezrozumiały. Mogę zdradzić tyle, że akcja książki dzieje się w luksusowym hotelu w Jaśle, a jej bohaterami jest grupa osób w przedziwnych kombinacjach rodzinno-przyjacielsko-miłosno-erotycznych. Choć w takiej sytuacji aspekty obyczajowe są dla fabuły niezwykle ważne i to one wysuwają się na pierwszy plan, również zbrodnia jest uwydatniona i mocno podkreślona. Wątek kryminalny potraktowany jest w bardzo ciekawy sposób – książkę otwiera scena z udziałem ofiary, jednak nie zostaje zdradzona jej tożsamość; wiemy jedynie, że jest to kobieta, jednak tych mamy w książce kilkoro. Na domiar złego po krótkiej scenie wstępnej następuje właściwa fabuła, której akcja toczy się przed wspomnianą zbrodnią, zostajemy zatem zaciekawieni, ale absolutnie z niczym. Od tej pory musimy walczyć z napięciem i ciekawością, obserwując powolny rozwój sytuacji.

Osią całej powieści Danki Braun są bohaterowie – jest ich naprawdę dużo i raczej nie od razu uda nam się ogarnąć wszystkie łączące ich powiązania. Przy pierwszym kontakcie z książką podśmiewałam się ze znajdującego się na początku wykazu postaci, który przypomina ten znany ze sztuk teatralnych, jednak szybko zrozumiałam, że jest to ściągawka niezbędna, która i tak nie rozwiązuje wszystkich naszych problemów. Z każdą chwilą na scenę wkraczają kolejne osoby, a większość z nich w jakiś sposób wpływa na znaną już siatkę zależności zmieniając relacje lub dodając nowe powiązania. Wszystko to jest naprawdę pogmatwane i momentami przypomina Modę na sukces, ale jest w tym jakiś urok i konsekwencja autorki. Poza tym wszelkie koligacje mają sens, brak tu fabularnych czy motywacyjnych zgrzytów, a poza tym niektóre postaci są naprawdę świetnie rozpisane.

Jeśli chodzi o stronę techniczną książki i satysfakcję z lektury, oba te aspekty mogę ująć na plus. Książka napisana jest w sposób lekki i przystępny, wciąga, jest w stanie zainteresować i czyta się naprawdę świetnie. Moim zdaniem nadaje się idealnie dla tych kobiet, które lubiłyby kryminały, gdyby nie współczesne umiłowanie brutalności i obrzydliwości, a także dla tych, które nie zamykają się ze swoimi upodobaniami w wąskich ramach gatunkowych. Zabójczy urok blondynki to naprawdę przyzwoita opowieść, która kusi nie tylko lekkością, ale też opowiedzianą w niej historią, która wymaga od czytelnika nieco zaangażowania i pozwala dokładnie wszystko prześledzić i zanalizować. Mnie takie połączenie kryminału i powieści obyczajowej bardzo się spodobało i z wielką radością sięgnę po poprzednie książki Danki Braun. Jak to się stało, że tak późno o niej usłyszałam?





Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie wydawnictwu Prozami.

piątek, 11 grudnia 2015

Wyniki konkursu z książką "Trzynaście powodów"

Stało się - wczoraj konkurs został zakończony, a dzisiaj nasz szanowny solenizant (Sylwek miał wczoraj urodziny, zaśpiewajmy mu Sto lat! :3) swoją szczęśliwą ręką wylosował (a właściwie wyrzucił, bo wybór został dokonany za pomocą kostki) osobę, do której powędruje egzemplarz Trzynastu powodów. Zanim jednak przejdziemy do podawania wyników, chcielibyśmy bardzo serdecznie podziękować wszystkim osobom, które się zgłosiły i postanowiły podzielić się z nami swoim sposobem na szczęście. Cudownie czytało się Wasze odpowiedzi i gdybyśmy mogli, nagrodzilibyśmy wszystkie. Mamy nadzieję, że nigdy nie zapomnicie tych radosnych tez. :)

Przechodząc powoli do sedna sprawy: zgłoszeń było 14, a uczestnikom zostały przyporządkowane następujące numery:

1 - Kasia Jabłońska
2 - Ann RK
3 - Aya
4 - Czarny Kruk
5 - Bookendorfina Izabela Pycio
6 - Kornelia
7 - Moni Ka
8 - Ellie Moore
9 - Bookowa Dama
10 - Randaksela
11 - evik2212
12 - Gracenta
13 - ann
14 - Zatracona w słowach

Po rzucie kością szesnastościenną (numery 15 i 16 oznaczały oczywiście ponowny rzut ;)) zwyciężczynią została...



Numer 14, czyli Zatracona w słowach !

Gratulujemy i czekamy na wiadomość z adresem do wysyłki - wyślij ją na czworgiem@gmail.com

czwartek, 10 grudnia 2015

Szymon Hołownia – „Święci codziennego użytku”

Ci z nas, którzy są katolikami, wiedzą (a przynajmniej wiedzieć powinni), że jedną z cech naszej religii jest wiara w obcowanie świętych, a więc wspólnotę dusz żywych i umarłych chrześcijan. Faktem jest, że w dzisiejszych czasach jest to dogmat nieco zapomniany, a na pewno rzadziej praktykowany, nadal są jednak osoby, które od czasu do czasu korzystają z pomocy najpopularniejszych świętych. Czy to działa? Trudno mi powiedzieć, bo tak naprawdę nigdy na większą skalę nie próbowałam, ale przyszło mi do głowy, że opowieść o świętych stworzona przez autora, którego bardzo lubię, może przynieść mi nieco pomysłów i inspiracji.

W swojej najnowszej książce Szymon Hołownia prezentuje nam 52 portrety świętych i beatyfikowanych, przy czym, co ważne, nie zawsze są to osoby, użyjmy tego mało trafnego sformułowania, „z pierwszych stron gazet”. Owszem, kilkoro spośród wymienionych zna pewnie szersze grono odbiorców (nawet tych niewierzących), jednak gros z nich to postaci zupełnie niecodzienne, a jednak bardzo, bardzo ciekawe. Drugą istotną kwestią jest fakt, że autor nie sięga w swoich poszukiwaniach wyłącznie do katolickich źródeł – znajdziemy tu portrety wielu świętych prawosławnych, wszak i na Wschodzie tradycja hagiograficzna jest bardzo rozbudowana.

Autor na samym proponuje nam trzy drogi do poznawania książki. Pierwszą z nich, na którą zdecydowałam się ja, jest przeczytanie jej od deski do deski (mało odkrywcze i nowatorskie, zdaję sobie z tego sprawę). Drugą opcją jest wybieranie co tydzień jednego ze świętych, czytanie rozdziału mu poświęconego, wycinanie znajdującego się z tyłu książki obrazka z jego podobizną i noszenie przy sobie aż do kolejnej niedzieli (poniedziałku, środy, jak wolicie). Ma to być dla nas czas refleksji i zastanowienia, czy aby ten człowiek przekonuje nas do siebie na tyle, żeby mógł zostać z nami na dłużej. Trzecia opcja to sugerowanie się wstępniakami do kolejnych rozdziałów – autor podzielił swoich bohaterów na brygady odpowiedzialne za konkretne zadania, więc jeśli szukamy wsparcia w jasno określonych sprawach, możemy kierować się właśnie tym kryterium.

Podczas lektury nie wszystkie biografie zainteresowały mnie w tym samym stopniu, jednak raz, że to całkowicie normalne, a dwa – Hołownia i tę sytuację przy pisaniu książki przewidział. Ważnym elementem całego tekstu, który ma na niego bardzo wyraźny wpływ, jest podejście autora do świętych; przekonuje on bowiem, że tak, jak nie każdy spotykany człowiek może stać się naszym przyjacielem, tak nie każdy święty będzie nam odpowiadał, bo nie ze wszystkimi damy radę się „dogadać”. Styl bycia, historia życia, postawa – różne elementy będą przemawiały za lub przeciwko zainteresowaniu daną osobą. Sama przekonałam się jednak, że w niektórych przypadkach czeka nas miłość od pierwszego wejrzenia:

Zasadniczo o Teresie w miarę rozgarnięty katolik wie tyle, że była to święta z czymś na literkę „jot”, o czym nie wypada powiedzieć w pobożnej książce,  a o posiadanie czego zwykle posądza się ludzi konkretnych, stanowczych i z wigorem (sama siebie bez fałszywej skromności opisywała tak: „Za tępą się nie uważam, piękno dla oka już jest, świętą zaś chciałabym zostać”). Szeroko cytuje się jej zdanie, z którym wyjechała do Pana Jezusa tłumaczącego jej w objawieniu, że pozwala, by cierpiała, bo tak traktuje przyjaciół: Nie dziwię się więc Panie, że masz ich tak niewielu…” [s. 75]

Nie muszę chyba mówić, kto został moją ulubioną świętą?

Powyższy fragment pokazuje jednak jeszcze jeden bardzo ważny aspekt książki, mianowicie: język. W moim odczuciu Szymon Hołownia jest o wiele wdzięczniejszym pisarzem niż mówcą, a jego książki są pozbawione ortodoksji i religijnej upartości, którą czasem miałam nieszczęście obserwować w telewizyjnych debatach. W tekstach jawi się on jako człowiek wierzący silnie, ale na luzie; zwyczajny, bo tłumaczący nam rozterki, które dosięgają wielu spośród nas. Cały tekst utrzymany jest w luźnym, nierzadko żartobliwym klimacie, który wielu pewnie uznałoby za profanację, a za który ja szczerze autora uwielbiam. Dzięki niemu zarówno część biograficzną, jak i związaną z „przydatnością” danego świętego czyta się niesamowicie przyjemnie.

Mam pełną świadomość, że to nie jest książka dla każdego i wiem, że wielu spośród Was powie jej zdecydowane „nie” już na wstępie. Nie mam Wam tego za złe, bo to całkowicie normalne i sensowne zachowanie. Tym jednak, którzy należą do grona wierzących lub wahających się (w sumie jak ja) i są tematyką zainteresowani, mogę zdecydowanie polecić Świętych codziennego użytku. W najgorszym razie poczytacie coś lekkiego i trochę poszerzycie swoją wiedzę. A może zdarzy się tak, że naprawdę odnajdziecie patrona na następne lata…?





Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Znak.

środa, 9 grudnia 2015

Marcin Mortka – „Ostatnia saga”

Nie pamiętam momentu, w którym pierwszy raz usłyszałam o Trylogii Nordyckiej, ale z pewnością było to dość dawno temu, najpewniej przy okazji poznawania innych książek Marcina Mortki. Teraz, gdy wydawnictwo Uroboros zdecydowało się wydać wznowienie, postanowiłam, że czas się w końcu z tekstem zaznajomić. Tytułem wstępu powiem tak: nie wiem, czego się spodziewałam, ale z pewnością było to coś zupełnie innego.

Po latach zamorskiego wygnania do Nidaros, kraju wikingów, powraca prawowity dziedzic tronu, Eryk Halvdanson, a wraz z nim także krzewiciele nowej wiary, chrześcijańscy kapłani, którzy nie cofną się przed niczym, aby z pogan uczynić gorliwych wyznawców Chrystusa. Czy skandynawski lud przyjmie obce wyznanie wraz ze wszystkimi dodatkami? A może kraj czeka bunt i wojna?

Pierwszym, co rzuca się w oczy podczas lektury, jest bardzo, ale to bardzo specyficzny język. Nie znam się zbyt dobrze na historii naszej mowy, ale styl, w jakim wypowiadają się bohaterowie Ostatniej sagi niesamowicie kojarzy mi się z Reymontowskimi Chłopami, a więc językiem XIX-wiecznej wsi. Nie jest to coś przyjemnego w odbiorze, ani łatwego, przynajmniej dla niektórych. Dodatkowo autor nie ułatwia nam zadania, dorzuca bowiem szereg islandzkich słów i zwrotów – w oryginalnym zapisie, choć (chwała mu za to!) z przypisami. Z jednej strony jest to całkiem przyjemny dodatek, z drugiej – lepiej by wyglądało, gdyby nie zdarzały się przypadki, że zwrot, który właśnie czytamy po islandzku, nie był chwilę później powtórzony po polsku w nieco tylko innym brzmieniu.

Gdy już przywykniemy do języka, czytanie idzie łatwiej, jednak nie pozostajemy całkowicie bez trudności; kolejnym wyzwaniem jest odkrycie celu i sensu fabuły. Ostatnia saga jest przede wszystkim opowieścią o chrystianizacji, o konflikcie wyznaniowym, jednak co dalej? Czytelnik obserwuje ciąg zdarzeń związany z poczynaniami kapłanów i młodego króla, patrzymy, jak miejscowa ludność zmienia swoje postawy i wychodzi naprzeciw nowym sytuacjom. Jest tu walka, są pewne refleksje, jednak wciąż brakuje temu wszystkiemu jakiejś mocnej i konkretnej osi. Nazwałabym tę książkę zbiorem przygód, ale zbyt mało tu lekkości; powiedziałabym, że to saga, ale do tego potrzeba by co najmniej jednej naprawdę mocnej postaci. I naprawdę, choć wciąż mnie to zajmuje, nie wiem, jak można określić fabułę tej powieści. Po prostu czegoś mi brak.

Skoro już wspomniałam o bohaterach, trzeba powiedzieć, że jako jednostki wypadają dość słabo, ale ich siłą jest wspólnota. Każdemu z osobna brak charyzmy i charakterystycznych cech, dzięki którym moglibyśmy ich różnicować, stawiać w opozycji do siebie i konfrontować. Niestety, większość z nich jest po prostu nijaka, a czytelnik ma trudności z odnalezieniem motywów działań nawet najważniejszych dla fabuły osób. Z czasem wszyscy zlewają nam się w jedno, jednak właśnie ten zlepek staje się kimś ważnym, w pewnym sensie stroną sporu. Możemy obserwować, jakie postawy przyjmują różne grupy – jedni przyjmują nową religię licząc na społeczny awans, inni się buntują, a jeszcze inni tak modyfikują swój światopogląd, aby pomieścił oba systemy wierzeń. Tak naprawdę to wątki związane z bogami właśnie są najciekawszymi w całej książce; w nich również występują pewne elementy fantastyki.

Nowe wydanie Ostatniej sagi jest wzbogacone o bonus – premierowy prequel, opowiadanie Smocze nasienie, które otwiera pierwszy tom trylogii. Musze przyznać, że obawiałam się pustego chwytu marketingowego i byłam bardzo miło zaskoczona po lekturze tekstu – zdecydowanie nie jest on napisany na siłę. Prequel przybliża nam wydarzenia, które doprowadziły do ucieczki i sieroctwa Eryka, a także w znacznej mierze ukształtowały charakter przyszłego mściciela. To bardzo cenny dodatek, a jeśli mam być szczera, nie chcę nawet myśleć, jak ciężko było wgryźć się w świat trylogii, gdy tego opowiadania nie było.

Kończąc powoli swoją opowieść o Ostatniej sadze powiem, że jestem w pewnym stopniu rozczarowana. Dość długo męczyłam się, aby wciągnąć się w lekturę, obiecując sobie, że będzie warto, a koniec końców niespecjalnie mi się podobało. W powieści jest sporo akcji, znajdziemy tu kilka dobrych, dynamicznych scen i parę wątków godnych uwagi, jednak jako całość książka może nas mocno wymęczyć. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że jest pewna grupa zainteresowanych, dla których opowieść z pewnością będzie interesująca, jednak mnie po prostu czegoś brak. Pocieszam się tym, że kolejne części trylogii różnią się od siebie (a przynajmniej tak słyszałam), więc jest szansa, że bardziej przypadną mi do gustu.  Już niebawem przekonam się, jak to będzie naprawdę; kto wie, może po przeczytaniu całości odkryję coś, co nada sensu pierwszemu tomowi opowieści?





Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Uroboros, będącemu częścią GW Foksal.