niedziela, 29 maja 2016

Pierce Brown – „Red Rising: Gwiazda zaranna”

Długo czekałam na tę część – w dwóch poprzednich zakochałam się całkowicie i nie mogłam się doczekać poznania finału całej tej historii. Gdy dostałam swój egzemplarz, moją pierwszą myślą było: „Ups, ktoś tu chyba padł ofiarą mody na powieści trzytomowe…”, bowiem Gwiazda zaranna jest zdecydowanie grubsza niż wcześniejsze części. Jej objętość początkowo mnie przeraziła, jednak zupełnie niepotrzebnie – jest to opowieść płynna i dynamiczna, utrzymująca czytelnika w napięciu, a dodatkowo tak spójna, że chyba nie byłoby możliwości podzielenia jej na dwie książki, zwłaszcza jeśli chciałoby się zachować zasadę mocnego cliffhangera, którą dotąd kierował się autor. Nie ma z czym dyskutować, to po prostu dobrze skrojona historia podzielona odpowiednio (choć nieproporcjonalnie); myślę że takiemu pisarzowi jak Pierce Brown można jak najbardziej zaufać.

Nie chcę się w tym miejscu rozwodzić nad fabułą, bo zbyt wiele byłoby spoilerów (zawsze możecie zajrzeć do moich recenzji poprzednich części lub do opisów w Internecie), powiem jednak tyle: jeśli do tej pory mówiłam, że jest w tej serii dużo działań okołowojennych, to w tej części jest ich mnóstwo. Gwiazda zaranna jest opowieścią o walce i wartościach, a taktyki, dywersje i akcje całkowicie się zmieniają pod względem skali i charakteru. W pierwszej części działania bohaterów skupiały się szkolnych potyczkach (okrutnych, ale jednak), w drugiej polem walki były niemal wyłącznie wewnętrzne zwady między Złotymi. Finał natomiast przynosi ze sobą wojnę totalną, w której udział biorą wszyscy: zarówno Złoci, jak i kolory średnie, a także cały lud złożony ze służących i wykorzystywanych pod-kolorów. Niewiele jest fragmentów, które skupiałyby się na jakiejkolwiek innej treści, co nie oznacza, że opowieść jest nudna czy monotonna; wręcz przeciwnie, sama jestem zdziwiona, ale fabuła książki była naprawdę wciągająca.

Skoro już o wojnie mowa, trzeba wspomnieć o jednej, niezwykle ważnej cesze nie tylko Gwiazdy zarannej, ale i całego cyklu: Red Rising cechuje bardzo wysoka autentyczność. Zapomnijcie o ozdobnikach i niepotrzebnych uładzeniach – tutaj za idee giną całe rzesze ludzi, a trudnych i poruszających scen jest bardzo dużo. Brown nie skupia się też na samym złu i nie rozpisuje okrucieństwa tak dokładnie, jak autorzy horrorów; on po prostu przyjmuje jego istnienie i doskonale je w swojej powieści ujmuje. Bohaterowie muszą dokonywać ważnych, niełatwych wyborów, dowódcy decydują o losach swoich podkomendnych, których często wysyłają na pewną śmierć, a niektóre pozornie wygrane akcje kończą się fiaskiem. Bardzo cenię ten aspekt i uważam, że to dzięki niemu powieść można nazwać „dobrą”, a nie tylko „fajną” czy „pełną akcji”; akcja to w tym przypadku zdecydowanie nie wszystko.

U Browna lubię także bohaterów – nie w sensie sympatii, choć i tu mam swoich faworytów, ale jako ogół dobrze wykreowanych postaci. Swoje indywidualne cechy ma praktycznie każda z pojawiających się osób, a wiele z nich nakreślone jest ciekawie i niejednoznacznie, jak my wszyscy łączą w sobie dużo pozornie sprzecznych cech. Co ważne, bohaterowie Browna zmieniają się w czasie, a ich przekonania i motywy ulegają znacznej modyfikacji w reakcji na bieżące wydarzenia. Choć mogłoby się wydawać, że Złoci (elita) będą w 100% rozpieszczeni swoim dobrobytem, wielu z nich jest w stanie dostrzec inne kolory, zmieniającą się sytuację, a także wartości, o które walczy lud. Dzięki zmianom myślenia bohaterów i rosnącym napięciom społecznym powieść może na naszych oczach ewoluować i przez cały czas jest dla nas atrakcyjna fabularnie. Ponadto wraz z postaciami uwydatnia się aspekt emocjonalny: pasje, żądze, zdrady, kłamstwa, trudne wybory, przebaczenie, przyjaźń, miłość i strach. Wszystkie te elementy są ważne i mają duże znaczenie dla całego cyklu.

Na koniec chciałabym wspomnieć o jednym elemencie technicznym Gwiazdy zarannej, który „kupił mnie”, gdy tylko zasiadłam do lektury. Chodzi mi o znajdujący się na samym początku skrót wydarzeń z poprzednich tomów oraz indeks osób występujących w powieści. Myślę, że spotkałam się z takim zabiegiem pierwszy raz (zwłaszcza jeśli chodzi o fabułę), a jeśli nie, i tak śmiało mogę powiedzieć, że jest to zjawisko bardzo, bardzo rzadkie. A szkoda, bo w szeroko pojętej fantastyce, gdzie światy są niecodzienne, imiona i nazwy wymyślne, a fabuła ma w sobie wiele dziwnych zdarzeń, wszystko jakoś łatwiej ucieka z głowy. Wstyd się przyznać, ale gdy lekturę poszczególnych tomów dzieli kilka miesięcy, często z trudem wracam do wykreowanego świata i nie do końca radzę sobie z ogarnięciem zdarzeń i postaci. Tutaj nie miałam tego problemu, co było naprawdę świetne!

Po przeczytaniu tej opinii nie trudno jest odgadnąć, jakie jest moje zdanie o cyklu Red Rising, ale dla formalności napiszę to wprost: POLECAM. Pamiętam jak dziś, że do pierwszego tomu siadałam z umiarkowanym zainteresowaniem, przygotowana psychicznie na kolejną schematyczną i naiwną opowieść, a tymczasem zachłysnęłam się totalnie światem, historią i postaciami wykreowanymi przez Pierce’a Browna. To pełna akcji, dynamiczna i dojrzała dystopia w klimacie science-fiction, która naprawdę zachwyca – ja pozostaje pod mega pozytywnym wrażeniem i z pewnością jeszcze kiedyś powrócę na Marsa, aby przeżyć tę historię jeszcze raz.





Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie Drageus Publishing House.


Złota Krew  |  Złoty Syn  |  Gwiazda zaranna

piątek, 27 maja 2016

Cecelia Ahern – „Miłość i kłamstwa”

Książki Cecelii Ahern znam i lubię od czasu Stu imion; nie jest to żadną tajemnicą, bo wspominam o tym przy każdej możliwej okazji. Choć po drodze zdarzały się rozczarowania, a żaden tekst autorki nie zrobił na mnie jak dotąd aż tak powalającego wrażenia, lubię jej wrażliwość i sposób, w jaki opisuje otaczający nas świat. Nic więc dziwnego, że gdy tylko usłyszałam o premierze jej najnowszej powieści, po prostu musiałam tę książkę mieć w swoich rękach, najlepiej jak najszybciej. Rzuciłam się na nią, kiedy tylko do mnie dotarła i pochłonęłam jednego dnia, a powodem takiego stanu rzeczy nie jest absolutnie jej niewielka objętość – to specyfika opowieści sprawiła, że nie chciałam odkładać jej na bok ani na chwilę.

Autorka odeszła od romansu jako głównej osi fabularnej. Nie zrozumcie mnie źle, jej poprzednie książki nie skupiały się wyłącznie na ckliwej opowieści o kobiecie i mężczyźnie, ale zwykle miały ją gdzieś w tle. Tym razem jest inaczej – Miłość i kłamstwa to opowiadana równolegle historia ojca i córki, dwóch osób, które nie potrafią przyznać się przed światem, kim naprawdę są. W rozdziałach zatytułowanych Regulamin basenu poznajemy Sabrinę, pracującą w domu opieki kobietę w średnim wieku, której ojciec częściowo utracił pamięć po udarze. Gdy bohaterka wśród jego rzeczy znajduje dużą ilość szklanych kulek oraz spis pozwalający stwierdzić, że kolekcja nie jest kompletna, rozpoczyna poszukiwania – nie tylko pamiątek, ale także prawdy o człowieku, którego, jak się okazuje, zupełnie nie znała. Z kolei w częściach o tytule Grając w kulki przedstawione są losy ojca Sabriny, Fergusa: od najmłodszych lat dzieciństwa, aż po współczesność. Czytelnik ma okazję prześledzić jego pasję, ale także wszelkie problemy, które pojawiły się w związku z jej realizowaniem.

Gdybym miała powiedzieć krótko, jaka jest ta powieść, stwierdziłabym, że zwykła i niezwykła jednocześnie. Teoretycznie nie mamy tutaj do czynienia z jakimiś skrajnościami czy sytuacjami nie z tej ziemi – to opowieść, która z powodzeniem mogłaby się zdarzyć w rzeczywistości. Z drugiej strony sposób, w jaki autorka łączy fakty i opowiada o świecie, sprawia, że nie jest to kolejna nudna historia oparta na tym samym schemacie. Choć świat Sabriny i Fergusa wydaje się skrajnie różny (ze względu na płeć, charakter, poczucie odpowiedzialności i życiowe doświadczenia), to pewne zachowania ich łączą. W sposób nieświadomy, dokładnie tak, jak to bywa na linii rodzice-dzieci, bohaterka powiela zachowania swojego ojca, borykając się z własną tożsamością i niechęcią do pokazywania innym prawdziwej wersji siebie. Co ciekawe (i dość nietypowe dla autorki), historia Fergusa jest dość gorzka, naznaczona wieloma trudnościami, krzywdami i niepowodzeniami. To opowieść o człowieku, który nigdy nie dostał przyzwolenia, by być sobą i się tym cieszyć.

Tak jak wspomniałam na początku, powieść czytało mi się bardzo dobrze – jest płynna i przyjemna w odbiorze. Rozdziały prezentowane są naprzemiennie, jednak nie w sposób regularny, a autorka dobrze manipuluje czasem, jaki poświęca obu postaciom, a także treścią, w odpowiednim tempie ujawniając kolejne fakty z życia bohaterów. Zagadka, którą ma do rozwiązania Sabrina, również dla nas ma wiele niewiadomych i praktycznie do samego końca odkrywamy kolejne elementy układanki. Tajemnica napędza fabułę, która mogłaby momentami wydać się nudnawa, zwłaszcza gdy poznajemy przeszłość bohaterów; na szczęście wszystko jest tu wyważone i dopracowane, dzięki czemu lektura jest naprawdę przyjemna.

Muszę to powiedzieć: wciąż nie jest to powieść na miarę Stu imion, ale poziom jest naprawdę bardzo bliski. To dokładnie ta Ahern, którą lubię: sprytna obserwatorka rzeczywistości, która pokazuje, że powieść obyczajowa to znacznie więcej niż romans, a bohaterowie mogą mieć naprawdę ciekawe historie i problemy. Opowieść mnie wciągnęła i zainteresowała, książkę czytało się świetnie, a jej fabułę zapamiętam na długo ze względu na charakterystyczny motyw gry w kulki. Tak, zdecydowanie jestem zadowolona.





Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie Business and Culture oraz wydawnictwu Akurat.

środa, 25 maja 2016

Neal Shusterman – „Podzieleni”

Na świecie wciąż aktualna jest dyskusja między obrońcami życia a tymi, którzy bronią prawa do aborcji i eutanazji – rozważa się, w którym momencie zaczyna się człowiek i kto może decydować o losach innych ludzi. Mówi się o tym, że powinniśmy chronić prawa tych, którzy nie mogą sami się wypowiedzieć, jednak osobom dorosłym, w pełni władz umysłowych, również w jakimś sensie odbieramy prawo do samostanowienia. Tymczasem Neal Shusterman idzie w swojej wizji o krok dalej – tworzy opowieść, w której dyskusja przerodziła się w konflikt, a ten przyniósł przerażający kompromis: życie ludzkie polega niezawisłej ochronie od poczęcia do 13 roku życia, jednak w zamian za to jednostki między 13 a 18 rokiem życia mogą zostać poddane procesowi podzielenia. Nie, nie, nie jest to oczywiście śmierć… W każdym razie tak mówi propaganda. Dzieci niechciane, niedostosowane społecznie, źle rokujące na przyszłość – każdego z nich można w świetle prawa najzwyczajniej się pozbyć, w dodatku poprzez podzielenie mają one szansę odkupienia części swoich win.

W tym świecie dorasta i żyje wielu ludzi, jednak dla znacznej liczby jest to po prostu wyrok – to właśnie na nich skupia się autor. Akcja książki toczy się wokół losów trzech zupełnie różnych osób, a za ich pośrednictwem przemycone zostają całkowicie różne podejścia do tematu podzielenia. Connor wychowywał się w pełnej rodzinie, jednak jest typowym przykładem niedostosowanego, sprawiającego problemy nastolatka, z którym rodzice nie chcą już dłużej walczyć. Risa jest bardziej ułożona i utalentowana, dużo umie, jednak jej nieszczęściem jest fakt, że wychowywała się w domu dziecka; tam przeżyją tylko osoby o perfekcyjnych umiejętnościach. Z kolei Lev całe życie był przygotowywany do tego, że kiedyś zostanie podzielony – jest dziecięciorodnym, dziesiątym dzieckiem w rodzinie, które (w ramach nowej, ortodoksyjnej religii zyskującej rzesze wyznawców) zostanie złożone w ofierze. Bunt planowało tylko jedno z nich, jednak w wyniku zbiegu okoliczności ich losy się krzyżują, a każde będzie miało okazję nauczyć się czegoś nowego od pozostałych.

Powieść Shustermana jest w znacznej mierze oparta o motyw ucieczki – bohaterowie wpadają w kłopoty, wychodzą z nich, po czym sytuacja znów się zmienia i wymaga szybkiej reakcji. Podzieleni to książka dynamiczna, jednak nie jestem do końca pewna, czy trzymająca w napięciu; bardziej może wywołująca emocje w związku z szybką akcją i prezentowana tematyką. Na samym początku, gdy tempo było naprawdę zawrotne, lektura również szła mi bardzo płynnie, z czasem jednak napięcie spadło i sama fabuła wydała mi się dość nijaka. Do samego końca mamy oczywiście do czynienia z nowymi wątkami i pewnymi rozwiązaniami, zdarzają się nawet zaskoczenia, jednak nie odebrałam tego jako idealnie współgrającej całości; pod koniec nawet lekko się nudziłam. Na szczęście sama formuła powieści – narracja trzecioosobowa, jednak z przeplatającymi się rozdziałami ukazującymi perspektywę różnych postaci i grup – dodała tutaj nieco dynamizmu.

Tak naprawdę największą siłą tej książki jest sam pomysł autora. Shusterman zaprasza nas do świata, w którym wartość życia człowieka nienarodzonego przedkładana jest nad życie istoty w pełni świadomej, myślącej i funkcjonującej w społeczeństwie, a śmierć ubiera się w ładne szaty mydląc ludziom oczy. Muszę przyznać, że jestem tą wizją zafascynowana – choć brzmi to bardzo niezdrowo – i chciałabym się dowiedzieć, w jaki sposób tzw. obrońcy życia zdołali stracić z oczu najważniejsze wartości. Mam nadzieję, że autor pokusi się w kolejnych częściach o historię podzielenia jako idei, a także dokładne wyjaśnienie natury całego zjawiska, bo póki co sytuację w czasie rzeczywistym nakreśla bardzo dobrze i autentycznie. Dzięki podróżom bohaterów, a także dzięki temu, że wywodzą się z różnych środowisk, czytelnik ma okazje zobaczyć kilka spojrzeń na ten sam problem i zrozumieć nie tylko problem jako całość, ale i wszystkie związane z nim niuanse. Jednym z nich jest Bociania Inicjatywa, która pozwala matce noworodka podrzucić go na próg domu – jeśli zostanie przyłapana, musi go zatrzymać, jednak jeśli nie, mieszkańcy domu muszą się nim zaopiekować (przynajmniej do 13 roku życia, bo wtedy przecież mogą oddać dziecko do podzielenia…). Nie macie wrażenia, że to zakrawa o jakąś chorą grę?

Jedno jest pewne – książki takie jak Podzieleni zdecydowanie skłaniają czytelnika do refleksji, a to najważniejszy moim zdaniem aspekt powieści dystopijnych. Wizja świata, o jaką pokusił się Shusterman, jest przerażająca i liczę, że w kolejnych częściach dowiemy się czegoś więcej na temat jej szczegółów. Nie powiem, żebym czekała z niecierpliwością na dalsze losy postaci i nie zakładam, że będę śledziła je z zapartym tchem, ale ów niebezpieczny, dziwny świat zdecydowanie mnie przyciąga. Mam nadzieję, że kolejny tom już niebawem!






Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu Papierowy Księżyc.

wtorek, 17 maja 2016

David Levithan – „Każdego dnia”

Szesnastoletni A żyje w sposób niezwykły, każdego dnia znajduje się bowiem w ciele innej osoby. Nie wiadomo, dlaczego tak jest, jednak to fakt: chłopak budzi się co rano jako inny rówieśnik, w zupełnie nowym otoczeniu. Ciągłe zmiany zmusiły go do wypracowania takich strategii postępowania, by wyrządzić kolejnym osobom jak najmniej osobistych szkód – mając dostęp do ich wspomnień stara się zachowywać maksymalnie neutralnie. Plan brzmi świetnie, jednak ma pewną wadę: nie uwzględnia spotkania absolutnie zachwycającej dziewczyny, która zmieni wszystko…

Znaczna część opinii na temat tej książki, z którymi miałam do czynienia do tej pory, zaczynała się od stwierdzenia, że „każdy z nas zastanawiał się, jak to jest być kimś zupełnie innym”. Kiedy jednak zaczęłam bardziej nad tym rozmyślać, doszłam do wniosku, że nie pamiętam, abym sama podchodziła do tematu w ten sposób. Może te myśli mi umknęły, a może po prostu nigdy się nad tym nie zastanawiałam; nie zmienia to jednak faktu, że pomysł Davida Levithana na fabułę spodobał mi się niemal od samego początku. Opis życia chłopaka, który każdego dnia zmienia ciało i musi wcielać się w nową osobę, już na starcie zyskuje punkty za oryginalność i ma całkiem duży potencjał. Wykorzystany? Cóż, to pewnie kwestia mocno subiektywna…

Przede wszystkim trzeba jasno powiedzieć, że książka jest w znacznej mierze opowieścią o nastoletniej miłości i to jej podporządkowane są wszystkie elementy fabularne. W momencie, w którym nasz bohater poznaje Rhiannon, kolejne wcielenia przestają mieć dla niego znaczenie. Jasne, podobny mechanizm ma miejsce u każdej zakochanej osoby, jednak z perspektywy czytelnika zafascynowanego samym pomysłem Levithana miałam wrażenie, że wszystko to w którymś momencie schodzi na dalszy plan. Jest co prawda kilka osób, które doczekały się szerszego opisania, jednak zdecydowana ich większość jest po prostu pominięta, zbyta kilkoma zdaniami opisu, a cały sens egzystencji A w ich ciałach sprowadza się do wyjazdu na kolejne spotkanie z ukochaną.

Skoro już mowa o Rhiannon: niesamowicie łatwo przyszło jej zrozumienie całej sytuacji. Spodziewałam się wielu trudności i zawirowań, a tymczasem nasza bohaterka bardzo szybko przeszła nad sprawą do porządku dziennego. Można to oczywiście zrzucić na karb pomysłu autora (skoro możliwe jest wcielanie się w inne osoby, to mogą również istnieć dziewczyny, którym nie sprawia to problemu, prawda?), jednak to nie do końca tak działa. O ile w przypadku A pewien brak racjonalizmu można by zrzucić na karb zakochania, o tyle przy Rhiannon sprawa jest dużo bardziej skomplikowana… Mówiąc krótko: coś mi w tej relacji nie grało pod względem autentyczności reakcji i przyjmowania pewnych spraw.

Nie zrozumcie mnie źle – to nie jest tak, że książka Levithana mi się nie podobała, bo lekturę zakończyłam zadowolona. Całość jest płynna, dynamiczna i ciekawa, a prezentowana historia potrafi naprawdę wciągnąć czytelnika. Początek książki totalnie mnie zachwycił, dopiero z czasem znaczna jej część stała się powtarzalna i nie były jej w stanie ubarwić nawet kolejne, bardzo różnorodne wcielenia A. Trudna miłość, oparta na zasadzie „wygląd nie jest najważniejszy”, okazała się jakoś mniej trudna, niż się spodziewałam, a cała opowieść jest znacznie mniej gorzka, niż mogłaby być. Do tego niestety nie doczekaliśmy się należytego wyjaśnienia tak nieprawdopodobnego pomysłu.

To miała być pozytywna recenzja, nie wiem, dlaczego tak wyszło…

sobota, 14 maja 2016

Mons Kallentoft – „Ziemna burza”

Gdy sięgam po książki Monsa Kallentofta, wiem dwie rzeczy: że będzie to tekst dokładnie na tym poziomie, jakiego oczekuję, oraz że zbrodnia będzie miała bezpośredni związek z tytułem. Nie inaczej jest tym razem: opowieść otwiera scena jak z horroru, w której bezpośrednim narratorem jest osoba pogrzebana żywcem. Zdana na łaskę oprawcy, który dostarcza jej tlen i wodę, ofiara może tylko czekać na ratunek ze strony policji; tymczasem na powierzchni toczy się chora gra, w której stawką jest ludzkie życie. Przestępca bawi się z komisarzami w kotka i myszkę, a oni mogą tylko czekać na kolejny ruch z jego strony…

Ziemna burza to trzecia część cyklu o żywiołach, ósma odsłona serii o komisarz Malin Fors i siódma książka Monsa Kallentofta, którą miałam przyjemność czytać. Zdecydowanie jest to mój ulubiony autor kryminałów, więc moja opinia może być w pewnym sensie nieobiektywna, jednak kolejny raz zakończyłam lekturę naprawdę niesamowicie usatysfakcjonowana. Już od pierwszej, mocnej sceny wiedziałam, że coś się zmieni i faktycznie: tym razem charakterystyczne dla autora wstawki z wypowiedzi martwych ofiar zostały zastąpione krótkimi scenami z udziałem ofiary żyjącej i przeżywającej piekło w podziemnym grobie. Taka narracja jest jeszcze bardziej przerażająca i robi na czytelniku duże wrażenie. Jest to o tyle ważne, że do tej pory kryminały autora były dość nierówne – śledztwo toczyło się długo i żmudnie, aby pod sam koniec nabrać dosłownie zawrotnego tempa. W Ziemnej burzy również mamy do czynienia z niebezpiecznie szybkim finałem, jednak mocne elementy we wcześniejszych częściach książki bardzo dobrze to równoważą.

Za każdym razem jestem pod wrażeniem sposobu, w jaki Kallentoft ujmuje w swoich książkach ważne problemy społeczne. Nie inaczej jest tym razem: wykorzystując mordercę eliminującego osoby o skrajnych poglądach, autorowi udało się delikatnie przemycić jakże aktualny w Skandynawii (a właściwie w całej Europie) problem muzułmańskich uchodźców. Nie jest to może tak otwarte i jasne przedstawienie sprawy, jak to miało miejsce w przypadku innych motywów w poprzednich książkach, ale i tak wypada bardzo pozytywnie. Autor udowadnia, że kryminały nie potrzebują wybujałego, nierealnego tła, aby zaistnieć; współczesny świat oferuje nam całą masę problemów, które można skutecznie wykorzystywać w tego typu książkach, są to bowiem sprawy powszechne, znane i wywołujące bardzo dużo skrajnych emocji.

Jedynym aspektem, który nie do końca mi się spodobał, był brak opowieści o życiu prywatnym komisarzy; Ziemna burza jest wyraźnie cieńsza niż poprzednie książki z serii i mam wrażenie, że została uszczuplona właśnie w tym wymiarze. Do tej pory praktycznie za każdym razem otrzymywaliśmy choćby szczątkowe informacje na temat tego, co słychać u poszczególnych bohaterów, co wydawało mi się całkowicie naturalne (przez tyle książek można się naprawdę zżyć z prezentowanymi postaciami). Tym razem niektóre osoby zostały całkowicie pominięte, a co do innych autor pokusił się jedynie o krótkie, zdawkowe sformułowania. Jedyną naprawdę omawianą osobą jest główna bohaterka, Malin Fors, jednak i jej życie zostało opowiedziane bez specjalnej wnikliwości; mimo że przeżywa naprawdę trudne chwile, zabrakło miejsca na roztrząsanie jej problemów. Widzimy, że bohaterka walczy, szarpie się sama ze sobą, a jednak wszystko to jest nieco nijakie, przez co nie czujemy tych samych emocji i tak naprawdę nie widzimy wszystkiego.

W kontekście czwartej części cyklu o żywiołach pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że będzie ona co najmniej równie dobra, jak poprzednie. Przed nami ogień, a to daje duże pole do popisu, jeśli chodzi o wymyślne zbrodnie i całą oś fabularną – jestem pewna, że autor pokusi się o coś niesamowitego. Czekam z niecierpliwością i już zacieram łapki, a w międzyczasie mam zamiar przeczytać dwie książki z cyklu o Malin Fors, które do tej pory pomijałam; mam pewne luki w wiedzy o bohaterce, które zdecydowanie muszę jak najszybciej nadrobić.





Za możliwość poznania tej historii dziękuję serdecznie DW Rebis.

czwartek, 12 maja 2016

Christer Mjåset – „To ty jesteś Bobbym Fisherem” [recenzja przedpremierowa]

Czterdziestoletni Håkon nie miał zamiaru wracać do rodzinnego miasta, a każdej, nawet najmniejszej sposobności unikał jak ognia. Nie mógł jednak dłużej uciekać, gdy zmarł jego przyjaciel z dzieciństwa – na pogrzebie trzeba było być. Powrót w rodzinne strony to nie tylko odwiedzenie znajomych miejsc i natłok różnorodnych wspomnień; to także osoby, które chcą wracać do dawnych spraw. Czy warto rozgrzebywać rany? I jaką tajemnicę nosi w sobie Håkon, że przez tyle lat trzymała go z daleka od miasta, w którym się wychowywał?

Mam wielki problem z oceną tej książki i wciąż nie mogę rozgraniczyć tego, czym jest, od tego, czym mogłaby być. W opisie okładkowym i rekomendacjach czytam o świetnej powieści z wartką akcją, mistrzowskim aspektem psychologicznym i niezwykłą tajemnicą, jednak sama nie miałam okazji poczuć tych wszystkich pozytywów. Opisywana historia, chociaż rzeczywiście wartka i wciągająca, była dla mnie zbyt chłodna i miałam wrażenie, że nie docieram do sedna problemu głównego bohatera. Owszem, pojawiały się pewne emocje, które przejawiał w związku z sytuacją sprzed lat, ale nie były one uwydatnione na tyle, na ile bym chciała. Håkon nie wydał mi się osobą targaną wyrzutami sumienia, raczej odsuwającą od siebie wiele niełatwych odczuć i wspomnień, wypierającą je. Fakty, które czytelnik poznaje dzięki retrospekcjom bohatera, również prezentowane były raczej chłodno, zwłaszcza biorąc pod uwagę, jak traumatycznych sytuacji dotyczyły. Gdybym miała to do czegoś porównać, powiedziałabym, że czułam się, jakbym oglądała całą tę sytuację przez szybę: niby wszystko widziałam jak na dłoni, a jednak byłam oddzielona i nie mogłam do końca wczuć się w całą tę opowieść.

Jeśli chodzi o główną oś fabuły, czyli zagadkę z przeszłości, nie mam żadnych zastrzeżeń: do samego końca odkrywamy nowe fakty, które pozwalają spojrzeć na sprawę inaczej. Książka jest dość krótka, a kolejno dodawane informacje są dobrze dawkowane – budują napięcie i podtrzymują uwagę czytelnika. Choć wspomnienia bohatera wiążą się ze zbrodnią, klimat kryminału jest tu bardzo delikatny, niemal niezauważalny; dużo ważniejsze są relacje międzyludzkie i to, jak poszczególne osoby funkcjonują we wzajemnych interakcjach. Autor wykreował ciekawą sieć zależności między postaciami, a osoby, które poznajemy (bezpośrednio lub oczami innych), stopniowo zmieniają swoje oblicze.

Tak jak wspominałam wcześniej: sama nie wiem, w jaki sposób podchodzić do tego tekstu. Czasem zdarza się tak, że czytam książkę i mam poczucie, że coś mi umyka, że nie sięgam tam, gdzie docierają inni – tak było również w tym przypadku. Książkę Mjåseta przeczytałam sprawnie i z lekkością, jednak nie te elementy miały być jej wyróżnikiem; liczyłam na emocje, akcję i psychologiczną głębię i pod względem tych aspektów jestem po prostu rozczarowana. Pozwólcie, że tym razem nie powiem Wam jednoznacznie, czy polecam tę opowieść, czy nie – wiem, że jest to książka doceniania i że wiele osób znalazło w niej znaczną wartość. Zachęcam, aby przekonać się na własnej skórze i samodzielnie wyrobić sobie zdanie na jej temat.





Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Business and Culture oraz wydawnictwu Smak Słowa.
Premiera 18 maja!

wtorek, 10 maja 2016

Zośka Papużanka – „On”

Choć przeczytałam tę książkę dwa tygodnie temu, wciąż nie mogłam się zebrać do napisania tej opinii. Jednym z czynników może być fakt, że kończyłam lekturę w dość trudnym momencie życia i niespecjalnie miałam od tej pory głowę do pisania; innym na pewno to, że jest to opowieść niezwykła i trudna do ujęcia w słowa. Zarówno język autorki, specyficzny styl, jak i niecodzienne spojrzenie na świat stanowią wyzwanie i dla czytelnika, i dla piszącego opinię, bo wymykają się wielu ramom zwyczajnej, nudnej prozy. Trzeba jednak w końcu odważnie stanąć i zmierzyć się z Zośką Papużanką, chociażby po to, aby opowiedzieć Wam, że warto. Bo warto zdecydowanie.

Kim jest tytułowy On? To Śpik, chłopiec niezwykły, choć wiele osób powiedziałoby raczej, że niezwykle trudny. Nie chce spać, wolno się uczy, a od zabawy woli patrzenie na tramwaje – zna na pamięć rozkłady ich jazdy. Rozwija się inaczej niż inne dzieci i sprawia mnóstwo problemów wychowawczych; czasem po prostu nie można się z nim dogadać. Jest inny niż rówieśnicy i odstaje, choć wszyscy dookoła wciąż uważają, że uda mu się wpasować w sztywne, społeczne ramy. Może gdyby zaczął wreszcie słuchać…

Książka jest w gruncie rzeczy zbiorem migawek, kolejnych scen z życia Śpika i jego mamy. Opowieść rozgrywa się na kilku płaszczyznach, jednak nie można ich jednoznacznie od siebie oddzielić, każda z nich jest elementem spójnego obrazu świata. Niemal cała historia to dzieciństwo i dorastanie chłopca – widzimy doskonale, jak funkcjonuje dziecko z zaburzeniami, kiedy nie ma prawidłowego rozpoznania i należytej opieki. Obserwujemy, jak spotyka się z niezrozumieniem oraz jak rówieśnicy wykorzystują jego naiwność i prostolinijność. W tym wszystkim jednak to nie Śpik zdaje się być najbardziej poszkodowany – on nie do końca rozumie wagę problemów i to, z czego wynikają. Bardziej świadoma jest jego mama, która musi zmierzyć się nie tylko ze wszystkimi problemami wychowawczymi, ale i świadomością, że jej dziecko jest wiecznie „nie takie”. To właśnie ten element jest w książce Papużanki najtrudniejszy – to opowieść o miłości rodzicielskiej, jednak zupełnie inna, niż obrazki, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Matka Śpika upada, wścieka się, traci kontrolę i ma wiele chwil słabości, bo jej sytuacja jest zwyczajnie, po ludzku trudna.

Nie wiem dlaczego, ale równie wiele refleksji co dwa poprzednie elementy, wywołał we mnie trzeci, który właściwie powinien stanowić tu jedynie tło; On jest bowiem także opowieścią o schyłku PRL-u. Choć urodziłam się już w wolnej Polsce, pamiętam jeszcze niektóre z opisywanych tu zabaw i specyficzny klimat podwórka, dlatego pierwsza część opowieści wydawała mi się niezwykle bliska i znajoma. Poza tym uważam, że autorka świetnie posłużyła się specyfiką epoki pokazując nam jej blaski i cienie bez zbędnych upiększeń czy nostalgii za tym, co minęło. Były to czasy w znacznej mierze trudne, a z perspektywy matki dziecka z zaburzeniami – po prostu koszmarne: znikąd pomocy, jedynie osąd społeczny, a do tego wszystkiego brak wiedzy o tym, co tak naprawdę jest z dzieckiem nie tak.

Tak jak wspomniałam na początku, powieść wymyka się wszelkim ramom. Historię Śpika obserwujemy z tajemniczej, żeńskiej perspektywy ni to matki, ni to koleżanki z klasy, tak naprawdę nie do końca wiadomo, kogo. W opowieści przenikają się różne elementy, treści i fakty, niektóre do bólu rzeczywiste, inne z kolei ze skraju realizmu magicznego. Podobny rozdźwięk mamy w przypadku klimatu: teoretycznie jest gorzko i trudno, jednak w tej goryczy rodzi się czasem cierpki humor, czy to słowny, czy sytuacyjny, który autentycznie przywołuje na twarz czytelnika uśmiech. Języka i stylu autorki nie da się jasno opisać, ale jest on na tyle dobry, że nie pozwala na oderwanie od lektury. Wszystko to sprawia, że On jest dla mnie powieścią niemal perfekcyjną, a na pewno niesamowicie ważną i jako taką książkę zdecydowanie Wam go polecam.





Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Znak.

niedziela, 8 maja 2016

Brandon Sanderson – „Pożar”

W świecie opanowanym przez Epików jedno udane zakończenie wcale nie rozwiązuje całej sytuacji; choć Mścicielom udało się uwolnić Newcago spod władzy okrutnego tyrana, wokół wciąż pozostaje wielu równie trudnych i niebezpiecznych przeciwników. Ekipa Davida nie może spocząć na laurach, a jej zadania wykraczają już poza teren miasta. Część grupy musi udać się w podróż, by stawić czoła kolejnemu Epikowi, zupełnie innemu, choć nie mniej niebezpiecznemu. Dla Davida będzie to świetna okazja do odnalezienia odpowiedzi na dręczące go pytania.

Długo czekałam na kolejną odsłonę cyklu o Mścicielach i trzymałam kciuki, aby była przynajmniej równie dobra, jak poprzednia – Stalowe serce naprawdę mi się podobało, a prezentowana w nim historia niosła w sobie duży potencjał rozwoju. Część druga jest z jednej strony podobna, a z drugiej zupełnie inna niż poprzedniczka: zmienia się fabularna oś opowieści i najważniejsze elementy, niezmienny jest natomiast klimat i ogólny poziom. Tym razem David nie musi już próbować wkupić się w czyjeś łaski; jest pełnoprawnym Mścicielem i korzysta z przywilejów członka grupy, ale też ze sławy, jaką dało mu pokonanie Stalowego Serca. Dzięki temu zmienia się jako bohater: jest bardziej pewny siebie, odważniejszy, ale też bardziej wyczulony na obecne wokół nieścisłości. Ma też swoje tajemnice i ciekawą, indywidualną historię, która mogłaby jednak być mocniej uwydatniona, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę fakt, że patrzymy na świat właśnie jego oczami.

Zmianie uległ również ogólny schemat książki – zamiast indywidualnej, prywatnej gry między bohaterem i jego nemezis mamy do czynienia z całą siecią interakcji między postaciami. Część osób, które poznaliśmy w części pierwszej, znika całkowicie, inne zostają omówione szerzej, pojawia się też kilkoro nowych bohaterów, i to po obu stronach barykady. Oczywiście najciekawszym elementem świata są Epicy: autor nie odmówił sobie zaprezentowania kilku nowych i widać wyraźnie, że pomysły w tym zakresie jeszcze mu się nie wyczerpały. Każdy z nadludzi pozostaje indywidualną osobowością, ma swoje specyficzne moce, a także konkretną słabość, którą trzeba odszukać, aby móc go zniszczyć; to daje naprawdę dużą różnorodność. Świetnym pomysłem było również wprowadzenie nowego miejsca akcji, tak różnego od Newcago, choć równie charakterystycznego i niesamowitego. Sanderson zdecydowanie nie mówi nam: „wymyśliłem bogaty świat, ale Wam o nim nie opowiem”; stopniowo odkrywamy kolejne ciekawe i dobrze dopracowane elementy opowieści.

Choć cykl o Mścicielach jest w gruncie rzeczy skierowany do młodzieży, trudno było mi doszukać się tu elementów, które miałyby dyskwalifikować starszego odbiorcę – powieść jest dynamiczna, wciągająca i ciekawa. Podobnie jak w poprzednim tomie, wiele wątpliwości fabularnych zostaje wyjaśnionych, ale podane rozwiązania rodzą kolejne pytania; świat przedstawiony jest dynamiczny i zmienia się w raz z kolejnymi podawanymi nam informacjami. Zwykłe plotki przeradzają się w fakty, a to, co na początku wydawało się nieprawdopodobne, okazuje się mieć nie tylko sens, ale i odbicie w rzeczywistości. Czytelnik poznaje świat niemal na równi z bohaterem-narratorem, co czyni tę podróż jeszcze ciekawszą. Poza tym książka jest zwyczajnie przyjemna, a to za sprawą stylu i wyobraźni autora.

Wychodzi na to, że moje obawy co do części drugiej były całkowicie nieuzasadnione – Pożar zdecydowanie dorównuje poprzednikowi i mam nadzieję, że podobnie będzie z kolejnymi odsłonami cyklu. Sięgnę po nie na pewno, bo jestem bardzo ciekawa dalszych rozwiązań fabularnych, o które pokusi się autor; wiele zostało jeszcze do wyjaśnienia i dopowiedzenia. Poza tym temat bohaterów o nadludzkich mocach jest wyjątkowo wdzięczny, a czytanie o nim sprawia mi dużo przyjemności.





Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie wydawnictwu Zysk i S-ka.