czwartek, 29 stycznia 2015

Marcel Proust - "W stronę Swanna"


Prousta pamiętam z czasów liceum – okresu literackiego buntu, gdy pewna siebie i niepomna na świętości próbowałam mierzyć się z kanonem tekstów inteligenckich. Podejście zarówno do Czarodziejskiej góry Manna, jak i W poszukiwaniu straconego czasu zakończyło się fiaskiem – mimo chęci poległam i odrzuciłam kanon; uznałam, że nie dla mnie tak wielka literatura. Dziś, bogatsza o wiele doświadczeń i z zupełnie innym podejściem do tekstu pisanego, postanowiłam na nowo zmierzyć się z klasykiem. Niestety, choć spokojniej, myślę wciąż to samo – To nie czas i miejsce, panie Proust…

W stronę Swanna ma charakter retrospektywny i rozpoczyna się, gdy bohater za sprawą znanego smaku powraca myślami do lat dziecinnych. Od tego momentu czytelnik staje się obserwatorem jego losów i powiernikiem przebogatych przemyśleń. Już pierwsze kartkowanie książki pokazuje jej charakter – zdecydowana większość tekstu to rozbudowane akapity, nierzadko zajmujące niemal całą stronę. Autor zastosował dla przekazu metodę strumienia świadomości, a opis sytuacji, doświadczeń i przemyśleń bohatera jest niezwykle dokładny i barwny pod względem języka. Dialogów jest niewiele, choć przyznać trzeba, ze wypadają zaskakująco naturalnie. Całość jest jest jednak niespieszna i ociężała; opisy przytłaczają i zdają się nie mieć końca, a dogłębnie analityczny przekaz potrafi naprawdę dać czytelnikowi w kość.

Z drugiej jednak strony proza Prousta posiada niezwykłe walory – tak literackie, jak i kontekstualne. Można wybrać dowolny fragment tekstu i po prostu popaść nad nim w szczery zachwyt – jak wspaniały jest język, złożoność zdań, konstrukcja akapitów czy sposób wyrażania myśli. Jako całość opowieść również jest cudowna – pokazuje społeczeństwo wieku XIX, a jednak problemy, jakie porusza, pozostają aktualne aż do dziś. Tekst Prousta nie jest utworem, który się chwali wyłącznie dlatego, że się go nie rozumie – to proza autentycznie dobra, pozwalająca rozsmakować się w literaturze i podjąć refleksję o podłożu egzystencjalnym.

Zachwycił mnie wstęp Boya-Żeleńskiego – zatęskniłam już za tak dogłębnymi wprowadzeniami, tworzonymi przez wybitnego znawcę tematu. Żeleński zachęca czytelnika, by, za przykładem odbiorców współczesnych Proustowi, dał sobie czas. By otwierał książkę na chybił-trafił, smakował, odkrywał jej wspaniałość; obiecuje, że pozwoli to łatwiej przejść przez początek i wdrożyć się w tekst. Uwierzyłam i naprawdę próbowałam – nie raz, nie dwa, nie dziesięć. A jednak wciąż niezwykłą wręcz trudność sprawiało mi utrzymanie uwagi nad tym tekstem. Choć to smutne, najwyraźniej nie dorosłam jeszcze do poszukiwania straconego czasu. Nie odpuszczam jednak – za kilka lat, gdy bagaż moich doświadczeń będzie nieco większy, pozwolę sobie na kolejną próbę.


Za okazję do ponownego zmierzenia się z prozą Prousta dziękuję serdecznie Wydawnictwu MG.

środa, 28 stycznia 2015

Stephen Baxter, Terry Pratchett - "Długi Mars"


Pierwszej części cyklu opierałam się jak mogłam. Gdy już ją poznałam, wpadłam w zachwyt i fascynację. Choć była cudowna i niezwykle zachęciła mnie do poznania całości, nie od razu sięgnęła po drugi tom; od premiery przeleżał pół roku, zanim doczekał się przeczytania. Okazał się przeciętny, monotonny i na pewno nie zwalił mnie z nóg, a jednak po „trójkę” sięgnęłam niemal od razu po premierze. Wpływ sesji? Raczej niesamowity dar autorów do zostawiania czytelników w punkcie, którego nie można zostawić – po prostu trzeba pójść o krok dalej.

Podobnie jak w przypadku poprzedniej części, książka oparta jest na kilku równoległych wątkach fabularnych. Jak nietrudno się domyślić patrząc na tytuł, tym razem jedna z osi zdarzeń poprowadzi ludzi na Marsa. Oczywiście nie podstawowego, a występującego w tym samym świecie, co pierwsza odkryta przez człowieka Szczelina. W wyprawie badawczej bierze udział Sally Linsay, wezwana przez ojca, który oprócz celów czysto naukowych ma w locie kosmicznym swoje własne interesy… Z kolei kapitan Maggie Kauffman staje na czele misji badawczej na niespotykaną dotąd skalę, mającej dotrzeć aż do Ziemi Zachodniej 250 000 000. Podczas gdy niektórzy poznają dalekie wykroczne światy, znów krzyżują się losy Lobsanga i Joshui Valiѐnte. Nasz bohater po raz kolejny decyduje się wypełnić misję, która zrodziła się w umyśle sztucznej inteligencji; misję dotyczącą poszukiwania mnożących się na Długiej Ziemi nadludzi.

Z jednej strony chciałabym się zdenerwować na Baxtera i Pratchetta za to, ze trzeci tom ich cyklu znów opiera się o tym samym – schemat podróży coraz dalej i wyżej staje się w pewnym sensie monotonny i absolutnie nie porywa, zwłaszcza że wraz z załogami twainów nie zwiedzamy już każdego kolejnego świata, a i na pokładach sterowców nie dzieje się zbyt wiele. Zdecydowanie przydałoby się więcej wnikliwości. Z drugiej jednak strony pojawiają się pewne aspekty (jak chociażby z pozoru prozaiczne pytania o sens, cel i granice wytrzymałości), które ów tekst ubogacają i przyciągają do niego. W książce nie brakuje odniesień do filozofii, socjologii czy polityki – stało się to już tradycją i, prawdę mówiąc, gdyby nie te wtrącenia, opowieść byłaby dość nudna i monotonna. Poza tym wraz z upływem kolejnych stron i odkryciami, jakich dokonują bohaterowie, autorzy mogą sobie pozwolić na coraz większą swobodę w puszczaniu wodzi fantazji. Nieodmiennie zachwyca mnie ich pomysłowość i bogactwo światów, jakie są w stanie wykreować – im dłużej człowiek zgłębia tajemnicę Długiej Ziemi, tym więcej niezwykłości napotyka na swojej drodze. Autorzy bawią się nie tylko prawami fizyki, chemii czy teorią ewolucji; żonglują też słowem, konstruując opisy godne prawdziwych mistrzów.

Cykl Baxtera i Pratchetta jest wspaniale skonstruowaną, spójną opowieścią science fiction, której lektura jest prawdziwą przyjemnością. Choć nie można oczekiwać od niej wartkiej akcji, pula zaskoczeń pozostaje nienaruszona – świetnie uzupełnia ją niezwykłe bogactwo wykreowanego świata. Z niecierpliwością czekam na kolejny tom (cóż, premiera już za rok…), chociaż lekko się obawiam – nie wiem, ile jeszcze razy zniosę przydługie, leniwe, schematyczne wstępy, stanowiące preludium do właściwej akcji.

niedziela, 25 stycznia 2015

Grzegorz Kasdepke - "Kocha, lubi, szanuje"

Inteligencja emocjonalna jest obecnie uznawana za niezwykle ważny czynnik funkcjonowania człowieka, stanowiący komplementarne uzupełnienie możliwości racjonalnych. Umiejętności z nią związane można ćwiczyć i rozwijać; oczywiście należy to robić od najmłodszych lat. Jedną z pozycji, które mogą pomóc rodzicom w odpowiednim nakierowaniu swoich pociech jest ta oto niepozorna książeczka.

Kocha, lubi, szanuje to siedem krótkich rozdziałów, z których każdy ma inny motyw przewodni dotyczący emocji: miłości, nienawiści, pogardy, strachu, smutku, poczucia winy i szczęścia. Każdy rozdział otwiera opowiadanie – akcja wszystkich rozgrywa się w przedszkolu, a łączącą je osią są postaci dzieci, a także przedszkolanka, pani Miłka. Opowiadania tworzą ciąg przyczynowo-skutkowy, więc można wykorzystywać je zarówno osobno, jak i razem, jako cykl. Historyjki świetnie sprawdzą się jako pretekst do rozmowy z dzieckiem – po przeczytaniu można je dopytać o to, co zauważyło w zachowaniu bohaterów i dalej poprowadzić rozmowę tak, by ułatwić małemu odbiorcy jak najlepsze zrozumienie treści. Po zaprezentowanej scence mamy definicję uczucia, które było obrazowane, nie jest to jednak opis książkowy, a potoczny, napisany specjalnie dla młodego czytelnika. Na koniec autor proponuje kilka rad zarówno dla dzieci, jak i dla dorosłych, które mogą być niezwykle pomocne podczas dalszej pracy – w wielu przypadkach wskazują na konkretne aktywności czy ćwiczenia, które można na co dzień wykonywać z dzieckiem.

Co ważne – cała książka ma wspaniały wydźwięk, ponieważ daje przyzwolenie na przeżywanie oraz wyrażanie emocji. Wszystkie stany są wyjaśnione, a wskazówki (zarówno dla rodziców, jak i dla dzieci) obejmują rozmawianie o uczuciach i poszukiwanie ich przyczyn. Tyczy się to tak przeżyć pozytywnych, jak i negatywnych – paleta emocji jest pełna, ukazane są różne jej przejawy. Mówi się wprost, że nienawiść jest uczuciem tak mocnym, że mamy ochotę kogoś skrzywdzić, ale też że kochać można wszystkich, nawet swojego chomika. Nie ma tu udziwnień ani owijania w bawełnę, bo i najłatwiej jest pokazać emocje dokładnie takimi, jakie są. Warto jednak dodać, że przyzwolenie na wyrażanie nie oznacza tolerancji dla negatywnych zachowań – wszystko jest tak zaprojektowane, żeby zachować równowagę i wiedzę dziecka o tym, co jest dobre, a co złe.

Jest wiele pozytywnych skutków, jakie może w przyszłości przynieść rozwinięcie u dziecka inteligencji emocjonalnej. Osoby o wysokim jej ilorazie lepiej komunikują się z ludźmi, odnoszą większe sukcesy i pełniej integrują wiedzę ścisłą oraz społeczną, mają też większą samoświadomość. Z tych i innych powodów warto od małego przyzwyczajać dziecko do znajomości własnych stanów, a książka Kocha, lubi, szanuje jest do tego świetnym narzędziem. To nie tylko baza do pracy z dzieckiem, ale i zbiór wielu przykładów, które można wykorzystać w codziennym życiu. Myślę, że przydać się może każdemu, a zwłaszcza tym, którzy sami mają problem z mówieniem o uczuciach i po prostu nie są w stanie wytłumaczyć ich dziecku. 


Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Nasza Księgarnia.

sobota, 24 stycznia 2015

Fabio Delizzos - "Czarna loża jasnowidzów"

Ciemna, klimatyczna okładka i lekko rozmyta flaga ze swastyką gdzieś w tle; do tego czerwone litery układające się w słowa Trzymający w napięciu thriller… Od razu było wiadomo, że kiedy tę książkę zobaczę, na długo zapadnie mi w pamięć i z pewnością nie da spokoju, póki w końcu jej nie przeczytam. Aż dziw bierze, że czekała na mojej półce prawie miesiąc, jak również że jej lektura zajęła mi więcej niż dwa dni. W dodatku jak zwykle nie jestem w pełni zadowolona z lektury, a właściwie lekko się zawiodłam…

Lio Rol jest pisarzem, któremu nie zawsze sprzyja wena, przez co zmuszony jest do wykorzystywania swoich paranormalnych zdolności i przepowiadania ludziom przyszłości w zamian za pieniądze. Czyni to niechętnie i wyłącznie w chwilach, gdy brak mu środków do życia, jednak zdobyta w ten sposób sława wystarczy, aby zwrócić na siebie uwagę tych, dla których dar jasnowidzenia jest bardzo pożądany – tajnych agentów, specjalizujących się w szpiegostwie psychologicznym. W czasie II wojny światowej z podobnych zdolności korzystają obie strony barykady, jednak szczególnie cenna jest ona dla Niemców, którzy oprócz okrętów nieprzyjaciela i dat planowanych zamachów poszukują także pewnej mitologicznej broni, mającej doprowadzić ich do zwycięstwa. Nieświadomy skali zagrożenia Rol wplątuje w międzynarodową intrygę nie tylko siebie, ale i piękną nieznajomą – aktorkę, która utrzymuje, że jest przyjaciółką jego zmarłej siostry. Tyle że pisarz nie pamięta, aby kiedykolwiek miał rodzeństwo…

Książka stworzona jest na podwalinach, które już znamy – nazistowskiej fascynacji mitologią, rodem gigantów oraz Atlantydą. Powstało o tym już sporo książek i pewnie jeszcze nie raz o temacie usłyszymy, zwłaszcza że jest wyjątkowo wdzięcznym polem dla wszelkich thrillerów i powieści sensacyjnych. Delizzos nie ujął go może w sposób nowatorski, ale pełny i ciekawy; autor zawarł w swojej książce sporo szczegółowych informacji. Dodatkowo interesującym motywem jest sama współpraca nazistów z jasnowidzami czy hipnotyzerami. Zakres ich możliwości i repertuar talentów jest naprawdę barwny, a sceny opisujące rytuały, przesłuchania i egzekucje przeprowadzane przy użyciu magii są doprawdy świetne i nadają powieści charakterystycznej dla thrillera atmosfery.

Autorowi dobrze wychodzi łączenie prawdy z literacką fikcją. Na szkielecie historycznych faktów stworzył opowieść pełną dobrze ukazanych relacji międzyludzkich, o ciekawej fabularnej osi. Trudno jest z całą pewnością oddzielać tu kłamstwo od rzeczywistości – niektóre nieprawdopodobieństwa okazują się zgrabnie użytymi, acz prawdziwymi ciekawostkami, natomiast to, co z pozoru zdaje się być do bólu autentyczne, niejednokrotnie jest jedynie wymysłem autora. Całość pięknie się spaja, wręcz zlewa w jednolity obraz świata, który czytelnik odkrywa z przyjemnością – podczas lektury należy być czujnym, bo pozornie przypadkowe sceny i osoby mogą później odegrać kluczową rolę; wypłyną zmieniając swój charakter lub dopiero go nabierając. Jedynym, co może razić w tej wspaniałej konstrukcji, jest przesyt ciekawostek – chwilami można mieć wrażenie, że są wciśnięte niemal na siłę, jakby autor chciał w tej książce zamieścić wszystko, co wie o nazistach.

Ostatnie promienie słońca w to zimowe popołudnie odbijały się od marmurowych nagrobków, migocząc niczym lusterka w cmentarnych alejkach i rzucając na ziemię powłóczyste cienie cyprysów i jodeł, krzyży i uskrzydlonych aniołów.[s.87]

Narracja momentami zaskakuje swoim bogactwem, co w równym stopniu może być zaletą, jak i wadą. Jeśli lubicie tego typu opisy i barwne formy stylistyczne, powinniście być usatysfakcjonowani. Osobiście kilkakrotnie miałam problem z odnalezieniem się w tym stylu; może to wynikać z umysłowego przemęczenia, ale swoje na pewno dołożyły też problemy korektorskie – w wielu miejscach zabrakło myślników oddzielających wypowiedzi poszczególnych bohaterów, co sprawiło, że musiałam robić pauzę i cofać się, aby zrozumieć sens. Było to odczuwalne zwłaszcza na początku, zanim jeszcze czytelnik dobrze zrozumie i poskłada sobie w głowie, kto jest kim.

Tym, czego w moim odczuciu zabrakło, jest płaszczyzna psychologiczna. Czarna loża jasnowidzów to dynamiczny thriller sensacyjny pełen gwałtownych zwrotów akcji, zagadek i bohaterów – wielu, ale potraktowanych bez zbytniej wnikliwości. Nawet o kluczowych postaciach wiemy mało i trudno nam podjąć jakąkolwiek próbę ich zrozumienia, nie wspominając o całej rzeszy bohaterów drugoplanowych. Są to osoby niewątpliwie niezbędne dla fabuły i nierzadko posiadające charakterystyczny, stereotypowy rys, jednakże żadna z nich nie jest na tyle wyrazista i interesująca, by pozostała w naszym umyśle na dłużej niż kilka chwil.

Oceniając powieść całościowo powiedziałabym, że jest lekko ponad przeciętną – choć na początku odpowiadała mi dynamika akcji, a opowiadana historia mocno mnie wciągnęła, napięcie opadło mniej-więcej w połowie. Częste przenosiny pomiędzy różnymi sceneriami, powolne splatanie się historii w całość – trudno mi było poradzić sobie z tymi aspektami, zwłaszcza że książka jest dość pokaźnych rozmiarów (liczy sobie ponad 500 stron). Jednakże mimo tego, że tekst ostatecznie mnie nie porwał, nie żałuję, że mogłam go przeczytać – uwielbiam podobną tematykę, a i klimat udał się autorowi całkiem nieźle. Kilka razy, podczas co lepszych scen, chwycił mnie autentyczny, miły dreszczyk, a samą opowieść oceniam jako dobrze skonstruowaną. Myślę, że kiedyś jeszcze wrócę do twórczości autora.


Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Olé, będącemu częścią GW Foksal.

środa, 21 stycznia 2015

Marek Krajewski - "Śmierć w Breslau"

Książki Marka Krajewskiego czekały przeszło rok na mojej półce, zanim w końcu po nie sięgnąłem. Moja sympatia do kryminałów wciąż jeszcze się rozwija, dlatego nie sięgam aż tak często po ten gatunek, a jak do tej pory w moje ręce trafiały wyłącznie powieści zagranicznych autorów. Teraz jednak postanowiłem nadrobić pozycję z rodzimego podwórka i chwyciłem po jednego z najbardziej rozpoznawalnych polskich twórców kryminałów. Na pierwszy ogień poszła oczywiście “książka, która stworzyła Mocka”.

Maj 1933 roku, Wrocław. A właściwie Breslau, bowiem w tamtym okresie miasto należało do III Rzeszy. W tajemniczych okolicznościach dochodzi do strasznej zbrodni - baronówna Marietta von der Malten i jej guwernantka zostały brutalne zgwałcone i zamordowane. Co jednak budzi największe zdziwienie to fakt, że brzuch młodszej z ofiar został rozpłatany, a do środka włożone zostały żywe skorpiony, zaś krwią zabitej napisano na ścianie zdanie w nieznanym języku. Sprawę rozwikłać ma radca Eberhard Mock z wrocławskiej policji kryminalnej, uważany za jednego z lepszych w swoich fachu.

Tym, co wysuwa się na pierwszy plan przy czytaniu książki Krajewskiego, jest kreacja postaci i to, jak komponują się oni z opisem świata zawartym w powieści (który jest do bólu brudny i brutalny, nie wspominając już o braku większości zasad moralnych). Nie chodzi tu tylko o głównych bohaterów czy drugoplanowych aktorów fabuły, ale tak naprawdę o każdą osobę, która pojawia się na kartach Śmierci w Breslau. Postaci nie są dwuwymiarowe, ściśle zakwalifikowane jako dobre albo złe; tutaj każdy jest moralnie niejednoznaczny, a jednocześnie w miarę konsekwentny w swoich zachowaniach. Najlepszym przykładem jest Eberhard Mock -  choć nie można nazwać go w stu procentach złym człowiekiem, to większość współczesnych ludzi patrzyłoby na niego z obrzydzeniem. Mock ma “haka” na większość znanych mu osób, nie boi się użyć szantażu czy siły, aby zmusić kogoś do współpracy, nieobce mu jest też wykorzystywanie stanowiska i prowadzonych spraw do osiągnięcia własnych korzyści czy chronienia swojej osoby. Zgorzkniały przez brak potomka wręcz otwarcie zdradza swoją żonę z prostytutkami, ale przechodząc koło kościoła oczywiście się przeżegna. Cóż, to nie jest postać budząca sympatię.

W kwestii głównego bohatera warto zaznaczyć, że nie jest on motorem napędzającym akcję, a jedynie uczestnikiem wydarzeń, w gruncie rzeczy wbrew swojej woli. W odróżnieniu od większości współczesnych kryminałów nie mamy do czynienia z archetypicznym komisarzem, który mimo wielu własnych problemów życiowych rozwiązuje najbardziej skomplikowane zagadki detektywistyczne. Mock jest zupełnym przeciwieństwem takich bohaterów - tak naprawdę wiele kluczowych dla śledztwa scen rozgrywa się bez jego udziału! Dużo większy wkład w doprowadzenie fabuły do końca ma tutaj drugi główny bohater, Herbert Antwald. Dodatkowo wiele scen wydaje się być dziwnych, niepotrzebnych, nic nie wnoszących - zaręczam jednak, że im bliżej końca tym wszystko nabiera sensu i objawia nam geniusz autora. Jedyne, co mi nie podpasowało, to pewna dawka mistycyzmu, która utrzymana zostaje do samego końca. Taki element wprowadzony w fabułę nadaje jej pewnego charakteru, który sprawia, że pojawiają się cechy realizmu magicznego.

Cios w splot słoneczny odebrał mu oddech. Kaszel, charkot, rozmyty obraz, charkot, charkot, noc, charkot, noc, noc.[s.131]

Fabuła i postaci to jeden aspekt książki, jednak równie istotne jest styl oraz język autora. Te dwa elementy nie należą na pewno do najłatwiejszych w przyswajaniu i trzeba się do nich przyzwyczaić, warto jednak przebrnąć przez początkowe trudności. Marek Krajewski nie boi się korzystać z nietypowych konstrukcji zdań, które w znakomity sposób wzbogacają lekturę. Nie raz miałem wrażenie, że użyte przez autora zwroty mają wręcz poetycki charakter. Dodać do tego niebanalne słownictwo, idealnie oddające klimat dwudziestolecia wojennego, i otrzymujemy stylistyczny majstersztyk. Genialnie w moim odczuciu wypadł też zabieg przedstawiania przy użyciu kursywy w nawiasach myśli bohaterów, zwłaszcza w dialogach, gdzie ukazywało to rozdźwięk między wypowiadanymi zdaniami, a rzeczywistymi refleksjami postaci. Natomiast scena, w której Krajewski opisał alkoholowe majaki, jest jedną z najlepszych, jakie kiedykolwiek czytałem.

Po przeczytaniu Śmierci w Breslau wiem już skąd wzięła się popularność Marka Krajewskiego. Powieść okazała się być naprawdę na wysokim poziomie, zarówno pod względem językowym, jak i całokształtu zamysłu fabularnego. Owszem, można się przyczepić do paru rzeczy - główna zagadka nie jest jakość specjalnie skomplikowana, a niektóre sceny są wydają się być do bólu sztuczne - nie waży to jednak na ogólnej ocenie tekstu. Mimo to trzeba zaznaczyć, że nie jest to książka dla wszystkich - stopień ukazanej dekadencji jest zatrważająco wysoki, a nie każdemu będzie łatwo czytać o takim upadku moralnym, jaki ukazany został w powieści. Ja sam nieraz nie mogłem się z tego powodu przemóc do dalszej lektury.

sobota, 17 stycznia 2015

Jeff VanderMeer - "Ukojenie"


Kończąc lekturę Ujarzmienia byłam dość mocno rozgoryczona – drugi tom cyklu absolutnie mnie do siebie nie przekonał; wynudziłam się setnie, niewiele zrozumiałam i zupełnie nie odczułam napięcia, które tak zachwyciło mnie w Unicestwieniu. Miałam nie drążyć dalej, zostawić tę opowieść i pozwolić jej odejść w zapomnienie, jednak ciekawość ostatecznie wzięła górę. Kilka dni po premierze zapraszam Was na finał trylogii o Southern Reach i Strefie X.

W trzecim tomie cyklu zbiegają się opowieści różnych postaci, a ich współistnienie i przemieszanie kreśli linię doprowadzającą czytelnika do rozwiązania zagadek. Opowieść toczy się z czterech (a właściwie trzech) perspektyw: czasy sprzed powstania Strefy ujawnia nam pamiętnik Latarnika, specyficzna narracja retrospektywna odsłania kulisy działań Dyrektorki, natomiast na bieżąco, w czasie rzeczywistym obserwujemy to, co dzieje się z Kontrolerem i Ptasim Duchem. Choć opowieść opiera się o znane już postaci, absolutnie nie jest wtórna – oprócz wniosków z posiadanych już danych, czytelnik ma okazję uzupełnić wiedzę i samemu ją zintegrować, stopniowo odkrywając kolejne aspekty głównego wątku. Czasem nie jest łatwo – opowieści są pourywane i nie do końca jasne, jednak krok po kroku wyłania się z nich to, co najważniejsze.

Podczas ujawniania kolejnych informacji widać wyraźnie, jak świetnie przemyślana jest fabuła książek. To nie jest trylogia pisana na kolanie czy modyfikowana na bieżąco zgodnie z życzeniami czytelników. Jeff VanderMeer stworzył tekst przemyślany i spójny w każdym calu – nie ma tu zbędnych zdarzeń czy postaci, a każde wypowiadane słowo zdaje się mieć dalsze odzwierciedlenie i swoje konsekwencje. W ostatnim tomie wątki pięknie się zbiegają, uzasadniają i tworzą obraz czegoś naprawdę interesującego. Na jaw wychodzą wcześniejsze powiązania i konotacje, pojawiają się połączenia przyczynowo-skutkowe niezwykle istotne dla zrozumienia sytuacji. Jestem pod wrażeniem wykreowanego przez autora świata, który fascynuje, pochłania i niepokoi jednocześnie.

Kończąc opowieść o trylogii, wypada również wspomnieć o tym, jak wspaniałą pracę wykonało Wydawnictwo Otwarte. Książki otrzymały nową szatę graficzną, inną i (moim zdaniem) lepszą od oryginalnej. Grafiki Partyka Mogilnickiego przyciągają wzrok i doskonale oddają niejasny, wpływający na psychikę charakter powieści oraz jej niepokojący klimat. Warto też zwrócić uwagę, że zachowana została konsekwencja w nadawaniu tytułów - w obu wersjach wszystkie zaczynają się na jedną literę. Poza tym trylogia wydana jest konsekwentnie i przepięknie - książki mają grube strony, miękkie okładki i wewnętrzne grafiki. To się chwali!

Zarówno tym, którzy serię znają, jak i nowym czytelnikom mogę powiedzieć jedno – naprawdę warto. Warto wejść w ten świat i dać się pochłonąć Strefie X, warto nawet przebrnąć przez arcynudny drugi tom – ostatnia część wszystko wynagradza; choć nie jest tak niesamowita i psychodeliczna jak Unicestwienie, na pewno nie można odmówić jej klimatu. Osobiście wciąż jestem zafascynowana tym, co stworzył Jeff VanderMeer i chyba na dobre przekonałam się do niezwykłego, niepokojącego science-ficion. Do trylogii o Southern Reach z pewnością jeszcze wrócę – jestem pewna, że podczas kolejnego czytania odnajdę wątki i powiązania, które wcześniej umknęły mojej uwadze.

piątek, 16 stycznia 2015

Dawn O'Porter - "Papierowe samoloty"


Czasem czytając powieści dla młodzieży zauważam, że autorzy mają trudność z dobrym odzwierciedleniem świata emocji i przemyśleń nastolatków. Dawn O’Porter podczas pisania swojej książki korzystała z własnych pamiętników sprzed 20 lat; czy taki powrót do rozważań z tamtego okresu cokolwiek zmienił w postrzeganiu autorki? Zobaczcie sami!

Renée i Flo mają po 15 lat i, choć znają się ze szkoły, niewiele o sobie wiedzą. Pierwsza z dziewcząt jest pewna siebie, odważna i chętnie zwraca na siebie uwagę; druga natomiast od lat żyje w cieniu przyjaciółki, która całkowicie ją dominuje i wewnętrznie niszczy. Bohaterki prawdopodobnie nigdy nie miałyby okazji się do siebie zbliżyć, gdyby nie pewne wspólne doświadczenie – strata jednego z rodziców. Gdy losy dziewczyn krzyżują się, odkrywają, jak wiele w życiu każdej z nich może zmienić obecność kogoś naprawdę bliskiego. Rozpoczyna się niełatwa, ale wspaniała przyjaźń.

Od pierwszych stron emocjonalnie zaangażowałam się w tę książkę. Polubiłam obie główne bohaterki, a inną, również istotną dla fabuły, szczerze zniecierpiałam. Takie wzbudzenie sympatii i antypatii było możliwe dzięki pełnemu i ciekawemu nakreśleniu postaci – przynajmniej tych pierwszoplanowych. Dziewczyny mają swoje historie, a za ich obecne zachowanie odpowiada sporo mniej lub bardziej odległych w czasie czynników. Dzięki świadomości tych aspektów czytelnik ma możliwość zrozumienia postaci i utożsamiania się z nimi, choć fakt ten oczywiście nie dotyczy wszystkich bohaterów – ci drugoplanowi niejednokrotnie są zaprezentowani stereotypowo i powierzchownie. Daje to jednak wrażenie uniwersalnego tła dla rozgrywających się zdarzeń (no bo w której szkole nie ma pary nierozłącznych przyjaciółek czy dziewczyny tak wrednej, że wszyscy jej nienawidzą, ale każdy boi się jej o tym wspomnieć?).

Autorka postawiła też na pewną kwestię niezwykle ważną dla powieści młodzieżowych, mianowicie małe, codzienne „sprawy”, które składają się na życie nastolatek. Bohaterki budują przyjaźnie, zostają za karę po lekcjach, odchudzają się, walczą z opinią klasy i rozważają, czy powinny pozwolić chłopakowi na seks. Dla dorosłych podobne sprawy nie mają żadnego znaczenia, natomiast dla młodego czytelnika niejednokrotnie są to problemy o wadze równej nuklearnej zagładzie. Użycie ich w książce i obudowanie na ich bazie tła to zabieg bardzo mądry, bo pozwalający czytelnikowi poczuć się w świecie przedstawionym zupełnie jak u siebie. Dodatkowo istotny jest fakt, że owe drobiazgi nie biorą fabuły w posiadanie, a jedynie ją ubogacają – główną osią są problemy dużo głębsze i silniej zakorzenione: poszukiwanie swojej tożsamości, pogodzenie się ze stratą, bunt. Bohaterki przeżywają rozterki zarówno uniwersalne, jak i te, które zrozumie tylko pewna grupa odbiorców, jednak dzięki konstrukcji ich postaw z pewnością sporej części czytelników łatwo będzie się z nimi identyfikować.

To nie jest powieść New Adult, w której młodzi bohaterowie muszą przeżyć apokalipsę, odkrywają w sobie niezwykłe moce czy romansują z wampirami. Książka Dawn O’Porter nie opisuje zdarzeń nieprawdopodobnych czy szalonych, nie oznacza to jednak, że postaci nie podejmują żadnych wyzwań; wystarczająco wielu dostarcza im zwykłe, codzienne życie. Jeśli macie ochotę zobaczyć, z jakimi dylematami borykały się nastolatki z epoki sprzed Facebooka, Twittera i Skype’a, mogę z całą mocą polecić Wam tę książkę. Nie oczekujcie cudów – tych Wam nie obiecam, ale mogę zagwarantować, że jest to tekst, który sprzyja relaksowi i odskoczni od ciągłego biegu.


Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie YA!, będącemu częścią GW Foksal.

środa, 14 stycznia 2015

Wyniki konkursu z okazji 100 000 wyświetleń!

Nieco ponad miesiąc temu, jeszcze w Starym Roku zapraszaliśmy wszystkich chętnych do zabawy, w której prosiliśmy o podanie książki idealnej na zimowe wieczory z kubkiem gorącego kakao. Zgłosiło się aż 19 osób i wszystkim bardzo serdecznie dziękujemy. Wasze pomysły bardzo nam się spodobały i kilka z nich na pewno w niedalekiej przyszłości zrealizujemy. Z niecierpliwością czekamy na ferie i mamy nadzieję, ze w lutym spadnie śnieg! Póki co mamy jednak na głowie sesję (a nawet dwie), dlatego też nie będziemy się rozpisywali, tylko szybciutko przejdziemy do podania wyników - tym razem w formie sesji zdjęciowej.








Stella Aga, Literatka M, awiola, Rose Evra, Juana, Fourwell - gratulujemy! Właśnie lecą do Was maile; czekamy na adresy do wysyłki, a w poniedziałek ślemy do Was paczuchy z zestawami nagród. :)

wtorek, 13 stycznia 2015

Julie Gregory - "Mama kazała mi chorować"

Rodzice w większości kultur są kojarzeni z opieką sprawowaną nad dzieckiem. Służą radą i wsparciem, pomagają młodemu człowiekowi w przystosowaniu się do otaczającego świata. Co jednak w sytuacji, gdy sami przeszli zbyt wiele, by móc sprawnie funkcjonować, nie mówiąc już o uczeniu tego innych? W niektórych przypadkach rodzic sam jest zbyt słaby, by przejąć odpowiedzialność za swojego potomka, nawet jeśli wydaje mu się, że jest zupełnie inaczej.

Jednym z zaburzeń związanych z taką właśnie sytuacją jest zespół Münchhausena. Polega on na symulowaniu objawów i dążeniu do coraz poważniejszych zabiegów (także chirurgicznych) mających odkryć źródło rzekomej choroby. Pacjent sztucznie wywołuje objawy, wyolbrzymia je, w skrajnych przypadkach zdolny jest również do samookaleczeń. Odmianą choroby jest zastępczy zespół Münchhausena, w którym rodzic (najczęściej matka) zaspokaja swoje potrzeby, wykorzystując do tego pełnomocnika czyli dziecko. Rozpoczyna się od wzmożonej wrażliwości na wszelkie infekcje, a z czasem wiąże się z postępującymi urojeniami i stałym naciskiem.

Przykładem ofiary takiej choroby jest Julie Gregory, która przez wiele lat pełniła rolę pełnomocnika dla matki cierpiącej na zastępczy zespół Münchhausena. Kobieta praktycznie całe swoje dzieciństwo spędziła w gabinetach lekarskich, podczas gdy jej rodzicielka instruowała ją, jak powinna funkcjonować. Nigdy nie mówiono jej, że ma kłamać – po prostu na co dzień była traktowana jak ciężko chora, w co sama uwierzyła. Do końca 16 roku życia przeszła pełną diagnostykę w zakresie chorób serca, przyjmowała leki między innymi na zespół wypadania płatka zastawki, badano ją pod kątem zaburzeń czynności układu pokarmowego, wielokrotnie była hospitalizowana. Dziewczynka starała się spełniać oczekiwania i wchodzić w rolę, którą jej narzucono. Jej bunt zaczął się dopiero, kiedy została poddana bolesnemu cewnikowaniu i zaczęła odczuwać rzeczywiste skutki działań matki. Dodatkowo z wiekiem obserwowała coraz więcej problemów domowych – zobojętnienie, agresję… Sama również była ofiarą fizycznej przemocy. Gdy zdecydowała się opuścić dom, zderzyła się z systemem, który nie był w stanie jej pomóc.

Już jako dorosła osoba, świadoma tego, co przeżyła, Julie zdecydowała się na napisanie książki będącej relacją z jej własnego życia. Opowieść obejmuje okres od wczesnego dzieciństwa aż do późnej dorosłości autorki, dodatkowo uwzględniając także informacje z życia matki dziewczynki. Narracja jest pierwszoosobowa, bezpośrednia, prosta. W tekst wplecione są dialogi, a język jest na tyle przystępny, że mimo trudnej tematyki lektura idzie szybko, a kolejne strony właściwie przewracają się same.

Julie w swojej opowieści nie skupiła się wyłącznie na sobie – uwzględniła również to, co istotne dla samej genezy choroby matki, czyli jej indywidualne doświadczenia. Dzięki temu książka jest opowieścią o dwóch życiach, dwóch praktycznie zniszczonych historiach, które łączy związek przyczynowo-skutkowy. Tekst jest autentyczny, choć wstrząsający – niestety trzeba przyjąć do wiadomości, że podobne historie naprawdę się zdarzają, w dodatku wcale nie rzadko.

Książkę polecam tym, których ciekawią podobne historie – pozostali mogą nie być zadowoleni, bo opisy nie należą do najprzyjemniejszych, a i zrozumienie pobudek tak silnie zaburzonych postaci do łatwych nie należy. Dla mnie jednak opowieść była naprawdę interesująca i wciąż próbuję poskładać sobie w głowie ogrom bezsensownego cierpienia, jakie stało się udziałem Julie za pośrednictwem jej matki.

poniedziałek, 12 stycznia 2015

Max Kidruk - "Bot"

Tymur Korszak to zatrudniony w ukraińskiej firmie produkującej gry komputerowe informatyk, odpowiedzialny za tworzenie linijek kodów, które sterują wirtualnymi postaciami. Pewnego dnia do kijowskiej siedziby firmy przyjeżdża przedstawiciel przedsiębiorstwa, które kilka lat temu zamówiło od Ukraińców stworzenie surowego kodu dla botów, nie określając tak naprawdę żadnych parametrów. Zagraniczny gość twierdzi, że programy zaczęły działać niezgodnie z oczekiwaniami, dlatego potrzebna jest pomoc twórcy kodu, Korszaka. Zachęcony wizją dużego zarobku i wyprawy do Chile Tymur nie waha się długo nad przyjęciem oferty.. Tymczasem na pustyni Akatama dzieją się dziwne rzeczy. W okolicach San Pedro natknąć się można na nastoletniego chłopca, którego miejscowi określają diabłem, a w tym samym czasie identyczny chłopak zostaje potrącony przez tir kilkadziesiąt kilometrów na zachód. Kim są te dzieci i jaki jest ich związek ze stworzonym przez Timura kodem?

Książka Maxa Kidruka całkowicie zawładnęła mną podczas czytania. Moje oczy przebiegały szybko po kolejnych stronach i momentami naprawdę ciężko było mi się oderwać od lektury. Jest to o tyle zadziwiające, że powieść liczy sobie ponad sześćset stron! Tymczasem ani razu tempo akcji mi się nie dłużyło, nie dopadło mnie też znudzenie. Fabuła cały czas gna do przodu, w dodatku autor naszpikował ją licznymi zwrotami, które znacznie podsycają ciekawość i zapał czytelnika.

Bot określany jest jako technothriller. Przedrostek w nazwie gatunku wskazuje, że konstrukcja powieści silnie opiera się na aspektach naukowych -  i tak rzeczywiście jest. Warto jednak nadmienić, że nie są to aspekty tylko techniczne. Max Kidruk przy tworzeniu swojej książki sięgnął do wielu dziedzin, m. in. biologii, chemii, matematyki, fizyki (zarówno klasycznej, jak i kwantowej), grafiki, programowania, geografii, a nawet psychologii. Treści oparte na tych naukach stale przewijają się przez karty powieści i często zajmują po kilka akapitów, sporo jest też przypisów wyłącznie poszerzających tekst o wytłumaczenie naukowych pojęć. Mimo takiego nagromadzenia informacji niekoniecznie wymaganych dla stworzenia książki fabularnej, w żadnym wypadku nie przeszkadzają one w lekturze. Tak naprawdę są tak lekko napisane, że zupełnie nie odczuwa się momentu, w którym fabuła płynnie przechodzi w opisy techniczne. Samej warstwie naukowej nie mam nic do zarzucenia - wszystko zostało opisane spójnie i logicznie, na mój gust wiarygodnie. No, może poza aspektem psychologicznym - motyw oparty na koncepcjach Carla Junga zupełnie nie pasował mi do reszty książki…

Jednym z najsilniejszych elementów Bota są kreacje postaci. Każdy z bohaterów został wyraźnie nakreślony i różni się od innych aktorów wydarzeń opisanych w książce. Poznajemy ich nie tylko poprzez ukazywane działania, ale też dzięki narratorowi, który często i dokładnie opisuje przeszłość postaci, ich charakter, a także co kieruje daną osobą w konkretnej sytuacji. Nieco przytłaczająca może być jednak liczba pojawiających się postaci drugoplanowych - choć przyrównując ją do objętości powieści nie jest ona jakoś specjalnie duża, to jednak większość pobocznych bohaterów poznajemy niemal w jednym momencie, przez poszczególne osoby mogą nam się mieszać. Scena, która chyba w zamyśle miała pomóc w zapamiętaniu, kto jest kim, swoją rolę spełnia tylko częściowo, a na dodatek wygląda wyjątkowo sztucznie…

Tak naprawdę przyczepić mógłbym się tylko do jednej rzeczy, a mianowicie do narratora. Pierwsze, co mi w nim przeszkadzało, to tendencja do zapowiadania, co się wydarzy. Co rusz rozdziały (a tych jest dużo, bo są dość krótkie) kończyły się mniej lub bardziej bezpośrednimi informacjami o tym, co dopiero ma nastąpić i zdecydowanie były to opisy zdradzające za dużo. W pewnym momencie takie odkrywanie przyszłości zaczęło się nawet pojawiać w środku rozdziałów, a raz nawet przybrało formę przypisu (sic!). Z innych rzeczy, które rzuciły mi się w oczy, wymienić mogę nadużywanie nawiasów, które w powieściach co do zasady nie mają zbyt dużej racji bytu, a tu nieraz dało się je zastąpić odpowiednią konstrukcją zdań; w dodatku nawiasy pojawiały się też w dialogach, co wyglądało naprawdę dziwacznie. Małym mankamentem były też niektóre opisy - sztuczne, nienaturalne, wyraźnie odbiegające poziomem od reszty tekstu. Na szczęście stanowiły raczej odosobnione przypadki.

Bot to znakomita książka o ciekawej i przemyślanej fabule. To thriller, który wywołuje u czytelnika liczne emocje i wciąga w swoją treść z nieziemską siłą. W powieści widać nie tylko ogrom pracy włożonej przez autora w stworzenie tak dopracowanego dzieła, ale też niesamowity talent, którym nie każdy pisarz może się pochwalić. Dzieła, co istotne, do bólu współczesnego, które ściśle nawiązuje do współczesnego świata, i które swym realizmem jest na swój sposób przerażające..


Za egzemplarz do recenzji dziękuję Business and Culture oraz Wydawnictwu Akurat.

piątek, 9 stycznia 2015

Wojciech Chmielarz - "Przejęcie"

Nazwisko Wojciecha Chmielarza, choć obiło mi się o uszy, nie miało w moim umyśle specjalnego miejsca ani znaczenia. Przejęciem zainteresowałam się ze względu na okładkowy opis, nie mając pojęcia, że jest to kolejny tom cyklu. Jak nietrudno się domyślić, nie miałam dotąd okazji czytać żadnej książki o komisarzu Mortce (a było ich dwie), ale to już chyba tradycja – większość kryminalnych serii zaczynam od końca lub co najmniej od środka. Zauważyłam, że nie sprawia mi to problemu, a nierzadko daje okazję do zapoznania się z autorem już w momencie szczytu literackich możliwości.

Opowieść otwierają dwie skrajnie różne sceny. Z jednej strony mamy grupę Polaków spędzających wakacje życia w Kolumbii, którzy beztrosko się bawią, nie spodziewając się, że już niebawem ich sytuacja ulegnie diametralnej zmianie, a raj przeistoczy się w istne piekło. Z drugiej wkraczamy w codzienność i rutynę warszawskiej policji, która rozpoczyna śledztwo w sprawie odnalezionego niedawno ciała. Skrępowany mężczyzna wisiał na Moście Gdańskim z rozpłatanym brzuchem i orzeszkiem arachidowym w dłoni. Czy sprawy mają jakiś związek? A może prawda ukrywa się w zupełnie innym miejscu?

Tym, co wyróżnia kryminał Chmielarza na tle innych przedstawicieli popularnego gatunku, jest dokładna konstrukcja fabuły. Zagadka, z którą przychodzi nam się zmierzyć, jest niezwykle dopracowana, skomplikowana i bardzo trudna do rozwikłania. Choć wątków, które się z nią wiążą, jest bardzo dużo, wszystkie pięknie się splatają, prowadząc do satysfakcjonującego rozwiązania. Przy tym wszystkim akcja jest wartka, płynna i wciągająca – właściwie najlepiej byłoby zagospodarować sobie czas na czytanie tej książki ciurkiem, tak ciężko jest odłożyć ją choćby na chwilę.

Kolejnym aspektem zasługującym na uwagę są bohaterowie. Choć zarówno komisarz Mortka, jak i jego nowa partnerka nie wnoszą do tematu bohaterów kryminałów niczego nowego, to ich profile są spójne, a losy odpowiednio powikłane. Oboje niosą bagaż wcześniejszych niełatwych doświadczeń i w obu przypadkach odciska on swoje piętno na ich obecnym postępowaniu. Jednak „Przejęcie” to nie tylko dwoje bohaterów – tak naprawdę każda wkraczająca na scenę postać jest dopieszczona, posiada indywidualny rys i zawsze pojawia się w jakimś celu. Całość do spółki tworzy ciekawy aspekt społeczny, który w dobrym kryminale jest nie mniej ważny niż sama zagadka.

Podczas gdy rynek kryminałów co i rusz koronuje kolejne osoby nadając im monarsze tytule, w siłę rośnie autor, który może i powinien nieźle tam namieszać. Na pierwszy rzut oka widać, że Chmielarz pisze z przyjemnością i ma do tego talent – jego dar komplikowania zdarzeń z każdą stroną zachwyca coraz bardziej. W powieści zupełnie nie czuć przeładowania, wręcz przeciwnie – czytelnik kończy książkę z uczuciem jak po dobrym intelektualnym wysiłku. Mnie nie pozostaje nic innego, jak tylko uzupełnić wiedzę o poprzednie powieści autora a Was zachęcam do spróbowania – czy to od tej części, czy też od samego początku.


Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie wydawnictwu Czarne.

czwartek, 8 stycznia 2015

Patricia McCormick - "Nigdy nie upadaj"

Arn Chorn-Pond dorastał jak większość dzieci – we względnej stabilizacji i rodzinnej bliskości. Do czasu. Gdy miał 11 lat, władzę w Kambodży przejęli Czerwoni Khmerzy, którzy w ciągu kolejnej dekady zamienili w piekło życie większości mieszkańców własnego kraju. Po wielu latach dziennikarka Patricia McCormick podjęła się zadania spisania historii Arna, dając tym samym niezwykłe świadectwo tragedii, jaka rozegrała się w Kambodży. Opowieść, obejmująca głównie funkcjonowanie dziecka w obozie pracy, jest prosta, surowa i niezwykle interesująca.

Tak naprawdę od początku do końca lektury w głowie kołatała mi się jedna myśl – wdzięczność za to, że nigdy nie doświadczyłam czegoś podobnego. To, co jest treścią tej książki, podane jest w sposób prosty, bezpośrednio odnosząc się do wyobraźni czytelnika. Mój umysł z trudem może sobie uzmysłowić sens tych scen i ogrom okrucieństwa, jakie przecież rzeczywiście istniało i miało miejsce w latach 70. ubiegłego stulecia. Podczas rewolucji i bezpośrednio po niej życie straciło ponad milion osób, w pierwszej kolejności przedstawicieli elit społecznych i intelektualnych, ale też zwykłych, słabszych ludzi. Pol Pot doszczętnie zniszczył własny naród, w dodatku w sposób bezwzględny i całkowicie odarty z człowieczeństwa. To musi poruszać i porusza – zarówno samo w sobie, jak i w świetnym przekazie Patricii McCormick. Autorka wykonała doskonałą pracę nad tym, by tę niezwykłą opowieść ubrać w odpowiednie słowa. Narracja poprowadzona jest w czasie teraźniejszym i stylizowana na wypowiedź młodego bohatera, co dodatkowo emocjonuje czytelnika. Tym, co rzuca się w oczy, jest niezwykła wręcz obojętność narratora na otaczającą go rzeczywistość. Pojęcie śmierci, wiszące nad więźniami niczym fatum, jest obecne niemal na każdej stronie; bohaterowi przyszło się z nim zmierzyć jeszcze zanim zdołał na dobre poukładać sobie w głowie świat. Skala wpływu, jaki podobne doświadczenia mogą mieć na psychikę dziecka, jest ogromna; autorce świetnie udało się pokazać mechanizmy przystosowawcze jak i te prowadzące do zobojętnienia.

Książka w znacznej części jest zbiorem migawek z życia bohatera. Nie ma opisów rutyny, tylko to, co w trudnej rzeczywistości w jakiś sposób się wyróżnia – niebezpieczeństwa, nieszczęścia, małe sukcesy. Taki sposób narracji znany jest z pewnością czytelnikom, którzy mieli styczność z relacjami z nazistowskich czy radzieckich obozów; jest coś w tym, że wszystkie książki o tej tematyce są do siebie podobne  - jest w nich głód, posłuszeństwo, donosicielstwo, strażnicy (ci ludzcy, ale i nieludzko okrutni), przywileje... Jednak każdy tekst, choć mówi o tym samym, na nowo porusza w czytelniku pewne czułe struny. Świadectwo spisane przez Patricię McCormick wyróżnia fakt, iż mimo trudnej tematyki i sączących się z każdej strony pokładów okrucieństwa, tekst dosłownie pochłania czytelnika. Jest i w historii, i w opisie coś niezwykłego, co fascynuje i hipnotyzuje tak bardzo, że nie sposób oderwać się od książki choćby na chwilę.


Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie wydawnictwu W.A.B., będącemu częścią GW Foksal.

środa, 7 stycznia 2015

Salla Simukka - "Białe jak śnieg"

Pierwsza część przygód Lumikki Andersson interesowała mnie jeszcze jako zapowiedź wydawnicza, potem jednak zapomniałam o niej na dobrych kilka miesięcy. Historia, owszem, wydawała się interesująca, nie przewidziałam jednak, że trylogia w takim stopniu zawładnie moim sercem, skutecznie wciągając w swoją fabułę; chciałam więcej i więcej. Dzięki Sylwkowi drugi tom trafił w moje ręce niemal bezpośrednio po lekturze pierwszego, a ja pochłonęłam go niemal od razu. I choć do lektury zasiadałam z głową pełną oczekiwań, absolutnie się nie zawiodłam – kolejny raz bawiłam się świetnie i jestem absolutnie pewna, że podobnie będzie w przypadku trzeciej części.

Po wydarzeniach z pierwszego tomu Lumikki postanawia odpocząć – udaje się w samotną podróż do Europy Środkowej by spędzić kilka dni w Pradze i nacieszyć się latem. Dziewczyna kolejny raz poprzysięga sobie trzymanie się z dala od kłopotów i tajemnic innych ludzi, jednak te znajdują bohaterkę same – podczas zwiedzania zaczepia ją dziewczyna, która twierdzi że… jest jej siostrą! Lumikki nie podejrzewa, że wchodząc w bliższą relację z nieznajomą znów wpakuje się w kłopoty; tym razem przyjdzie jej zmierzyć się z siłami religijnej sekty.

W porównaniu z pierwszym tomem historia jest znacznie bardziej prawdopodobna i nie przypomina aż tak bardzo ciągu nierealnych zdarzeń rodem z kreskówki. Owszem, bohaterce wszystko udaje się w sposób niemal magiczny, a los zawsze ma dla niej na podorędziu jakiś zestaw podejrzenie szczęśliwych zbiegów okoliczności, ale wszystko to jest dopuszczalne w tego typu powieściach. Tematyka sekty ze względu na swoje osadzenie w rzeczywistości wymusza większą autentyczność i jest ona zachowana – prawidłowo oddane są mechanizmy rządzące podobną organizacją oraz jej atmosfera. Dzięki takiej konstrukcji czytelnik przeżywa dużo silniejsze emocje! Podobnie jak w poprzedniej części akcja w pewnej chwili zaczyna gnać do przodu i nie odpuszcza aż do ostatniej strony.

Wciąż jestem pod wrażeniem kreacji głównej bohaterki. Kończąc Czerwone jak krew bałam się, że w kolejnym tomie zabraknie ciekawych aspektów przeszłości i osobowości Lumikki, które czytelnik mógłby z pasją odkrywać. Nic bardziej mylnego! Jak się okazuje, niedopowiedzeń było znacznie więcej, niż się spodziewałam, a ich stopniowe ujawnianie znów biegnie obok głównej osi zdarzeń, wspaniale ją urozmaicając. Poznajemy co nieco z przeszłości dziewczyny, ale żadna informacja nie jest nam podana tak po prostu – to raczej urywki, migawki, fragmenty wspomnień, wdzierające się do świadomości bohaterki i poddawane przez nią analizie. Nie są to może opowieści tak głęboko warunkujące jej osobowość, jak to było w przypadku zdarzeń ujawnionych w tomie pierwszym, ale mimo wszystko pozwalają nieco lepiej poznać Lumikki. Dodatkowo autorka i tym razem pozostawia czytelnika z niedopowiedzeniami, na rozwiązanie których musimy czekać do premiery następnego tomu.

Na koniec drobna uwaga – na początku miałam żal do autorki za wykorzystanie motywu kolorystycznego z Królewny Śnieżki, a tym bardziej poprzestawianie kolejności opisywanych barw – jakoś mi to przeszkadzało, bo sądziłam, że zabieg jest pustym chwytem, zapewniającym ładne brzmienie  tytułów. Jestem zaskoczona faktem, że kolory naprawdę mają związek z fabułą i widzę, że ich przestawienie jest celowe. Poza tym już martwię się, co okaże się głównym motywem w trzecim tomie, skoro jego tematem przewodnim jest czerń…

wtorek, 6 stycznia 2015

Alan Cowsill - "The Avengers. Encyklopedia postaci"


Lubię uniwersum Marvela. Cenię sobie wykreowane w nim postaci, stworzone historie i bogactwo świata.  Zawsze korzystam z okazji, żeby pogłębić swoją wiedzę na temat komiksowej rzeczywistości, dlatego nie wahałem się długo przed sięgnięciem po The Avengers. Encyklopedia postaci.

Książka zawiera opis nieco ponad dwustu bohaterów i łotrów znanych z plansz komiksów, którzy w mniejszym lub większym stopniu są albo byli powiązani ze słynną grupą Mścicieli. Każda z postaci otrzymała po jednej pełnej stronie stworzonej według konkretnego schematu. Na pierwszy plan wysuwa się zawsze wizerunek bohatera, będący sylwetką bądź kadrem wyciętym prosto z kart komiksów, uzupełniony w dwie bądź trzy niewielkie tabliczki, co do zasady opisujące element ubioru i wyposażenia bądź którąś z umiejętności bohatera. Oprócz tego możemy zapoznać się z krótkim tekstem dotyczącym danej osoby i jej losów, a także z niewielką metryczką z danymi i dwoma grafikami z notkami o najważniejszych wydarzeniach z komiksów i powiązaniach z innymi charakterami. Całość wieńczy tabelka, która w siedmiostopniowej skali ocenia poszczególne atrybuty postaci.


Nie ma co się oszukiwać, książka ma raczej charakter gadżetu niż bogatego w wiedzę leksykonu. Opisy postaci to ledwie kilka zdań przekazujących tylko drobne informacje. Co więcej, pozostałe pola na stronach bardzo często piszą to samo! Zdarza się, że o konkretnej rzeczy możemy przeczytać w notce o bohaterze, w metryczce w polu “moce”, a także w polach tekstowych uzupełniających grafikę. Nie mówię, że skąpa ilość przekazywanych informacji jest zła - taki zabieg stymuluje raczej do poszerzania informacji na własną rękę w innych źródłach - ale powtarzanie czegoś po trzy razy uważam za lekką przesadę.

Nieco wątpliwości może budzić dobór postaci. Choć encyklopedia dotyczy grupy Avengers, jej autor przedstawił sporo bohaterów, których powiązania z tą drużyną są niewielkie czy czasem wręcz znikome. Pojawienie się kilku z nich było dla mnie sporym zaskoczeniem, bowiem z łatwością mogłem wskazać postaci bardziej związane z Mścicielami, których zabrakło w leksykonie. Pozytywnie natomiast oceniam dobór postaci pod kątem ich popularności - Alan Cowsill nie skupił się wyłącznie na tych najbardziej znanych obrońcach ludzkości i ich przeciwnikach, ale opisał także bohaterów, którzy nie są aż tak rozpoznawalni. Ponownie jest to coś, co zachęca do sięgnięcia do komiksów i innych źródeł.

Choć niepozbawiona niedociągnięć, The Avengers. Encyklopedia postaci jest świetną gratką dla fanów komiksowego uniwersum Marvela. Nawet osoby, które dobrze znają świat wykreowany przez słynny “Dom Pomysłów”, mogą odnaleźć tu nieznane dla siebie rzeczy, natomiast ci mniej obeznani z tematem mają szansę w szybki sposób poznać wiele postaci i zdobyć inspirację do sięgnięcia po wiele komiksów. Warto też dodać, że książka ma na tyle przystępną formę, że bez problemu można ją polecić najmłodszym fanom Marvela, którzy stawiają dopiero pierwsze kroki w komiksowym świecie.

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Granie w parze #1 - Splendor

Splendor to nieskomplikowana i przyjemna gra ekonomiczna, która przenosi nas do epoki Renesansu. Gracze wcielają się w bogatych handlarzy, którzy dzięki własnym inwestycjom i udoskonalaniu procesu produkcyjnego pomnażają swoje dobra w postaci szlachetnych kamieni.


Zawartość pudełka:
40 kart poziomu 1
30 kart poziomu 2
20 kart poziomu 3
7 żetonów czerwonych rubinów
7 żetonów zielonych szmaragdów
7 żetonów niebieskich szafirów
7 żetonów białych diamentów
7 żetonów czarnych onyksów
5 żółtych żetonów złota - jokerów
10 kafelków z magnatami
instrukcja


Gracze wykonują swoje tury naprzemiennie. W każdej kolejce można wykonać jedną z czterech akcji:
- dobrać trzy klejnoty, każdy w innym kolorze
- dobrać dwa klejnoty tego samego koloru
- kupić kartę spośród odkrytych na stole
- zarezerwować kartę

Jednorazowo na stole odkrytych jest 12 kart, po 4 z każdego poziomu. Im wyższy poziom, tym wyższa cena karty, ale i jej wartość punktowa. Każda z kart ma określony kolor, a podczas zakupu gracz bierze ją do siebie i zachowuje - od kolejnej tury obniża ona koszt zakupu kart o jeden w kolorze klejnotu, który reprezentuje.

Przykład: mimo niewielkiej ilości żetonów gracz gracz ma do dyspozycji 4 sztuki onyksów i po trzy pozostałych kamieni.

Dodatkową opcją na zdobycie punktów prestiżu są magnaci. W każdej grze odkryte są kafelki tego rodzaju, z których każdy ma określony koszt, wyznaczony liczbą kart w odpowiednim kolorze. W turze, w której gracz zgromadzi wymaganą ilość kart, dany magnat przechodzi do jego puli, zasilając ją o dodatkowe 3 punkty prestiżu.

Gra kończy się w momencie, gdy jeden z graczy zdobędzie 15 punktów prestiżu.

~*~ 

Jak Wam się podoba? Splendor, choć wygląda niepozornie, wymaga sporo uwagi i zaangażowania graczy. Mimo że mechanika gry jest banalnie prosta, możliwości, jakie daje, są ogromne. Dużą zaletą gry jest też jej regrywalność - nie ma fizycznej szansy na to, żeby rozegrać dwie takie same lub choćby zbliżone do siebie partie. Gdy pierwszy raz trafiliśmy na tę grę potrafiliśmy bawić się 6 razy ciągiem i ani razu nie byliśmy znudzeni! Każde z nas wołało "więcej!", nawet kilka porażek pod rząd nie zniechęcało nas do dalszych gier - chęć rewanżu była zbyt wielka.

Gra obciążona jest pewną dozą losowości, trudno jednak żeby było inaczej, skoro głównym jej elementem są karty. Nie można jednak powiedzieć, żeby fatum mogło zdecydować kto wygra - gracz ma zawsze kilka możliwych posunięć, które nie zostawią go na lodzie, a karty, choć różnorodne, są zbalansowane według poszczególnych poziomów.

Rozgrywka dwuosobowa jest szybka, dynamiczna i nieco łatwiejsza niż ta w większym gronie - można przewidzieć kilka ruchów naprzód, a ryzyko, że ktoś pokrzyżuje nam szyki jest znacznie mniejsze. Sytuacja na stole między naszymi turami zmienia się tylko w niewielkim stopniu, a dodatkowo jesteśmy w stanie pilnować poczynań przeciwnika. Docelowo gra przeznaczona jest dla 2-4 osób. My śmiało możemy stwierdzić, że jako zabawa dla pary Splendor sprawdza się idealnie.

sobota, 3 stycznia 2015

Mons Kallentoft - "Śmierć letnią porą"

W parkowej altanie znaleziona zostaje dziewczyna - żyje, ale niczego nie pamięta, a jej poranione ciało dokładnie wyszorowano przy użyciu chemicznego środka. Obrażenia wskazują, że została wykorzystana seksualnie, brak jednak śladów biologicznych sprawcy; jedynym, co pozostało w ciele ofiary, są kawałeczki niebieskiej farby. Komisarzy czeka wyjątkowo trudne śledztwo - we znaki dają się nie tylko wakacyjne niedobory kadrowe i brak konkretnych wiadomości. Śledczym przyjdzie zmierzyć się z uprzedzeniami i pułapkami własnych umysłów, a także obezwładniającym skwarem, utrudniającym racjonalne myślenie. Czas ucieka, tym bardziej, że znikają kolejne młode dziewczyny...

Długo czekałam na dobry moment, by sięgnąć po kolejną książkę z cyklu o Malin Fors. Pierwsza i ostatnia bardzo mi się spodobały, dlatego nadzieje co do tomu drugiego miałam spore. Niestety, ze smutkiem przyznaję, że na początku lektura nie była powalająca - zagadka, choć na swój sposób ciekawa, nie zainteresowała mnie jakoś szczególnie, nie miałam też ochoty na dopowiadanie sobie psychologicznych aspektów działania sprawcy. Kiepsko wypadła autentyczność działań komisarzy - miałam wrażenie, że błądzą po omacku, a kierunek śledztwa wyznaczają jedynie przypadki i nieuzasadnione domysły. Sprawiało mi też trudność przystosowanie się do języka - wyjątkowo ciężko przyswajałam krótkie akapity złożone niejednokrotnie z pojedynczych zdań.

Kallentoft nigdy nie zostawia nas z jedną możliwością - podejrzanych jest więcej, a każdego z nich cechuje coś, co mogłoby świadczyć o sprawstwie. Co więcej - jeden aspekt potrafi mieć u różnych osób inne podłoże i rozwinięcie. Niestety, tym razem zabrakło mi psychologicznej wnikliwości, zarówno w kreowaniu głównych postaci, jak i poszczególnych podejrzanych. Nawet ostateczne wyjaśnienie, właściwie odpowiednio wnikliwe, nie rekompensuje płytkości wcześniejszych kilkuset stron tekstu. Są jednak inne pozytywne aspekty - tym, co udaje się Kallentoftowi perfekcyjnie, jest klimat. Seria związana z porami roku była strzałem w dziesiątkę w tym sensie, że plastyczne opisy pozwalają wykorzystać jej potencjał w 100%. Gdy czytaliśmy o zimie, komisarzom co i rusz odmarzały palce, a bohaterowie byli chłodni, nieprzystępni, trudni. Tym razem natomiast jest duszno, ciężko i bardzo gorąco. Akcja toczy się bardziej leniwie, zdania są krótsze, a myśli pourywane.

Mimo wszystko odczuwam w książkach autora silne schematy. Choć opowieści różnią się od siebie przez główne zagadki, tak naprawdę pewna oś pozostaje stała. Malin Fors na co dzień zmaga się z samotnością, którą leczy w łóżku miejscowego dziennikarza; ma pokusę sięgnięcia po alkohol, której czasem ulega. Pojawiają się wątki związane z jej córką, Tove, jednak czasem mam wrażenie, że to kolejne puste wstawki. Charakterystyczne dla Kallentofta i przez to nieco powtarzalne są również długie wypowiedzi zmarłych, wtrącane pomiędzy właściwą akcję. Ten akurat aspekt uważam za zaletę, choć w pierwszych tomach cyklu widać wyraźnie, że wymaga on dopracowania. Na całe szczęście wiem, że szlify zostały wykonane i w tomie szóstym sprawa ma się zdecydowanie lepiej - chyba głównie to trzyma mnie przy całej serii. Z niecierpliwością czekam na siódmą jej odsłonę, a w międzyczasie mam nadzieję nadrobić braki w znajomości części poprzednich.