wtorek, 31 marca 2015

Kathryn Taylor – „Barwy miłości” [recenzja przedpremierowa]


Nie czytam erotyków. To wyznanie, zalatujące desperacją w obliczu książki, o której właśnie będę mówić, jest tu kluczowe o tyle, że jak dotąd w swoim postanowieniu trwałam – od czasu sławetnej lektury 50 twarzy Greya (której dokonałam w wersji oryginalnej, co by tłumaczyć się, że przynajmniej podszkoliłam seksuologiczny angielski branżowy) zawzięłam się w sobie, zaszufladkowałam owe książki jako nie dające żadnej przyjemności i po prostu dałam sobie z nimi spokój. Trudno mi powiedzieć, co tak naprawdę skłoniło mnie do sięgnięcia po Barwy miłości (albo nie chcę się przyznać sama przed sobą), w każdym razie… przetrwałam. A o własnych doświadczeniach opowiem Wam za chwilę.

Jak tu nie mówić, że naszym życiem żądzą przypadki? Do młodziutkiej amerykanki Grace uśmiechnął się los – udało jej się zakwalifikować na prestiżowe praktyki w Londynie. Gdy dociera do miasta, zna w nim tylko jedną osobę – szefa firmy, w której ma pracować. No, może nie dosłownie, bo Jonathana Huntingtona nie spotkała nigdy osobiście, zna jednak jego wizerunek dostępny w Internecie. Gdy właśnie ten mężczyzna staje na jej drodze na lotnisku, dziewczyna nie może uwierzyć w swoje szczęście – jak to możliwe, że sam dyrektor wyprawił się właśnie po nią, zwykłą praktykantkę? Szybko jednak okazuje się, jak wielka była to pomyłka i jak poważne będzie miała konsekwencje; Grace została zauważona i przekroczyła próg świata, w którym obowiązują trudne do przyjęcia zasady…

Mam wielki, wręcz ogromny problem z oceną tej książki. Historia sama w sobie od pierwszej do (prawie) ostatniej strony jest prosta i przewidywalna – zdarzało się, że kilka kartek wcześniej wiedziałam, w jaki sposób potoczy się akcja. Konwencja gatunku jest tutaj bardzo wyraźna. Podobnie ma się sprawa z główną bohaterką, która jest dziewczęciem do bólu naiwnym i momentami niezbyt rozgarniętym. Chwilami łapałam się za głowę obserwując jej postępowanie, innym razem moje myśli odpływały w kierunku rozważań, co by było, gdyby w łóżku Huntingtona znalazła się jakaś bardziej wyrazista postać. Tak – nie polubiłam Grace, nie współczułam jej i gdybym mogła, zdecydowanie podmieniłabym ją na jakąś myślącą osobę. Z drugiej jednak strony znów kłania nam się konwencja, która każe do tekstu wprowadzić młodą, niedoświadczoną dzierlatkę – z tym zamysłem trudno dyskutować. Dla odmiany podobało mi się to, że postać Jonathana nie jest pozostawiona sama sobie i pojawiają się zalążki historii, która ukształtowała jego obecną postawę; za to naprawdę duży plus.

Mimo wszystko uważam, że powieści powinno się oceniać w kontekście gatunku, którym są i tego, czego od nich wymagamy. Barwy miłości nie aspirują do miana literatury wysokiej i stworzone zostały po to, żeby w ten czy inny sposób czytelnika bawić, a ta akurat funkcja wypada u nich dość dobrze. Opowieść angażuje czytelnika, wzbudza emocje i absolutnie się nie dłuży – spędziłam nad nią niewiele czasu i całkiem nieźle się bawiłam. Zdarzało mi się wpadać w niekontrolowany chichot, nie poczułam się specjalnie pobudzona, jednak nie mogę też powiedzieć, że funkcje rozrywkowe zostały spełnione całkiem przyzwoicie.

Konkluzja płynąca z mojego tekstu jest taka – na pewno lepiej sięgnąć po Barwy… niż po sławetne 50 twarzy Greya, przynajmniej w moim odczuciu. Lektura jest równie nieskomplikowana, bohaterka zakochana do obłędu, a historia momentami mocno przewidywalna, ale autorka nadrabia to znacznie lepszym stylem i ogólnie nienachalnym klimatem. Przez większą część lektury miałam wrażenie, że czytam całkiem zwyczajny romans i gdyby nie wydarzenia z samego końca, trwałabym w tym przekonaniu, przymykając oko na pojedyncze sceny erotyczne. O dziwo przeżyłam i w większości odczucia mam pozytywne – może nie będę chciała do tej lektury wracać, ale kolejna część..? 


Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie Business and Culture oraz wydawnictwu Akurat.
Premiera 8 kwietnia!

poniedziałek, 30 marca 2015

Philip Kerr – „Marcowe fiołki”

Jest kilka sformułowań, które niechybnie muszą mnie prędzej czy później przyciągnąć – „psychologiczna analiza mordercy”, „zniewolone państwo przyszłości”, „tylko dla ludzi o mocnych nerwach”… Wśród tego szacownego grona musi się również znaleźć jakiekolwiek odniesienie do II wojny światowej; wspomniana tematyka interesuje mnie od lat, od kilku także w wydaniu fabularnym. Sami rozumiecie, że nie mogłam przejść obojętnie obok książki, która łączy sobie klimat nazistowskich Niemiec z moim ukochanym kryminałem…

Bernhard Günther jest byłym oficerem policji kryminalnej – odszedł, kiedy zaczynały się czystki na tle przekonaniowym, i od tej pory pracuje jako prywatny detektyw. Najczęściej zajmuje się odnajdywaniem zaginionych (których wszak nie brakuje), jednak kiedy zostaje mu złożona propozycja z najwyższego szczebla, zmuszony jest ją przyjąć. Poszukiwanie zaginionego naszyjnika ma się ograniczać jedynie do sfery materialnej i absolutnie nie dotykać spraw prywatnych, jednak, jak się okazuje, jest to niemożliwe. Tym bardziej, że do Günthera odzywają się kolejni ludzie, a sprawy zdają się mieć sporo punktów stycznych.

Opowieść zarówno pod względem fabularnym, jak i konstrukcyjnym jest raczej przeciętna. To kryminał klasyczny, oparty na znanym schemacie budowania napięcia. Choć wydaje się, że bohater ma do rozwiązania kilka zagadek, a my czujemy lekkie zmęczenie zarówno nim, jak i samym śledztwem, ostatecznie całość zbiega się razem i przeplata, a połączone zostają wątki, których zupełnie byśmy o to nie podejrzewali – w tym względzie historia jest bardzo dobrze przemyślana. Akcja jest nierównomierna, w różnych momentach zwalnia lub przyspiesza, przy czym jej zwroty nie należą do niezwykłych. Jedynym, co wyróżnia Marcowe fiołki spośród innych dostępnych na rynku kryminałów, jest czas i miejsce akcji. Jakkolwiek by spojrzeć, Berlin z czasów II wojny światowej jest wyjątkowo wdzięcznym tłem dla wszelkich intryg, a i autorowi udało się ukazać go wiernie i naprawdę ciekawie. Konstrukcja książki oparta jest o skomplikowaną sieć powiązań, którą autor częściowo oparł o tę znaną, jednak w znacznej mierze po prostu samodzielnie wykreował – jestem pod wrażeniem, bo absolutnie nie odczuwa się przesytu czy sztuczności.

Choć rzadko (może nawet zbyt rzadko) zwracam uwagę na ten aspekt książki, tym razem muszę o nim wspomnieć; chodzi o tytuł. Dla powieści Philipa Kerra jest to element tyleż istotny, co na każdym kroku podkreślany. Mianem „marcowych fiołków” określano karierowiczów nastawionych na szybki awans zawodowy i społeczny na fali sukcesów Hitlera i NSDAP – niby zwykły fakt, jednak w praktyce jest on nie tyle wpleciony w fabułę, co brutalnie w nią wepchnięty. Zamiast pokazać nam owo środowisko, autor jedynie ciągle szafuje charakterystycznym określeniem – moim zdaniem nieco na wyrost.

W ogólnym rozrachunku odbieram tekst Philipa Kerra jako przeciętny – kryminał jest nieskomplikowany i dość schematyczny, jednak nie żałuję, że udało mi się po niego sięgnąć. Mocną stroną jest zdecydowanie dopracowane tło, wyraźnie widać też pracę, jaką autor włożył w spójne przedstawienie wszystkich zależności. Ciekawa jestem pomysłów na dalsze tomy serii, choć nie wiem, czy sięgnę po nie od razu.

niedziela, 29 marca 2015

Melissa Marr - "Przybysze"


Gdzieś poza znanymi nam czasem i przestrzenią znajdują się Bezdroża - tajemnicza kraina, która tylko w pewnym stopniu przypomina krajobraz rodem z Dzikiego Zachodu. To niebezpieczny świat, pełen zagrożeń i potworów rodem z koszmarów, w którym przetrwać próbuje garstka ludzi z naszej rzeczywistości. Nikt z nich nie wie czemu i w jaki sposób trafili do na Bezdroża, choć niektórzy spędzili w ich obrębie ponad połowę życia. Przybysze podzieleni są na dwie frakcje: jedna z nich stara się pomagać i ochraniać rodzimych mieszkańców krainy, druga natomiast wybrała wygodne życie pod przywództwem Ajaniego - samozwańczego władcy, który dla osiągnięcia swoich celów nie cofnie się przed niczym. Gdy na Bezdrożach pojawia się nowa osoba, obie strony od razu podejmują próby przekonania jej do wyboru ich grupy.

Brzmi ciekawie, czyż nie? Problem w tym, że tylko brzmi, bo w praktyce prawie wszystko w tej książce jest najzwyczajniej w świecie słabe. Zacznijmy od kreacji całego świata - ogólny zamysł jest naprawdę całkiem ciekawy, idea magicznego dzikiego zachodu z solidną dawką klasycznej walki między dobrem a złem z miejsca przywołała uśmiech na mojej twarzy. Dlatego odczuwam wręcz fizyczny ból, gdy widzę jak zmarnowany został ten pomysł. Początkowo zgrabna kreacja rzeczywistości dość szybko zaczęła być wtórna, aż w końcu jakiekolwiek informacje zaczęły ograniczać się do pojedynczych wspominek, że coś tam jeszcze w tym świecie może jest ciekawego, ale czytelnik nie ma szans się o tym przekonać. Podobnie źle jest z zamysłem przeniesienia postaci z naszej rzeczywistości na Bezdroża - pierwsze wytłumaczenie otrzymujemy zdecydowanie zbyt szybko (inna sprawa, że jest ono kiepskie), przez co - puff - nie mamy żadnej zagadki, zaś rozszerzone wyjaśnienie pod koniec powieści jest tak wielkim błędem logicznym, że nie wiem, czy zmieściłby się on w Rowie Mariańskim.

Językowo i stylistycznie też niestety jest nie najlepiej. Owszem, autorce zdarza się konstruować całkiem zgrabne, bogate opisy, często jednak przytłaczają one swoją objętością - dialogi są w nich rzadkością, a jak już się pojawiają, to wypowiedzi bohaterów ograniczają się do jednego, dwóch, góra trzech słów. Tym, co mnie mocno kuło w oczy, była liczba powtórzeń - zdecydowanie przekraczała jakiekolwiek normy, zaś przegięciem była sytuacja, gdzie w sześciu linijkach znalazły się cztery wyrazy o tym samym temacie (z czego dwa to było to samo słowo, nawet w tym samym przypadku). W oczy rzuciło mi się też parę zdań, których sens był niezrozumiały przez wadliwą budowę. Nie wiem w jakim stopniu jest to wina tłumacza, aczkolwiek nie raz już spotkałem się z translacjami Marcina Mortki, które nie miały aż takich błędów, sądzę więc, że odpowiedzialność za to ponosi sama autorka.

Na parę słów uwag zasługują też postaci. Krótko mówiąc: to imbecyle. Serio, nie da się inaczej określić bohaterów Przybyszów - ich działania, pomijając już fakt, że wielokrotnie są ze sobą sprzeczne pod kątem motywacji, nie należą do przemyślanych, są natomiast przerysowane do granic możliwości. Liczba spontanicznych decyzji i zachowań skakała z każdym przeczytanym rozdziałem, a niespójność cech charakteru waliła po oczach z mocą najlepszego Maglite’a. Tak naprawdę odniosłem wrażenie, że autorka zupełnie nie przemyślała swoich bohaterów, a jedynie zmuszała ich do zachowywania się tak, jak w danym momencie pasowało jej do popchnięcia fabuły w wybranym kierunku. Tak naprawdę tylko jedna osoba jest konsekwentna w swoich zachowaniach, jednak jest to postać drugoplanowa, która nie pojawiała się tak często, jak tego chciałem.

Powieść Melissy Marr wręcz przypominała ser szwajcarski - dziura (logiczna bądź fabularna) na dziurze. Ot, coby podać pierwszy lepszy przykład - przez bite trzy strony, jeśli nie więcej, bohaterowie naradzają się nad tym, czy się rozdzielić. Gdy już się na to decydują to następnym, co widzimy, jest scena, w której wszyscy bohaterowie znów są razem. Po co w takim razie był ten cały szum wokół sytuacji - nie mam pojęcia. Co zaś się tyczy tych fragmentów między dziurami, to wiele scen jest do bólu sztucznych albo wręcz żałosnych. Prym wiodą tu urywki erotyczne, sztuk trzy, które są tak drętwe, że chyba nawet Pani E.L. James wykazywała się większą subtelnością (choć pewności nie mam, zaledwie przekartkowałem jedno z jej dzieł).

Dawno nie byłem tak bliski płaczu, jak miało to miejsce podczas czytania Przybyszów. Widok świetnego w moim odczuciu pomysłu, którego potencjał został całkowicie niewykorzystany. Parę razy w wyniku bezsilności przerywałem lekturę i musiałem naprawdę zmusić się do ponownego sięgnięcia po książkę. Liczba uwag i luźnych notatek, jakie zapisałem sobie na karteczkach, osiągnęła nowy rekord, bijąc niemal dwukrotnie poprzedniego laureata - szkoda tylko, że tym razem były to zapiski niemal wyłącznie o negatywnym wydźwięku.


Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Uroborosbędącemu częścią GW Foksal.

sobota, 28 marca 2015

Johanna Sinisalo - „Krew aniołów”


Świat dotknęła tajemnicza plaga, która w niedalekiej przyszłości może prowadzić do ekologicznej katastrofy – w pasiekach znikają pszczoły. Nie ma mowy o żadnej chorobie, ponieważ hodowcy nie znajdują martwych osobników, nic nie wskazuje również, aby owady miały się przemieszczać. Jak dotąd najbardziej ucierpiały Stany Zjednoczone, jednak zjawisko rozprzestrzenia się także na innych kontynentach. Fiński pszczelarz, Orvo, pewnego dnia stwierdza zaginięcie roju, jednak stara się nie wpadać w panikę; traktuje to jako zagadkę, którą należy rozwiązać. Biorąc pod uwagę jego własne problemy rodzinne, chętnie zajmuje myśli sprawami zawodowymi – właśnie szykuje się do pogrzebu syna, Eero, działacza na rzecz praw zwierząt, który zginął podczas akcji aktywistów.

Nasi przodkowie wiedzieli o pszczołach coś, o czym my zapomnieliśmy. Albo wyparliśmy to ze świadomości.
Co? To mianowicie, że pszczoły wyczuwają miejsca styku światów równoległych i małymi, sprawnymi szczękami wygryzają w cienkiej ścianie dziurę do innego uniwersum.[s.139]

Treść książki rozgrywa się na trzech płaszczyznach – obyczajowej, naukowej oraz fantastycznej. Zacznijmy może od tej warstwy, która sama w sobie jest najbardziej kontrowersyjna, a i tutaj nie do końca (przynajmniej moim zdaniem) zagrała – mowa o Eerze i jego blogu na rzecz równości istot żywych. Dla całości opowieści ważnym aspektem jest dyskusja nad przyzwyczajeniami żywieniowymi człowieka i jego miejscem w świecie zwierząt. Czy mamy prawo hodować zwierzęta w celu ich zabicia? Czy w ogóle powinniśmy jeść ich mięso? A może warto przyjąć, że wszystkie istoty żywe mają równe prawa i możliwości, a co za tym idzie człowiek nie ma podstaw do stawiania się ponad nimi? Blog Eera to ważny, choć radykalny głos w tej dyskusji, pole do polemiki i poszerzania horyzontów, niestety w ogólnym rozrachunku zawarte na nim treści wypadają dość mizernie. Dlaczego? Otóż bohater przedstawiony został jako typowy aktywista, który podejmuje dyskusję tylko tam, gdzie jest mu wygodnie i porusza się jedynie w znanych sobie obszarach; można też wyłapać niespójności w jego poglądach.

Na szczęście z osobą działacza zazębia się kolejna ważna płaszczyzna tekstu, mianowicie sfera obyczajowa. Autorka absolutnie nie pozostawiła swoich bohaterów samych sobie, stworzyła dla nich interesującą historię, która w pewnym stopniu tłumaczy aktualną sytuację lub przynajmniej daje podłoże do spekulowania na ten temat. W surowym, skandynawskim klimacie rozgrywa się przywoływana retrospekcyjnie historia rodziny, w której zawsze brakuje kobiet – matka Orvo zmarła młodo, natomiast jego własna żona odeszła do innego, pozostawiając mu opiekę nad dzieckiem. Postawieni w nietypowej sytuacji mężczyźni radzą sobie w różny sposób – jedni uciekają, inni starają się zostać i podołać nowym obowiązkom; tym niemniej wszyscy pozostawiają po sobie potomków, których spojrzenie na świat jest w pewien sposób wypaczone. Autorka doskonale skonstruowała tę opowieść i wykorzystała potencjał w niej drzemiący do uargumentowania zachowań swoich bohaterów.

Trzecim ważnym aspektem jest główna oś książki, czyli nosząca znamiona fantastyki opowieść o pszczołach. Autorka w sposób barwny i mistyczny wykorzystuje tutaj mitologie i opowieści pochodzące z przeróżnych kręgów międzykulturowych, tworząc niezwykłą otoczkę dla całkowicie realnego problemu. Faktem jest, że ludzie stale bagatelizują obecność na świecie owadów, a zwłaszcza pszczół; powieść w tym sensie wybiega nieco naprzód, ukazując skutki ich braku w środowisku naturalnym. Nie są to jednak suche fakty, nudne wykłady – przyjęta konwencja fantastyczna sprawdziła się dużo lepiej, podnosząc pszczoły do rangi owadów nie tylko ważnych, ale i magicznych.

Warto nadmienić, że wszystkie te wymiary są pełnoprawnymi elementami książki, wspaniale się zazębiają i uzupełniają. Cieszę się, że fragmenty bloga Eero były dość krótkie i przeplatane zwyczajną fabułą, gdyż przesyt informacji mógłby nam zaszkodzić; na szczęście autorka wszystko przemyślała i odpowiednio wyważyła. Dużym atutem powieści jest język – perfekcyjny, naprawdę na wysokim poziomie, mimo że stosowany do tak różnych formuł. Lektura jest dla czytelnika niezwykłą przyjemnością.

Nie powiedziałabym, że jest to książka dla każdego – na pewno niektórych znudzi dyskusja na temat praw zwierząt. Myślę jednak, że warto dać temu tekstowi szansę. Johanna Sinisalo pisze naprawdę świetnie, doskonale przeplata pomysły i zaprasza czytelnika do niezwykłych światów, jednocześnie zostawiając nam pole do pewnej refleksji nad naszym miejscem na świecie. Nie sądzę, żeby ów tekst miał zmienić myślenie mas, uważam jednak za cenne tego typu głosy, zwłaszcza podane w bardzo dopracowanej i wciągającej otoczce.


Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie wydawnictwu W.A.B. będącemu częścią GW Foksal.

piątek, 27 marca 2015

"Anatomia Kłamstwa"

Ile razy mieliście wrażenie, że ktoś nie mówi Wam całej prawdy? A może boicie się, że zostaniecie okłamani w ważnej dla Was sprawie? Podejrzewacie nieszczerość i chcecie sprawdzić, czy macie rację? Myślę, że większość z nas choć raz miała w tej kwestii wątpliwości. To naprzeciw takim osobom wychodzą autorzy Anatomii kłamstwa, którzy zebrali w całość wszystko, czego nauczyli się podczas pracy dla CIA. Książka to swoisty poradnik, mający uwrażliwić nas na nieszczerość i dać do ręki narzędzia, umożliwiające lepszą ocenę sytuacji. Jak każdy tego typu tekst ma zmienić nasze życie. Czy posiada choć potencjał do takich obietnic?

Na sam początek czytelnik dostaje solidną dawkę teorii, która dopiero w miarę wdrażania się w temat przechodzi w aspekty praktyczne. W pierwszej kolejności omówione zostają mechanizmy rządzące kłamstwem i odpowiedzialne za jego rozpoznawanie – dowiadujemy się, w jaki sposób ludzie stają się podatni na manipulację i w ilu przypadkach ponoszą za to odpowiedzialność. Następnie dowiadujemy się, jak funkcjonuje umysł kłamcy i które elementy jego zachowania są najbardziej charakterystyczne. Każdy omawiany aspekt okraszony jest przykładami z pracy zawodowej autorów, nic zatem nie pozostaje suchą teorią. W drugiej części książki pojawiają się także porady praktyczne.

Podoba mi się akcent położony na zmianę własnych przyzwyczajeń i schematów, jakimi operuje nasz mózg. Książka ta nie jest pigułką, która w magiczny sposób zrobi z nas superbohaterów nie do oszukania; jest to jednak zbiór cennych porad, które pozwolą nam skutecznie wyczulić się na pewne charakterystyczne zachowania. Autorzy nikogo nie oszukują – od samego początku podkreślają, że praca rozpoczyna się w naszej głowie, bo pewne przekonania mogą skutecznie nas zaślepiać i mimowolnie ukierunkowywać.

Na koniec chciałabym wspomnieć o jednej technicznej wadzie tekstu, o której sama już wielokrotnie czytałam i której nie chciałabym bagatelizować – mowa o informacjach zawartych w ramkach wewnątrz rozdziałów. Sam pomysł jest całkiem niezły, jednak jego wykonanie zupełnie wymknęło się spod kontroli. Wszystko wygląda dobrze, póki są to skróty informacji zawartych w tekście – wówczas pełnią funkcję podsumowania i mogą służyć jako powtórki. Niestety, z czasem stają się coraz bardziej rozbudowane i zaczynają funkcjonować jako „opowieść w opowieści”, w dodatku ciągnąca się równolegle z właściwą treścią przez więcej niż stronę; czytelnik musi więc albo przerywać lekturę w połowie, albo w irytujący sposób skakać między stronami.

Gdyby zastosować wszystkie rady z tej książki w codziennym życiu, nasz poziom relacji społecznych zdecydowanie by spadł – nie da się funkcjonować dzień i noc analizując prawdomówność każdego z naszych rozmówców. Jeśli jednak potraktujemy ów tekst jako ciekawostkę czy urozmaicenie naszej wiedzy, możemy zakończyć lekturę naprawdę bardzo usatysfakcjonowani. Warto też mieć na uwadze zaprezentowane metody na wypadek znalezienia się w kryzysowej sytuacji wymagającej wiedzy – wtedy powinniśmy w konfrontacji zyskać przewagę. Nawet jeśli nie chcemy traktować tej książki jako poradnika, zawarta w niej wiedza pozostaje ciekawa – interesującym zagadnieniem naukowym jest sama teoria kłamstwa, zwłaszcza że mnogość przykładów dodatkowo owe informacje ubarwia. 


Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Sine Qua Non.

Nie taki język straszny... #2 Nowe możliwości


Czasem zdarza się tak, że pewne plany ulegają zmianie pod wpływem innych - w moim przypadku nie dzieje się to zbyt często, ale jednak. Tym razem zupełnie niespodziewanie okazało się, że będę miała możliwość nauki języka, który fascynował mnie w dawnych, zamierzchłych czasach, a o którym zupełnie zapomniałam; mowa o rosyjskim!


Dzięki uprzejmości wydawnictwa Cztery Głowy będę miała możliwość udziału w programie dla blogerów, który docelowo ma nas doprowadzić do komunikatywnej znajomości języka za pomocą metody fiszek. Wychodzę z założenia, że podstaw nigdy za wiele, a umiejętność porozumiewania się w różnych językach może przydać się w naprawdę nieoczekiwanych sytuacjach. Do nauki wybrałam rosyjski - język Bułhakowa i Dostojewskiego, ale też pokolenia moich rodziców, którzy już nie raz chwalili się jego podstawami. Kilka dni temu odebrałam materiały i już nie mogę się doczekać weekendu, kiedy to będę miała czas na zapoznanie się z samą metodą i przygotowanie pracy. Oczywiście na bieżąco będę Wam opowiadała o postępach. :)

czwartek, 26 marca 2015

Stefan Darda - "Opowiem ci mroczną historię"


Stefan Darda to autor, który, choć publikuje dopiero od kilku lat, zyskał już niemałe uznanie wśród czytelników. Liczne nominacje do literackich nagród,a także zdobyta statuetka Nautilusa wyraźnie wskazują, że jest on jednym z najzdolniejszych polskich pisarzy grozy. Fanom znany jest on głównie z czterotomowego cyklu Czarny Wygon, teraz natomiast pokazuje czytelnikom, że równie dobrze radzi sobie z krótką formą. Opowiem Ci mroczną historię to antologia dziewięciu opowiadań - część z nich była już wcześniej publikowana, pozostałe zaś mają tu swoją premierę.

Opowiadania Dardy zdecydowanie działają na wyobraźnię i budzą w człowieku pierwotne lęki, co zawdzięczyć mogą dwóm zastosowanym w nich rzeczom. Pierwszą z nich jest oparcie tekstów na tym, co człowiecze. Owszem, elementy paranormalne pojawiają się w większości historii, nie stanowią one jednak ich najważniejszego elementu - główną rolę niemal zawsze odgrywa ludzka psychika. Widzimy postępujące szaleństwo rodzące się w ciemnych zakamarkach umysłu, obserwujemy zmagania z uzależnieniami czy chorobami, a także jesteśmy świadkami całkowitych przemian psychicznych. Drugim zabiegiem zastosowanym w niemal każdym z opowiadań przez pisarza są otwarte zakończenia. Poznanie przerażającej historii to jedno, ale strach i niepewność jak wszystko potoczy się dalej potrafi naprawdę wywołać dreszcze. Zamiast podawać gotowe rozwiązanie, Stefan Darda skłania czytelnika do samodzielnego przemyślenia dalszych losów bohaterów. Nikt bowiem nie przerazi nas tak, jak my sami jesteśmy to w stanie zrobić swoimi głęboko skrywanymi lękami.

Kolejność opowiadań nie jest przypadkowa - poza jednym wyjątkiem zostały one ułożone chronologicznie. Teksty powstawały na przestrzeni sześciu lat, w okresie tuż po literackim debiucie Stefana Dardy - takie ich uszeregowanie pozwala zatem dostrzec jak bardzo styl autora ewoluował przez te kilkadziesiąt miesięcy. Wyraźnie widać zarówno rozwój warsztatu pisarskiego, który z biegiem czasu stał się bogatszy i przyjemniejszy w odbiorze, jak i sięgnięcie w poruszanych tematach do coraz mroczniejszych stron człowieczeństwa. Przyznam jednak, że pomimo tendencji zwyżkowej w pewnym momencie zauważyć można delikatne pogorszenie jakości, przynajmniej w moim odczuciu. Dwa opowiadania wydały mi się być zbyt "przegadane” - proporcja objętości tekstu do zawartej historii była zachwiana; długie wprowadzenie do całej historii było nieadekwatne do tego, co dostawaliśmy na sam koniec. W tekście Nika zakończenie było by o wiele bardziej emocjonujące bez wszystkiego, co je poprzedza, natomiast Pierwsza z kolei dość szybko zrobiła się przewidywalna, zatem oczekiwanie na ten kulminacyjny moment stało się w pewnej chwili nudne. Aczkolwiek samo zakończenie dało radę mnie czymś zaskoczyć.

Jeśli ktoś lubuje się w historiach grozy, a nie zna jeszcze tekstów Stefana Dardy, zdecydowanie powinien szybko nadrobić te braki. Opowiadania zawarte w tej antologii trzymają naprawdę wysoki poziom, a autor zdecydowanie należy do najbardziej utalentowanych twórców w tym gatunku. Teksty potrafią wywołać u czytelnika silne emocje, a jednocześnie każda z historii jest niebanalna; prawie wszystkie odwołują się do pewnych cech lub zachowań, które można zaobserwować na co dzień, ocierając się w pewnym stopniu o moralizatorstwo. Genialnym posunięciem było zamieszczenie na końcu zbioru posłowia, które wyjaśnia genezę poszczególnych tekstów i wskazuje na rzeczy, którymi kierował się autor podczas pisania - dzięki temu spojrzenie na to, co zostało zawarte w opowiadaniach, jest jeszcze pełniejsze.


Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Wydawnictwom Videograf SA.

środa, 25 marca 2015

Eva Janikovszky – „Gdybym był dorosły”


Pamiętacie swoje własne dziecięce lata? Zapewne wielu z nas (jeśli nie wszyscy) nieustannie tęskniło do tego, aby wreszcie dorosnąć. Takie właśnie dążenia w swojej książce przestawiła Eva Janikovszky, węgierska autorka książek dla najmłodszych. Gdybym był dorosły to w gruncie rzeczy króciutka opowieść o tym, czego tak naprawdę pragną dzieci i jak patrzą na własne życiowe perspektywy. Oczywiście z dużym przymrużeniem oka.

Tak naprawdę jest to zbiór spostrzeżeń na temat dzieciństwa i dorosłości – wytknięte zostają wszelkie „niedogodności” młodego wieku takie jak brak całkowitej swobody, konieczność mycia rąk przed posiłkiem czy wkładania swetra w chłodne dni. Dojrzałość z kolei jest tutaj czasem wielu niesamowitych możliwości. Dziecko w oczywisty sposób nie jest w stanie dostrzec wszelkich trudności związanych z bardziej zaawansowanym wiekiem, snuje więc plany na temat tego, co w przyszłości będzie robić – plany, warto dodać, pełne całkowitej beztroski. Cała opowieść snuta jest oczami chłopca – wypowiedź jest pierwszoosobowa, poza tym prosta zarówno pod względem języka, jak i treści. Fakt ów potęgują rysunki, które, choć mnie osobiście niezbyt się spodobały, bliskie są twórczości najmłodszych i z pewnością mogą pomóc w ich utożsamieniu się z tekstem.

Na pewno jest to trafna charakterystyka zarówno dziecka, jak i dorosłego. Z jednej strony może to być okazja do rozmowy z dzieckiem o tym, jak widzi dorosłość, o jej wadach i zaletach, warto też jednak potraktować to jako pole do refleksji – czy nie brakuje nam nieco dziecięcej beztroski? Nie wszystkie pomysły nadają się oczywiście do realizacji (trudno byłoby cały rok chodzić ubranym jedynie w koszulkę z krótkim rękawem), jednak ja znalazłam co najmniej jeden, który skrzętnie wprowadzam w czyn…


Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Nasza Księgarnia.

Anna Mulczyńska - "Przyjaciółki ze Staromiejskiej"


Co zrobić, gdy los niespodziewanie odbiera nam to, co jest dla nas najważniejsze? Anna, tancerka baletowa, przekonała się o tym dobitnie, kiedy kontuzja stanęła na przeszkodzie jej świetnie zapowiadającej się kariery. Zdruzgotana kobieta buduje wokół siebie mur negatywnych emocji, który z pewnością nie przysparza jej przyjaciół; są jednak osoby, które zawsze potrafią udzielić wsparcia w taki czy inny sposób. Czy powrót na Staromiejską i odnowienie tamtejszych kontaktów pomoże Annie odzyskać równowagę? A może sama musi nauczyć się kierować własnym życiem?

Przyjaciółki ze Staromiejskiej były moim pierwszym spotkaniem z prozą Anny Mulczyńskiej i od samego początku rzucił mi się w oczy jej niezwykle przyjemny styl. Lektura przypominała obcowanie ze sztuką, tak pięknie i bogato czaruje słowem autorka. Trzecioosobowa narracja mieści w sobie zarówno opisy sytuacji bohaterów, ich pasji, jak i otaczającego świata – temu ostatniemu poświęcone jest dużo uwagi, co zdecydowanie można uznać za plus. Trzeba jednak powiedzieć, że nie jest to absolutnie przerost formy nad treścią, a świetne wyważenie elementów świata przedstawionego składające się na ciepły i niepowtarzalny klimat.

Jeśli chodzi o treść, przyznać muszę, że cała opowieść jest niesamowicie autentyczna – autorka nie sili się na niesamowite zwroty akcji czy fantastyczne rozwiązania; w tekście mamy za to samo życie, zbiór codziennych trosk i rozterek, które przydarzyć mogą się każdemu. Na pewno dodaje to tekstowi wiarygodności i czyni go jeszcze bliższym czytelnikowi. Z przyjemnością obserwowałam rozwój wydarzeń, a kolejne strony mijałam zupełnie niezauważenie; opowieść poruszała odpowiednie emocjonalne struny i zdecydowanie mnie angażowała. W tym względzie znów atutem staje się język – właściwy opisowi sprawdził się także w dialogach, które, choć rozbudowane, wypadały bardzo naturalnie.

Po przeczytaniu Przyjaciółek ze Staromiejskiej  postanowienie mam jedno – jak najszybciej chwycić za pierwszy tom. Jestem niesamowicie ciekawa, jak przebiegały wcześniejsze losy bohaterów, poza tym cenię sobie tak dobrze napisane powieści dla kobiet i czuję, że będzie to kolejny cykl, który obdarzę szczególną sympatią.


Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Nasza Księgarnia.

wtorek, 24 marca 2015

Andrea Camilleri - "Wiek wątpliwości"


Z powodu szalejącego na morzu sztormu niewielki jacht “Vanna” zmuszony jest wpłynąć do portu w Vigacie. U jego wejścia załoga wyławia dryfujący ponton, na którym znajduje się ciało mężczyzny - jego twarz została zmasakrowana, uniemożliwiając identyfikację zwłok. Śledztwo w sprawie tajemniczego nieboszczyka prowadzi komisarz Salvo Montalbano, który ma powód, by uważniej przyjrzeć się załodze jachtu - tuż przed tym, jak jednostka zawinęła do sycylijskiego portu, policjant spotkał kobietę podającą się za siostrzenicę właścicielki “Vanny”; to, co powiedziała mu wówczas nieznajoma, zdaje się nie do końca pokrywać z rzeczywistością. Komisarzowi w prowadzeniu dochodzenia przeszkadza jednak pewien problem: w wieku pięćdziesięciu ośmiu lat przechodzi właśnie spóźniony kryzys wieku średniego, który przejawia się m.in. snami o swoim własnym pogrzebie oraz zauroczeniem w dużo młodszej od niego porucznik kapitanatu portu..

Powiada się, że śmierć jest wyzwoleniem. Tylko dla zmarłego, rozumie się, bo dla tych, którzy pozostają żywi, prawie zawsze oznacza to okropne zawracanie dupy. [s. 28]

Wiek wątpliwości to zdecydowanie kryminał w lekkim wydaniu, nadający się na czytadło do pociągu czy w ramach odstresowania. Spowodowane jest to wszechobecnym humorem, który pojawia się niemal na każdym kroku. W książce można znaleźć od groma zabawnych sytuacji, sarkastycznych wypowiedzi, a także działań bohaterów, które przynoszą nieoczekiwane konsekwencje. Silnie rozweselająco działała na mnie postać policjanta Catarelliego, który wypowiedzi miały dziwny szyk, słowa przybierały często archaiczne formy, a każde nazwisko musiało zostać zniekształcone. Nie zabrakło również czarnego humoru - nie pojawia się on za często, ale zawsze w idealnym momencie.

Język i styl tekstu jest tak lekki, że momentami nie wiedziałem kiedy przeskakiwałem kolejne dziesiątki stron. Swobodna narracja, choć trzecioosobowa, co rusz przedstawia czytelnikowi myśli i spostrzeżenia głównego bohatera, oczywiście z właściwym dla niego słownictwem. Potoczne i bezpośrednie zwroty dominują na każdym kroku, a emocje wylewają się z nich wiadrami. Odbiór tekstu zachwiany został niestety przez dwie rzeczy. Pierwszą są niektóre dialogi, które ze względu na swoją długość, dynamizm i liczbę uczestników były chaotyczne i trudno było się połapać kto wypowiada daną kwestię. Drugą wadą jest natomiast tendencja do budowania zdań złożonych, które pomimo wyraźnego powiązania pomiędzy poszczególnymi elementami, pozbawione są jakiegoś słówka-łącznika. Może w języku włoskim takie konstrukcje są normalne, jednak po polsku, choć sens przekazu jak najbardziej dało się zrozumieć, wyglądało to źle.

Wiek wątpliwości jest czternastym tomem cyklu i momentami wyraźnie wpływa to na lekturę. Chociaż większość postaci, które przewijają się w historii, to albo bohaterowie ewidentnie nowi w historiach o komisarzu Montalbano, albo jego współpracownicy, których obecność łączy się z jakimś ich wprowadzeniem, to jednak parę osób pojawia się tylko i wyłącznie na chwilę w celu pomocy głównemu bohaterowi, a czytelnik nie dostaje o nich praktycznie żadnych informacji. Podobnie jest z życiem prywatnym komisarza - otrzymujemy jedynie ochłapy, szczątki jego przeszłości, nie wiemy więc wobec czego odnoszą się niektóre z jego zachowań związanych z kryzysem, przez jaki przechodzi. A patrząc na tytuł książki niebezpodstawnie można odnieść wrażenie, że to właśnie ten aspekt jest głównym wątkiem powieści.

Choć w oczywisty sposób nieidealna, książka Camilleriego jest przyjemną lekturą wartą polecenia. Wpływ na to ma nie tylko świetny język, jakim posługuje się autor, ale też niebanalna historia kryminalna - z początku wyglądająca na dość prosto, z czasem jednak rosnąca do niespodziewanych rozmiarów. Dodajmy do tego barwną charakterystykę mieszkańców Sycylii (Włosi to w końcu kochliwy, a do tego w określonych sytuacjach impulsywny naród) i wszechobecne nawiązania do italiańskiej kuchni, a otrzymamy coś idealnego dla wszystkich miłośników Półwyspu Apenińskiego i otaczających go wysp. Pozwolę sobie jednak na małe ostrzeżenie: niemal cała książka utrzymana jest raczej w lekkim, wesołym tonie, jednakże końcowe strony zyskują na powadze i skłaniają do cichej zadumy...


Za egzemplarz recenzencki dziękuję Oficynie Literackiej Noir Sur Blanc.

poniedziałek, 23 marca 2015

Rainbow Rowell - "Eleonora i Park"


Nie wiem, z czego to wynika, ale powieści dla nastolatków kocham całym sercem. Może jeszcze nie do końca wydoroślałam? A może zwyczajnie jest w nich mniej fałszu, kombinowania i bezsensownych masek? W każdym razie z niesamowitą radością sięgnęłam po kolejną i, mimo że w ostatnich dniach cierpiałam na czytelniczą niemoc, dosłownie przepadłam nie mogąc oderwać się od lektury.

Park nie chce w swoim życiu żadnych zmian – pozostaje gdzieś z boku, dostosowuje się i zadowala go fakt, że nie spadł jeszcze do najniższej społecznej ligi. Gdy pewnego dnia w szkolnym autobusie pojawia się nowa dziewczyna, sam nie wie, dlaczego pozwala jej usiąść obok siebie, mimo świadomości, że taka osoba ześle na niego wyłącznie kłopoty. Eleonora, bo tak ma na imię, ma rude włosy, zbiór ubrań, z których żadne nie pasuje do drugiego, i zdaje się nic nie robić sobie z faktu, że już od pierwszej minuty stała się pośmiewiskiem całej zgrai nastolatków. Dwoje piętnastolatków zawiera milczący pakt o nieagresji, który stopniowo zaczyna przeradzać się w relację – dla obojga jest to coś całkiem nowego, zwłaszcza że stopniowo na jaw wychodzą pewne tajemnice...

Na pewno można powiedzieć o tej książce, że jest słodka i przyjemna, choć mnie osobiście ciężko było dać się ponieść tej atmosferze, gdy miałam gdzieś z tyłu głowy sytuację rodzinną Eleonory. Może zbyt często sięgam po literaturę faktu dotyczącą problemów domowych, jednak nie mogłam uwolnić się od myśli, co można by zrobić, aby tej dziewczynie pomóc. Zdarzały się jednak momenty, kiedy (tak jak bohaterka) zapominałam o całym świecie – nie mogło być inaczej za sprawą niezwykłego autentyzmu wszystkich odczuć i emocji. Sądziłam, że za sprawą tej powieści przypomnę sobie nastoletnie lata, jednak nie musiałam szperać w głowie aż tak daleko – zakochanie jest zakochaniem i pewne jego aspekty pozostają niezmienne. Cudownie było widzieć na papierze te emocje, które zna się z własnego doświadczenia i myślę, że to właśnie jest największą siłą powieści Rainbow Rowell. Można oczywiście powiedzieć, że to książka jedynie o nastoletniej miłości, jednak historią kieruje cała gama przeżyć, które sprawiają, że takie spłycenie byłoby niesprawiedliwe. Autorka dobrze konstruuje swoich bohaterów. To książka o kontrastach, dopasowaniu, buncie, relacjach społecznych, codziennych trudnościach, ale też o nas, dorosłych, widzianych oczami nastolatków. Eleonora i Park to nie tylko słodycz – dodatek goryczy jest całkiem spory i mocno wyczuwalny.

Nie mam zbyt wiele do powiedzenia na temat technicznej strony tekstu, bo i niewiele można jej zarzucić – czyta się odpowiednio lekko, dialogi wypadają naturalnie i naprawdę można dać się tej historii wciągnąć. W pewnym sensie jednak zdziwiła mnie narracja – właściwie jest trzecioosobowa, ale odrębna dla obojga bohaterów, zupełnie jakby o każdym z nich opowiadała inna osoba, z tym że wszechwiedząca, znająca myśli i odczucia postaci. To zabieg dość niecodzienny, zwłaszcza że zazwyczaj w powieściach dla młodzieży mamy do czynienia z pierwszoosobowym stylem wypowiedzi.

Na koniec powiem krótko: do przypomnienia sobie pierwszej miłości zdecydowanie polecałabym tę właśnie powieść – jej wydźwięk jest dużo bardziej pozytywny niż Romea i Julii


Za wspaniałą przygodę z parą niezwykłych nastolatków dziękuję wydawnictwu Otwarte.

niedziela, 22 marca 2015

Lars Saabye Christensen - "Odpływ"


Nie lubię powieści o dorastaniu, choć może właściwsze byłoby określenie, że „nie lubię się z nimi” – zawsze mam wrażenie, że chłód w tej relacji jest obustronny i utrudnia wzajemną komunikację. Prawdopodobnie z tego powodu odczuwałam dyskomfort w pierwszym kontakcie z powieścią Christensena – mimo że młody bohater ewidentnie dążył do wewnętrznych zmian, było mi w tym świecie niesamowicie dobrze. Może dlatego, że powieść porusza wiele innych dylematów? A może ze względu na piękno poetyckiego języka? W każdym razie skończyłam lekturę niesamowicie zadowolona (i właśnie zdałam sobie sprawę, że zaczęłam tę recenzję od końca…).

Tekst nie jest jednolity, choć łączącą go osią jest osoba narratora; Chris to uznany skandynawski pisarz i poeta. W pierwszej części książki towarzyszymy mu w retrospektywnej podróży w świat wspomnień z dzieciństwa – bohater zaprasza nas nad zatokę Oslofjorden dokładnie w roku historycznego lądowania człowieka na Księżycu. Gdy wszyscy czekają na ten przełomowy dla ludzkości moment, w letnim skwarze odbywa się rozwój niezwykłego młodego człowieka. Chris zmaga się z samym sobą, jak również z budzącymi się w jego wnętrzu emocjami związanymi z buntem, ale też przyjaźnią, zakochaniem czy zwykłą ludzką chęcią odrębności. W jego umyśle rozgrywają się dylematy, które zaważą na dalszym rozwoju; chłopak widzi coraz więcej, dostrzega wielowymiarowość świata i niejednokrotnie gubi się w tym, co go otacza.

Historię Chrisa przerywa wtrącenie, jego dzieło powstałe wiele lat po wydarzeniach z roku 1969. Ta swoista „książka w książce” jest historią człowieka rozpoczynającego pracę jako Pośrednik w mieście, o którym nie można powiedzieć nic dobrego; do jego zadań należeć ma oznajmianie rodzinom wszelkich złych nowin na temat ich najbliższych. To przepiękna, metaforyczna opowieść i największy atut książki Christensena – o ile pierwszą częścią można się zainteresować, druga umożliwia całkowite zatracenie. Znajdujemy tutaj refleksję na temat żałoby, życiowych celów, wagi wspomnień i roli, jaką sami im nadajemy. To także szeroki obraz straty – jej definicji, ale też sposobów przeżywania.

Nie sposób nie wspomnieć o pisarskim warsztacie autora. Styl Christensena odbiega nieco od standardowego, chłodnego i minimalistycznego tonu skandynawskich twórców; na pierwszy rzut oka widać, że autor jest kimś więcej niż pisarzem. Jego tekstu nie można przeskakiwać czy czytać nieuważnie, a to ze względu na niesamowite wręcz dopasowanie – jeśli przyjrzeć się mu bliżej, okazuje się, że nie ma ani jednego zbędnego słowa, nadprogramowego wyrażenia, a całość komponuje się niemal idealnie. Uwagę zwraca również mnogość tematów, poruszonych w opowiadanych historiach, które na pierwszy rzut oka zdają się być całkiem proste – tak naprawdę nie wymieniłam nawet połowy znaczeń i poziomów, które wprawne oko mogłoby tu odnaleźć. To najlepiej świadczy o możliwościach pisarza i jego zdolności do tworzenia dzieła pełnego, dogranego do każdego, najmniejszego nawet faktu.

Proza Christensena urzekła mnie pod każdym względem. To pisarz, który wie, czego chce i realizuje swoje zamysły w sposób pełny i wielowymiarowy. Do gustu przypadły mi obie odsłony powieści, choć w oczywisty sposób wywołały one różne odczucia; obie jednak zachęcają do refleksji i dostarczają literackiej przyjemności. Spotkanie z twórczością norweskiego pisarza było dla mnie prawdziwą radością i już nie mogę się doczekać, kiedy sięgnę po wielokrotnie nagradzanego Półbrata.


Za egzemlarz książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Literackiemu.

sobota, 21 marca 2015

"Epopeja. Legendy fantasy"

Gdy kilkadziesiąt lat temu opublikowany został Władca Pierścieni Tolkiena, oblicze fantasy nieodwracalnie się zmieniło. To, co znane było jedynie z dawnych mitów i legend, powróciło ze zdwojoną siłą; czytelnicy coraz chętniej sięgali po epickie sagi pełne straszliwych bestii, odważnych bohaterów i magicznych krain. Gatunek literacki dotąd znajdujący się na marginesie popularnych książek rozrósł się i dziś stanowi trzon fantastyki, a autorzy piszący w nurcie epickiej fantasy zdobywają uznanie nie tylko wśród fanów tego typu książek.

Epopeja. Legendy fantasy to zbiór szesnastu opowiadań, które pokazują nam, jak wygląda współczesna fantastyka epicka. Antologia stanowi znakomity przekrój tego gatunku: wśród autorów obu płci mamy zarówno pisarzy młodych jak i tych, którzy tworzą już od wielu lat. Wszystkich jednak łączy pewna rzecz: każdy z twórców, którego dzieło zostało tutaj zaprezentowane, ma na swoim koncie liczne nagrody honorujące najlepszych pisarzy fantastyki. Niekiedy trofea w swej liczbie dościgają ilość lat, od których dany pisarz tworzy, a dość powiedzieć, że w wielu przypadkach są to numery dwucyfrowe. To robi wrażenie.

Choć “epickość” z miejsca sugeruje nam niesamowite przygody bohaterów, którzy na swej drodze stawiają czoła niezliczonym trudnościom (ze wszystkich kłopotów wychodząc oczywiście bez szwanku), wybrane przez Johna Josepha Adamsa opowiadania pokazują nam różna oblicza tego określenia. Nierzadko przejawia się ono w kreacji świata, legendach, które w nim istnieją, ale też w zwykłych ludziach, którzy w obliczu zagrożenia pokonują swoje słabości. Wiele z tekstów zawartych w antologii ma mroczy wydźwięk, niektóre nie raczą czytelnika szczęśliwym zakończeniem, w innych zaś choć końcowe fragmenty bywają gorzkie, sugerują one na swój sposób dobre dalsze losy bohaterów.

Jak to w antologiach z reguły bywa, poziom opowiadań nie jest równy, jednak każde z nich jest w pewnym stopniu dopracowane. Niektóre z nich, choć pomysłowe i z polotem, napisane są w sposób ciężki w odbiorze, bogaty w dłużące się fragmenty i dziwne konstrukcje zdań czy dialogów. Inne, dopracowane pod względem stylistycznym i językowym, nie do końca bronią się historią, która potrafi być mało ciekawa lub momentami nielogiczna (aczkolwiek to ostatnie jest swoistą domeną fantasy). Tak naprawdę tylko jedno opowiadanie posiadało oba te mankamenty (swoją drogą już przed lekturą przewidziałem, że ten tekst będzie najsłabszy), ale i tak są to raczej niewielkie skazy.

Epopeja stanowi idealny przekrój przez współczesną epicką fantasy, ukazując jak różnorodny jest ten gatunek. Dla osób, które lubią tego typu historie, zbiór będzie stanowił zdecydowanie ciekawą, różnorodną lekturę. Natomiast dla tych, którzy do tej pory nie mieli styczności z niesamowitymi historiami, antologia stanowi znakomity “starter”, pozwalający na zapoznanie się z gatunkiem i jednocześnie stwierdzenie, po dzieła których pisarzy ma się zamiar sięgnąć. Zwłaszcza że część zamieszczonych tutaj historii toczy się w wykreowanych przez autorów światach, które zostały przez nich opisane w popularnych sagach fantasy. Ja sam, choć część nazwisk nie była mi obca, poznałem kilku twórców, po których epopeje mam zamiar sięgnąć w najbliższym czasie.


Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie DW Rebis.

piątek, 20 marca 2015

David Nicholls - "My"

Douglas Petersen wiedzie całkiem spokojne życie – ma żonę, dorastającego syna i właściwie pozytywnie ocenia rzeczywistość wokół siebie; przynajmniej póki jego żona nie oznajmia, że chce odejść. Twierdzi, że nie chodzi o innego mężczyznę, a o nią samą, w dodatku chce, aby moment rozstania odłożyć w czasie. Mimo oporów rodzina decyduje się wybrać w zaplanowaną na wakacje podróż – swego rodzaju tournée po Europie miało być dla młodego mężczyzny staromodnym wejściem w dorosłość, szybko jednak zyskuje drugie dno i staje się symbolem walki o odbudowanie tego, co w miarę upływu lat zostało utracone lub zwyczajnie się zatarło.

Opowieść rozgrywa się na dwóch płaszczyznach – z jednej strony obserwujemy wydarzenia w czasie rzeczywistym, czyli towarzyszymy bohaterom w podróży po Europie, z drugiej zaś retrospektywnie poznajemy przeszłość, początki związku Douglasa i Connie. Narratorem jest główny bohater powieści i z pewnością przydaje to wartości całej historii – Douglas jest prostoduszny i bardzo, bardzo specyficzny. Opowiada w sposób interesujący i zdecydowanie dzięki niemu chce się w ogóle poznawać te opowieść, zwłaszcza kiedy opada już początkowa fascynacja i książka zaczyna się dłużyć. Bo przyznać trzeba – napięcie i akcja są bardzo nierównomierne, tak że momentami zwyczajnie mamy ochotę przerwać lekturę. Warto jednak przy niej wytrwać i podjąć refleksję oferowaną nam przez autora.

My to interesujące studium wieloletniego związku, podróż przez różne punkty widzenia; opowieść o przyczynowości, o tym jak pewne zdarzenia i decyzje wpływają na nasze życie w ogólnej perspektywie. To także historia zaślepienia, zgubnego przekonania, że to, co powierzchownie wygląda dobrze, będzie takie również w środku. Na pewno należy zwrócić uwagę, że powieść jest poruszająca – specyficzna narracja, męska perspektywa i bezpośredniość narratora niejednokrotnie rozbrajają czytelnika. Autor wykazał się dużą dozą inteligencji emocjonalnej tak dokładnie kształtując portrety małżonków zarówno na płaszczyźnie wspólnej, jak i tych odrębnych, należących wyłącznie do nich samych. Bohaterowie Nichollsa są żywi, barwni i prawdziwi.

W gruncie rzeczy powieść przypadła mi do gustu – jej zamysł trafił do mnie w 100%, choć wykonanie nie było idealne. Od pierwszej strony urzekła mnie narracja i postać głównego bohatera; jego lekkość i ironia, dystans z jakim opisuje świat. Douglas zdobył moje serce na tyle skutecznie, że nawet później, gdy emocje opadły, a akcja zaczęła lekko się dłużyć, urok wciąż działał, podtrzymując moją uwagę. Poza tym uważam, że jest to historia skłaniająca do refleksji, pozwalająca czytelnikowi zobaczyć coś więcej w otaczającym go środowisku; godna polecenia.


Za egzemplarz powieści dziękuję serdecznie wydawnictwu Świat Książki.

czwartek, 19 marca 2015

Dawid Kain - "Kotku, jestem w ogniu"

Już na wstępie chciałabym powiedzieć jedno – to nie jest książka dla każdego. Przemyśl dobrze lekturę tej recenzji, bo jest szansa, że zainteresujesz się owym tekstem, a to z kolei może prowadzić do kontaktu z nim. To niebezpieczne, fascynujące, inne. Dalej jest już tylko uzależnienie. I czarna, niespokojna otchłań.

Ryzykujesz? Zatem zapraszam. Witamy w świecie, w którym słowo pisane potrafi zafundować człowiekowi doznania tak niezwykłe, że aż uzależniające. Tutaj nie ma miejsca na sentymenty – każdy może pisać i wielu chce to robić, bo biznes jest dochodowy, a mocny towar świetnie się sprzedaje. Doskonale wie o tym Edward, który nie tylko wyszukuje klientów, ale i sam chętnie testuje możliwości, jakie dają lektury – dość często, choć z bardzo różnym skutkiem. Pewnego razu na przykład obudził się w zupełnie nieznanym sobie otoczeniu, nie pamiętając kilku ważnych elementów przeszłości, w dodatku w obecności nieznanego mężczyzny, który namawiał go do odnalezienia rzekomo najważniejszego dla ludzkości dzieła – tajemniczego Raportu. Poszukiwania okazały się bardziej niebezpieczne i szalone, niż można by przypuszczać…

W powieści Dawida Kaina to nie główny wątek jest najistotniejszy, choć jego konstrukcja absolutnie nie jest zła; tutaj pierwsze skrzypce gra jednak świat przedstawiony. Ta historia to prawdziwa granda, literacka jazda bez trzymanki. Autor od pierwszej do ostatniej strony bawi się dosłownie wszystkim – językiem, tematyką, konwencją, faktami; to istna międzygatunkowa żonglerka. Na niecałych 200 stronach mieści się mikroświat, który dla czytelnika jest jednocześnie szalenie daleki, jak i dziwnie znajomy. Na współczesnej popkulturze, rzeczywistym literackim światku i kilku zjawiskach społecznych Dawid Kain stworzył nową jakość, której głównym i jedynym celem zdaje się być dostarczanie rozrywki; podczas lektury miałam wrażenie, że przy pisaniu miał on co najmniej równą frajdę jak ja, kiedy przyszło mi ów tekst czytać. Wszystko jest tu spójne, pełne i przemyślane – duże wrażenie robi język (dostosowana specjalnie do książkowego tła nomenklatura obejmująca nawet najprostsze elementy świata) oraz połączony z nim system społeczny oparty na książkowej tematyce.

Ta historia to także swego rodzaju ukłon w stronę czytelników – cóż lepszego można dla nich zrobić niż uczynić książkę głównym bohaterem, wynieść ją na piedestał właściwy największej ludzkiej namiętności? Warto jednak dodać, że jest to również tekst dziwny, prosty i brutalny. W założeniu, podczas tworzenia, książka miała należeć do gatunku bizarro, który jest skrajną i naprawdę dziwaczną mieszanką. Ostatecznie jednak redakcja przyniosła pewne poprawki, które (moim zdaniem) wyszły książce na dobre. Zamiast tekstu szalonego dostaliśmy przemyślany, a efekt przerósł moje oczekiwania. Wierzcie mi, na początku bałam się do tej książki sięgnąć, tymczasem teraz najbardziej żałuję, że zwlekałam z tym tak długo.


PS Uwięzienie Jacka Dukaja w chłodni supermarketu? Panie Dawidzie, jeśli jakiś aspekt mojej duszy przebywa w świecie Pańskiej książki, z pewnością byłam w gronie fanów Pilipiuka, którzy dopuścili się tego czynu. ;)

środa, 18 marca 2015

Heather Terrell - "Relikt"

250 lat w przyszłość. Gniazdo jest osadą na dalekiej Północy, w której skupili się wybrani ludzie w dniu Uzdrowienia, czyli powodzi, która spustoszyła ludzkość. Mieszkańcy wierzą, że katastrofa została spowodowana gniewem bogów, którym nie spodobała się ówczesna rozpusta i brak zasad. Na pamiątkę tamtych wydarzeń co roku dwunastu młodych ludzi wyrusza z Gniazda na granice tundry, gdzie ryzykując życie wydobywają z lodu Relikty – pamiątki z przeszłości, mające stale przypominać o dawnych przewinieniach; ten, kto zdobędzie najcenniejszy, dołącza to grona przywódców zbiorowości. W tym roku w rywalizacji miał brać udział Eamon, syn Wielkiego Archona, jednak zginął podczas wspinaczki. Jego miejsce decyduje się zająć siostra bliźniaczka – Ewa będzie pierwszą Panną w gronie Kandydatów od 150 lat…

Zacznę chyba od tego, że kompletnie nie rozumiem, po co w ogóle na okładce książki pojawia się nawiązanie do Igrzysk Śmierci, skoro cała ta książka oparta jest o zupełnie inną treść i schemat. Główna bohaterka wywodzi się z najlepszej części społeczności i niczego jej nie brakuje. Wraz z upływem czasu poznaje inną stronę zbiorowości, w której żyje, jednak nie ma to rewolucyjnego charakteru, przynajmniej póki co. Pojawia się co prawda refleksja, dlaczego niewielka liczebnie grupa ludzi co roku wysyła młodych, silnych przedstawicieli w niebezpieczną podróż, jednak sam charakter Prób jest dość łagodny, przynajmniej jeśli chodzi o relacje interpersonalne. Bohaterowie wyjeżdżają i, o ile nie przegrają walki z surowym klimatem, wracają z mniej lub bardziej cennymi zdobyczami.

Mimo że to młodzieżówka, a więc z definicji tekst raczej lżejszy w odbiorze, czytanie szło mi dość opornie. Początek nie zachęca poprzez kilka błędów (logicznych – na przykład Ewa twierdzi, że nie zna żadnego z Kandydatów, a dziesięć stron późnień wymienia każdego z imienia, cech i dotychczasowych dokonań); poza tym kreacja butnej bohaterki również lekko odstrasza. Postaci, które pojawiają się w książce, są charakterystyczne przez konkretne sytuacje, jednak nie mają ciekawych rysów charakteru. Zarówno przygotowania do wyprawy, jak i podróż nie są opisane zbyt dokładnie, a zwrotów fabularnych jest niewiele. Mimo to mniej-więcej od połowy tekst czytało się nieco lepiej – akcja nabrała tempa, a i jej cel stał się jakby bardziej wyraźny. Wciąż jednak nie jest to coś, co porywa i pozwala na całkowite zatracenie się w lekturze. Czasem razi też język – kontrastowy, bo choć przez większość czasu jest raczej prosty, chwilami zaskakuje niecodziennymi zwrotami.

Muszę też zwrócić uwagę na to, co absolutnie mnie zachwyciło, a mianowicie pomysł autorki. Kiedy dowiedziałam się, czym są zbierane przez Kandydatów Relikty i w jaki sposób mieszkańcy gniazda oceniają naszą współczesną kulturę, nie mogłam nie wybuchnąć serdecznym śmiechem. Heather Terrell stworzyła specyficzną satyrę na kulturę masową i pokazała, jak mogłaby zostać oceniona przez tych, którzy patrzą na nią z boku. Bardzo udany zabieg, który może nawet skłaniać do refleksji.

Ogólnie książkę określiłabym jako przeciętną – jak dla mnie zbyt mało pogłębione zostały pewne treści, a także konstrukcja bohaterów. Jestem jednak ciekawa, jaki pomysł ma autorka na dalsze poprowadzenie opowieści – czy wykaże się kreatywnością w opowiadaniu historii Uzdrowienia? Być może wrócę jeszcze do tej serii, choć nie jestem do końca przekonana… Reliktowi jakoś nie udało się mnie porwać, choć zaskoczenie w pewnym sensie było.


Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie YA!, będącemu częścią GW Foksal.

wtorek, 17 marca 2015

Maggie Stiefvater - "Złodzieje snów" [recenzja przedpremierowa]

Uwaga! “Złodzieje snów” to książka będąca bezpośrednią kontynuacją “Króla Kruków” - jej fabuła dość mocno opiera się na wydarzeniach w poprzedniej części. Tym samym niniejsza recenzja zawiera liczne spoilery na temat historii opisanej w pierwszym tomie. Zainteresowanych recenzją “Króla Kruków” zapraszam tutaj.


Choć Blue i chłopakom z Aglionby udało się obudzić linię mocy biegnącą pod Henriettą, ich poszukiwania legendarnego Glendowera stanęły w martwym punkcie. Grupa przyjaciół nie może znaleźć zbyt wielu nowych wskazówek, zaś te dotychczas odkryte - po prostu znikają. Dodatkowo na jaw wychodzą długo skrywane tajemnice, a z w parze z nimi idą liczne problemy. Ronan, który potrafi wyciągać przedmioty ze snów, jednak musi zmagać się z koszmarami; jego umiejętność chętnie posiadło by wiele osób. Adam musi poradzić sobie zarówno z przeszłością, jak i z samym sobą. Poza tym do miasta przybywa tajemniczy mężczyzna ubrany na szaro, który prowadzi tu swoje poszukiwania - co łączy go z grupą nastolatków? I skąd u Kavinsky’ego - najbardziej obcesowego ze wszystkich uczniów Aglionby - wzięło się niezdrowe zainteresowanie osobą Ronana?

Złodzieje snów to niemalże bezpośrednia kontynuacja Króla Kruków - obserwujemy tu wydarzenia, które dzieją się krótko po zakończeniu fabuły pierwszego tomu i, rzecz jasna, mocno się do niego odnoszą. Chociaż wiele faktów i informacji na temat świata jest tutaj przytoczone, zdecydowanie nie polecam lektury tej książki bez znajomości poprzedniej części - w przeciwnym wypadku czytelnik zostanie od razu rzucony na głęboką wodę niesamowitości stworzonego przez Maggie Stiefvater świata, w którym ciężko będzie mu się odnaleźć. Głównie z powodu faktu, iż choć w Złodziejach snów kontynuowane są elementy mistyczne znane z pierwszego tomu, sporo jest też rzeczy całkowicie nowych, których ilość może przytłoczyć.

Jeśli miałbym opisać tę książkę krótkim zdaniem, powiedziałbym “więcej znaczy lepiej”. Z takiego założenia wyszła chyba autorka - wszystkie aspekty, które wcześniej sprawdziły się idealnie, tutaj dostaniemy w jeszcze większej ilości. Zaskakujące zwroty akcji pojawiają się jeden za drugim, nie czuć jednak ich przesytu. Magia staje się bardziej powszechna, coraz częściej przenikając się ze światem, który znamy. Odkrywane tajemnice prowadzą do kolejnych, jeszcze trudniejszych w rozwikłaniu. Mniej jest za to fragmentów dogłębnie emocjonujących, które potrafiły wywołać u mnie dreszcze na skórze. W tym jednym przypadku postawiono na jakość - parę razy książka zostawiła mnie w tak dziwnym stanie, że przez dłuższą chwilę nie potrafiłem robić nic poza siedzeniem i tępym wpatrywaniem się w kartkę, podczas gdy w mojej głowie szalały myśli na temat tego, co właśnie przeczytałem.

Choć powieść, tak jak poprzedniczka, jest młodzieżową przygodówką w klimatach fantasy, została wzbogacona o elementy innych gatunków. Parę scen mocno czerpało z horroru, i to w dość specyficznym wydaniu - groteskowym, jednocześnie przerażającym i intrygującym - natomiast pewne wątki fabularne poprowadzone były niczym w najlepszych powieściach kryminalnych i sensacyjnych. Taka różnorodność niesamowicie ubarwiła książkę i zwiększyła przyjemność płynącą z lektury. Wzbogacone zostały również język i styl. Autorka zdecydowała się użyć w paru miejscach celowych powtórzeń - te opierające się na całych zwrotach lub zdaniach wyszły moim zdaniem zabawnie, niejednokrotnie przywołując na moją twarz uśmiech; te związane z pewnym natłokiem jednego słowa wypadły nieco gorzej. Dodatkowo parę razy pojawiły się różne ciekawe eksperymenty z formą narracji, zaś sam styl wielokrotnie stawał się “mroczny”, idealnie oddając nacechowanie opisywanych akurat scen.

Chociaż przyrównując książkę do poprzedniego tomu wiele elementów jest na takim samym albo i wyższym poziomie, niektóre rzeczy uległy pewnemu pogorszeniu. Niektóre zachowania bohaterów (na szczęście głównie drugoplanowych) były najzwyczajniej w świecie nieuzasadnione i pozbawione najmniejszego sensu i logiki, inne zaś śmiało można określić jako dziwne. Podobnie jest z kilkoma scenami - wiele z nich wydało mi się oderwanych od reszty fabuły. Choć z czasem okazało się, że były one istotne dla wprowadzenia czy zmiany pewnych wątków, uważam, że dało się to zrobić lepiej, w sposób bardziej naturalny. Dodatkowo zwiększając rolę aspektów magicznych dla opisywanych wydarzeń autorka nie do końca wiarygodnie opisała ich relacje z tym, co realne. Wątek miłosny, choć wciąż będący raczej na marginesie, w pewnym momencie stał się dla mnie irytujący; całe szczęście, że późniejsze jego poprowadzenie było o wiele lepsze i bardziej sensowne oraz dojrzałe.

Złodzieje snów to książka będąca znakomitą kontynuacją Króla Kruków, idealnie rozwijająca historię nastolatków z Henrietty, a przy tym jeszcze lepiej wykorzystująca zastosowane wcześniej rozwiązania. Jednocześnie jest to powieść, która obarczona jest pewnymi wcześniej nieistniejącymi wadami, które wpływają na całokształt odbioru tekstu. Mamy tu pewien paradoks - drugi tom cyklu jest jednocześnie lepszy i gorszy od swojego poprzednika. A może jest po prostu tak samo dobry, tylko w inny sposób? Jedno wiem na pewno: kto ma już za sobą lekturę Króla Kruków, ten czym prędzej powinien zagłębić się w dalszych losach Blue i spółki. Uczciwie jednak ostrzegam - cliffhenger na końcu, choć inny od kończącego pierwszy tom, jest co najmniej równie silny...


Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Uroborosbędącemu częścią GW Foksal.
Premiera 18 marca.

poniedziałek, 16 marca 2015

Sue Monk Kidd - "Sekretne życie pszczół" [recenzja przedpremierowa]

Całkiem niedawno miałam przyjemność czytać Czarne skrzydła. Zarówno treść, jak i ujęcie świata bardzo mi się spodobały, stawiając tę powieść wysoko wśród innych przeze mnie poznanych. Pokochałam tę historię za wielowymiarowość i ciekawą konstrukcję, dlatego też do lektury Sekretnego życia pszczół podeszłam z dużymi oczekiwaniami. Niestety – nie wszystkie zostały całkowicie spełnione.

Lily ma 14 lat i niemal przez całe swoje życie funkcjonuje ze straszliwym piętnem – gdy miała 3 lata, podczas kłótni rodziców podniosła z podłogi pistolet, który wypalił w jej rękach śmiertelnie raniąc matkę. Od tej pory dziewczynka mieszka tylko z ojcem, którego despotycznego charakteru szczerze nienawidzi. Gdy tylko nadarza się okazja do ucieczki, Lily zabiera służącą Rosaleen i razem z nią wyrusza w podróż, w której jedynym punktem zaczepienia jest adres naszkicowany na odwrocie portretu Czarnej Madonny należącego do matki dziewczynki.

Na samym początku mocno się zdziwiłam, sądziłam bowiem, że powieść będzie bardziej podobna do Czarnych skrzydeł. Historia Lily toczy się jednak innym rytmem i wiąże się ze zgoła odmiennymi dylematami. W znacznej mierze jest to opowieść o poszukiwaniu siebie, dojrzewaniu i kształtowaniu się w młodej osobie rozumienia świata. Dziewczyna musi zaakceptować, że zarówno ludzie, jak i zdarzenia nie są jednowymiarowe, a taki dualizm jest niezwykle trudny do przyjęcia, zwłaszcza w odniesieniu do gloryfikowanej dotąd postaci matki. W tym względzie powieść jest prawdziwym majstersztykiem, odsłania bowiem przed nami mechanizmy rozwoju człowieka i jego radzenia sobie z traumą.

Kolejnym istotnym elementem powieści jest motyw religijności. Sekretne życie pszczół zawiera w sobie obraz ludzkiej wiary w tym najprostszym i najprawdziwszym ujęciu. Obserwując ludzi modlących się do Czarnej Madonny, poznając ich historię i analizując motywacje możemy odkryć prawa właściwie wszystkim wierzącym na świecie. Bardzo podoba mi się to ujęcie stawiające bóstwo w centrum nie jako srogiego sędziego, a dobrą, bliską osobę, na którą liczyć może każdy i wobec której wszyscy są równi.

W tym miejscu dochodzimy również do tematu tolerancji. Wątek związany z równością rasową pojawia się tutaj, jednak w zupełnie innym natężeniu i ujęciu niż miało to miejsce w Czarnych skrzydłach. Akcja powieści rozgrywa się już po przemianach politycznych, jednak przed społecznymi; zacięte amerykańskie społeczeństwo wciąż narusza granice prawa nie akceptując wprowadzanych zmian. Mamy tutaj obraz trudności z obu stron, bo i obie musiały nauczyć się tolerancji i wyzbyć uprzedzeń, tak aby sytuacja nie uległa zmianie o 180 stopni, na równie złą. Trzeba jednak przyznać, że tym razem problemy te są jedynie tłem dla innych ważnych wydarzeń.

Muszę powiedzieć, że powieść podobała mi się na swój sposób, choć pewne oczekiwania, jak już wspomniałam, spełnione nie zostały. Przede wszystkim książkę czytało mi się dużo gorzej niż jej poprzedniczkę – jej akcja momentami mi się dłużyła i zastanawiałam się, dokąd to wszystko prowadzi. Tym niemniej ujęcie zagadnień społecznych całkowicie tę niedogodność wynagrodziło, a ja niezmiennie uważam autorkę za pisarkę bardzo dobrą, celną i spostrzegawczą.


Za egzemlarz książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Literackiemu.
Premiera 19 marca!

niedziela, 15 marca 2015

Czas chorobowy i urodzinowy (stos 3/2015)

Mówi się czasem, że stosiki to zapychacze blogowego czasu. Szczerze mówiąc nigdy tak na nie nie patrzyłam - sama chętnie zaglądam do tego typu postów, choćby z tego względu, że oglądanie książek po prostu sprawia mi przyjemność. W ostatnim czasie choroba zmusiła mnie do zrobienia sobie przerwy od czytania, recenzowania i aktywności w ogóle, w rezultacie czego urodziny świętowałam przez kilka dni, we względnym spokoju, odzwyczajając się nieco od używania komputera. Dziś powoli wracam, nie mam jednak w sobie dość siły, by od razu szafować recenzją - będzie zatem okazyjnie, chwalipięcko i stosikowo, a co!


Na początek Dzień Kobiet - taki oto zestaw dostałam od Sylwka właśnie z tej okazji. Wiersze Agnieszki Osieckiej uwielbiam z całego serca i tak naprawdę jest to jedna z niewielu poetek, które są w stanie mnie do siebie przekonać. Nie miałam pojęcia, że wydawnictwo Prószyński i S-ka przygotowało tak wspaniałą serię dzieł autorki; ciekawa jestem, jak wypada ona w innych formach literackich.


Jeszcze w temacie Dnia Kobiet - na stronie wspomnianego wyżej wydawnictwa Prószyński i S-ka była z tej okazji promocja z prezentami od Yves Rocher. Postanowiłam nieco się rozpieścić i zamówiłam trylogię Anny Klejzerowicz, którą już od dawna miałam na uwadze.


W ostatnim czasie dotarło do mnie również naprawdę sporo egzemplarzy recenzenckich. Początek roku to z reguły okres wzmożonej aktywności wydawnictw, a i ja mam obecnie na studiach nieco więcej luzu. W związku z tym pojawiły się u mnie:

Sławomir Mrożek - Krótkie, ale całe historie - od Noir Sur Blanc
Heather Terrell - Relikt - od GW Foksal
John Banvlle - Prawo do światła - od Świata Książki - recenzja
David Nicholls - My - j.w.
Paulina Klepacz - Daj mi więcej - od Business&Culture oraz MUZA SA
Claire Kendal - Wiem o tobie wszystko - od Business&Culture oraz Akurat
Sue Monk Kidd - Sekretne życie pszczół - od Wydawnictwa Literackiego
Jana Wagner - Pandemia - od Zysk i S-ka - recenzja
Richard Preston - Strefa Skażenia - od Sine Qua Non - recenzja
Michael Russell - Miasto cieni - j.w.
Anatomia kłamstwa - j.w.
Robert Enke, Ronald Reng - Życie wypuszczone z rąk - j.w.
Pascal Mercier - Nocny pociąg do Lizbony - od Noir Sur Blanc
Anthony Horowitz - Moriarty - od Rebisu


Tutaj natomiast zbiór nabytków różnorodnych, głównie prezentów. Tworząc ten spis zdałam sobie sprawę, że powinnam Sylwkowi bardzo dziękować za stałe wzbogacanie mojej biblioteczki. Dopiero przy podsumowaniu widać, jak wiele mi tego dostarcza - jestem taka rozpieszczana! <3

Philip Kerr - Marcowe fiołki - prezent od Sylwka
Lee Child - Jack Reacher: Sprawa osobista - urodzinowy prezent od Oli, ostatniej bliskiej osoby, która lubi życie na krawędzi i kupuje mi książki nie bacząc, że mam prawie wszystkie; w dodatku zawsze trafia!
Yrsa Sigurdardóttir - Pamiętam cię - prezent od Sylwka
Marie Lu - Legenda. Patriota - urodzinowy prezent od Sylwka (chyba przyjdzie mi w końcu przeczytać Wybrańca...)
Anna Kowalska - Pestka - zakup z promocji w Auchan
Agnieszka Jucewicz, Grzegorz Sroczyński - Żyj wystarczająco dobrze - urodzinowy prezent od Sylwka
Agnieszka Jucewicz, Grzegorz Sroczyński - Kochaj wystarczająco dobrze - prezent od Sylwka

~*~

A na koniec muszę, po prostu MUSZĘ pochwalić się Wam moim najulubieńszym prezentem urodzinowym. Jako zadeklarowana grahamka piszczę w myślach ilekroć na niego spojrzę i chyba jeszcze na długo będę tak reagowała...



A jak u Was? Też walczycie z powikłaniami po grypie? Oby nie! A może czytacie coś fajnego? :)

piątek, 13 marca 2015

Robert Kirkman, Jay Bonansinga - "The Walking Dead. Droga do Woodbury"

Lilly Caul to sztandarowy przykład osoby, która w postapokaliptycznym świecie pełnym żywych trupów miała najmniejsze szanse na przeżycie. Główną cechą jej charakteru jest tchórzostwo - w sytuacjach zagrożenia Lilly potrafi jedynie uciekać, a decyzje podejmowane przez nią pod wpływem paniki są chaotyczne i nieprzemyślane. Mimo to udało jej się przetrwać, choć duża w tym zasługa ludzi, na których natrafiła. Teraz jednak, gdy w wyniku nieszczęśliwego splotu okoliczności zmuszona jest opuścić obóz, w którym dotychczas żyła. Razem z grupką towarzyszy wyruszają na poszukiwanie nowego miejsca zamieszkania; po wielu trudach udaje im się dotrzeć do Woodbury. Choć mieścina wydaje się być bezpiecznym azylem, wkrótce okazuje się, że skrywa ona niewiele mniej niebezpieczeństw niż otaczający je las pełen zombie…

The Walking Dead. Droga do Woodbury to drugi tom cyklu książek, który stanowi swoiste uzupełnienie historii znanych z komiksu. Choć główną osią, wokół której kręci się fabuła serii powieści, jest postać Gubernatora, w tej części nie jest on głównym bohaterem. Owszem, jego osoba odgrywa dość istotną rolę w opisywanych wydarzeniach, jednak tak naprawdę wszystko skupia się wokół Lilly Caul. Kto czytał komiksy, ten wie, że choć kobieta pojawiła się w nich jedynie epizodycznie, jej działania istotnie wpłynęły na świat Żywych trupów. Książka pozwala spojrzeć na genezę tej postaci; mamy okazję obserwować przemianę kobiety z szarej, tchórzliwej myszy w osobę zdeterminowaną do działania.

Podobnie jak w poprzednim tomie aspekt psychologiczny wysuwa się na pierwszy plan. Autorzy książki skupili się na działaniu ludzkiej psychiki w sytuacji ekstremalnego zagrożenia. Postępowania postaci są w każdym momencie wyraźnie umotywowane, choć źródła tych motywacji bywają czasem.. dość mroczne. Nie oznacza to jednak, że w książce zabrakło akcji - powieść naszpikowana jest nagłymi zwrotami akcji, zarówno tymi związanymi z działalnością ludzką, jak i obecnością “szwendaczy”. W odróżnieniu od Narodzin Gubernatora, w tej części zachowano nieco większe prawdopodobieństwo tego, co się dzieje, aczkolwiek kilka rzeczy uważam za mocno naciągane.

Pod względem technicznym wszystko jest tak samo dopracowane, jak w poprzednim tomie. Bogate, plastyczne opisy oddziałują na wyobraźnię czytelnika, a utrzymanie narracji w czasie teraźniejszym nadaje książce stałego dynamizmu. Kirkman i Bonansinga nie wstydzą się brutalności - krwi i flaków jest tu co niemiara, a bezpośrednie relacje z niektórych rzeczy mogą przyprawić niektóre osoby o mdłości. Jedyne, o co można się przyczepić, to kilkukrotne zakończenie rozdziałów niewielkim napomknięciem o czymś, co dopiero ma się wydarzyć - takie coś każdorazowo zbędnie zdradzało coś, co mogło być mniej lub bardziej zaskakującym zwrotami wydarzeń. Całe szczęście autorzy nie uciekali zbyt często do tego zabiegu.

The Walking Dead. Droga do Woodbury to godna kontynuacja poprzedniego tomu, znakomicie wzbogacająca świat znany z komiksów. Rzuca ona nowe światło na wiele postaci, które w historiach rysunkowych zostały przedstawione już w pewnym punkcie ich życia - tutaj mamy okazję dość dokładnie poznać ich historię. Duet autorów po raz kolejny pokazał, że potrafi napisać wciągająca historię w postapokaliptycznym świecie pełnym chodzących trupów, która bez owijania w bawełnę ukazuje najmroczniejsze zakamarki ludzkich umysłów. To idealna pozycja zarówno dla fanów komiksowych Żywych trupów, jak i wszystkich tych, którzy szukają ciekawej książki z zombie w tle.


Za egzemplarz do recenzji dziękuję serdecznie Wydawnictwu Sine Qua Non.