niedziela, 31 stycznia 2016
Karolina Otwinowska, Agnieszka Mazur – „Dieta (nie)życia”
Anoreksja – choroba popularna zwłaszcza dziś, gdy świat motywuje nas do stawiania sobie coraz wyższych wymagań, a młodym ludziom brakuje zaangażowanych bliskich, którzy zawsze będą poświęcali im należytą uwagę. Mimo że tak często spotykamy się z informacjami na temat tego zaburzenia, co tak naprawdę o nim wiemy? Czy każda dziewczyna licząca kalorie jest anorektyczką? Czy każdy chudzielec ma problemy z odżywianiem? Kto może zachorować, kogo to dotyka? I – nade wszystko – co dzieje się w umyśle osoby, która powoli dąży do samozagłady?
Cenię sobie książki, które, tak jak ta, są połączeniem rzetelnej wiedzy naukowej, a także praktycznego doświadczenia osoby, która sama przeszła przez daną chorobę. Dwie perspektywy dają dużo szerszy obraz, który dodatkowo jest świetnie umiejscowiony w rzeczywistości, a nie od niej oderwany; poza tym tak skonstruowana opowieść ma wartość zarówno dla samych chorych i ich otoczenia, jak i dla personelu, który zajmuje się tym konkretnym zaburzeniem. W przypadku Diety (nie)życia kluczową rolę stanowią wspomnienia autorki, a ich uzupełnieniem jest obszerny wstęp autorstwa dr Beaty Szurowskiej, który dotyczy przyczyn choroby, mechanizmów jej działania, epidemiologii, rokowań i prawdopodobnych scenariuszy leczenia. To jasny, zwarty zbiór informacji, który stanowi przyzwoitą bazę wiedzy o zaburzeniu prezentowanym nam w dalszej części książki.
Tak dokładnie przygotowani rzetelnym wstępem rozpoczynamy swoją przygodę z opowieścią autorki. Karolina choruje na anoreksję, a prezentowany nam tekst jest niczym innym jak bardzo dokładnym pamiętnikiem, zapisem jej przeżyć związanych z chorobą i procesem leczenia. Znajdziemy tu migawki ze szpitala, wspomnienia z początków choroby, czy przeszkody, z jakimi musiała sobie radzić. Przez cały czas obserwujemy jej wewnętrzną perspektywę, pełną emocji i zmienionego chorobą spojrzenia na świat. Z pewnością nie jest łatwo brnąć w kolejne zdania książki, bo mimo płynnych, spójnych i logicznych myśli punkt widzenia autorki jest dla nas chwilami chaotyczny i nieznośny. Ciężko jest zrozumieć czytelnikowi ten pęd do samozagłady, a także związane z chorobą mechanizmy psychiczne – ich działanie zwyczajnie nas przeraża.
Co ważne, Dieta (nie)życia nie jest cukierkową, amerykańską powieścią pisaną na zamówienie (a wierzcie mi, wiele książek o chorobach, które proponuje się pacjentom, tak właśnie wygląda). Autorka nie oszukuje czytelnika i nie wmawia mu, że wszystko potoczy się idealnie – zdarza się, że ludzie umierają w związku z anoreksją, a ci, którzy żyją, borykają się z naprawdę ciężkimi sytuacjami. Karolina Otwinowska nie boi się pisać o utracie, o żałobie po swojej wizji siebie, o fizycznym bólu i cierpieniu psychicznym, które sprawia, że tracimy nad sobą kontrolę. Pokazuje obie strony medalu, a mimo to udaje jej się zachować odpowiednio optymistyczny kontekst, który pozostawia po sobie pozytywne poczucie nadziei. To właśnie sprawia, że książka jest tak wartościowa.
Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Nasza Księgarnia.
sobota, 30 stycznia 2016
C.J. Roberts – „Smak ciemności” [recenzja przedpremierowa]
Gdy kończyłam lekturę Zapachu ciemności, nie mogłam uwierzyć w zakończenie, na które zdecydowała się autorka – w odniesieniu do całej opowieści było ono dość… sztampowe. Tym większe było moje zdziwienie, gdy zobaczyłam, że seria The Dark Duet jest opowieścią składającą się z trzech książek, a nie, jak się dotąd spodziewałam, z dwóch. Nie miałam pojęcia, co jeszcze można by tu dopowiedzieć i, jeśli mam być szczera, byłam raczej negatywnie nastawiona do ostatniej odsłony opowieści. Dopóki nie dostałam jej w swoje ręce, siedziałam jak na szpilkach, a i podczas lektury nie byłam całkiem spokojna. I choć nie wszystkie moje obawy znalazły potwierdzenie w rzeczywistości, daleka jestem od peanów na część Smaku ciemności.
Niewielkich rozmiarów finał mrocznego cyklu napisany jest z perspektywy Caleba. W założeniu ma on wyjaśnić tajemnice związane z jego osobą, a także uszczegółowić optymistyczne zakończenie, którym uraczyła nas autorka w części drugiej. Opowieść zaczyna się w momencie spotkania bohaterów po rocznym rozdzieleniu i dotyczy w znacznej mierze codzienności, z jaką musieli się mierzyć, gdy zdecydowali się na wspólne życie. Widzimy zatem, jak od nowa budują swoją relację, stawiają pierwsze kroki w zwykłym świecie, mierzą się z demonami przeszłości, oraz – o, zgrozo – uprawiają seks.
Naprawdę jest mi bardzo ciężko w jakikolwiek sposób oceniać ten tekst. W przypadku poprzednich tomów odbiór był jasny – konstrukcja, klimat i treść zachwycały mnie tak bardzo, że byłam w stanie przymykać oko na każde niedociągnięcie, a i tych ostatnich nie było znowu tak dużo. Tym razem przyszło mi się mierzyć z opowieścią nie tyle nierówną, co pełną sprzecznych cech; w równym stopniu dobrą, jak i złą. Tak jak wspominałam na początku, jeszcze przed lekturą miałam masę lęków dotyczących fabuły i niestety muszę powiedzieć, że większość z nich wyraźnie się potwierdziła – po dramatycznych, ciężkich, trudnych wydarzeniach autorka serwuje nam skrajnie optymistyczną wizję, która jest nierealna, nieautentyczna i kompletnie kłóci się z dotychczasową (bardzo dobrą skądinąd) kreacją postaci. Dwoje bohaterów tak zniszczonych psychicznie jak Caleb i Livvie zaczyna wszystko od nowa z mocnym postanowieniem poprawy i od tej pory żyją razem, długo i (prawie zawsze) szczęśliwie. Owszem, znajdziemy tu sceny, w których Caleb traci nad sobą panowanie, a relacja postaci nie zawsze jest cukierkowa, jednak ogólny zarys i kierunek, w jakim to wszystko zmierza, stawia pod znakiem zapytania jakąkolwiek autentyczność.
Nie jest jednak tak, że autorka nagle, z książki na książkę zmieniła się w E.L. James i zaserwowała nam kompletną tragedię na wszystkich możliwych polach; wręcz przeciwnie – w wielu miejscach widać wyraźnie charakterystyczny literacki rys, który znamy z poprzednich części cyklu. Autorka dobrze poradziła sobie z inną perspektywą wydarzeń, a sposób wypowiedzi Caleba sprawił, że książka wywołała we mnie sporo emocji (niekoniecznie pozytywnych, ale na tyle silnych, żebym potrafiła je docenić). Na plus należy zaliczyć również to, że nie przekreśliła wszystkich doświadczeń, jakie zaserwowała własnym bohaterom. O ile w poprzedniej części dokonana została wiwisekcja duszy Livvie, o tyle w tej czytelnik ma okazję przyjrzeć się bliżej przeszłości i teraźniejszości Caleba, który wcale nie jest wolny od wewnętrznych demonów. Widzimy wyraźnie, jak zmaga się ze swoimi doświadczeniami i próbuje panować nad odczuciami; mamy szansę obserwować jego trudności z emocjami i przerażające sposoby na ich rozładowywanie. Przed czytelnikiem zostaje odkryta wewnętrzne starcie bohatera między dwiema tożsamościami – tą uśpioną, która mogła się rozwinąć z potencjału dziecka przed porwaniem, oraz tą, która ukształtowała się w wyniku wielu ciężkich doświadczeń w okresie adolescencji.
Na pewno Smak ciemności odbiega poziomem od poprzednich części cyklu, jednak i tak jest znacznie lepszy, niż się spodziewałam. Brak tu może charakterystycznego, duszącego klimatu, jednak zachowany został dobry poziom konstrukcji postaci. Jeśli nie przeszkadza Wam mocno kulejące prawdopodobieństwo życiowe lub po prostu macie potrzebę zrównoważenia tej ciężkiej opowieści pozytywnym zakończeniem, powinniście być zadowoleni. W przeciwnym wypadku możecie czuć lekki niedosyt, który jednak warto przejść w obliczu wspaniałych doświadczeń, jakie daje The Dark Duet jako całość. Mimo słabego finału wciąż polecam tę serię jako najlepszy i (tak czy inaczej, co mówię z pełną świadomością) najmniej naiwny erotyk, jaki miałam okazję czytać. To opowieść trudna, wielowymiarowa i bardzo obciążająca psychicznie, ale, jak podkreślałam wielokrotnie, warta każdej poświęconej na nią chwili.
Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie wydawnictwu Czwarta Strona.
Premiera 3 lutego!
Niewielkich rozmiarów finał mrocznego cyklu napisany jest z perspektywy Caleba. W założeniu ma on wyjaśnić tajemnice związane z jego osobą, a także uszczegółowić optymistyczne zakończenie, którym uraczyła nas autorka w części drugiej. Opowieść zaczyna się w momencie spotkania bohaterów po rocznym rozdzieleniu i dotyczy w znacznej mierze codzienności, z jaką musieli się mierzyć, gdy zdecydowali się na wspólne życie. Widzimy zatem, jak od nowa budują swoją relację, stawiają pierwsze kroki w zwykłym świecie, mierzą się z demonami przeszłości, oraz – o, zgrozo – uprawiają seks.
Naprawdę jest mi bardzo ciężko w jakikolwiek sposób oceniać ten tekst. W przypadku poprzednich tomów odbiór był jasny – konstrukcja, klimat i treść zachwycały mnie tak bardzo, że byłam w stanie przymykać oko na każde niedociągnięcie, a i tych ostatnich nie było znowu tak dużo. Tym razem przyszło mi się mierzyć z opowieścią nie tyle nierówną, co pełną sprzecznych cech; w równym stopniu dobrą, jak i złą. Tak jak wspominałam na początku, jeszcze przed lekturą miałam masę lęków dotyczących fabuły i niestety muszę powiedzieć, że większość z nich wyraźnie się potwierdziła – po dramatycznych, ciężkich, trudnych wydarzeniach autorka serwuje nam skrajnie optymistyczną wizję, która jest nierealna, nieautentyczna i kompletnie kłóci się z dotychczasową (bardzo dobrą skądinąd) kreacją postaci. Dwoje bohaterów tak zniszczonych psychicznie jak Caleb i Livvie zaczyna wszystko od nowa z mocnym postanowieniem poprawy i od tej pory żyją razem, długo i (prawie zawsze) szczęśliwie. Owszem, znajdziemy tu sceny, w których Caleb traci nad sobą panowanie, a relacja postaci nie zawsze jest cukierkowa, jednak ogólny zarys i kierunek, w jakim to wszystko zmierza, stawia pod znakiem zapytania jakąkolwiek autentyczność.
Nie jest jednak tak, że autorka nagle, z książki na książkę zmieniła się w E.L. James i zaserwowała nam kompletną tragedię na wszystkich możliwych polach; wręcz przeciwnie – w wielu miejscach widać wyraźnie charakterystyczny literacki rys, który znamy z poprzednich części cyklu. Autorka dobrze poradziła sobie z inną perspektywą wydarzeń, a sposób wypowiedzi Caleba sprawił, że książka wywołała we mnie sporo emocji (niekoniecznie pozytywnych, ale na tyle silnych, żebym potrafiła je docenić). Na plus należy zaliczyć również to, że nie przekreśliła wszystkich doświadczeń, jakie zaserwowała własnym bohaterom. O ile w poprzedniej części dokonana została wiwisekcja duszy Livvie, o tyle w tej czytelnik ma okazję przyjrzeć się bliżej przeszłości i teraźniejszości Caleba, który wcale nie jest wolny od wewnętrznych demonów. Widzimy wyraźnie, jak zmaga się ze swoimi doświadczeniami i próbuje panować nad odczuciami; mamy szansę obserwować jego trudności z emocjami i przerażające sposoby na ich rozładowywanie. Przed czytelnikiem zostaje odkryta wewnętrzne starcie bohatera między dwiema tożsamościami – tą uśpioną, która mogła się rozwinąć z potencjału dziecka przed porwaniem, oraz tą, która ukształtowała się w wyniku wielu ciężkich doświadczeń w okresie adolescencji.
Na pewno Smak ciemności odbiega poziomem od poprzednich części cyklu, jednak i tak jest znacznie lepszy, niż się spodziewałam. Brak tu może charakterystycznego, duszącego klimatu, jednak zachowany został dobry poziom konstrukcji postaci. Jeśli nie przeszkadza Wam mocno kulejące prawdopodobieństwo życiowe lub po prostu macie potrzebę zrównoważenia tej ciężkiej opowieści pozytywnym zakończeniem, powinniście być zadowoleni. W przeciwnym wypadku możecie czuć lekki niedosyt, który jednak warto przejść w obliczu wspaniałych doświadczeń, jakie daje The Dark Duet jako całość. Mimo słabego finału wciąż polecam tę serię jako najlepszy i (tak czy inaczej, co mówię z pełną świadomością) najmniej naiwny erotyk, jaki miałam okazję czytać. To opowieść trudna, wielowymiarowa i bardzo obciążająca psychicznie, ale, jak podkreślałam wielokrotnie, warta każdej poświęconej na nią chwili.
Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie wydawnictwu Czwarta Strona.
Premiera 3 lutego!
Dotyk ciemności | Zapach ciemności | Smak ciemności
~*~
Dobra, pewnie wszyscy już to widzieli, ale i tak nie mogę się powstrzymać, żeby nie pochwalić się także i tu - na okładce "Smaku ciemności" znajdziecie moją osobistą rekomendację, pochodzącą z recenzji części drugiej. Jestem zachwycona! <3
piątek, 29 stycznia 2016
J.K. Johansson – „Venla”
Po zakończeniu drugiego tomu z dumą obnosiłam się z tym, że wytrwałam (wiem, że niektórzy dali sobie spokój już po części pierwszej); chyba doczekałam się kary za swoją pychę. Finał trylogii absolutnie nie spełnił moich oczekiwań, a potencjał, jaki w nim zauważyłam, został całkowicie zmarnowany.
Moja relacja z trylogią Miasteczko Palokaski była burzliwa i bardzo nierówna. Pierwszy tom najpierw mnie zaciekawił, by chwilę później naprawdę mocno zawieść; drugi natomiast dał nadzieję, że ta opowieść może mieć naprawdę niezły sens. Obie części pokazały zarówno pozytywną, jak i negatywną stronę historii, niestety w ostatniej uwydatnia się głównie ta druga. Prezentowane wydarzenia, choć jasno zmierzają do nieubłaganego końca, rozgrywają się za szybko, a samo rozwikłanie zagadek jest nie tylko nieprawdopodobne, ale bardzo słabo opisane. Wątki splatają się sprawnie, jednak ich wyjaśnienie nie jest w żadnym stopniu satysfakcjonujące. Bohaterowie, choć mieli wszelki potencjał, by stać się charakterystycznymi, mocnymi postaciami, nie doczekali się należytej wnikliwości ze strony autorów. Ich historie również pozostają niedopowiedziane.
Jak to bywa w skandynawskich kryminałach (np. u Monsa Kallentofta), głównej sprawie towarzyszy tło dotyczące międzynarodowego, a czasem wręcz globalnego problemu społecznego. Nie inaczej jest tym razem – z oczywistych względów nie mogę zdradzić, o jaką konkretnie sprawę chodzi, ale jest ona związana z dość powszechnym zjawiskiem, w dodatku całkiem „na czasie”. Szkoda, że i ten aspekt nie został do końca przemyślany i należycie wykorzystany, bo potencjał tematu jest naprawdę spory. Niestety, zamiast skupić się na nagięciu kilku faktów i rozpisaniu spójnej historii w oparciu o powszechną wiedzę, autorzy woleli stworzyć opowieść całkowicie nieprawdopodobną, w dodatku sztucznie zakrojoną na niemal całą Europę.
Na początku miałam w głowie myśl, że książka lepiej by wypadła, gdyby nie była podzielona na części – wtedy można by mówić, że ma aspekty mocniejsze i słabsze, że się rozwija bądź traci, no i odpadłby aspekt czytelników, którzy zrezygnowali po przeczytaniu Laury. Objętość książek również byłaby tutaj argumentem „za”. Niestety, gdy skończyłam czytać Venlę, zrozumiałam, że tej opowieści mógłby pomóc jedynie gruntowny remont – przebudowanie wątków, pozamykanie spraw, uargumentowanie wszystkich śmierci i umotywowanie działań bohaterów. Dopiero wtedy można by powiedzieć, że to opowieść warta przeczytania; w takim kształcie niestety mnie przyniosła jedynie rozczarowanie.
Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Literackiemu.
Moja relacja z trylogią Miasteczko Palokaski była burzliwa i bardzo nierówna. Pierwszy tom najpierw mnie zaciekawił, by chwilę później naprawdę mocno zawieść; drugi natomiast dał nadzieję, że ta opowieść może mieć naprawdę niezły sens. Obie części pokazały zarówno pozytywną, jak i negatywną stronę historii, niestety w ostatniej uwydatnia się głównie ta druga. Prezentowane wydarzenia, choć jasno zmierzają do nieubłaganego końca, rozgrywają się za szybko, a samo rozwikłanie zagadek jest nie tylko nieprawdopodobne, ale bardzo słabo opisane. Wątki splatają się sprawnie, jednak ich wyjaśnienie nie jest w żadnym stopniu satysfakcjonujące. Bohaterowie, choć mieli wszelki potencjał, by stać się charakterystycznymi, mocnymi postaciami, nie doczekali się należytej wnikliwości ze strony autorów. Ich historie również pozostają niedopowiedziane.
Jak to bywa w skandynawskich kryminałach (np. u Monsa Kallentofta), głównej sprawie towarzyszy tło dotyczące międzynarodowego, a czasem wręcz globalnego problemu społecznego. Nie inaczej jest tym razem – z oczywistych względów nie mogę zdradzić, o jaką konkretnie sprawę chodzi, ale jest ona związana z dość powszechnym zjawiskiem, w dodatku całkiem „na czasie”. Szkoda, że i ten aspekt nie został do końca przemyślany i należycie wykorzystany, bo potencjał tematu jest naprawdę spory. Niestety, zamiast skupić się na nagięciu kilku faktów i rozpisaniu spójnej historii w oparciu o powszechną wiedzę, autorzy woleli stworzyć opowieść całkowicie nieprawdopodobną, w dodatku sztucznie zakrojoną na niemal całą Europę.
Na początku miałam w głowie myśl, że książka lepiej by wypadła, gdyby nie była podzielona na części – wtedy można by mówić, że ma aspekty mocniejsze i słabsze, że się rozwija bądź traci, no i odpadłby aspekt czytelników, którzy zrezygnowali po przeczytaniu Laury. Objętość książek również byłaby tutaj argumentem „za”. Niestety, gdy skończyłam czytać Venlę, zrozumiałam, że tej opowieści mógłby pomóc jedynie gruntowny remont – przebudowanie wątków, pozamykanie spraw, uargumentowanie wszystkich śmierci i umotywowanie działań bohaterów. Dopiero wtedy można by powiedzieć, że to opowieść warta przeczytania; w takim kształcie niestety mnie przyniosła jedynie rozczarowanie.
Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Literackiemu.
Laura | Noora | Venla
~*~
~*~
Kochani, korzystając z okazji, że jesteśmy jakoś w okolicy półmetku naszego konkursu, chciałam Wam o nim przypomnieć i zachęcić do udziału - wystarczy, że opowiecie nam (krócej lub dłużej) o organizacji swojej biblioteczki, a otrzymacie możliwość wygrania aż sześciu nagród, bo w puli są cztery książki i dwie gry. Po szczegóły zapraszam Was do posta konkursowego, czyli tutaj (klik).
czwartek, 28 stycznia 2016
Monika Małucha – „Cyrk na kółkach”
Jestem szczęściarą, bo od dziecka uwielbiałam język polski ze wszystkimi jego meandrami, dzięki czemu nie sprawiał mi on większych trudności. Czytanie, pisanie, rozumienie słów, recytacje – żaden z tych elementów nigdy nie był mi straszny. Nie pamiętam, kiedy dokładnie zaczęłam rozumieć sens powiedzeń i przysłów, ale wiem na pewno, że bardzo je lubiłam. Chyba zostało mi to do dzisiaj, bo gdy zaczynam naukę nowego języka obcego, to właśnie związki frazeologiczne interesują mnie najbardziej, stanowią bowiem połączenie specyfiki danego języka z uniwersalnymi myślami.
Mówię o tym, ponieważ całkiem niedawno wpadła mi w oko publikacja właśnie na ten temat. Gdy zamawiałam swój egzemplarz, byłam przekonana, że to po prostu zestaw ćwiczeń polonistycznych – coś w stylu tych, które kiedyś można było kupić w kioskach, wiecie, zawartych w ogólnoedukacyjnych gazetkach dla dzieci. Nie do końca miałam rację, ale to, co otrzymałam podoba mi się nawet bardziej. Owszem, jest to zestaw zadań, ale ukierunkowanych na jeden, konkretny temat – poznawanie polskich frazeologizmów.
Konstrukcja książki jest bardzo przyjemna. Przede wszystkim zestaw zadań wyposażony jest w twardą podkładkę na końcu (jak na przykład w Inwazji Bazgrołów), dzięki której dziecko może z niego korzystać praktycznie w każdych warunkach. Kartki zadrukowane są jednostronnie, a papier jest gruby i sztywny, więc Cyrkowi… nie straszne nawet kolorowe mazaki. Jeśli chodzi o same zadania, mamy tutaj naprawdę dużą różnorodność: dokańczanie rysunków i samodzielne ich tworzenie, labirynty, krzyżówki, zagadki, połącz kropki, znajdź różnice… – każda z tych aktywności ilustruje w jakiś sposób jeden popularny frazeologizm. Obrazki same w sobie są czarno-białe, więc każdy z nich dodatkowo może służyć do pokolorowania.
Cyrk na kółkach spełnia dwa główne zadania – bawi i uczy jednocześnie, a to dla mnie bardzo ważne i cenne połączenie. Podczas wykonywania zadań dziecko nie tylko ćwiczy rękę i poszerza swoją wiedzę, ale także uczy się prostych metafor i tego, jak nimi operować. Poszczególne strony zawierają proste wytłumaczenie danego związku frazeologicznego, które, jeśli zachodzi taka potrzeba, możemy rozbudować i ubarwić, aby ułatwić dziecku zrozumienie. Generalnie jednak nie powinno być problemów, bo w większości przypadków otrzymujemy do pomocy ilustracje, które doskonale obrazują sens danego zwrotu. To naprawdę świetny zestaw zadań aktywizujących, które mogę z całego serca polecić.
Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Nasza Księgarnia.
środa, 27 stycznia 2016
J.K. Rowling – „Harry Potter i Kamień Filozoficzny”
Jakiś czas temu zupełnym przypadkiem obejrzałam w telewizji spory fragment V części Harry’ego Pottera. Z radością przyglądałam się znanym postaciom i obserwowałam ich poczynania, zdziwiłam się jednak, jak mało pamiętam – nazwisk, zdarzeń, dialogów… Wstyd! Pomyślałam, że może warto byłoby przypomnieć sobie cykl i zmierzyć się wreszcie z konfrontacją tego, jak go zapamiętałam, z faktami. Jak oceniam tę opowieść po 8 latach przerwy? Czy nadal jest dla mnie tak magiczna, jak to było do tej pory?
Nie chciałabym przyglądać się bliżej fabule, bo mam pełną świadomość, że większość z nas po prostu ją zna, a przynajmniej kojarzy – z filmów, popkultury, od znajomych lub z samych książek. Harry Potter to rozgrywająca się w magicznym świecie opowieść o chłopcu, który zdołał oprzeć się magii potężnego czarnoksiężnika, mimo że był wówczas niemowlęciem. Tytułowy bohater wychowuje się jako sierota w domu ciotki i wuja, daleki od własnej sławy, nieświadomy zakorzenionych w nim możliwości i umiejętności. Jego trudne, samotne życie zmienia dopiero otrzymany w wieku 11 lat list, w którym znajduje się zaproszenie do nauki w Hogwarcie – Szkole Magii i Czarodziejstwa. Wraz z rozpoczęciem edukacji przed Harrym otwiera się mnóstwo perspektyw, a także wielka, pełna niebezpieczeństw przygoda, którą czytelnicy obserwować będą przez 7 tomów opowieści.
W ponownym zetknięciu z pierwszym tomem zdziwiły mnie dwie rzeczy. Od czasu, gdy zaczytywałam się w Harrym Potterze minęło wiele lat, a przez moje życie przewinęło się naprawdę sporo książek – tych dobrych, ale też niestety tych naprawdę kiepskich. Nie jestem wielkim krytykiem, czytam i lubię naprawdę różne teksty, ale siłą rzeczy mój gust uległ zmianie, przynajmniej w jakimś stopniu. Tym bardziej zaskoczyło mnie, że Harry Potter napisany jest w tak dobry sposób – narracja jest bogata i bardzo dopracowana, a czyta się niesamowicie przyjemnie. Spodziewałam się sposobu pisania z książek dla dzieci, w najlepszym wypadku z młodzieżówek, a tu proszę, otrzymałam znacznie więcej. Drugim zaskoczeniem jest wartkość akcji – większość wydarzeń rozgrywa się w zawrotnym tempie, a rozdziały są krótkie i dynamiczne. Nie jest to w żadnym stopniu wada, ale muszę przyznać, że wcześniej zupełnie tego nie zauważyłam.
Jak widzicie na zdjęciu, miałam przyjemność powrócić do tej opowieści w nowej, ilustrowanej otoczce. O tym wydaniu, choć jest stosunkowo młode, powiedziano już wiele, a i ja niczego nowego nie dodam – wystarczy spojrzeć, książka broni się sama. Jim Kay otrzymał trudne zadanie zobrazowania opowieści, która od lat ma swoją wizualizację w umysłach wielu ludzi na całym świecie i poradził sobie z tym wyzwaniem po prostu perfekcyjnie. Ilustracje są wypadkową obrazów, które znamy z małych, początkowych grafik w książkach oraz z wersji filmowych, a każda z nich jest idealnie dobrana do opisywanego fragmentu. Wszystkie są bogate i utrzymane w lekko baśniowej konwencji, choć raczej w starym stylu – wiele z nich jest naprawdę mrocznych, ale przy tym niesamowicie klimatycznych. Poza tym znajdziemy tutaj grafiki różnorodne - bogate, szczegółowe sceny (jak na przykład ta na peronie 9 i ¾ ), klimatyczne krajobrazy (moim faworytem jest ten towarzyszący pierwszej lekcji quidditcha), a także piękne portrety, uwzględniające charakterystykę postaci.
Gdyby ktoś spytał mnie dziś, czy nadal uważam Harry’ego Pottera za książkę wybitną, bez wahania odpowiedziałabym, że tak. Wracając do cyklu odnalazłam w nim dokładnie te emocje, które towarzyszyły mi podczas pierwszej lektury. Odkrywanie na nowo tego tomu było dla mnie jak spotkanie z dawno niewidzianymi przyjaciółmi, którzy powitali mnie w swoich progach z otwartymi ramionami. Może ja zmieniłam się bardzo, ale te książki w moich oczach nic a nic. No, może odrobinę za sprawą nowego wydania… Ale to zmiana wyłącznie na plus! Do niedawna zastanawiałam się po co komu taka wersja z ilustracjami, ale wystarczyło jedno pobieżne przejrzenie książki, by po prostu się w niej zakochać. Jestem przekonana, że taka wersja ucieszy zarówno młodych odbiorców, jak i nas, pokolenie Harry’ego Pottera.
Za możliwość zrecenzowania książki dziękuję bardzo wydawnictwu Media Rodzina.
wtorek, 26 stycznia 2016
George R.R. Martin, Gardner Dozois – „Łotrzyki”
Jak świat światem czytelnicy i kinomaniacy uwielbiają łotrzyków – choć wielu się do tego nie przyznaje, przeżywają dzięki nim całą masę emocji. Charyzmatyczny szwarccharakter lub niecny bohater pozytywny potrafi wywołać sprzeczne odczucia: od zachwytu, aż po czystą i nieskrywaną złość, a nie rzadko również jest w stanie „zrobić” cały tekst, zwłaszcza gdy jego rola jest bardzo znacząca. Nie będę ukrywała – uwielbiam takie postaci i zawsze z zapałem obserwuję ich poczynania, dlatego też nie mogłam sobie odpuścić okazji do poznania całego szeregu spojrzeń na ich właśnie temat.
W kolejnej po Niebezpiecznych kobietach odsłonie antologii pod patronatem Georga R.R. Martina odnajdziemy 21 nazwisk mniej lub bardziej znanych twórców z różnych gatunków – od klasycznego fantasy, poprzez science fiction i horror, aż do realizmu z elementami nadprzyrodzonymi. Osobiście nie czytałam jak dotąd tekstów żadnego z występujących tu autorów (tak, tak, dobrze przeczytaliście: nie znam Pieśni Lodu i Ognia, cykl o niecnych dżentelmenach czy Pół króla to raczej sylwkowe domeny, a książki do których mi najbliżej – Mroczny zakątek i Zaginiona dziewczyna – od kilku miesięcy grzecznie czekają na swoją kolej na rosnącym stosisku), podeszłam więc do każdego jak do czystej, niezapisanej karty. Nie odkryję Ameryki jeśli powiem, że poziom tekstów zawartych w tej antologii jest zróżnicowany. Tak to już bywa – gdy autorów jest wielu, nie wszyscy będą reprezentowali jeden, bardzo wysoki poziom. Co ciekawe, najbardziej skusiły mnie opowiadania autorów, których już kojarzyłam, choć nie byli oni najbardziej znanymi z puli: Rothfussa, Swanwicka czy Gillian Flynn, której opowiadanie wciągnęło mnie właściwie od samego początku, mimo że klimat stanowił w nim właściwie kwestię drugorzędną.
Na naszym blogu antologie zdecydowanie są po stronie Sylwka, ale tym razem to ja miałam okazję przekonać się o pewnej ważnej ich zalecie, którą tak często podkreśla – inspiracji. Opowiadania wielu autorów należą do szerszego uniwersum, a dzięki takim zbiorom mamy okazję się nimi zainteresować. Dokładnie to zjawisko spotkało mnie w przypadku tekstu Joe R. Landsdale’a – wykreowany przez niego świat Hapa i Leonarda niesamowicie mi się spodobał i na pewno będę chciała poznać go na szerszą skalę. Odkryłam też kilka nazwisk twórców, co do których jestem pewna, że mogę z czystym sumieniem sięgać po ich książki, a to zawsze się przydaje, gdy ma się ochotę na lekturę czegoś całkiem nowego.
O antologiach takich jak ta można mówić wiele: że schematyczne, że wielkie nazwiska nie spełniają oczekiwań… Tematem zbioru są, jak nietrudno się domyślić, postaci łotrzyków i faktycznie autorzy wzięli sobie ten motyw do serca. Podeszli do zadania poważnie, a niektórzy nawet nazbyt, bo w wielu tekstach z antologii można znaleźć ten sam schemat i różne wariacje na jego temat. Nie jest to zaleta, gdy chcemy czytać kilka opowiadań ciągiem – po kilku możemy poczuć się nieco znudzeni. Z drugiej strony nie spodziewałam się po autorach jakiejś szalonej kreatywności… Gdybym miała oceniać tę antologię, powiem, że całkiem się spodobało, a warto zaznaczyć, że nie jestem fanką wszelkich zbiorów. Uwielbiam za to łotrzyków i to spotkanie z nimi będę zaliczać do bardzo, bardzo udanych.
Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie wydawnictwu Zysk i S-ka.
W kolejnej po Niebezpiecznych kobietach odsłonie antologii pod patronatem Georga R.R. Martina odnajdziemy 21 nazwisk mniej lub bardziej znanych twórców z różnych gatunków – od klasycznego fantasy, poprzez science fiction i horror, aż do realizmu z elementami nadprzyrodzonymi. Osobiście nie czytałam jak dotąd tekstów żadnego z występujących tu autorów (tak, tak, dobrze przeczytaliście: nie znam Pieśni Lodu i Ognia, cykl o niecnych dżentelmenach czy Pół króla to raczej sylwkowe domeny, a książki do których mi najbliżej – Mroczny zakątek i Zaginiona dziewczyna – od kilku miesięcy grzecznie czekają na swoją kolej na rosnącym stosisku), podeszłam więc do każdego jak do czystej, niezapisanej karty. Nie odkryję Ameryki jeśli powiem, że poziom tekstów zawartych w tej antologii jest zróżnicowany. Tak to już bywa – gdy autorów jest wielu, nie wszyscy będą reprezentowali jeden, bardzo wysoki poziom. Co ciekawe, najbardziej skusiły mnie opowiadania autorów, których już kojarzyłam, choć nie byli oni najbardziej znanymi z puli: Rothfussa, Swanwicka czy Gillian Flynn, której opowiadanie wciągnęło mnie właściwie od samego początku, mimo że klimat stanowił w nim właściwie kwestię drugorzędną.
Na naszym blogu antologie zdecydowanie są po stronie Sylwka, ale tym razem to ja miałam okazję przekonać się o pewnej ważnej ich zalecie, którą tak często podkreśla – inspiracji. Opowiadania wielu autorów należą do szerszego uniwersum, a dzięki takim zbiorom mamy okazję się nimi zainteresować. Dokładnie to zjawisko spotkało mnie w przypadku tekstu Joe R. Landsdale’a – wykreowany przez niego świat Hapa i Leonarda niesamowicie mi się spodobał i na pewno będę chciała poznać go na szerszą skalę. Odkryłam też kilka nazwisk twórców, co do których jestem pewna, że mogę z czystym sumieniem sięgać po ich książki, a to zawsze się przydaje, gdy ma się ochotę na lekturę czegoś całkiem nowego.
O antologiach takich jak ta można mówić wiele: że schematyczne, że wielkie nazwiska nie spełniają oczekiwań… Tematem zbioru są, jak nietrudno się domyślić, postaci łotrzyków i faktycznie autorzy wzięli sobie ten motyw do serca. Podeszli do zadania poważnie, a niektórzy nawet nazbyt, bo w wielu tekstach z antologii można znaleźć ten sam schemat i różne wariacje na jego temat. Nie jest to zaleta, gdy chcemy czytać kilka opowiadań ciągiem – po kilku możemy poczuć się nieco znudzeni. Z drugiej strony nie spodziewałam się po autorach jakiejś szalonej kreatywności… Gdybym miała oceniać tę antologię, powiem, że całkiem się spodobało, a warto zaznaczyć, że nie jestem fanką wszelkich zbiorów. Uwielbiam za to łotrzyków i to spotkanie z nimi będę zaliczać do bardzo, bardzo udanych.
Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie wydawnictwu Zysk i S-ka.
poniedziałek, 25 stycznia 2016
Sylwia Kubryńska – „Kobieta dość doskonała”
Muszę przyznać, że premiera tej książki jakoś kompletnie mi umknęła. Zupełnie nie dostrzegłam, że taki tekst, o bądź co bądź interesującym mnie temacie, w ogóle pojawił się na rynku i tym samym nie miałam szansy przyjrzeć mu się bliżej. Dopiero niedawno usłyszałam o tym tytule, a fakt, że wspomniała o nim jedna ze znanych polskich feministek, od razu zwrócił moją uwagę. Postanowiłam sprawdzić, co też Sylwia Kubryńska ma do przekazania swoim czytelnikom.
Książka jest zapisem życia przeciętnej kobiety, Polki, która staje naprzeciw standardowym codziennym wyzwaniom. Od dziecka karmiona jest stereotypami, a niesprawiedliwość, jakiej doświadcza, odbija się szerokim echem na jej funkcjonowaniu. Bohaterka mierzy się ze zwyczajnymi dylematami – przeżywa pierwszą miłość, rozczarowania, poszukuje tożsamości, zostaje matką… Z jednej strony to postać uniwersalna, z drugiej zaś – naznaczona kilkoma bardzo indywidualnymi doświadczeniami, których nie da się przenieść na ogół społeczeństwa. Gdzieś w tle wydarzeń odnajdziemy Polskę okresu przemian i odbicie myślenia charakterystycznego dla tamtych lat, choć niejednokrotnie wcale nie czujemy się obco w prezentowanym świecie.
Kiedy brałam do ręki tę książkę, spodziewałam się mocnej i kontrowersyjnej opowieści z wyraźnym dodatkiem ideologicznym. Wrażenie to spotęgował wstęp – zestawienie cytatu z poradnika dobrej żony (The Good Wife’s Guide) z 1955 roku z tezą, że jedyne zmiany, jakie dokonały się w świecie kobiet od tego czasu, to większa liczba obowiązków. Tym bardziej zdziwił mnie fakt, jak bardzo wyważona i zwyczajna jest opisywana przez Kubryńską historia. Mimo kilku mocniejszych żartów tak naprawdę mamy tu do czynienia z feminizmem w wersji light – lekkim, i choć chwilami gorzkim, to nadal bardzo przyjemnym w odbiorze. Dostaje się tu obu płciom (może nie po równo, ale zawsze), a głównym celem krytyki autorki zdają się być przekonania panujące w społeczeństwie i związane z nimi naciski.
Podczas lektury powieści odnalazłam w niej dwie główne myśli. Pierwsza, związana ze wspomnianym wstępem, dotyczy tego, jak trudno jest w dzisiejszych czasach być kobietą idealną. Nie dość, że do obowiązków związanych z domem i dziećmi doszły te (ciężko wywalczone) dotyczące kariery zawodowej, to jeszcze ze wszystkich stron jesteśmy poddawane przeróżnym naciskom. Mamy się kształcić i pracować, skoro już mamy tę wspaniałą możliwość, starsze pokolenia namawiają nas do zdobywania wiedzy i uniezależniania się od mężczyzn, a te z nas, które decydują się pozostać w swoich czterech ścianach, zrazu okrzykiwane są kurami domowymi. Z drugiej strony, gdy jako matki próbujemy godzić życie rodzinne i zawodowe, jesteśmy rozliczane z każdego zachowania i poddawane ciągłej krytyce, bo czasu poświęcanego dzieciom zawsze jest za mało. W tym momencie docieramy do drugiej myśli, która najbardziej widoczna jest w zakończeniu – wnioskiem jest płynące z książki przekonanie, że winno się odrzucić wszelkie oczekiwania i zawsze pozostawać sobą.
Niestety, pomiędzy tymi dwiema zacnymi myślami znajduje się całkiem sporo tekstu, który nie zawsze dał radę jakoś niesamowicie mnie porwać. Chwilami lekko się nudziłam, a w kilku miejscach zabrakło mi literackiego pazura. Może to wynik niedawnego kontaktu z mocnym piórem Marie-Morgane Le Moël, ale Kubryńska wydała mi się w swoim pisaniu nierówna – raz zachwycająca, a chwilę później nie do końca wciągająca. Nie zmienia to jednak faktu, że tekst sam w sobie przypadł mi do gustu i na pewno odnalazłam w nim wiele ciekawych, prawdziwych i bardzo trafnych myśli. Ze względu na lekkość może to być opowieść zarówno dla mężczyzn, jak i kobiet, jeśli tylko są gotowi do spojrzenia z dystansem na panującą wokół sytuację.
Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie wydawnictwu Czwarta Strona.
Książka jest zapisem życia przeciętnej kobiety, Polki, która staje naprzeciw standardowym codziennym wyzwaniom. Od dziecka karmiona jest stereotypami, a niesprawiedliwość, jakiej doświadcza, odbija się szerokim echem na jej funkcjonowaniu. Bohaterka mierzy się ze zwyczajnymi dylematami – przeżywa pierwszą miłość, rozczarowania, poszukuje tożsamości, zostaje matką… Z jednej strony to postać uniwersalna, z drugiej zaś – naznaczona kilkoma bardzo indywidualnymi doświadczeniami, których nie da się przenieść na ogół społeczeństwa. Gdzieś w tle wydarzeń odnajdziemy Polskę okresu przemian i odbicie myślenia charakterystycznego dla tamtych lat, choć niejednokrotnie wcale nie czujemy się obco w prezentowanym świecie.
Kiedy brałam do ręki tę książkę, spodziewałam się mocnej i kontrowersyjnej opowieści z wyraźnym dodatkiem ideologicznym. Wrażenie to spotęgował wstęp – zestawienie cytatu z poradnika dobrej żony (The Good Wife’s Guide) z 1955 roku z tezą, że jedyne zmiany, jakie dokonały się w świecie kobiet od tego czasu, to większa liczba obowiązków. Tym bardziej zdziwił mnie fakt, jak bardzo wyważona i zwyczajna jest opisywana przez Kubryńską historia. Mimo kilku mocniejszych żartów tak naprawdę mamy tu do czynienia z feminizmem w wersji light – lekkim, i choć chwilami gorzkim, to nadal bardzo przyjemnym w odbiorze. Dostaje się tu obu płciom (może nie po równo, ale zawsze), a głównym celem krytyki autorki zdają się być przekonania panujące w społeczeństwie i związane z nimi naciski.
Podczas lektury powieści odnalazłam w niej dwie główne myśli. Pierwsza, związana ze wspomnianym wstępem, dotyczy tego, jak trudno jest w dzisiejszych czasach być kobietą idealną. Nie dość, że do obowiązków związanych z domem i dziećmi doszły te (ciężko wywalczone) dotyczące kariery zawodowej, to jeszcze ze wszystkich stron jesteśmy poddawane przeróżnym naciskom. Mamy się kształcić i pracować, skoro już mamy tę wspaniałą możliwość, starsze pokolenia namawiają nas do zdobywania wiedzy i uniezależniania się od mężczyzn, a te z nas, które decydują się pozostać w swoich czterech ścianach, zrazu okrzykiwane są kurami domowymi. Z drugiej strony, gdy jako matki próbujemy godzić życie rodzinne i zawodowe, jesteśmy rozliczane z każdego zachowania i poddawane ciągłej krytyce, bo czasu poświęcanego dzieciom zawsze jest za mało. W tym momencie docieramy do drugiej myśli, która najbardziej widoczna jest w zakończeniu – wnioskiem jest płynące z książki przekonanie, że winno się odrzucić wszelkie oczekiwania i zawsze pozostawać sobą.
Niestety, pomiędzy tymi dwiema zacnymi myślami znajduje się całkiem sporo tekstu, który nie zawsze dał radę jakoś niesamowicie mnie porwać. Chwilami lekko się nudziłam, a w kilku miejscach zabrakło mi literackiego pazura. Może to wynik niedawnego kontaktu z mocnym piórem Marie-Morgane Le Moël, ale Kubryńska wydała mi się w swoim pisaniu nierówna – raz zachwycająca, a chwilę później nie do końca wciągająca. Nie zmienia to jednak faktu, że tekst sam w sobie przypadł mi do gustu i na pewno odnalazłam w nim wiele ciekawych, prawdziwych i bardzo trafnych myśli. Ze względu na lekkość może to być opowieść zarówno dla mężczyzn, jak i kobiet, jeśli tylko są gotowi do spojrzenia z dystansem na panującą wokół sytuację.
Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie wydawnictwu Czwarta Strona.
sobota, 23 stycznia 2016
Rowan Coleman – „Słowa pamięci”
Mimo wielu życiowych perturbacji Claire jest kobietą spełnioną – ma pracę, w której się realizuje, dwie córki, które bardzo kocha, a po latach bycia samotną matką u jej boku stanął niezwykły, wręcz idealny mężczyzna. Obraz jest wspaniały i tym bardziej szokuje rysa, która pojawia się na nim, gdy kobieta otrzymuje lekarską diagnozę – problemy z pamięcią, które ma, to nie przemęczenie, a Alzheimer o wczesnym początku. Choroba postępuje dużo szybciej, niż zakładano, a do problemów zdrowotnych dochodzą te rodzinne, związane z sytuacją starszej córki. Czy jest szansa, aby Claire mogła oddziaływać na życie rodzinne, skoro z każdym dniem jej stan się pogarsza?
Choć książka jest reklamowana jako tekst o chorobie Alzheimera, znajdziemy tu kilka innych tematów, które są fabularnie równorzędne, jeśli nie ważniejsze. Słowa pamięci to powieść obyczajowa, która pokazuje zależności w rodzinie i siłę schematów, które ujawniają się w kolejnych pokoleniach mimo prób odżegnania się on nich i zmiennych warunków środowiskowych. To także powieść o sile kobiet i ich wzajemnych relacjach. Życie przedstawicielek płci żeńskiej, wybory, przed którymi stają i ich konsekwencje, z których bohaterki często nie zdają sobie sprawy – wszystko to jest niezwykle ważną płaszczyzną tej powieści. Autorka stworzyła ciekawy i autentyczny splot zależności pomiędzy postaciami, siatkę wpływów, które ukształtowały poszczególne bohaterki, a także system różnic i podobieństw między trzema pokoleniami kobiet. Z jednej strony jest to opowieść o pułapce schematów, z drugiej zaś – o drogach ich porzucania dzięki podejmowaniu odważnych decyzji..
Jeśli chodzi o fabułę powieści, to, jak widać, oprócz samej choroby Claire mamy tu również wiele wątków pobocznych. Na opowieść składają się wydarzenia w czasie rzeczywistym w narracji pierwszoosobowej różnych postaci oraz wpisy członków rodziny we wspólnym zeszycie wspomnień. Choć w wielu punktach Słowa pamięci są podobne do Motyla, warto pamiętać, że powieść Rowan Coleman to książka przede wszystkim obyczajowa. Mniej jest tu scen dramatycznych, choć całość obliczona jest na wzbudzanie emocji – zarówno pozytywnych, jak i negatywnych. Bohaterowie są milsi, bardziej zaangażowani, po prostu „lepsi”, a przez to zdecydowanie mniej autentyczni. To samo z resztą tyczy się wątków fabularnych – ich rozwiązania są kompletnie cukierkowe. Muszę jednak przyznać, że pewien zagadkowy wątek, choć przejrzałam go dość szybko, był naprawdę uroczy. Pytanie tylko, czy o taki efekt w tej książce chodziło.
Zauważyłam, że im dłużej myślę o tej książce, tym bardziej przeciętnie ją odbieram. Podczas lektury byłam względnie zadowolona i do tej pory uważam, że to całkiem przyjemna opowieść – może nieco przesłodzona i wyidealizowana, ale z drugiej strony wyzwalająca wiele różnorodnych emocji. To obyczajowa, wielowymiarowa historia na całkiem niezłym poziomie, która doskonale spełnia swoją podstawową funkcję – pobudza czytelnika. Choroba jest tu tylko tłem, narzędziem do wywołania odczuć, dostarcza bowiem silnych bodźców, jednak nie stanowi jedynego opisywanego problemu. Pod tym względem Rowan Coleman daleko do Lisy Genovy, której udało się idealnie wyważyć temat, czyniąc z Alzheimera jednego z bohaterów. Słowa pamięci to powieść tylko i aż przejmująca, będę ją jednak wspominała pozytywnie i na pewno polecę kobietom w swoim otoczeniu.
Choć książka jest reklamowana jako tekst o chorobie Alzheimera, znajdziemy tu kilka innych tematów, które są fabularnie równorzędne, jeśli nie ważniejsze. Słowa pamięci to powieść obyczajowa, która pokazuje zależności w rodzinie i siłę schematów, które ujawniają się w kolejnych pokoleniach mimo prób odżegnania się on nich i zmiennych warunków środowiskowych. To także powieść o sile kobiet i ich wzajemnych relacjach. Życie przedstawicielek płci żeńskiej, wybory, przed którymi stają i ich konsekwencje, z których bohaterki często nie zdają sobie sprawy – wszystko to jest niezwykle ważną płaszczyzną tej powieści. Autorka stworzyła ciekawy i autentyczny splot zależności pomiędzy postaciami, siatkę wpływów, które ukształtowały poszczególne bohaterki, a także system różnic i podobieństw między trzema pokoleniami kobiet. Z jednej strony jest to opowieść o pułapce schematów, z drugiej zaś – o drogach ich porzucania dzięki podejmowaniu odważnych decyzji..
Jeśli chodzi o fabułę powieści, to, jak widać, oprócz samej choroby Claire mamy tu również wiele wątków pobocznych. Na opowieść składają się wydarzenia w czasie rzeczywistym w narracji pierwszoosobowej różnych postaci oraz wpisy członków rodziny we wspólnym zeszycie wspomnień. Choć w wielu punktach Słowa pamięci są podobne do Motyla, warto pamiętać, że powieść Rowan Coleman to książka przede wszystkim obyczajowa. Mniej jest tu scen dramatycznych, choć całość obliczona jest na wzbudzanie emocji – zarówno pozytywnych, jak i negatywnych. Bohaterowie są milsi, bardziej zaangażowani, po prostu „lepsi”, a przez to zdecydowanie mniej autentyczni. To samo z resztą tyczy się wątków fabularnych – ich rozwiązania są kompletnie cukierkowe. Muszę jednak przyznać, że pewien zagadkowy wątek, choć przejrzałam go dość szybko, był naprawdę uroczy. Pytanie tylko, czy o taki efekt w tej książce chodziło.
Zauważyłam, że im dłużej myślę o tej książce, tym bardziej przeciętnie ją odbieram. Podczas lektury byłam względnie zadowolona i do tej pory uważam, że to całkiem przyjemna opowieść – może nieco przesłodzona i wyidealizowana, ale z drugiej strony wyzwalająca wiele różnorodnych emocji. To obyczajowa, wielowymiarowa historia na całkiem niezłym poziomie, która doskonale spełnia swoją podstawową funkcję – pobudza czytelnika. Choroba jest tu tylko tłem, narzędziem do wywołania odczuć, dostarcza bowiem silnych bodźców, jednak nie stanowi jedynego opisywanego problemu. Pod tym względem Rowan Coleman daleko do Lisy Genovy, której udało się idealnie wyważyć temat, czyniąc z Alzheimera jednego z bohaterów. Słowa pamięci to powieść tylko i aż przejmująca, będę ją jednak wspominała pozytywnie i na pewno polecę kobietom w swoim otoczeniu.
piątek, 22 stycznia 2016
Piątkomiks nieregularny #5 - "Guardians of the Galaxy (Strażnicy Galaktyki): Kosmiczni Avengers"
Kojarzycie Strażników Galaktyki, prawda? Film o tej drużynie kosmicznych superbohaterów nie przeszedł bez echa, o czym najlepiej wskazują jego wyniki finansowe, więc pewnie większości z Was o uszy obiła się choćby sama nazwa. Nie ma się jednak co oszukiwać: sporo osób poznało drużynę Strażników dopiero dzięki ekranizacji, mimo że przygody różnych składów tej ekipy publikowane były od wielu lat. Pozytywny odbiór filmu zaowocował jednak tym, że teraz i polski czytelnik ma szansę poznać tę grupę. Jesteście ciekawi, jak wyglądają Kosmiczni Avengers?
Ziemianie, choć bardzo by tego chcieli, nie są najbardziej rozwiniętą rasą we wszechświecie. Co więcej, ludzkość od wielu kosmicznych istot dzielą tysiące lat rozwoju technologicznego. Mimo to Ziemia co rusz staje się miejscem rozgrywek międzyplanetarnych, a kluczowe wydarzenia dla całego uniwersum są ściśle powiązane z tą niepozorną planetą. Czemu nasz ojczysty świat jest taki istotny w skali całego wszechświata? I czemu nagle wszyscy przywódcy międzygwiezdnych imperiów i mocarstw uznali, że jakakolwiek ingerencja w sprawy Ziemi jest zakazana, czym narazili planetę na inwazje kosmicznych złoczyńców? Sprawa jest poważna, jednak nasza planeta nie pozostała bez obrony - Strażnicy Galaktyki gotowi są walczyć w jej imieniu.
Pierwszy tom komiksu z pełną stanowczością określiłbym jako “przyjemne czytadło”. Historia w nim przedstawiona jest spójna i nafaszerowana akcją, a w dodatku zamknięta - otrzymujemy określoną opowieść, w ramach której jasno widzimy koniec i początek. Oczywiście nie brak tu niewyjaśnionych wątków, czy pytań, na które czytelnik nie uzyskał odpowiedzi, ale taka jest natura komiksów; jasno jest pokazane, że niniejsza historia to element większego ciągu wydarzeń. Śmiało mogę rzec, że został tu zachowany swoisty balans: dać tyle, żeby potencjalnemu czytelnikowi się to podobało i zachęciło go do dalszej lektury, a jednocześnie nie umieścić tu zbyt wielu zagmatwanych wątków, które mogłyby go zniechęcić. A, jeszcze co do elementów zachęcających - skład drużyny pokrywa się z tym znanym z filmu, a w dodatku dołączył do niego Iron Man. Zatem fani kinowego uniwersum Marvela powinni się tu z łatwością odnaleźć.
Warstwa graficzna komiksu jest bardzo przyjemna dla oka. Zastosowanie dużej ilości żywych kolorów i płynne przechodzenie ich odcieni zdecydowanie oddaje futurystyczny klimat historii dziejącej się w kosmosie, w której nie brak statków kosmicznych, laserów i wybuchów. Sporo jest w tym tomie dużych kadrów, z których aż bije dbałość o detale i szczegóły. Moją uwagę zwróciły też często pojawiające się ujęcia, które koncentrowały się na twarzach bohaterów - zdecydowanie lubię, gdy można z nich odczytać emocje postaci i tutaj wielokrotnie miałem ku temu okazję.
Ciekawym faktem jest to, że tom Strażników Galaktyki został wzbogacony o dodatki w postaci krótkich historii dotyczących bohaterów. Komiks otwiera zeszyt opisujący historię Star-Lorda jako postaci - poznajemy fragment życia jego matki, a także wydarzenia z dzieciństwa, które zapoczątkowały jego drogę do zostania kosmicznym bohaterem. Znajomość tego wszystkiego nie jest potrzebna do czerpania przyjemności z całego tomu, ale z pewnością rozjaśnia pewne aspekty. Z kolei zaraz za główną fabułą czytelnik otrzymuje coś dość nietypowego: Jutrzejsi Avengers to cztery krótkie historyjki poświęcone pozostałym członkom grupy (Iron Man nie został w nich uwzględniony). Moim zdaniem stanowią one swoiste eksperymenty z formą, charakteryzując się za równo nietypową kreską i kolorystyką, jak i specyficznym podejściem do narracji. Żadna z przedstawionych form graficznych nie przypadła mi jednak gustu, zaś fabularnie jedynie historia o Rockecie mnie do siebie przekonała - mimo niewielkich rozmiarów w precyzyjny i gorzki sposób ukazała ona tragizm związanych z tą postacią.
Kosmiczni Avengers zdecydowanie zasługują na uwagę odbiorców - to komiks ciekawy, ale nieprzekombinowany; przystępny dla nowych odbiorców, ale i mogący spokojnie zadowolić fanów. Wydarzenia w nim przedstawione, choć krótkie, pełne są akcji, a w dodatku zachęcają do dłuższej przygody ze Strażnikami. Tak naprawdę jedyne, co obniża moją ocenę tego tomu, to zamieszczone na końcu dodatkowe komiksy o poszczególnych członkach grupy - należy jednak pamiętać, że to tylko bonus, a nie główne danie.
Ziemianie, choć bardzo by tego chcieli, nie są najbardziej rozwiniętą rasą we wszechświecie. Co więcej, ludzkość od wielu kosmicznych istot dzielą tysiące lat rozwoju technologicznego. Mimo to Ziemia co rusz staje się miejscem rozgrywek międzyplanetarnych, a kluczowe wydarzenia dla całego uniwersum są ściśle powiązane z tą niepozorną planetą. Czemu nasz ojczysty świat jest taki istotny w skali całego wszechświata? I czemu nagle wszyscy przywódcy międzygwiezdnych imperiów i mocarstw uznali, że jakakolwiek ingerencja w sprawy Ziemi jest zakazana, czym narazili planetę na inwazje kosmicznych złoczyńców? Sprawa jest poważna, jednak nasza planeta nie pozostała bez obrony - Strażnicy Galaktyki gotowi są walczyć w jej imieniu.
Pierwszy tom komiksu z pełną stanowczością określiłbym jako “przyjemne czytadło”. Historia w nim przedstawiona jest spójna i nafaszerowana akcją, a w dodatku zamknięta - otrzymujemy określoną opowieść, w ramach której jasno widzimy koniec i początek. Oczywiście nie brak tu niewyjaśnionych wątków, czy pytań, na które czytelnik nie uzyskał odpowiedzi, ale taka jest natura komiksów; jasno jest pokazane, że niniejsza historia to element większego ciągu wydarzeń. Śmiało mogę rzec, że został tu zachowany swoisty balans: dać tyle, żeby potencjalnemu czytelnikowi się to podobało i zachęciło go do dalszej lektury, a jednocześnie nie umieścić tu zbyt wielu zagmatwanych wątków, które mogłyby go zniechęcić. A, jeszcze co do elementów zachęcających - skład drużyny pokrywa się z tym znanym z filmu, a w dodatku dołączył do niego Iron Man. Zatem fani kinowego uniwersum Marvela powinni się tu z łatwością odnaleźć.
Warstwa graficzna komiksu jest bardzo przyjemna dla oka. Zastosowanie dużej ilości żywych kolorów i płynne przechodzenie ich odcieni zdecydowanie oddaje futurystyczny klimat historii dziejącej się w kosmosie, w której nie brak statków kosmicznych, laserów i wybuchów. Sporo jest w tym tomie dużych kadrów, z których aż bije dbałość o detale i szczegóły. Moją uwagę zwróciły też często pojawiające się ujęcia, które koncentrowały się na twarzach bohaterów - zdecydowanie lubię, gdy można z nich odczytać emocje postaci i tutaj wielokrotnie miałem ku temu okazję.
Ciekawym faktem jest to, że tom Strażników Galaktyki został wzbogacony o dodatki w postaci krótkich historii dotyczących bohaterów. Komiks otwiera zeszyt opisujący historię Star-Lorda jako postaci - poznajemy fragment życia jego matki, a także wydarzenia z dzieciństwa, które zapoczątkowały jego drogę do zostania kosmicznym bohaterem. Znajomość tego wszystkiego nie jest potrzebna do czerpania przyjemności z całego tomu, ale z pewnością rozjaśnia pewne aspekty. Z kolei zaraz za główną fabułą czytelnik otrzymuje coś dość nietypowego: Jutrzejsi Avengers to cztery krótkie historyjki poświęcone pozostałym członkom grupy (Iron Man nie został w nich uwzględniony). Moim zdaniem stanowią one swoiste eksperymenty z formą, charakteryzując się za równo nietypową kreską i kolorystyką, jak i specyficznym podejściem do narracji. Żadna z przedstawionych form graficznych nie przypadła mi jednak gustu, zaś fabularnie jedynie historia o Rockecie mnie do siebie przekonała - mimo niewielkich rozmiarów w precyzyjny i gorzki sposób ukazała ona tragizm związanych z tą postacią.
Kosmiczni Avengers zdecydowanie zasługują na uwagę odbiorców - to komiks ciekawy, ale nieprzekombinowany; przystępny dla nowych odbiorców, ale i mogący spokojnie zadowolić fanów. Wydarzenia w nim przedstawione, choć krótkie, pełne są akcji, a w dodatku zachęcają do dłuższej przygody ze Strażnikami. Tak naprawdę jedyne, co obniża moją ocenę tego tomu, to zamieszczone na końcu dodatkowe komiksy o poszczególnych członkach grupy - należy jednak pamiętać, że to tylko bonus, a nie główne danie.
wtorek, 19 stycznia 2016
Katarzyna Bonda – „Florystka”
Przyszedł czas na trzecie i ostatnie (przynajmniej póki co) spotkanie z profilerem Hubertem Meyerem. Przygodę z cyklem zdecydowanie mogę zaliczyć do udanych i będę wspominała bardzo pozytywnie, okazało się bowiem, że proza Katarzyny Bondy trafia również do mnie i potrafi sprawić mi sporo literackich przyjemności. Już między pierwszą i drugą częścią zauważyłam zmianę w stylu autorki, a czy również w trzeciej udało jej się jakoś mnie zaskoczyć?
Po popełnionym błędzie Huber Meyer usunął się w cień – porzucił pracę w policji i wyniósł się na kompletne odludzie. Zaniedbał siebie, wszelkie obowiązki i z każdym dniem marnieje, także jako psycholog. Sytuacja zmienia się, gdy jednego dnia do jego samotni docierają aż trzy osoby, w tym znajomy policjant, który, jak się okazuje, potrzebuje pomocy profilera. W Białymstoku zaginęła dość specyficzna dziewczyna, a policjantom brak jakiegokolwiek tropu – nie ma ani ciała, ani żądania okupu, ani śladów, które mogłyby wskazywać na ucieczkę. Sprawa jest ewidentnie bardziej skomplikowana, niż mogłoby się wydawać...
Wielką przyjemnością jest patrzenie, jak z każdą kolejną częścią rozwija się pisarski warsztat autora, a tak właśnie jest w przypadku Katarzyny Bondy. Poznając cykl o Meyerze widziałam bezpośrednio, że jest coraz lepiej, a w części trzeciej autorka doszła do punktu, który mnie zachwycił. Florystka jest idealnie pomiędzy Tylko martwi nie kłamią a Pochłaniaczem i jest to zdecydowanie ten punkt, który dla mnie jest w sam raz – z jednej strony mamy tutaj bardzo dopracowany styl i odejście od typowej fabularnej sztampy (którą lekko trącił początek serii o Meyerze), z drugiej zaś wątki nie są jeszcze tak przesadnie rozbudowane i skomplikowane jak w przypadku cyklu o Saszy Załuskiej. Florystka to zdecydowanie kryminał z tych bogatszych – ma dużo osi akcji, a autorka bardzo mocno wodzi nas za nos – jednak nie ma szans, żebyśmy się w tym świecie pogubili czy też odłożyli książkę z powodu skrajnego znudzenia. Wręcz przeciwnie – mnogość hipotez i możliwych opcji cały czas podtrzymuje nasze zainteresowanie.
Opowieść obejmuje również szerokie aspekty społeczne – w pewnym momencie miałam wrażenie, że praktycznie każdy mieszkaniec Białegostoku może być w to zamieszany. Bardzo podobało mi się tło, na jakie zdecydowała się autorka, a więc otoczkę związaną z zawodami artystycznymi. Praca florystki i harfistki, sztuka i muzyka... to nie tylko puste informacje, mające na celu zwiększyć liczbę danych; Katarzyna Bonda stworzyła z tych elementów nieodzowną część fabuły i za ich pośrednictwem zdefiniowała niektórych bohaterów. Udało jej się dzięki temu stworzyć klimat i pewną specyfikę, którą już zawsze będę kojarzyła z tą powieścią. Udał się również motyw choroby psychicznej, zarówno po stronie wewnętrznych przeżyć bohaterki, jak i zewnętrznego obrazu jej zachowania. To drobne elementy, jednak w ogólnym rozrachunku bardzo podnoszące wartość książki.
Gdybym mogła wybierać, bardzo chciałabym pozostać w świecie takich kryminałów, jakie reprezentuje Florystka – bogatych, ale nie nudnych; skomplikowanych, ale nie zniechęcających. Odkrywanie poszczególnych elementów sprawy dało mi dużo satysfakcji i całkowicie mnie pochłonęło; zatraciłam się w książce na długie godziny zapominając o całym świecie. Akcja może nie grała do przodu z prędkością światła, ale poszczególne jej elementy były dobrze przemyślane i trafiały idealnie w punkt, rozwijając fabułę i podbijając moje zainteresowanie. To naprawdę interesująca książka, którą śmiało mogę polecić wszystkim fanom kryminałów.
Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Business and Culture oraz wydawnictwu MUZA SA.
Po popełnionym błędzie Huber Meyer usunął się w cień – porzucił pracę w policji i wyniósł się na kompletne odludzie. Zaniedbał siebie, wszelkie obowiązki i z każdym dniem marnieje, także jako psycholog. Sytuacja zmienia się, gdy jednego dnia do jego samotni docierają aż trzy osoby, w tym znajomy policjant, który, jak się okazuje, potrzebuje pomocy profilera. W Białymstoku zaginęła dość specyficzna dziewczyna, a policjantom brak jakiegokolwiek tropu – nie ma ani ciała, ani żądania okupu, ani śladów, które mogłyby wskazywać na ucieczkę. Sprawa jest ewidentnie bardziej skomplikowana, niż mogłoby się wydawać...
Wielką przyjemnością jest patrzenie, jak z każdą kolejną częścią rozwija się pisarski warsztat autora, a tak właśnie jest w przypadku Katarzyny Bondy. Poznając cykl o Meyerze widziałam bezpośrednio, że jest coraz lepiej, a w części trzeciej autorka doszła do punktu, który mnie zachwycił. Florystka jest idealnie pomiędzy Tylko martwi nie kłamią a Pochłaniaczem i jest to zdecydowanie ten punkt, który dla mnie jest w sam raz – z jednej strony mamy tutaj bardzo dopracowany styl i odejście od typowej fabularnej sztampy (którą lekko trącił początek serii o Meyerze), z drugiej zaś wątki nie są jeszcze tak przesadnie rozbudowane i skomplikowane jak w przypadku cyklu o Saszy Załuskiej. Florystka to zdecydowanie kryminał z tych bogatszych – ma dużo osi akcji, a autorka bardzo mocno wodzi nas za nos – jednak nie ma szans, żebyśmy się w tym świecie pogubili czy też odłożyli książkę z powodu skrajnego znudzenia. Wręcz przeciwnie – mnogość hipotez i możliwych opcji cały czas podtrzymuje nasze zainteresowanie.
Opowieść obejmuje również szerokie aspekty społeczne – w pewnym momencie miałam wrażenie, że praktycznie każdy mieszkaniec Białegostoku może być w to zamieszany. Bardzo podobało mi się tło, na jakie zdecydowała się autorka, a więc otoczkę związaną z zawodami artystycznymi. Praca florystki i harfistki, sztuka i muzyka... to nie tylko puste informacje, mające na celu zwiększyć liczbę danych; Katarzyna Bonda stworzyła z tych elementów nieodzowną część fabuły i za ich pośrednictwem zdefiniowała niektórych bohaterów. Udało jej się dzięki temu stworzyć klimat i pewną specyfikę, którą już zawsze będę kojarzyła z tą powieścią. Udał się również motyw choroby psychicznej, zarówno po stronie wewnętrznych przeżyć bohaterki, jak i zewnętrznego obrazu jej zachowania. To drobne elementy, jednak w ogólnym rozrachunku bardzo podnoszące wartość książki.
Gdybym mogła wybierać, bardzo chciałabym pozostać w świecie takich kryminałów, jakie reprezentuje Florystka – bogatych, ale nie nudnych; skomplikowanych, ale nie zniechęcających. Odkrywanie poszczególnych elementów sprawy dało mi dużo satysfakcji i całkowicie mnie pochłonęło; zatraciłam się w książce na długie godziny zapominając o całym świecie. Akcja może nie grała do przodu z prędkością światła, ale poszczególne jej elementy były dobrze przemyślane i trafiały idealnie w punkt, rozwijając fabułę i podbijając moje zainteresowanie. To naprawdę interesująca książka, którą śmiało mogę polecić wszystkim fanom kryminałów.
Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Business and Culture oraz wydawnictwu MUZA SA.
poniedziałek, 18 stycznia 2016
Marie-Morgane Le Moël – „Cała prawda o Francuzkach” [recenzja przedpremierowa]
Na rynku możemy znaleźć całe szeregi poradników inspirowanych Francją i jej obrazem w świecie zachodnim – sama czytałam i opiniowałam kilka z nich, za każdym razem podnosząc, że są to bardzo lekkie czytadła, które należy traktować z przymrużeniem oka. Patrzę na nie podobnie jak na większość poradników, przyznaję jednak, że nigdy nie zadałam sobie trudu zastanowienia się nad tym, jak podobne książki są odbierane w samej Francji. Założyłam z góry, że skoro obraz typowej paryżanki jest w gruncie rzeczy pozytywny, nie ma nad czym dywagować. Okazuje się jednak, że są środowiska, które może nie tyle chcą walki ze stereotypami, co czują potrzebę udzielenia na nie odpowiedzi.
Książka Marie-Morgane Le Moël wyrosła na pewnym rodzaju frustracji i widać to dość mocno, zwłaszcza na samym jej początku. Autorka szaleje w swojej ironii i tworzy szybki, dynamiczny wywód, na który osobiście patrzyłam z lekkim rozbawieniem, udowadniał on bowiem sprawy, które dla mnie są oczywiste – że Francuzki myślą, mają obowiązki, muszą ćwiczyć, aby utrzymać figurę i wychowują dzieci tak, jak wszystkie kobiety na świecie. Dopiero podczas odkrywania kolejnych aspektów tekstu zobaczyłam, jak wiele pracy i wysiłku Le Moël włożyła w stworzenie swojej książki i jak spójna jest myśl, którą się kierowała. Bo Cała prawda o Francuzkach ma oś – bardzo ważną i bardzo wyraźną, najlepiej widoczną w zakończeniu książki, a dotyczącą ukazania wreszcie portretu przeciętnej mieszkanki kraju nad Loarą.
Bardzo istotna jest konstrukcja książki, bo w moim mniemaniu nie jest ona do końca równa. We wstępie znajdziemy wspomniany już, ociekający ironią wywód na temat tego, jak wyglądałoby życie przeciętnej Francuzki, gdyby wszystkie informacje z popularnych poradników okazały się prawdą. Faktycznie, dane podane w ten sposób są w stanie lekko nas otrzeźwić i wzbudzają zainteresowanie, nawet jeśli nie do końca jest to przyjemna dla nas forma. W pierwszym rozdziale autorka tworzy pewnego rodzaju kontrkreację – opisuje, jak wyglądałoby życie Francuzki, gdyby zastosować do niej wszystkie uśrednione dane. Jednak również taka istota, choć do bólu przeciętna, nie odzwierciedla tego, jak sytuacja wygląda naprawdę, dlatego również ta teza wymaga uzupełnienia. Zestawienie dwóch obrazów znajdujemy także w rozdziale 9 i kolejny raz jest to zabieg bardzo udany. Tym razem autorka zdecydowała się rozgraniczyć, kim jest paryżanka, a kim tzw. Parisienne – to ujęcie spodobało mi się najbardziej, bo najlepiej rozgraniczyło obrazy i uwzględniło wyjątki od reguły bez stosowania niepotrzebnych uogólnień. Myślę, że taki podział mógłby stanowić punkt wyjścia dla wielu przyszłych tekstów o paryskiej tematyce.
Reszta książki, czyli wszystko, co znajduje się pomiędzy, to tak naprawdę zbiór opowieści o znanych Francuzkach (działających w różnych obszarach: mody, sztuki, polityki…) oraz jeszcze więcej danych statystycznych porównujących mieszkańców kraju nad Loarą z reprezentantami innych nacji w każdej możliwej dziedzinie życia. W zakresie omawianych tematów panuje naprawdę duża różnorodność, dzięki czemu czytelnik otrzymuje pełny obraz sytuacji francuskich kobiet zarówno współcześnie, jak i na przestrzeni lat. Wiele faktów może zaskakiwać – na przykład to, jak bardzo późno Francuzki otrzymały prawa wyborcze i jak wiele trudności napotykają dzisiaj, gdy próbują wejść do świata polityki (chyba nawet w naszej zaściankowej Polsce nie ma aż tak dużej negacji z męskiej strony). Na pewno jest to książka, która w jakiś sposób poszerza nasze horyzonty, bo nawet dygresje są w niej bardzo ciekawie i przystępnie napisane.
Zaskoczyła mnie ilość danych, które podaje autorka, a także spora liczba przypisów i źródeł. Trzeba przyznać, że Marie-Morgane Le Moël włożyła sporo zaangażowania w stworzenie swojej książki, a i jej styl bardzo dobrze się tu sprawdził – naprawdę nie odczuwamy nawału faktów, bo autorka posiada ten charakterystyczny talent do wplatania danych w narrację. Książka stworzona jest rzetelnie, ciekawie i naprawdę wciąga, właściwie już od pierwszych stron. Warto poświęcić jej kilka chwil i spróbować spojrzeć na świat z innej perspektywy. Choć pewne tezy z Całej prawdy… wydają mi się przesadzone, szanuję stanowisko autorki i doceniam jej wkład w walkę ze stereotypami – warto jednak zwrócić uwagę, jak cienka jest granica między likwidacją krzywdzących, krążących po świecie opinii, a pozbyciem się subtelnego uroku dzielących nas różnic i narodowej specyfiki.
Za możliwość wcześniejszego poznania książki dziękuję Wydawnictwu Kobiecemu.
Premiera 5 lutego!
Książka Marie-Morgane Le Moël wyrosła na pewnym rodzaju frustracji i widać to dość mocno, zwłaszcza na samym jej początku. Autorka szaleje w swojej ironii i tworzy szybki, dynamiczny wywód, na który osobiście patrzyłam z lekkim rozbawieniem, udowadniał on bowiem sprawy, które dla mnie są oczywiste – że Francuzki myślą, mają obowiązki, muszą ćwiczyć, aby utrzymać figurę i wychowują dzieci tak, jak wszystkie kobiety na świecie. Dopiero podczas odkrywania kolejnych aspektów tekstu zobaczyłam, jak wiele pracy i wysiłku Le Moël włożyła w stworzenie swojej książki i jak spójna jest myśl, którą się kierowała. Bo Cała prawda o Francuzkach ma oś – bardzo ważną i bardzo wyraźną, najlepiej widoczną w zakończeniu książki, a dotyczącą ukazania wreszcie portretu przeciętnej mieszkanki kraju nad Loarą.
Bardzo istotna jest konstrukcja książki, bo w moim mniemaniu nie jest ona do końca równa. We wstępie znajdziemy wspomniany już, ociekający ironią wywód na temat tego, jak wyglądałoby życie przeciętnej Francuzki, gdyby wszystkie informacje z popularnych poradników okazały się prawdą. Faktycznie, dane podane w ten sposób są w stanie lekko nas otrzeźwić i wzbudzają zainteresowanie, nawet jeśli nie do końca jest to przyjemna dla nas forma. W pierwszym rozdziale autorka tworzy pewnego rodzaju kontrkreację – opisuje, jak wyglądałoby życie Francuzki, gdyby zastosować do niej wszystkie uśrednione dane. Jednak również taka istota, choć do bólu przeciętna, nie odzwierciedla tego, jak sytuacja wygląda naprawdę, dlatego również ta teza wymaga uzupełnienia. Zestawienie dwóch obrazów znajdujemy także w rozdziale 9 i kolejny raz jest to zabieg bardzo udany. Tym razem autorka zdecydowała się rozgraniczyć, kim jest paryżanka, a kim tzw. Parisienne – to ujęcie spodobało mi się najbardziej, bo najlepiej rozgraniczyło obrazy i uwzględniło wyjątki od reguły bez stosowania niepotrzebnych uogólnień. Myślę, że taki podział mógłby stanowić punkt wyjścia dla wielu przyszłych tekstów o paryskiej tematyce.
Reszta książki, czyli wszystko, co znajduje się pomiędzy, to tak naprawdę zbiór opowieści o znanych Francuzkach (działających w różnych obszarach: mody, sztuki, polityki…) oraz jeszcze więcej danych statystycznych porównujących mieszkańców kraju nad Loarą z reprezentantami innych nacji w każdej możliwej dziedzinie życia. W zakresie omawianych tematów panuje naprawdę duża różnorodność, dzięki czemu czytelnik otrzymuje pełny obraz sytuacji francuskich kobiet zarówno współcześnie, jak i na przestrzeni lat. Wiele faktów może zaskakiwać – na przykład to, jak bardzo późno Francuzki otrzymały prawa wyborcze i jak wiele trudności napotykają dzisiaj, gdy próbują wejść do świata polityki (chyba nawet w naszej zaściankowej Polsce nie ma aż tak dużej negacji z męskiej strony). Na pewno jest to książka, która w jakiś sposób poszerza nasze horyzonty, bo nawet dygresje są w niej bardzo ciekawie i przystępnie napisane.
Zaskoczyła mnie ilość danych, które podaje autorka, a także spora liczba przypisów i źródeł. Trzeba przyznać, że Marie-Morgane Le Moël włożyła sporo zaangażowania w stworzenie swojej książki, a i jej styl bardzo dobrze się tu sprawdził – naprawdę nie odczuwamy nawału faktów, bo autorka posiada ten charakterystyczny talent do wplatania danych w narrację. Książka stworzona jest rzetelnie, ciekawie i naprawdę wciąga, właściwie już od pierwszych stron. Warto poświęcić jej kilka chwil i spróbować spojrzeć na świat z innej perspektywy. Choć pewne tezy z Całej prawdy… wydają mi się przesadzone, szanuję stanowisko autorki i doceniam jej wkład w walkę ze stereotypami – warto jednak zwrócić uwagę, jak cienka jest granica między likwidacją krzywdzących, krążących po świecie opinii, a pozbyciem się subtelnego uroku dzielących nas różnic i narodowej specyfiki.
Za możliwość wcześniejszego poznania książki dziękuję Wydawnictwu Kobiecemu.
Premiera 5 lutego!
niedziela, 17 stycznia 2016
Michael Katz Krefeld – „Zaginiony”
Komisarz Ravn zaliczył spektakularny sukces i, jak mogłoby się wydawać, wrócił do normalności. A że normalność dla niego oznacza coś zupełnie innego, niż w przypadku większości ludzi… Cóż, jedno jest pewne – z takim talentem do przyciągania nietypowych spraw nuda mu nie grozi, zwłaszcza jeśli wciąż będą do niego trafiały kobiety poszukujące bliskich, tak jak ma to miejsce także i tym razem.
Choć przy lekturze Wykolejonego sposób pisania Krefelda wydawał mi się oryginalny, przy zetknięciu z drugą częścią staje się on sprawą dość powszednią, okazuje się bowiem, że autor stosuje swój własny schemat i w oparciu o niego opowiada kolejną historię. Tym razem również poznajemy opowieść z trzech perspektyw, z których dwie bliższe są współczesności, a jedna sięga do bardzo dawnych lat. W czasach Ravna akcja wiąże się z pewnym zaginionym mężczyzną, który zniknął zaraz po tym, jak wykradł dużą sumę z banku, w którym pracował. Już na samym początku książki poznajemy przebieg wydarzeń z nim związanych i widzimy dokładnie, co jest prawdą, a co nie. Od pierwszych stron wiemy także, że zagadka będzie sięgała Niemiec roku 1989, obserwujemy bowiem kolejne sceny, które tam właśnie się rozgrywają. Jest to zabieg identyczny jak w Wykolejonym, z tym że w przypadku tamtej sprawy dawał on pełen ogląd na psychikę nieznanego sprawcy i stanowił od samego początku spójną opowieść, tu natomiast przez większość książki żadnych powiązań nie widzimy. Znając poprzedni tom, owszem, spodziewamy się, że fakty prędzej czy później złożą się w jakąś całość, jednak przez wiele stron zupełnie się na to nie zanosi.
Ze względu na opisany wyżej aspekt, odkrywanie historii tym razem lekko mnie męczyło – ciągle zastanawiałam się, jak to wszystko poskładać i o co może chodzić, jednak nie była to refleksja z tych przyjemnych, których tak bardzo szukamy w kryminałach. Z drugiej strony w żadnym wypadku nie pozwoliłabym na inne ułożenie wątków historycznych. Przyczyna jest prosta: to one są największą siłą „Zaginionego”. Wydarzenia z 1989 roku są nakreślone perfekcyjnie i doskonale odwzorowują ówczesny klimat, a bohater, któremu towarzyszymy, został stworzony naprawdę autentycznie. Krefeld zdecydował się na ukazanie czytelnikowi Niemiec okresu przemian – niebezpiecznych, trudnych czasów, w których nikt nie mógł być pewien swego, a ci, którzy nie byli w stanie się dostosować, wiele ryzykowali. W takim otoczeniu zarówno metody, jak i ogólna konstrukcja zdarzeń robi naprawdę duże wrażenie, zwłaszcza że aspekt historyczny został potraktowany z naprawdę dużą wnikliwością.
Zbierając w całość wszystkie wrażenia po lekturze Zaginionego muszę powiedzieć, że nie jestem do końca usatysfakcjonowana. Kilka moich oczekiwań nie zostało spełnionych, a powieść w ogólnym rozrachunku odebrałam dość przeciętnie. Na szczęście kilka rzeczy pozostało niezmiennych – styl autora, humor Ravna i doskonała kreacja wątku historycznego. Powieść czyta się równie szybko jak poprzednią, choć może nie jest aż tak wciągająca. Mimo to jestem bardzo ciekawa kolejnych pomysłów autora i z pewnością będę chciała jeszcze sięgnąć po cykl z Krukiem, gdy tylko będzie taka możliwość.
Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Literackiemu.
Choć przy lekturze Wykolejonego sposób pisania Krefelda wydawał mi się oryginalny, przy zetknięciu z drugą częścią staje się on sprawą dość powszednią, okazuje się bowiem, że autor stosuje swój własny schemat i w oparciu o niego opowiada kolejną historię. Tym razem również poznajemy opowieść z trzech perspektyw, z których dwie bliższe są współczesności, a jedna sięga do bardzo dawnych lat. W czasach Ravna akcja wiąże się z pewnym zaginionym mężczyzną, który zniknął zaraz po tym, jak wykradł dużą sumę z banku, w którym pracował. Już na samym początku książki poznajemy przebieg wydarzeń z nim związanych i widzimy dokładnie, co jest prawdą, a co nie. Od pierwszych stron wiemy także, że zagadka będzie sięgała Niemiec roku 1989, obserwujemy bowiem kolejne sceny, które tam właśnie się rozgrywają. Jest to zabieg identyczny jak w Wykolejonym, z tym że w przypadku tamtej sprawy dawał on pełen ogląd na psychikę nieznanego sprawcy i stanowił od samego początku spójną opowieść, tu natomiast przez większość książki żadnych powiązań nie widzimy. Znając poprzedni tom, owszem, spodziewamy się, że fakty prędzej czy później złożą się w jakąś całość, jednak przez wiele stron zupełnie się na to nie zanosi.
Ze względu na opisany wyżej aspekt, odkrywanie historii tym razem lekko mnie męczyło – ciągle zastanawiałam się, jak to wszystko poskładać i o co może chodzić, jednak nie była to refleksja z tych przyjemnych, których tak bardzo szukamy w kryminałach. Z drugiej strony w żadnym wypadku nie pozwoliłabym na inne ułożenie wątków historycznych. Przyczyna jest prosta: to one są największą siłą „Zaginionego”. Wydarzenia z 1989 roku są nakreślone perfekcyjnie i doskonale odwzorowują ówczesny klimat, a bohater, któremu towarzyszymy, został stworzony naprawdę autentycznie. Krefeld zdecydował się na ukazanie czytelnikowi Niemiec okresu przemian – niebezpiecznych, trudnych czasów, w których nikt nie mógł być pewien swego, a ci, którzy nie byli w stanie się dostosować, wiele ryzykowali. W takim otoczeniu zarówno metody, jak i ogólna konstrukcja zdarzeń robi naprawdę duże wrażenie, zwłaszcza że aspekt historyczny został potraktowany z naprawdę dużą wnikliwością.
Zbierając w całość wszystkie wrażenia po lekturze Zaginionego muszę powiedzieć, że nie jestem do końca usatysfakcjonowana. Kilka moich oczekiwań nie zostało spełnionych, a powieść w ogólnym rozrachunku odebrałam dość przeciętnie. Na szczęście kilka rzeczy pozostało niezmiennych – styl autora, humor Ravna i doskonała kreacja wątku historycznego. Powieść czyta się równie szybko jak poprzednią, choć może nie jest aż tak wciągająca. Mimo to jestem bardzo ciekawa kolejnych pomysłów autora i z pewnością będę chciała jeszcze sięgnąć po cykl z Krukiem, gdy tylko będzie taka możliwość.
Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Literackiemu.
sobota, 16 stycznia 2016
Steven Pinker – „Zmierzch przemocy”
Zastanawialiście się kiedyś nad tym, czy nasze czasy są brutalne? Praktycznie każdego dnia docierają do nas informacje o konfliktach, zamachach, zabójstwach i innych aktach przemocy, ale czy w porównaniu z naszymi przodkami jesteśmy mniej, czy jednak bardziej agresywni? Jaka jest natura zła, a jaka jego definicja? Co charakteryzuje w tym względzie współczesnego człowieka? Na te i inne pytania próbuje odpowiedzieć amerykański badacz Steven Pinker, a czyni to w sposób dokładny i wnikliwy, bo na łamach blisko 1000-stronicowej rozprawy.
Autor już na samym początku stawia tezę, że mimo XX-wiecznej eskalacji okrucieństwa, człowiek współczesny jest dużo mniej „zły” niż jego przodkowie. Rozwój ograniczeń, sądów jako instytucji, a także sama idea sprawiedliwości sprawiają, że większy nacisk kładziemy na prawa człowieka jako jednostki i, co za tym idzie, dajemy sobie nawzajem większe możliwości. Aby udowodnić swoją myśl, Pinker zabiera nas w fascynującą podróż przez wieki, a głównym bohaterem swojej opowieści czyni właśnie przemoc. Znajdziemy tu szereg argumentów na poparcie osiowej tezy i w tym ogólnym ujęciu trudno jest odmawiać autorowi słuszności – nie trzeba szukać daleko, wystarczy spojrzeć na dowolne przekazy historyczne dotyczące tortur, metod przesłuchań i jakości kar wymierzanych przestępcom. Z drugiej strony im bardziej zagłębiamy się w temat, tym więcej pojawia się wątpliwości. Oczywiście możemy nie zgadzać się z wieloma stawianymi przez autora tezami, ale w gruncie rzeczy nawet takie zjawisko świadczy na korzyść jego tekstu – to bardzo dobrze, jeśli wywołuje ono w czytelniku refleksję i zmusza do zajęcia jakiegoś konkretnego stanowiska. Bardzo lubię książki, które motywują do myślenia, a „Zmierzch przemocy” jest jedną z nich, opiera się bowiem na temacie łatwym do zrozumienia i zanalizowania. Tekst zdecydowanie może stanowić przyczynek do dalszej dyskusji.
Choć książka ta jest w oczywisty sposób rozprawą naukową (świadczy o tym zarówno sposób prezentacji faktów, jak i mnogość źródeł – bibliografia i przypisy zajmują blisko 100 stron), podczas czytania nie odczuwamy tego aż tak mocno. Opowieść jest fascynująca i wciągająca, a specyficzny styl autora sprawia, że czytamy z przyjemnością. Nie oszukujmy się jednak – jest to tekst długi, nawet bardzo, w dodatku pełen różnorodnych danych, więc na jego poznanie musimy wygospodarować nieco więcej czasu niż w przypadku innych książek. Najlepiej chyba podzielić sobie całość na fragmenty, żeby niepotrzebnie się nie męczyć; w takim układzie będziemy też mieli czas na własne przemyślenia.
Muszę przyznać, że w pierwszym kontakcie z książką przeraziłam się jej objętością, ale ostatecznie byłam bardzo pozytywnie zaskoczona. Tak jak już wspomniałam – zupełnie nie odczułam ciężaru opowieści, co w przypadku książek naukowych i quasi-naukowych zdarza się naprawdę często. Pinker snuje swoją historię w sposób nie tylko logiczny i spójny, ale też ciekawy, a sposób jego wypowiedzi przypomina mi uczelniane wykłady (oczywiście te interesujące, na które chce się przychodzić nawet rano). Wydaje mi się, że tekst pozwala przyjąć nieco inną perspektywę niż ta, z której patrzymy na świat na co dzień – mamy okazje zanalizować sytuację prze pryzmat szerszej historii człowieka. Cieszę się, że miałam okazję do takiej refleksji i z wielką chęcią sięgnę również po inne książki autora.
Autor już na samym początku stawia tezę, że mimo XX-wiecznej eskalacji okrucieństwa, człowiek współczesny jest dużo mniej „zły” niż jego przodkowie. Rozwój ograniczeń, sądów jako instytucji, a także sama idea sprawiedliwości sprawiają, że większy nacisk kładziemy na prawa człowieka jako jednostki i, co za tym idzie, dajemy sobie nawzajem większe możliwości. Aby udowodnić swoją myśl, Pinker zabiera nas w fascynującą podróż przez wieki, a głównym bohaterem swojej opowieści czyni właśnie przemoc. Znajdziemy tu szereg argumentów na poparcie osiowej tezy i w tym ogólnym ujęciu trudno jest odmawiać autorowi słuszności – nie trzeba szukać daleko, wystarczy spojrzeć na dowolne przekazy historyczne dotyczące tortur, metod przesłuchań i jakości kar wymierzanych przestępcom. Z drugiej strony im bardziej zagłębiamy się w temat, tym więcej pojawia się wątpliwości. Oczywiście możemy nie zgadzać się z wieloma stawianymi przez autora tezami, ale w gruncie rzeczy nawet takie zjawisko świadczy na korzyść jego tekstu – to bardzo dobrze, jeśli wywołuje ono w czytelniku refleksję i zmusza do zajęcia jakiegoś konkretnego stanowiska. Bardzo lubię książki, które motywują do myślenia, a „Zmierzch przemocy” jest jedną z nich, opiera się bowiem na temacie łatwym do zrozumienia i zanalizowania. Tekst zdecydowanie może stanowić przyczynek do dalszej dyskusji.
Choć książka ta jest w oczywisty sposób rozprawą naukową (świadczy o tym zarówno sposób prezentacji faktów, jak i mnogość źródeł – bibliografia i przypisy zajmują blisko 100 stron), podczas czytania nie odczuwamy tego aż tak mocno. Opowieść jest fascynująca i wciągająca, a specyficzny styl autora sprawia, że czytamy z przyjemnością. Nie oszukujmy się jednak – jest to tekst długi, nawet bardzo, w dodatku pełen różnorodnych danych, więc na jego poznanie musimy wygospodarować nieco więcej czasu niż w przypadku innych książek. Najlepiej chyba podzielić sobie całość na fragmenty, żeby niepotrzebnie się nie męczyć; w takim układzie będziemy też mieli czas na własne przemyślenia.
Muszę przyznać, że w pierwszym kontakcie z książką przeraziłam się jej objętością, ale ostatecznie byłam bardzo pozytywnie zaskoczona. Tak jak już wspomniałam – zupełnie nie odczułam ciężaru opowieści, co w przypadku książek naukowych i quasi-naukowych zdarza się naprawdę często. Pinker snuje swoją historię w sposób nie tylko logiczny i spójny, ale też ciekawy, a sposób jego wypowiedzi przypomina mi uczelniane wykłady (oczywiście te interesujące, na które chce się przychodzić nawet rano). Wydaje mi się, że tekst pozwala przyjąć nieco inną perspektywę niż ta, z której patrzymy na świat na co dzień – mamy okazje zanalizować sytuację prze pryzmat szerszej historii człowieka. Cieszę się, że miałam okazję do takiej refleksji i z wielką chęcią sięgnę również po inne książki autora.
Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie wydawnictwu Zysk i S-ka.
piątek, 15 stycznia 2016
Piątkomiks nieregularny #4 - "New Avengers: Wszystko umiera"
Gdy na niebie pojawia się planeta bliźniaczo podobna do Ziemi, która w dodatku po chwili zostaje zniszczona, Czarna Pantera nie wie, co w danej sytuacji ma zrobić. Decyduje się zwołać zebranie Iluminatów - tajnej organizacji superbohaterów, której członkowie to najbardziej inteligentni i wpływowi herosi. Choć niegdyś król Wakandy odmówił członkostwa w tej grupie nie zgadzając się z ich sposobem myślenia, teraz nie widzi innego rozwiązania jak zaangażowanie jej w sprawę - skala problemu i groźba zniszczenia nie tylko Ziemi, ale i całego wszechświata, przerasta możliwości jednego człowieka. Bohaterowie staną przed problemem, z jakim nie spotkali się dotychczas. Czy będą w stanie uratować swój świat? I czy w tym wszystkim pozostaną wierni głoszonym przez siebie ideałom?
Wydarzenia opisane w New Avengers: Wszystko umiera to wstęp do historii wieńczonej przez jedno z najważniejszych wydarzeń w Uniwersum Marvela, które całkiem niedawno wywróciło komiksową rzeczywistość na drugą stronę. Pierwszy tom to sześć zeszytów komiksowych, które stanowią niejako wprowadzenie fabularne - otrzymujemy tu przedstawienie bohaterów oraz problemu, z którym muszą się zmierzyć, ukazane są też pierwsze starcia i potyczki oraz pierwsze przełomowe decyzje. Wszystko to ma jednak na celu zainteresować czytelnika i przygotować na o wiele bardziej emocjonujące wydarzenia.
Fabuła tomu niewątpliwie przypadła mi do gustu. Daje ona pewien powiew świeżości - stojące przed superbohaterami zagrożenie różni się znacznie od tego, z czym mierzą się oni zazwyczaj. Komiks pokazuje, że można zrobić naprawdę interesującą historię bez potrzeby walki z kolejnym superłotrem i jego poplecznikami (choć nie oznacza to, że nie ma tutaj żadnych walk). Niesamowicie podoba mi się również kwestia ukazania herosów w tym tomie - postaci są głęboko nakreślone, wyraziste i, co chyba najważniejsze, nie tak jednoznacznie prawe i nieskazitelne, jakimi najczęściej się ich przedstawia. Dzięki tej historii na wielu bohaterów zacząłem spoglądać w nieco inny sposób i niekoniecznie była to zmiana na korzyść...
Scenarzystą serii jest Jonathan Hickman, który odpowiada też za cykl Avengers. Przed lekturą znalazłem sporo ostrzeżeń, że obie historie komiksowe należy czytać mniej więcej równocześnie, bowiem wzajemnie się przeplatają. Jak to wygląda w rzeczywistości? Cóż, pierwsze tomy obu serii pozornie nie wydają się być ze sobą powiązane, jedynie “Wszystko umiera” objaśniło mi jedną zagadkową scenę ze Świata Avengers, większych powiązań jednak się nie doszukałem. Przynajmniej na razie, może się to jednak zmienić, bowiem waga przedstawionych wydarzeń w obu cyklach jest naprawdę spora i pewne splecenie wątków wydaje się być wręcz nieuniknione, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę fakt, że część bohaterów pojawia się w obu tytułach.
Z osobą Hickmana wiąże się niestety jeden mankament - scenarzysta lubuje się w opisywaniu historii w sposób niechronologiczny, przynajmniej jeśli chodzi o sam wstęp do historii. Liczne przeskoki w czasie to zdecydowanie coś, co może utrudnić lekturę. Na szczęście sytuacja jest o niebo lepsza, niż w poprzednim czytanym przeze mnie tomie - opis wydarzeń mimo wszystko zachowuje pewne kontinuum, a sama historia jest w miarę jasna i klarowna. Zbiór charakteryzuje się pewną wewnętrzną ciągłością: opisywane wydarzenia kontynuują kolejne wątki, nie ma zaś wtrąconych zupełnie obcych historii (a wierzcie mi, w komiksach nie zawsze jest w tej materii różowo). Jasne, mimo braku stron tytułowych między kolejnymi zeszytami da się zauważyć, kiedy jeden się kończy i zaczyna kolejny, jednak zachowane jest kontinuum wydarzeń - to nie jest sześć osobnych opowieści, ale po prostu kolejne części jednej większej historii.
Na uwagę zdecydowanie zasługuje warstwa wizualna, czyli rzecz bez wątpienia istotna w komiksie. Rysunki Steve’a Eptinga są bardzo dobre, czytelne; tam, gdzie jest to potrzebne, bogate w szczegóły, zaś tam, gdzie nie jest to konieczne - urzekające oszczędną kreską, która mimo wszystko wiele przedstawia. Niesamowicie podobał mi się styl rysowania twarzy bohaterów: każdorazowo można było odczytać z nich wiele emocji wpływających na odbiór całej historii. Moją uwagę zwrócił też podział na kadry, który jest bardzo przemyślany. Są fragmenty, gdzie na stronie jest kilkanaście kadrów, gdzie indziej mamy kilka ujęć panoramicznych, a jeszcze gdzie indziej: grafiki na całą stronę. Rysownik otwarcie bawił się formą: dwa kadry potrafiły być tak naprawdę jednym rysunkiem, a ich kształty nierzadko znacznie odbiegały od standardowych kwadratów i prostokątów. Niezależnie jednak od ich kształtu za każdym razem wydawały mi się one odpowiednio dobrane.
Warto jednak pamiętać, że oprawa tomu to nie tylko praca rysownika. Frank D’Armata odpowiadał w komiksach za naniesienie kolorów i moim osobistym zdaniem spisał się na medal. Barwy są idealnie dobrane, płynnie przechodzące jeden w drugi i nierzadko przykuwające wzrok. Najciekawsze jest dla mnie to, że mimo użycia szerokiej palety kolorów każdorazowo z kolejnych scen bił pewien mrok oddający charakter całej opowiadanej historii - nawet gdy w danym kadrze dominowały odcienie różu. Zwłaszcza tła były znakomite; element, który często traktowany jest marginalnie, tutaj stoi na wysokim poziomie i jest idealnie dopasowany do ujęcia.
Wszystko umiera to zdecydowanie historia, która mnie wciągnęła. Nie tak dynamiczna i pełna zwrotów akcji, jak większość komiksów, ale za to skonstruowana w intrygujący sposób i poruszająca rozważania o charakterze filozoficznym i moralnym. To dość nietypowe spojrzenie na rysunkowych bohaterów zdecydowanie mnie zaciekawiło i nie mogę się doczekać momentu, w którym poznam kolejne wydarzenia. Nie jest to jeszcze główne danie, lecz jedynie kąsek, mający być przedsmakiem do tego, czym fabuła New Avengers może być. Mam nadzieję, że moje oczekiwania nie zostaną zawiedzione.
Wydarzenia opisane w New Avengers: Wszystko umiera to wstęp do historii wieńczonej przez jedno z najważniejszych wydarzeń w Uniwersum Marvela, które całkiem niedawno wywróciło komiksową rzeczywistość na drugą stronę. Pierwszy tom to sześć zeszytów komiksowych, które stanowią niejako wprowadzenie fabularne - otrzymujemy tu przedstawienie bohaterów oraz problemu, z którym muszą się zmierzyć, ukazane są też pierwsze starcia i potyczki oraz pierwsze przełomowe decyzje. Wszystko to ma jednak na celu zainteresować czytelnika i przygotować na o wiele bardziej emocjonujące wydarzenia.
Fabuła tomu niewątpliwie przypadła mi do gustu. Daje ona pewien powiew świeżości - stojące przed superbohaterami zagrożenie różni się znacznie od tego, z czym mierzą się oni zazwyczaj. Komiks pokazuje, że można zrobić naprawdę interesującą historię bez potrzeby walki z kolejnym superłotrem i jego poplecznikami (choć nie oznacza to, że nie ma tutaj żadnych walk). Niesamowicie podoba mi się również kwestia ukazania herosów w tym tomie - postaci są głęboko nakreślone, wyraziste i, co chyba najważniejsze, nie tak jednoznacznie prawe i nieskazitelne, jakimi najczęściej się ich przedstawia. Dzięki tej historii na wielu bohaterów zacząłem spoglądać w nieco inny sposób i niekoniecznie była to zmiana na korzyść...
Scenarzystą serii jest Jonathan Hickman, który odpowiada też za cykl Avengers. Przed lekturą znalazłem sporo ostrzeżeń, że obie historie komiksowe należy czytać mniej więcej równocześnie, bowiem wzajemnie się przeplatają. Jak to wygląda w rzeczywistości? Cóż, pierwsze tomy obu serii pozornie nie wydają się być ze sobą powiązane, jedynie “Wszystko umiera” objaśniło mi jedną zagadkową scenę ze Świata Avengers, większych powiązań jednak się nie doszukałem. Przynajmniej na razie, może się to jednak zmienić, bowiem waga przedstawionych wydarzeń w obu cyklach jest naprawdę spora i pewne splecenie wątków wydaje się być wręcz nieuniknione, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę fakt, że część bohaterów pojawia się w obu tytułach.
Z osobą Hickmana wiąże się niestety jeden mankament - scenarzysta lubuje się w opisywaniu historii w sposób niechronologiczny, przynajmniej jeśli chodzi o sam wstęp do historii. Liczne przeskoki w czasie to zdecydowanie coś, co może utrudnić lekturę. Na szczęście sytuacja jest o niebo lepsza, niż w poprzednim czytanym przeze mnie tomie - opis wydarzeń mimo wszystko zachowuje pewne kontinuum, a sama historia jest w miarę jasna i klarowna. Zbiór charakteryzuje się pewną wewnętrzną ciągłością: opisywane wydarzenia kontynuują kolejne wątki, nie ma zaś wtrąconych zupełnie obcych historii (a wierzcie mi, w komiksach nie zawsze jest w tej materii różowo). Jasne, mimo braku stron tytułowych między kolejnymi zeszytami da się zauważyć, kiedy jeden się kończy i zaczyna kolejny, jednak zachowane jest kontinuum wydarzeń - to nie jest sześć osobnych opowieści, ale po prostu kolejne części jednej większej historii.
Na uwagę zdecydowanie zasługuje warstwa wizualna, czyli rzecz bez wątpienia istotna w komiksie. Rysunki Steve’a Eptinga są bardzo dobre, czytelne; tam, gdzie jest to potrzebne, bogate w szczegóły, zaś tam, gdzie nie jest to konieczne - urzekające oszczędną kreską, która mimo wszystko wiele przedstawia. Niesamowicie podobał mi się styl rysowania twarzy bohaterów: każdorazowo można było odczytać z nich wiele emocji wpływających na odbiór całej historii. Moją uwagę zwrócił też podział na kadry, który jest bardzo przemyślany. Są fragmenty, gdzie na stronie jest kilkanaście kadrów, gdzie indziej mamy kilka ujęć panoramicznych, a jeszcze gdzie indziej: grafiki na całą stronę. Rysownik otwarcie bawił się formą: dwa kadry potrafiły być tak naprawdę jednym rysunkiem, a ich kształty nierzadko znacznie odbiegały od standardowych kwadratów i prostokątów. Niezależnie jednak od ich kształtu za każdym razem wydawały mi się one odpowiednio dobrane.
Warto jednak pamiętać, że oprawa tomu to nie tylko praca rysownika. Frank D’Armata odpowiadał w komiksach za naniesienie kolorów i moim osobistym zdaniem spisał się na medal. Barwy są idealnie dobrane, płynnie przechodzące jeden w drugi i nierzadko przykuwające wzrok. Najciekawsze jest dla mnie to, że mimo użycia szerokiej palety kolorów każdorazowo z kolejnych scen bił pewien mrok oddający charakter całej opowiadanej historii - nawet gdy w danym kadrze dominowały odcienie różu. Zwłaszcza tła były znakomite; element, który często traktowany jest marginalnie, tutaj stoi na wysokim poziomie i jest idealnie dopasowany do ujęcia.
Wszystko umiera to zdecydowanie historia, która mnie wciągnęła. Nie tak dynamiczna i pełna zwrotów akcji, jak większość komiksów, ale za to skonstruowana w intrygujący sposób i poruszająca rozważania o charakterze filozoficznym i moralnym. To dość nietypowe spojrzenie na rysunkowych bohaterów zdecydowanie mnie zaciekawiło i nie mogę się doczekać momentu, w którym poznam kolejne wydarzenia. Nie jest to jeszcze główne danie, lecz jedynie kąsek, mający być przedsmakiem do tego, czym fabuła New Avengers może być. Mam nadzieję, że moje oczekiwania nie zostaną zawiedzione.
środa, 13 stycznia 2016
Ałbena Grabowska – „Lot nisko nad ziemią”
Tak, jak zapowiadałam w recenzji książki Coraz mniej olśnień, zdecydowałam się na ponowne spotkanie z prozą Ałbeny Grabowskiej. Tym razem mój wybór był bardziej przemyślany – wybrałam tę opowieść nie tylko dlatego, że akurat miałam ją pod ręką; przede wszystkim słyszałam o niej bardzo dużo dobrego i już od dawna miałam na nią ochotę. I wiedzie co? To był strzał w dziesiątkę!
Odkąd pamiętam, ojciec powtarzał mi, żebym się niczym nie wyróżniała. Najlepsi ludzie, wygłaszał tyrady do znudzenia, to tacy, których nie zauważamy. Rodzą się, żyją, umierają, a my o tym nawet nie wiemy[s.5]
Weronika zaplanowana i wychowana była na kobietę przeciętną – stereotypową, zwyczajną i nie rzucającą się w oczy. Z całego serca chciała taka być, jednak los miał co do niej inne plany… Choć do pewnego momentu wszystko szło dobrze – normalna szkoła, brak przesadnych aspiracji, praktyczny zawód, miłość do dzieci, zdrowy i pracujący mąż – kolejne losy bohaterki były coraz bardziej zagmatwane. Najpierw okazało się, że para nie może mieć dzieci, a jakiś czas później mąż Weroniki zginął w wypadku samochodowym. Pogrążona w rozpaczy i poczuciu niespełnienia kobieta pozostaje sama z własną, przetrąconą psychiką, a odróżnianie fikcji od rzeczywistości sprawia jej coraz więcej problemów. Czy uda jej się ułożyć życie na nowo?
Tym, co w pierwszej kolejności rzuciło mi się w oczy, jest duża zmiana w zakresie stylu autorki. Choć ostatnim razem dostało mi się za krytykę prostoty, tym razem widzę znaczną różnicę. Obie te książki czytało mi się zupełnie inaczej, a narracja Lotu… sprawiła mi bardzo dużo przyjemności. Ałbena Grabowska nie zaczęła w magiczny sposób pisać skomplikowanie, z resztą nie o to mi chodziło, a jednak tym razem opowieść snuta była zacznie bardziej płynnie. W opisywanej książce autorka czaruje słowem i z równą wspaniałością opisuje zarówno krajobrazy, jak i ludzkie emocje, a długie akapity i naturalne dialogi sprawiają, że w opowieści można się zatracić.
Skoro już wspomniałam o osobach, muszę pozachwycać się trochę kreacją głównej bohaterki. Choć zasadnicza część fabuły dotyczy życia Weroniki po śmierci męża, czytelnik otrzymuje również obszerny wstęp ukazujący jej rozwój i zmiany zachodzące na przestrzeni lat. Dowiadujemy się dużo o rodzinie bohaterki, jej wczesnych doświadczeniach, a także kształtującym się przez lata charakterze. Towarzyszymy kobiecie najpierw w nijakości, potem w radości i szczęściu, aż w końcu w stopniowo postępującym szaleństwie. Weronika nakreślona jest świetnie, a odkrywanie kolejnych aspektów jej osobowości to czysta przyjemność. Choć opisywane problemy, takie jak bezpłodność czy żałoba, pojawiają się w literaturze dość często, Ałbenie Grabowskiej udało się nie tylko pochylić nad doświadczającą ich bohaterką, ale też ująć jej świat w sposób niebanalny i interesujący.
Lot nisko nad ziemią to przejmująca opowieść o rozpaczy po stracie ukochanej osoby. Prezentowane sceny są autentyczne i realistyczne, a cała historia nie tylko wciąga, ale też wzbudza wiele emocji (w każdym razie we mnie wzbudziła, bo i tematyka nie była dla mnie łatwa, i odczucia bohaterki były bardzo dobrze nakreślone). Jestem pod wrażeniem i widzę dużą różnicę pomiędzy obiema książkami autorki – tym razem zachwyciłam się zarówno stylem, jak i konstrukcją fabuły, a postać Weroniki okazała się wspaniała. Z czystym sumieniem mogę polecić tę książkę, a sama zabrać się za odkrywanie Stulecia winnych – jestem bardzo ciekawa, której odsłonie autorki będzie ono bliższe.
wtorek, 12 stycznia 2016
Claire North – „Pierwszych piętnaście żywotów Harry’ego Augusta”
Harry August to ouroboranin – człowiek przeżywający swoje życie w nieskończoność. Rodzi się zawsze w tym samym czasie, miejscu i okolicznościach, po kilku latach zyskuje świadomość poprzednich wcieleń, a gdy dorasta na tyle, aby podróżować bez niczyich podejrzeń, może rozpocząć nowe życie, które spożytkuje wedle własnego uznania. Umiera jak każdy człowiek – można go zamordować, lub w końcu dopadnie go jakaś charakterystyczna choroba – a po śmierci wszystko zaczyna się od początku, czyli narodzin w tym samym miejscu i czasie. Do pewnego momentu cały cykl przebiegał niezaburzenie, jednak wraz z upływem lat do życia Harry’ego wkrada się wiele faktów. Ouroboran jest więcej. Organizują się w grupy. Mają wiedzę, która pozwala zmieniać przyszłość. Zmienianie przyszłości może zniszczyć świat. Rany, czy można temu jakoś zapobiec?
Claire North stworzyła powieść niezwykłą i mówię to z pełną odpowiedzialnością za powagę używanych słów. Pierwszych piętnaście żywotów… to książka w znacznej mierze filozoficzna, pochylająca się nad istotą wszechświata, naturą czasu, sensem ludzkiego życia. Znajdziemy tu wiele dyskursów na ważne, wysokie tematy, które od zarania dziejów poruszają najwięksi myśliciele, a które nie tracą na aktualności wraz z rozwojem nauki, bo dotyczą samego sedna świata, które jak dotąd nie zostało odkryte i opisane. Ta historia, choć całkowicie fikcyjna, jest pewną wariacją na temat idei podróży w czasie i światów równoległych – te elementy zostają tutaj wykorzystane, opisane i odgrywają ważny udział w opowieści. Autorka pochyla się nad znanymi paradoksami filozoficznymi i, poprzez rozwój fabuły, przekazuje pewne stanowisko w ich sprawie.
Brzmi nieco nudno, prawda? Muszę przyznać, że w pierwszych stronach zastanawiałam się, co ja czytam, i czemu brnę w ten filozoficzny dyskurs, jednak z każdą kolejną stroną z pomysłu autorki wyłania się bardzo ciekawa opowieść fabularna; długo zastanawiałam się, czy uda jej się przejąć książkę we władanie i faktycznie w końcu się to stało. Harry August powoli wprowadza nas w swój świat, a cała historia wymaga wielu danych, które otrzymujemy stopniowo, jednak opowieść nie jest nużąca – całość zawarta jest w krótkich rozdziałach i otoczona bardzo płynną, przyjemną narracją. Trzeba uwagi i czasu, aby przywyknąć do tekstu (zwłaszcza ja go potrzebowałam w całym tym swoim czytelniczym pośpiechu), jednak warto na chwilę się zatrzymać i odkryć jego sens.
Jestem pod wrażeniem spójności prezentowanego świata. Mimo mnogości postaci (także tych niekoniecznie niezbędnych dla fabuły), oraz dygresji i scen niezwiązanych z główną osią, autorce udało się świetnie wszystko posplatać. Wydarzenia fabularne ułożone są w historię ciekawą, a całość dodatkowo spaja doskonale opracowana teoria funkcjonowania świata. Claire North zadbała o najdrobniejsze szczegóły swojej historii i opowiedziała ją tak, że byłabym w stanie uwierzyć w jej prawdopodobieństwo, zwłaszcza że oparta jest o autentyczne wydarzenia XX wieku i dylematy moralne z nimi związane. Każdy z nas ma tutaj duże pole do refleksji własnych, a treść książki można by omawiać i opracowywać na naprawdę różne sposoby.
Bardzo się cieszę, że miałam okazję poznać tę opowieść. Musiałam dać książce nieco czasu i pozwolić sobie na zwolnienie standardowego tempa, jednak zdecydowanie było warto – świat opisany przez Claire North mnie zafascynował, a opowieść pochłonęła mnie bez reszty. Warstwa filozoficzna nie przejęła sterów, czego się bałam, a jedynie wspaniale splotła się z opowieścią, tworząc jedną, silną całość. Zarówno płaszczyzna refleksji, jak i fabuły, poprowadzone są na wysokim poziomie, a narracja sprawia, że lektura jest dużo bardziej lekka i przyjemna niż mogłoby się wydawać. Świetna książka, do której z pewnością jeszcze niejednokrotnie wrócę.
Claire North stworzyła powieść niezwykłą i mówię to z pełną odpowiedzialnością za powagę używanych słów. Pierwszych piętnaście żywotów… to książka w znacznej mierze filozoficzna, pochylająca się nad istotą wszechświata, naturą czasu, sensem ludzkiego życia. Znajdziemy tu wiele dyskursów na ważne, wysokie tematy, które od zarania dziejów poruszają najwięksi myśliciele, a które nie tracą na aktualności wraz z rozwojem nauki, bo dotyczą samego sedna świata, które jak dotąd nie zostało odkryte i opisane. Ta historia, choć całkowicie fikcyjna, jest pewną wariacją na temat idei podróży w czasie i światów równoległych – te elementy zostają tutaj wykorzystane, opisane i odgrywają ważny udział w opowieści. Autorka pochyla się nad znanymi paradoksami filozoficznymi i, poprzez rozwój fabuły, przekazuje pewne stanowisko w ich sprawie.
Brzmi nieco nudno, prawda? Muszę przyznać, że w pierwszych stronach zastanawiałam się, co ja czytam, i czemu brnę w ten filozoficzny dyskurs, jednak z każdą kolejną stroną z pomysłu autorki wyłania się bardzo ciekawa opowieść fabularna; długo zastanawiałam się, czy uda jej się przejąć książkę we władanie i faktycznie w końcu się to stało. Harry August powoli wprowadza nas w swój świat, a cała historia wymaga wielu danych, które otrzymujemy stopniowo, jednak opowieść nie jest nużąca – całość zawarta jest w krótkich rozdziałach i otoczona bardzo płynną, przyjemną narracją. Trzeba uwagi i czasu, aby przywyknąć do tekstu (zwłaszcza ja go potrzebowałam w całym tym swoim czytelniczym pośpiechu), jednak warto na chwilę się zatrzymać i odkryć jego sens.
Jestem pod wrażeniem spójności prezentowanego świata. Mimo mnogości postaci (także tych niekoniecznie niezbędnych dla fabuły), oraz dygresji i scen niezwiązanych z główną osią, autorce udało się świetnie wszystko posplatać. Wydarzenia fabularne ułożone są w historię ciekawą, a całość dodatkowo spaja doskonale opracowana teoria funkcjonowania świata. Claire North zadbała o najdrobniejsze szczegóły swojej historii i opowiedziała ją tak, że byłabym w stanie uwierzyć w jej prawdopodobieństwo, zwłaszcza że oparta jest o autentyczne wydarzenia XX wieku i dylematy moralne z nimi związane. Każdy z nas ma tutaj duże pole do refleksji własnych, a treść książki można by omawiać i opracowywać na naprawdę różne sposoby.
Bardzo się cieszę, że miałam okazję poznać tę opowieść. Musiałam dać książce nieco czasu i pozwolić sobie na zwolnienie standardowego tempa, jednak zdecydowanie było warto – świat opisany przez Claire North mnie zafascynował, a opowieść pochłonęła mnie bez reszty. Warstwa filozoficzna nie przejęła sterów, czego się bałam, a jedynie wspaniale splotła się z opowieścią, tworząc jedną, silną całość. Zarówno płaszczyzna refleksji, jak i fabuły, poprowadzone są na wysokim poziomie, a narracja sprawia, że lektura jest dużo bardziej lekka i przyjemna niż mogłoby się wydawać. Świetna książka, do której z pewnością jeszcze niejednokrotnie wrócę.
poniedziałek, 11 stycznia 2016
Konkurs z okazji 200 000 wyświetleń! /zakończony/
Stało się! Z dniem dzisiejszym na naszym blogspotowym liczniku wybiło 200 000 wyświetleń. Nie można powiedzieć, że byliśmy zaskoczeni, bo już od jakiegoś czasu dość mocno śledziliśmy temat, ale na pewno bardzo nas to ucieszyło. A to wszystko dzięki Wam! Bardzo dziękujemy, że jesteście z nami i że jest Was coraz więcej! Powszechnie wiadomo, że najlepszą formą blogowych podziękowań jest konkurs, więc... zaczynamy. (:
Tym razem postanowiliśmy spróbować nowej formuły nagrodowej. Jako że od ponad roku opowiadamy Wam także o najprzyjemniejszych dwuosobowych grach planszowych, pomyśleliśmy, że być może znajdą się osoby, które chciałyby jakąś z nich przygarnąć. Tym sposobem do puli nagród dołączyły dwa karciane tytuły - jeśli będziecie zainteresowani takim rodzajem upominków, być może będą pojawiały się częściej.
Przechodząc do sedna - oto co możecie u nas wygrać tym razem (macie tam też linki do recenzji, gdybyście chcieli dowiedzieć się o nagrodach czegoś więcej - wybraliśmy tytuły, które sami szczerze uwielbiamy):
gra Sabotażysta. Pojedynek (recenzja - klik)
Andrzej Pilipiuk - Wampir z M3 (recenzja - klik)
gra Hanafuda (recenzja - klik)
Johanna Sinisalo - Krew Aniołów (recenzja - klik)
antologia Epopeja. Legendy fantasy (recenzja - klik)
Guillaume Musso - Jutro (recenzja - klik)
(na zdjęciu widoczne są otwarte gry, jednak egzemplarze dla Was są nowe, podobnie jak książki ;))
Co należy zrobić, aby wygrać? Pozostawić pod tym postem komentarz z informacją, że się zgłaszacie, odpowiedzią na pytanie konkursowe oraz informacją, jak rozdzielacie swoje losy. Z racji tego, że poprzednim razem bardzo dobrze to wyszło, zasady będą takie jak przy konkursie z okazji 100 000 odsłon. Zwycięzcę każdej z rzeczy będziemy losowali osobno. Zasada jest następująca: każdy, kto się zgłosi i odpowie na pytanie konkursowe, otrzymuje 6 losów. Może je rozdysponować dowolnie - oddać wszystkie sześć do puli z jedną rzeczą, albo spróbować swoich sił w każdym z losowań z jednym głosem, albo na przykład do jednej puli wrzucić losów 5, a do innej 1. Macie tu dowolność i od Was zależy, w ilu losowaniach spróbujecie szczęścia. My postaramy się na bieżąco pilnować, aby żaden los się nie zmarnował. ;>
Jeśli macie jakieś wątpliwości, jak ma to wyglądać w praktyce, możecie zajrzeć do zgłoszeń uczestników sprzed roku (klik).
Jeszcze jedna ważna rzecz, czyli pytanie konkursowe: napiszcie nam, jakie macie sposoby na organizowanie swojej biblioteczki. Ile macie książek, gdzie je trzymacie, według jakiego porządku je układacie, czy stosujecie spisy i katalogi? Po prostu nam o tym opowiedzcie.
Konkurs potrwa do 12.02.2016, do godziny 23:59. Wyniki zostaną opublikowane 15.02 w specjalnym poście, a zwycięzcy będą mieli 5 dni na przysłanie nam swoich adresów. Gdyby ktoś się nie odezwał, odbędzie się dodatkowe losowanie. Nie musicie być posiadaczami bloga ani naszymi fanami, aby wziąć udział w konkursie, jednak będzie nam bardzo miło, jeśli dołączycie do grona naszych obserwatorów lub polubicie nas na Facebooku (klik) i/lub Instagramie (klik, klik). Poniżej baner dla tych, którzy mają ochotę go udostępnić.
Konkurs potrwa do 12.02.2016, do godziny 23:59. Wyniki zostaną opublikowane 15.02 w specjalnym poście, a zwycięzcy będą mieli 5 dni na przysłanie nam swoich adresów. Gdyby ktoś się nie odezwał, odbędzie się dodatkowe losowanie. Nie musicie być posiadaczami bloga ani naszymi fanami, aby wziąć udział w konkursie, jednak będzie nam bardzo miło, jeśli dołączycie do grona naszych obserwatorów lub polubicie nas na Facebooku (klik) i/lub Instagramie (klik, klik). Poniżej baner dla tych, którzy mają ochotę go udostępnić.
Powodzenia!
Guillaume Musso – „Jutro”
Czasem zastanawiam się, skąd się biorą w mojej głowie pewne całkowicie fikcyjne informacje na temat twórczości niektórych pisarzy. Wychodzi na to, że gdy coś zasłyszę, przerabiam to w swoim umyśle, a na koniec tworzę zupełnie niezrozumiałą opinię. Weźmy na przykład Musso – kiedy pracowałam w księgarni, usłyszałam, że to pisarz, którego chętnie czytają kobiety, więc automatycznie założyłam, że jego książki to z pewnością niezbyt mądre romansidła. W efekcie podchodziłam do niego nawet nie tyle z nieufnością, co jawną niechęcią (nie lubię romansów). Możecie się domyślać, jak wielkie było moje zdziwienie, kiedy w moje ręce wpadło Jutro – od pierwszej strony wpadłam w tę historię i nie zrobiłam sobie przerwy, póki jej nie skończyłam.
Opowieść w niezwykły sposób splata losy dwóch osób pozornie całkowicie od siebie odległych: Matthew Shapiro, wykładowcy z Harvardu, który rok temu stracił żonę w wypadku samochodowym, oraz Emmy Lovenstein, nowojorskiej sommelierki. Oprócz miejsca zamieszkania bohaterów dzieli wszystko: zainteresowania, sposób bycia, sytuacja rodzinna… Ich historie spotykają się, gdy Matthew kupuje używanego laptopa – ta z pozoru błaha sytuacja rozkręca machinę niemożliwych, tajemniczych zdarzeń i na zawsze zmienia życie obojga bohaterów.
Pierwszym szokiem, jeszcze zanim w ogóle dostrzegłam coś niecodziennego w treści książki, było zetknięcie ze stylem autora. Nie będę owijała w bawełnę – spodziewałam się dość słabej narracji, typowej dla wspomnianego już taniego romansu. A co dostałam? Bardzo dobrą opowieść na naprawdę wysokim poziomie. Autor w przyjemny sposób przedstawia nam kolejne wydarzenia, a tekst prezentuje się równie dobrze zarówno w przypadku opisów (które są odpowiednio bogate), jak i bardzo autentycznej części dialogowej. Kolejne zdania dosłownie śmigają nam przed oczami, a cała opowieść jest niesamowicie płynna i nie sprawia czytelnikowi absolutnie żadnych problemów.
Swoje robi też fabuła – niebanalna, wciągająca i zaskakująca. Bardzo żałuję, że musiałam ograniczyć się do tak lakonicznego jej ujęcia i zdaję sobie sprawę, że mój opis nie oddaje całkowicie uroku tej opowieści, jednak nie miałam innego wyjścia – zdradzając cokolwiek więcej zburzyłabym misternie budowaną intrygę, która zaczyna się już na samym początku książki. Nie chcę psuć Wam zabawy, ale powiem jedno: nie raz zdziwicie się podczas jej czytania. Choć pewne wydarzenia są zupełnie nieprawdopodobne i zakrawają o fantastykę, nie ma się czego czepiać – taką właśnie konwencję wybrał autor na opowiedzenie swojej historii i sprawdziła się ona perfekcyjnie. Musso bawi się z czytelnikiem i wodzi go za nos dokładając coraz to nowe fakty do pozornie zamkniętych historii, czym całkowicie zaskarbił sobie moją uwagę. Wielu rozwiązań zupełnie się nie spodziewałam, a kolejne zaskoczenia sprawiały mi naprawdę dużo radości.
Sama nie wiem, jak poprawnie zaklasyfikować tę książkę. Na pewno nie jest to romans – Jutro nawet z powieści obyczajowej ma niewiele. To historia pełna akcji, zagadek i emocji, jednak daleka od kryminału czy thrillera. Znajdziemy tu wiele różnorodnych elementów i, choć ciężko znaleźć jasne słowa na opisanie tego miksu, końcowy efekt jest naprawdę zadowalający. Jak pisałam na początku – kiedy zaczęłam tę książkę, nie byłam w stanie odłożyć jej choćby na chwilę, tak bardzo miałam ochotę poznać jej dalszy ciąg. Zwracam honor i odżegnuję się od wszystkiego, co do tej pory sądziłam na temat Musso; jego opowieść okazała się wspaniała, a ja z pewnością w krótkim czasie sięgnę po kolejne. Czyżbym znalazła nowego kandydata do grona ulubionych pisarzy?
Opowieść w niezwykły sposób splata losy dwóch osób pozornie całkowicie od siebie odległych: Matthew Shapiro, wykładowcy z Harvardu, który rok temu stracił żonę w wypadku samochodowym, oraz Emmy Lovenstein, nowojorskiej sommelierki. Oprócz miejsca zamieszkania bohaterów dzieli wszystko: zainteresowania, sposób bycia, sytuacja rodzinna… Ich historie spotykają się, gdy Matthew kupuje używanego laptopa – ta z pozoru błaha sytuacja rozkręca machinę niemożliwych, tajemniczych zdarzeń i na zawsze zmienia życie obojga bohaterów.
Pierwszym szokiem, jeszcze zanim w ogóle dostrzegłam coś niecodziennego w treści książki, było zetknięcie ze stylem autora. Nie będę owijała w bawełnę – spodziewałam się dość słabej narracji, typowej dla wspomnianego już taniego romansu. A co dostałam? Bardzo dobrą opowieść na naprawdę wysokim poziomie. Autor w przyjemny sposób przedstawia nam kolejne wydarzenia, a tekst prezentuje się równie dobrze zarówno w przypadku opisów (które są odpowiednio bogate), jak i bardzo autentycznej części dialogowej. Kolejne zdania dosłownie śmigają nam przed oczami, a cała opowieść jest niesamowicie płynna i nie sprawia czytelnikowi absolutnie żadnych problemów.
Swoje robi też fabuła – niebanalna, wciągająca i zaskakująca. Bardzo żałuję, że musiałam ograniczyć się do tak lakonicznego jej ujęcia i zdaję sobie sprawę, że mój opis nie oddaje całkowicie uroku tej opowieści, jednak nie miałam innego wyjścia – zdradzając cokolwiek więcej zburzyłabym misternie budowaną intrygę, która zaczyna się już na samym początku książki. Nie chcę psuć Wam zabawy, ale powiem jedno: nie raz zdziwicie się podczas jej czytania. Choć pewne wydarzenia są zupełnie nieprawdopodobne i zakrawają o fantastykę, nie ma się czego czepiać – taką właśnie konwencję wybrał autor na opowiedzenie swojej historii i sprawdziła się ona perfekcyjnie. Musso bawi się z czytelnikiem i wodzi go za nos dokładając coraz to nowe fakty do pozornie zamkniętych historii, czym całkowicie zaskarbił sobie moją uwagę. Wielu rozwiązań zupełnie się nie spodziewałam, a kolejne zaskoczenia sprawiały mi naprawdę dużo radości.
Sama nie wiem, jak poprawnie zaklasyfikować tę książkę. Na pewno nie jest to romans – Jutro nawet z powieści obyczajowej ma niewiele. To historia pełna akcji, zagadek i emocji, jednak daleka od kryminału czy thrillera. Znajdziemy tu wiele różnorodnych elementów i, choć ciężko znaleźć jasne słowa na opisanie tego miksu, końcowy efekt jest naprawdę zadowalający. Jak pisałam na początku – kiedy zaczęłam tę książkę, nie byłam w stanie odłożyć jej choćby na chwilę, tak bardzo miałam ochotę poznać jej dalszy ciąg. Zwracam honor i odżegnuję się od wszystkiego, co do tej pory sądziłam na temat Musso; jego opowieść okazała się wspaniała, a ja z pewnością w krótkim czasie sięgnę po kolejne. Czyżbym znalazła nowego kandydata do grona ulubionych pisarzy?
Subskrybuj:
Posty (Atom)