Serriva - miasto, na którym ciąży jednocześnie błogosławieństwo i klątwa. To tutaj promienie słońca są najsilniejsze, a tym samym cienie czarne niczym smoła. Owe cienie z łatwością mogą stać się bramą do cieńprzestrzeni - mrocznego odbicia naszego świata, w którym wszelkie prawidła rządzące rzeczywistością działają w odwrotny sposób. Łatwy dostęp do tej krainy daje wiele możliwości, niesie jednak ze sobą sporo zagrożeń. W Serrivie mieszka Arahon Y’Barratora: niegdyś najlepsza szpada południa, doświadczony żołnierz i szermierz. Dziś jest on najemnikiem, choć stara się zawsze postępować zgodnie ze swoim sumieniem. Jego życie zmienia się diametralnie, gdy jedno z wykonywanych zleceń przyjmuje nieoczekiwany obrót, a wydawałoby się prosta przysługa dla przyjaciela wplątuje Arahona w niebezpieczną przygodę, której przebieg nieraz związany będzie z tajemniczym światem cieńprzestrzeni…
Zacznę może od czegoś, co wybija się w tej książce na pierwszy plan, a mianowicie od kreacji świata. Jest ona dość specyficzna, bowiem w wielu aspektach Serriva przypomina Hiszpanię z okresu renesansu. Na pierwszy rzut oka może się to wydawać pójściem na łatwiznę - wszak autor nie musiał wymyślić świata od zera, a jedynie zmodyfikować ten historycznie znany. W rzeczywistości jednak takie rozwiązanie jest jak najbardziej sensowne. Opisy wskazujące na podobieństwo Serrivy do hiszpańskich miast z połowy ubiegłego tysiąclecia nie zajmują zbyt wiele miejsca - pojawiają się stosunkowo rzadko, tylko w takiej ilości, jaka jest potrzebna, by czytelnik mógł te podobieństwa zauważyć. Ma to dwojakie znaczenie dla tekstu: raz, że czytelnik ma pewien punkt zaczepienia i może się dzięki temu łatwo odnaleźć w opisywanym świecie, a dwa: twórca mógł się skupić na tym, co wyróżnia wykreowaną przez niego rzeczywistość na tle naszej.
Wśród tych wyróżników zdecydowanie najważniejsza jest cieńprzestrzeń, mroczne oblicze świata, w którym znajduje się Serriva. Jeśli miałbym jakoś pokrótce opisać ten niesamowity pomysł, to powiedziałbym, że jest to koncept niejako zaczerpnięty z motywu cienia z Przygód Piotrusia Pana, tyle że sporo jego elementów zostało rozbudowanych, sporo do niego dopisano, a jeszcze więcej wywrócono na zupełnie nieznaną stronę. Pomysł Piskorskiego jest ewenementem - z jednej strony przedstawia on coś, czego w dużym stopniu ludzkimi zmysłami nie dałoby się odczuć, a jednak wszystkie opisy cieńprzestrzeni z łatwością do mnie przemawiały. Przyznaję, że zrobiło to na mnie niemałe wrażenie.
Atutem Cieniorytu jest wyjątkowo przemyślana fabuła. Pełno tu zaskakujących zwrotów akcji, które wręcz wywracają całą historię na drugą stronę. Wielokrotnie okazuje się, że z pozoru błaha, rzucona mimochodem informacja ma naprawdę duże znaczenie dla losów bohaterów, a ujawniane przed czytelnikiem tajemnice pozostawiają czytelnika w osłupieniu (zdecydowanie prym na tej płaszczyźnie wiedzie moment, w którym ujawniona zostaje tożsamość narratora). Przyznam się też, że po raz chyba pierwszy w życiu wykorzystanie zbiegu okoliczności do popchnięcia fabuły w określonym kierunku nie tylko nie wydawało mi się naciągane, ale wręcz użyte w możliwie najbardziej właściwy sposób.
Na kilka słów uwagi zdecydowanie zasługuje język tekstu. Bogaty w wyszukane słownictwo i ciekawe formy rodem z awanturniczych powieści czynią powieść niezwykle barwną, co z początku przysparzało mi nieco kłopotów. Wgryzienie się w specyficzny styl narracji nie należało do najłatwiejszych i wymagało ode mnie odrobiny samozaparcia. Z czasem lektura stała się płynniejsza, nie było to jednak spowodowane tym, że przyzwyczaiłem się do języka - po prostu z czasem sposób narracji oddaje prym fabule i by nie odciągać od niej uwagi czytelnika staje się po prostu przystępniejszy. Oczywiście dalej czuć w nim ducha powieści płaszcza i szpady, a i czasami w niektórych sytuacja powraca on w przyjemny sposób na pierwszy plan.
Z reguły staram się nie czytać opinii o książce przed napisaniem recenzji - nie chcę się sugerować tym, co po jej lekturze przeczytali inni. Tym razem było inaczej: gdy wystawiałem Cieniorytowi ocenę na jednym z portali, byłem zaskoczony, jak wiele opinii dalece odbiega od mojej. Postanowiłem się w nie wczytać i powiem Wam tyle: większość niedogodności, jakie zostały wskazane, dla mnie była niezauważalna. Rozumiem podnoszony przez niektórych zarzut niedostatecznego ukazania świata, bo faktycznie można czasem odczuć pewne braki w jego opisaniu, jednak z drugiej strony mi nie sprawiło to problemu: sporo domyśliłem się, czy może raczej dopowiedziałem sobie poprzez szukanie analogii do historycznej Hiszpanii. Z kolei twierdzenie niektórych, jakoby pewne zagadnienia dotyczące cieńprzestrzeni nie zostały odpowiednio wyjaśnione, to w moim odczuciu pewna zaleta. Przeciętny mieszkaniec Serrivy również nie wie dokładnie, jak funkcjonuje świat cieni oraz związane z nim zjawiska i wynalazki, zatem tłumaczenie działania wszystkiego byłoby co najmniej sztuczne. Co więcej, nierzadko gdy jakaś informacja się koniec końców pojawiała, to była w pewien sposób ukryta w tekście i jej wyłapanie przynosiło mi niemałą satysfakcję.
Gdy tylko pierwszy raz usłyszałem o Cieniorycie od razu wyrobiłem sobie wobec niego pewne oczekiwanie, przez co niejako bałem się po niego sięgnąć z obawy przed zawodem. Jakiś czas później Krzysztof Piskorski został dzięki tej książce uhonorowany nagrodą Zajdla w kategorii powieść, co rzecz jasna jeszcze bardziej wzmogło wymagania, jakie stawiałem wobec tekstu. Teraz, po lekturze, zdecydowanie mogę stwierdzić: było warto. Cienioryt nie tylko w pełni spełnił moje oczekiwania, ale i wykroczył poza nie, niejednokrotnie zaskakując mnie ciekawymi rozwiązaniami i zwrotami akcji. Moim zdaniem to niewątpliwie czołówka polskiej fantastyki.
poniedziałek, 30 listopada 2015
piątek, 27 listopada 2015
Sławomir Koper – „Żony bogów”
Czterej twórcy, sześć portretów kobiet, bo przecież za każdym z nich stała rodzina, związek, dom. Gombrowicz, Mrożek, Miłosz, Iwaszkiewicz. Mimo niejednokrotnie bujnego i burzliwego życia odnajdywali spokój i wyciszenie w ramionach swoich ukochanych kobiet, a te z pokorą znosiły niewygody i brak stabilności, by wspierać wybranków swojego serca w trudnej, artystycznej codzienności, w niełatwych czasach i wyniszczających wyborach. Dawały siłę, przynosiły uśmiech. Pomagały.
Pierwszym wnioskiem, jaki mi się nasunął już po skończeniu pierwszej części tekstu, a w dalszej znalazł jedynie swoje potwierdzenie, był ten, że książka jest bardzo dobra, tyle że w gruncie rzeczy nie na temat. Sławomir Koper wiele miejsca w swoim wstępie poświęcił temu, jak ważną i niedocenianą rolę odgrywały w życiu znanych twórców ich partnerki, oraz jak istotnym jest oddanie wreszcie głosu im, a tym samym pewne uhonorowanie ich codziennej pracy na rzecz tych, których znamy, czytamy, uwielbiamy i podziwiamy. Tymczasem właściwa treść książki czyni z tych zdań jedynie pusty, nadmuchany frazes. Tak naprawdę tekst powinien nosić tytuł Bogowie i kobiety, bo kolejny raz to głównie pisarze stoją w centrum całej historii. Kolejne rozdziały otwiera krótka notka streszczająca życie danej damy i to, jak jej drogi skrzyżowały się z drogami danego twórcy, a dalej następuje już tylko kilkudziesięciostronicowa opowieść o jego losach. Kobiety, owszem, pojawiają się w tych tekstach, jednak po pierwsze nie tylko te, których miały dotyczyć (a więc obok żon występuje tu szereg partnerek), a po drugie ich rola jest raczej marginalna niż kluczowa czy choćby znacząca.
Gdy już wylałam swoje żale w kwestii pewnych (ważnych, moim zdaniem) nieścisłości, mogę zająć się wreszcie sprawą zasadniczą, czyli satysfakcją z lektury – na szczęście na tym poziomie książka wypada znacznie lepiej. Teksty czyta się płynnie, szybko i z przyjemnością, a autor naprawdę dobrze komponuje swoją narrację. Podoba mi się sposób ujmowania faktów oraz wplatania cytatów – to dokładnie ten rodzaj zestawiania faktów, który lubię: lekki i nie zaburzający rytmiki tekstu. Dodatkowo Koper nie szczędzi nam przekazów, jakie zostały na temat autorów zgromadzone. Znajdziemy tu wiele anegdot i sympatycznych opowieści, które niejednokrotnie wywołają na naszej twarzy uśmiech.
Niestety bardzo trudno jest mi tę książkę jasno zaklasyfikować. Jako opowieść o żonach pisarzy nie sprawdza się zupełnie – tak jak wspomniałam można ją nazwać jedynie szeroko tekstem o związkach twórców. Z kolei jako zestawienie czterech historii autorów, którzy tworzyli w podobnym okresie, wypada blado, bo jest zbyt mało szczegółowa. Z pewnością znajdziemy na rynku wiele lepszych, bogatszych i ciekawszych biografii dla tych, którzy spragnieni są konkretnych informacji. Nie ukrywam, że dość mocno się zawiodłam, bo książka nie dostarczyła mi tego, czego chciałam, nie dając równocześnie nic w zamian. Ot, przyjemna lekturka do pociągu, przy której można uporządkować w głowie fakty i kilka razy się uśmiechnąć.
Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Czerwone i Czarne.
Pierwszym wnioskiem, jaki mi się nasunął już po skończeniu pierwszej części tekstu, a w dalszej znalazł jedynie swoje potwierdzenie, był ten, że książka jest bardzo dobra, tyle że w gruncie rzeczy nie na temat. Sławomir Koper wiele miejsca w swoim wstępie poświęcił temu, jak ważną i niedocenianą rolę odgrywały w życiu znanych twórców ich partnerki, oraz jak istotnym jest oddanie wreszcie głosu im, a tym samym pewne uhonorowanie ich codziennej pracy na rzecz tych, których znamy, czytamy, uwielbiamy i podziwiamy. Tymczasem właściwa treść książki czyni z tych zdań jedynie pusty, nadmuchany frazes. Tak naprawdę tekst powinien nosić tytuł Bogowie i kobiety, bo kolejny raz to głównie pisarze stoją w centrum całej historii. Kolejne rozdziały otwiera krótka notka streszczająca życie danej damy i to, jak jej drogi skrzyżowały się z drogami danego twórcy, a dalej następuje już tylko kilkudziesięciostronicowa opowieść o jego losach. Kobiety, owszem, pojawiają się w tych tekstach, jednak po pierwsze nie tylko te, których miały dotyczyć (a więc obok żon występuje tu szereg partnerek), a po drugie ich rola jest raczej marginalna niż kluczowa czy choćby znacząca.
Gdy już wylałam swoje żale w kwestii pewnych (ważnych, moim zdaniem) nieścisłości, mogę zająć się wreszcie sprawą zasadniczą, czyli satysfakcją z lektury – na szczęście na tym poziomie książka wypada znacznie lepiej. Teksty czyta się płynnie, szybko i z przyjemnością, a autor naprawdę dobrze komponuje swoją narrację. Podoba mi się sposób ujmowania faktów oraz wplatania cytatów – to dokładnie ten rodzaj zestawiania faktów, który lubię: lekki i nie zaburzający rytmiki tekstu. Dodatkowo Koper nie szczędzi nam przekazów, jakie zostały na temat autorów zgromadzone. Znajdziemy tu wiele anegdot i sympatycznych opowieści, które niejednokrotnie wywołają na naszej twarzy uśmiech.
Siedzący na ławce Sławomir [Mrożek] zainteresował się odzianym w garnitur i najwyraźniej bardzo niezadowolonym z życia młodym człowiekiem. Domyślając się, że chłopak właśnie wyszedł z egzaminu maturalnego z języka polskiego, zapytał nieśmiało:
- Było Tango?
- Tak – potwierdził ponuro chłopak.
- Przepraszam – wyszeptał Mrożek[s.171]
Niestety bardzo trudno jest mi tę książkę jasno zaklasyfikować. Jako opowieść o żonach pisarzy nie sprawdza się zupełnie – tak jak wspomniałam można ją nazwać jedynie szeroko tekstem o związkach twórców. Z kolei jako zestawienie czterech historii autorów, którzy tworzyli w podobnym okresie, wypada blado, bo jest zbyt mało szczegółowa. Z pewnością znajdziemy na rynku wiele lepszych, bogatszych i ciekawszych biografii dla tych, którzy spragnieni są konkretnych informacji. Nie ukrywam, że dość mocno się zawiodłam, bo książka nie dostarczyła mi tego, czego chciałam, nie dając równocześnie nic w zamian. Ot, przyjemna lekturka do pociągu, przy której można uporządkować w głowie fakty i kilka razy się uśmiechnąć.
Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Czerwone i Czarne.
czwartek, 26 listopada 2015
Amanda Maciel – „Tease”
Czasem zdarza się tak, że choć z reguły nie sięgamy po książki na dany temat, gdy już zaczniemy, nagle na naszej drodze pojawia się ich kilka pod rząd. U mnie takie zjawisko ma miejsce dość często, a tym razem dotyczy wątku samobójstwa wśród młodzieży. Po rewelacyjnych Trzynastu powodach sięgnęłam po książkę dużo nowszą, która do tej pory zebrała całkiem sporo opinii. Większość z tych, które czytałam, oceniała ją jako przeciętną. A jakie jest moje zdanie?
W Tease specyficzna jest już sama konstrukcja – otóż czytelnik patrzy na świat i prezentowaną sytuację z perspektywy oprawcy. Narratorką opowieści jest Sara, jedna z czworga nastolatków, przeciwko którym toczy się postępowanie po tym, jak ich szkolna koleżanka popełniła samobójstwo. Są podejrzani o znęcanie się, z reszta nie pierwszy raz, bo wcześniej wielokrotnie lądowali na dyrektorskim dywaniku w związku z kolejnymi ekscesami, jakie dotykały Emmę. Dzięki takiej perspektywie mamy okazję pochylić się nad rzeczywistymi przyczynami sytuacji, poznać motywy tych, którzy dręczą innych, a także zaobserwować, jak wygląda druga strona podobnych konfliktów.
Historię poznajemy z dwóch perspektyw czasowych – teraźniejszości oraz przeszłości. Z jednej strony możemy śledzić wydarzenia, które miały miejsce od czasu, gdy dziewczęta zainteresowały się Emmą, z drugiej zaś mamy okazję na bieżąco śledzić zmiany, jakie zachodzą w myśleniu Sary w trakcie procesu. Moim zdaniem jest to zabieg dobry – przeskoki czasowe są oznaczone wyraźnie i nie musimy się zastanawiać, o którym z aspektów mowa, a zdecydowanie łatwiej jest przyjąć i spróbować zrozumieć postępowanie bohaterki, gdy patrzy się na nie z dwóch niezależnych stron.
Sama postać wywołuje w czytelniku emocje właściwie od pierwszej strony – warto wspomnieć, że są to głównie odczucia negatywne. Patrząc na jej egoizm, znieczulicę i upór trudno wykrzesać z siebie choć odrobinę zrozumienia i stan ten niestety nie ulega zmianie wraz z ujawnianiem kolejnych faktów (a przynajmniej nie uległ w moim przypadku). Z drugiej strony wiele można Sarze zarzucić, ale z pewnością nie jest postacią jednowymiarową – obserwując jej poczynania widzimy różne jej oblicza i sposoby zachowania; ujawnione zostają nam emocje, jakie przeżywała i część motywów, które nią kierowały. Widzimy rozwój konfliktu i to, jak się zmieniał, jak napędzała się machina przemocy; dostrzegamy też wszystkie czynniki zewnętrzne, za równo po stronie samej ofiary, jak i otoczenia Sary. Mamy szansę ją zrozumieć, choć trudno znaleźć usprawiedliwienie dla jej zachowania.
Nie jestem przekonana, czy Tease może nieść ze sobą wartość terapeutyczną czy służyć jako świetny przykład, ale jego znajomość zarówno wśród młodzieży, jak i dorosłych, może przynieść pewne pozytywne skutki. Jestem zwolenniczką konfrontowania młodych ludzi z dalekosiężnymi skutkami ich działań i zachęcania ich do przyjmowania szerszej perspektywy. Książka taka jak ta, przygotowana na zajęcia (choć mówię tu raczej o godzinie wychowawczej niż języku polskim) mogłaby być dla nauczycieli świetnym przyczynkiem do rozpoczęcia dyskusji nad problemem winy i kary, odpowiedzialności i sprawiedliwości. Wydaje mi się, że wielu młodych ludzi nie próbuje w ogóle przewidywać, co może przynieść ich postępowanie, a warto jest nad tym nawykiem pracować.
Przyzwyczajona do innej perspektywy mam tak naprawdę tylko jeden zarzut – zbyt mało wiemy tu o Emmie. Gdyby okazała się być jedynie prostą, niewinną ofiarą, przyjęłabym to bez szemrania, bo i nie byłoby nad czym się rozwodzić, jednak z powieści Amandy Maciel wyłania się obraz bohaterki niejednoznacznej i z pewnością trudnej. Wydaje mi się, że pokazanie szerzej jej postępowania mogłoby przynieść ciekawą konfrontację z postacią Sary – w czym dziewczęta były podobne, w czym różne, czy istniało jakiekolwiek pole, na którym mogły się porozumieć? Poza tym w świetle danych, które poznajemy w toku książki, naprawdę ciekawi mnie sytuacja i motywy bohaterki; chciałabym się dowiedzieć, co nią kierowało (nie tylko podczas decyzji o samobójstwie, ale też wcześniej, bo jej zachowanie zdaje się również nie do końca mieścić w normie).
Podsumowując Tease jako całość powiem, że jak dla mnie jest to książka cenna i wartościowa. Choć można by napisać ją lepiej, zdecydowanie nie jest źle – czyta się ją płynnie, szybko, wzbudza emocje i operuje przynajmniej jedną dobrze nakreśloną postacią. Porusza też ważny temat – myślę, że wielu młodym ludziom przydałaby się konfrontacja z jej treścią. Osobiście absolutnie nie żałuję, że udało mi się ją przeczytać.
Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Business and Culture oraz wydawnictwu MUZA SA.
wtorek, 24 listopada 2015
Pierce Brown – „Red Rising. Złoty Syn”
Jakiś czas temu miałam przyjemność czytać (i recenzować) pierwszy tom pewnej obiecującej trylogii. Wtedy byłam pod wrażeniem, jednak z czasem emocje opadły, a ja straciłam nadzieję, że doczekamy się kontynuacji. Jej obecność w zapowiedziach wydawniczych mocno mnie zaskoczyła, ale też ucieszyła – zapragnęłam poznać ją jak najszybciej, a w głowie od razu zaczęły mi się układać nadzieje i wymagania. Czy zostały spełnione? I tak, i nie.
To, co dzieje się na początku książki, rzuca czytelnika na głęboką wodę – sytuacja w otoczeniu bohatera zmienia się dynamicznie i bardzo silnie, w dodatku na jego niekorzyść. Atmosfera staje się napięta, ciężka, a niebezpieczeństwa nadciągają z różnych stron, także tych niespodziewanych. Szok jest tym większy, że z ćwiczeń w Akademii szybko przeskakujemy do wojny rodów, a stąd już tylko krok do globalnej katastrofy… To właśnie konflikt jest istotą tego tomu, a czytelnik obserwuje jego stopniową eskalację. Jesteśmy światkami planowania akcji, analiz taktycznych oraz podejmowania decyzji, a także działań z nimi związanych.
Oprócz otoczenia zmienia się również sam bohater – Darrow przywyka powoli do swojej złotej skóry i zaczyna godzić w sobie interesy z dawnego i nowego świata. Podoba mi się, że nie jest wykreowany jako tępa istota na usługach idei; wręcz przeciwnie – posiada własny umysł, dzięki któremu na bieżąco analizuje sytuację, uczy się na błędach, a jego pomysły i przekonania ulegają zmianie. Choć pewne sentymenty są obecne w jego duszy, przez większą część książki pozostają w ukryciu – mniej jest tu przemyśleń, a początkowy wątek chwilami schodzi na dalszy plan. Wspaniały jest pomysł autora na ukazanie tej płaszczyzny. Darrow, który wyrósł wśród konkretnej klasy społecznej ma szansę zobaczyć nie tylko, jak to jest być kimś innym, ale też przyjrzeć się funkcjonowaniu całego systemu; w oparciu o tę wiedzę buduje swoją tożsamość i światopogląd.
Skoro o systemie mowa – wreszcie rozbudowana i uszczegółowiona zostaje opowieść dotycząca historii i systematyki świata przedstawionego. Podzielone społeczeństwo przestaje być czarno-białe, a na scenie stopniowo pojawiają się wyraziste postaci nadające obrazowi kolorytu. Dowiadujemy się też więcej o przeszłości Ziemi i innych planet, choć obraz nie jest jeszcze aż tak dokładny, jak byśmy chcieli (a przynajmniej mój głód wiedzy w tym zakresie nie został zaspokojony).
Nie jest jednak tak, że podobało mi się absolutnie wszystko. Jeśli mam być szczera, podczas lektury miałam wiele chwil wahania i momentów, gdy odkładałam książkę na bok, bo lekko mnie nużyła. Powiedziałabym, że to książka dość chłopięca w formie i układzie fabularnym – mamy tu nie tylko męską perspektywę narracyjną (i myślową), ale też akcję, która w znacznej mierze opiera się na działaniach dywersyjnych, taktycznych i bojowych w stale rozwijającym się konflikcie. Nieustannie jesteśmy świadkami albo planowania manewrów, albo ich przeprowadzania, a tempo co i rusz rośnie lub maleje. Obserwujemy też polityczne gierki i samego Darrowa, który stopniowo odnajduje się w tym brutalnym świecie. Opowieści nie brakuje głębi – to ja czasem nudziłam się przy okazji kolejnej burzy mózgów wśród dowódców i gubiłam się, gdy ilość powiązań rosła.
Jednak nawet ta „chłopięcość” książki ma pewne zalety. Dzięki męskiej perspektywie i takim też układzie wydarzeń wątek miłosny ujęty jest w sposób, który nie tylko da się czytać, ale też jest całkiem przyjemny w odbiorze. Mimo że w którymś momencie myśli Darrowa zaprzątają dwie (a nawet trzy, jeśli liczyć jego zmarłą żonę!) niewiasty, próżno tu szukać analiz uczuć, czy też niekończących się rozważań. Autor poświęca tej sferze tak mało miejsca, jak tylko się da, a w obliczu współczesnych dystopii jest to naprawdę miła odmiana. Dodatkową zaletą cyklu jest to, że rozgrywa się on wśród ludzi dorosłych, w zupełnie innym świecie niż ten znany z young adult – tutaj inne są wartości, a walka o zmianę świata zyskuje zupełnie nowego, dojrzalszego znaczenia.
Choć lekturę kończyłam z poczuciem pewnego niedosytu, recenzja wyszła mi całkiem pochlebna. W gruncie rzeczy Złoty Syn to książka dobra, a nawet bardzo dobra; dopracowana, przemyślana, spójna. Specyficzna konstrukcja może lekko nużyć, ale nie musi – wiem, że jest bardzo wiele osób, którym się podoba. Ja sama jestem bardzo zainteresowana tym, jak potoczą się dalsze losy bohaterów po tak dramatycznym zakończeniu części drugiej. Liczę, że otrzymam emocjonujący i trzymający w napięciu finał i jestem przekonana, że jeszcze bardzo wiele zostało do powiedzenia.
Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie Drageus Publishing House.
Złota Krew | Złoty Syn | Morning Star
niedziela, 22 listopada 2015
Paullina Simons – „Tully”
O Paullinie Simons słyszałam wiele, a ktoś kiedyś powiedział mi, że Tully jest dobra na początek...
Natalie Anne Makker nigdy nie miała dobrego życia. Nad jej dziecięcą, nastoletnią, a wreszcie dorosłą egzystencją zawsze wisiało piętno matki – kobiety zgorzkniałej, rozchwianej, agresywnej i nieprzejednanej. Trudna sytuacja domowa, brak osoby, od której można by uczyć się emocji oraz tragiczne wydarzenia związane z przyjaciółką ukształtowały psychikę tej młodej kobiety w dość znaczący sposób. Bo czy można w takim świecie zachować równowagę, gdy nie dopuszcza się do siebie absolutnie żadnej pomocy?
Patrząc na półki, na których z reguły goszczą książki autorki, na ich okładki oraz opisy na nich zawarte, sądziłam, że Paullina Simons tworzy teksty z rodzaju tych bardziej ambitnych romansów czy obyczajówek, które czyta się z przyjemnością, ale wciąż nic mądrego ze sobą nie niosą. Z takim przekonaniem byłam kompletnie nieprzygotowana na to, co czekało mnie podczas lektury. Nie miałam pojęcia, w jakie sprawy zostanę wciągnięta i jak wiele emocji wywoła we mnie samo czytanie. Od pierwszej strony pozostawałam i wciąż pozostaję w sporym szoku.
Tym, co w Tully zwraca uwagę jako pierwsze, jest objętość – mamy tutaj niemal 700 stron tekstu, co stanowi całkiem niezły wynik jak na literaturę tego rodzaju. Ponadto lektura zdecydowanie nie jest lekka – zarówno treść, czyli szereg tragicznych zdarzeń, jak i styl nie ułatwiają odbiorcy sprawy. W moim przypadku czytanie trwało ponad dwa tygodnie i nie jest tak, że połowę tego czasu książka przeleżała na półce – sięgałam po nią codziennie, podczytywałam kilka, kilkanaście stron, po czym odkładałam ją na bok, bo nie byłam w stanie poradzić sobie z własnymi emocjami. W stylu Simons jest coś, co sprawia, że każdy trudny temat (a porusza ich naprawdę dużo) wywołuje u czytelnika szereg odczuć – nie wiem, jak to robi, ale jest to straszne i cudowne jednocześnie. Czytałam sporo niełatwych książek, ale niewiele poruszyło mnie tak mocno jak Tully…
Jak już wspomniałam, książka jest długa, a jej akcja toczy się nierównomiernie, co faktycznie chwilami mnie denerwowało – z jednej strony pewne sceny, wydarzenia i relacje są rozwleczone do granic możliwości, z drugiej zaś są sprawy, po których narracja dosłownie przebiega, wciskając w nas informacje na szybko i bez żadnej otoczki. Styl również jest nierówny – czasem wyższy, czasem niższy. Tyle tylko, że stopniowo przestajemy to zauważać. Na samym początku przeszkadzał mi również fakt, że nie dostrzegałam niemal żadnej zależności między wydarzeniami z życia głównej bohaterki, a jej postawą; gdy była nastolatką, a ja, jako czytelniczka, ledwie ją znałam, wydawała mi się niesamowicie wprost niespójna. Na szczęście z czasem to minęło, a w miarę upływu kolejnych stron wszystko zaczęło się klarować i składać w spójną, choć niezwykle tragiczną całość.
Nie wiem, czy to zasługa prawdopodobieństwa życiowego opisywanych wydarzeń, czy jakiegoś niesamowitego daru, jaki posiada autorka, ale Tully jest lekturą naprawdę niezwykłą. Tę opowieść z pewnością zapamiętam na długo, bo naprawdę niewiele książek zrobiło na mnie tak piorunujące wrażenie. Wiem, że nie wszyscy reagują tak samo po spotkaniu z tym tekstem, ale na wszelki wypadek ostrzegam: ta książka może Was wybebeszyć, tak jak wybebeszyła mnie. Chcę więcej i na pewno sięgnę po inne powieści autorki.
piątek, 20 listopada 2015
Katarzyna Enerlich – „Prowincja pełna złudzeń”
Gdy jakiś czas temu niemal hurtem poznawałam prowincjonalny cykl, co i rusz serwowałam Wam pełne zachwytów opowieści. Chwaliłam niesamowity klimat, pochłaniające czytelnika wydarzenia i talent autorki do splatania ze sobą zasłyszanych opowieści. Zachwycałam się tym, że powieść trafia do mnie jak żadna inna, wnosi do życia nieco magii i prostoty, za którą wielu z nas tak tęskni. Była niesamowitą inspiracją i dawała nadzieję. Dlaczego o tym wszystkim mówię? Powody są dwa. Z jednej strony premierze Prowincji pełnej złudzeń towarzyszyły głosy, że jest to już ostatni tom cyklu, a więc jego zamknięcie; z drugiej zaś – tym razem ciężko mi było odnaleźć w książce wszystkie te aspekty na takim poziomie, jak wcześniej. Ale o tym za chwilę.
Po finale siódmego tomu Ludmiła odcina przeszłość grubą kreską – choć sprawia jej to ból, całkowicie zamyka poprzedni rozdział i poświęca się własnym sprawom; nie chce kolejny raz brać na barki odpowiedzialności za życie drugiego człowieka. Jednak los bywa przewrotny… Za sprawą spotkanego przypadkowo mężczyzny bohaterka będzie zmuszona wrócić do tego, przed czym tak uciekała. Jak się okazuje, sprawy zdążyły niesamowicie się skomplikować…
W tym tomie Ludmiła staje się postacią naprawdę trudną w obyciu. Mimo wieku i życiowego doświadczenia popełnia wciąż te same błędy i zupełnie nie stosuje się do filozofii, której wyznawanie deklaruje. Każdy dzień to dla niej walka z własnymi myślami i przekonaniami; walka, której czytelnik staje się bezpośrednim uczestnikiem. Dobrze jest widzieć bohaterów nieidealnych, którzy popełniają błędy; dobrze też, że ktoś pokazuje, jak trudna jest dla człowieka droga uważności i wyciszenia – nie zmieniamy się od razu, „na pstryk”, musimy włożyć w to bardzo dużo pracy. Z drugiej strony jednak naprawdę ciężko momentami patrzy się na zmienność Ludmiły i jej zacietrzewienie. Długo mi to nie przeszkadzało, jednak przy tej książce naprawdę czułam dyskomfort.
Kolejną sprawą jest sama fabuła. Wydarzenia rozłożone są nierównomiernie – doświadczenia negatywne i godzenie się z nimi zajmuje nieproporcjonalnie więcej czasu i miejsca w stosunku do samego rozwiązania. Miło by było poczytać co nieco o ludzkim szczęściu i drodze do życiowej harmonii, tymczasem autorka po prostu przemyka po wieńczącym książkę happy endzie. Gdyby to rzeczywiście miało być zakończenie ośmiotomowej serii – zostało potraktowane troszkę po macoszemu; z kolei jeśli pojawi się kolejny tom, możemy być pewni, że ten spokój i tak zostanie zburzony. W obu przypadkach warto by pokusić się o szerszy opis, tymczasem wszystko dzieje się gładko i w mgnieniu oka – naprawdę szkoda, bo obraz szczęścia mógłby wnieść do książki równie wiele, jak ciągle pojawiające się trudności.
W tej części nie do końca spodobały mi się również wstawki dodatkowe. W cyklu prowincjonalnym tak już jest, że autorka często wplata w treść książki jakąś zmodyfikowaną opowieść – w tym przypadku jest to historia rzeźbiarza Arthura Schulwitza (oczywiście odpowiednio skrócona i zmodyfikowana). Do tej pory takie dodatki raz mi się podobały, raz nie i tym razem trafiło na ten słabszy moment – w opowieść włączone są całe rozdziały z historią artysty i choć mają jako taki związek z fabułą, mnie akurat chwilami nudziły. W tym przypadku jednak jest to odczucie całkowicie subiektywne, bo na pewno wielu osobom opowieść przypadnie do gustu.
Na szczęście niezmienne pozostało jedno - charakterystyczny, prowincjonalny klimat. Pachnące jedzeniem przepisy i opisy przyrządzania potraw, promocja zdrowego stylu życia, bycie bliżej natury i hołdowanie wewnętrznemu spokojowi. Dla tych aspektów powiem: było warto.
Jak widzicie kilka czynników złożyło się na to, że ta książka nie będzie moim ulubionym tomem prowincjonalnego cyklu. Wiele wcześniejszych mnie zachwyciło i zmusiło do refleksji, przy tej jednak albo przewracałam oczami, albo ją odkładałam na jakiś czas, albo zwyczajnie się nudziłam. Może to kwestia gustu, może kilku aspektów pechowo zebranych razem. Na szczęście cała opowieść ma tyle plusów, że serię z pewnością będę wspominać z wielkim sentymentem i jeszcze nie raz do niej wrócę.
Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu MG.
Po finale siódmego tomu Ludmiła odcina przeszłość grubą kreską – choć sprawia jej to ból, całkowicie zamyka poprzedni rozdział i poświęca się własnym sprawom; nie chce kolejny raz brać na barki odpowiedzialności za życie drugiego człowieka. Jednak los bywa przewrotny… Za sprawą spotkanego przypadkowo mężczyzny bohaterka będzie zmuszona wrócić do tego, przed czym tak uciekała. Jak się okazuje, sprawy zdążyły niesamowicie się skomplikować…
W tym tomie Ludmiła staje się postacią naprawdę trudną w obyciu. Mimo wieku i życiowego doświadczenia popełnia wciąż te same błędy i zupełnie nie stosuje się do filozofii, której wyznawanie deklaruje. Każdy dzień to dla niej walka z własnymi myślami i przekonaniami; walka, której czytelnik staje się bezpośrednim uczestnikiem. Dobrze jest widzieć bohaterów nieidealnych, którzy popełniają błędy; dobrze też, że ktoś pokazuje, jak trudna jest dla człowieka droga uważności i wyciszenia – nie zmieniamy się od razu, „na pstryk”, musimy włożyć w to bardzo dużo pracy. Z drugiej strony jednak naprawdę ciężko momentami patrzy się na zmienność Ludmiły i jej zacietrzewienie. Długo mi to nie przeszkadzało, jednak przy tej książce naprawdę czułam dyskomfort.
Kolejną sprawą jest sama fabuła. Wydarzenia rozłożone są nierównomiernie – doświadczenia negatywne i godzenie się z nimi zajmuje nieproporcjonalnie więcej czasu i miejsca w stosunku do samego rozwiązania. Miło by było poczytać co nieco o ludzkim szczęściu i drodze do życiowej harmonii, tymczasem autorka po prostu przemyka po wieńczącym książkę happy endzie. Gdyby to rzeczywiście miało być zakończenie ośmiotomowej serii – zostało potraktowane troszkę po macoszemu; z kolei jeśli pojawi się kolejny tom, możemy być pewni, że ten spokój i tak zostanie zburzony. W obu przypadkach warto by pokusić się o szerszy opis, tymczasem wszystko dzieje się gładko i w mgnieniu oka – naprawdę szkoda, bo obraz szczęścia mógłby wnieść do książki równie wiele, jak ciągle pojawiające się trudności.
W tej części nie do końca spodobały mi się również wstawki dodatkowe. W cyklu prowincjonalnym tak już jest, że autorka często wplata w treść książki jakąś zmodyfikowaną opowieść – w tym przypadku jest to historia rzeźbiarza Arthura Schulwitza (oczywiście odpowiednio skrócona i zmodyfikowana). Do tej pory takie dodatki raz mi się podobały, raz nie i tym razem trafiło na ten słabszy moment – w opowieść włączone są całe rozdziały z historią artysty i choć mają jako taki związek z fabułą, mnie akurat chwilami nudziły. W tym przypadku jednak jest to odczucie całkowicie subiektywne, bo na pewno wielu osobom opowieść przypadnie do gustu.
Na szczęście niezmienne pozostało jedno - charakterystyczny, prowincjonalny klimat. Pachnące jedzeniem przepisy i opisy przyrządzania potraw, promocja zdrowego stylu życia, bycie bliżej natury i hołdowanie wewnętrznemu spokojowi. Dla tych aspektów powiem: było warto.
Jak widzicie kilka czynników złożyło się na to, że ta książka nie będzie moim ulubionym tomem prowincjonalnego cyklu. Wiele wcześniejszych mnie zachwyciło i zmusiło do refleksji, przy tej jednak albo przewracałam oczami, albo ją odkładałam na jakiś czas, albo zwyczajnie się nudziłam. Może to kwestia gustu, może kilku aspektów pechowo zebranych razem. Na szczęście cała opowieść ma tyle plusów, że serię z pewnością będę wspominać z wielkim sentymentem i jeszcze nie raz do niej wrócę.
Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu MG.
czwartek, 19 listopada 2015
Jakub Ćwiek - "Chłopcy 4. Największa z przygód"
Żadna zabawa nie może trwać wiecznie. Dzwoneczek i jej Chłopcy przekonali się o tym na własnej skórze - wciągnięci w intrygę wroga stracili niemal wszystko i wydawać się może, że nie ma już dla nich ratunku. Wróżka jednak łatwo się nie podda i choć stoi na z góry straconej pozycji, podejmuje nierówną walkę; jako Mama zrobi wszystko, by uratować swoje “dzieci”. Będzie brutalnie, będzie niebezpiecznie, będzie krwawo; nie wiadomo, jaki jest plan Cienia, ani też czego spodziewać się po Panu. Jedno jest jednak pewne: czas dorosnąć.
Zacznijmy może od tego, że moim zdaniem ta część serii powinna się nazywać Chłopcy 3. Tom 2. Dostajemy tutaj bezpośrednią kontynuację wydarzeń opisanych w Zgubie i o ile zakończenie trzeciej części wydawało się być pewnym momentem przełomowym, tak tutaj jego waga została znacznie pomniejszona. Aż dziw bierze, że numeracja rozdziałów została wyzerowana, zamiast kontynuować już rozpoczęte odliczanie.
Niestety, w porównaniu ze Zgubą, Największa z przygód wypada dość blado. Największy zarzut mam chyba do fabuły: gdzieś po drodze wytraciła ona swój impet, zgubiła ostrego pazura, jakim charakteryzowała się dotychczas. Wydarzenie zdają się być nakreślone sztucznie i po łebkach, sporo tu też przypadków i zbiegów okoliczności istotnie wpływających na przebieg wydarzeń. Choć momentami sporo się dzieje, większość akcji pozostawiało we mnie pewien niedosyt - wręcz odniosłem wrażenie, że wszystko zostało upakowane i ściśnięte na siłę, by koniecznie zmieścić się w jednym tomie...
Znaczy to koniec, tak? Całe to zamieszanie, akcja, człowiek czuje się jak w filmie, a tu dup i pass, uszło powietrze? To już wszystko, Dzwoneczku?[s. 383]
...tomie, który pozostawił mnie z uczuciem sporego niedosytu. Już pomijam fakt, że pewne rozwiązania głównego wątku były niezadowalające, a sama końcówka - raczej bez fajerwerków. Otwarte zakończenie dla najważniejszej osi fabularnej jest do przełknięcia; co prawda jest ono raczej ukierunkowane na jedną, konkretną opcję, która wręcz prosi się o jej opisanie, ale to akurat nie problem. Gorzej, że niedomknięty został praktycznie cały drugi plan i losy wielu bohaterów, tak jakby nagle stali się oni mało istotni. Poza tym zamiast odpowiedzi na wiele pytań, pojawiają się tutaj nowe niewiadome, aż proszące się choćby o słówko wyjaśnień. Jak na “epicki finał serii” zdecydowanie za dużo tu niedopowiedzeń i zdecydowanie będę niezadowolony, jeśli Jakub Ćwiek nie opisze dalszych wydarzeń.
Chłopcy od samego początku byli serią skierowaną do starszego czytelnika - nie brakowało tu opisów brutalnych scen i wszelakich wulgaryzmów. Choć w trzecim tomie nacisk został przeniesiony na poważniejsze, dojrzalsze elementy konstrukcji, w Największej z przygód mamy niejako powrót do języka pełnego przekleństw. Bohaterowie klną prawie w każdej scenie, i o ile da się to jakoś uzasadnić dramatyzmem tej czy innej sytuacji, o tyle niektóre rozbudowane klątwy rzucane przez postaci są przekombinowane i - nie przymierzając - pasują w kilku scenach jak pięść do nosa. Całe szczęście nie zdarza się to wyjątkowo często, jest to jednak zauważalne.
Nie jest jednak tak, że ostatni tom cyklu zupełnie mi się nie podobał. Zdecydowanie pozytywnie odebrałem całą tę podszewkę serii, która tutaj najbardziej wychodzi na wierzch. Moralne tło, które towarzyszyło książkom od początku, osiąga tutaj kulminację: otrzymujemy sporo rozważań na temat nieustannej zabawy i bycia wiecznym dzieckiem, jak i problemów związanych z psychicznym dojrzewaniem i to u osób już dawno dorosłych. Bohaterowie zmuszeni są podejmować liczne trudne decyzje, a następnie żyć z ich konsekwencjami, tymi dobrymi i tymi złymi. Choć widać to było już wcześnie - Największa z przygód wyraźnie pokazuje, że przewodnim motywem historii o “wiecznych chłopcach” jest dorosłość z całym bagażem pozytywnych i negatywnych aspektów.
Oceniając Chłopców 4 w obiektywny sposób trzeba jasno uznać, że jest to dobra, choć nieidealna powieść, pełna akcji, wywołująca emocje i zawierająca niebanalne przesłanie - myśli niby oczywiste, a jednak takie, o których ludzie zapominają. Problem w tym, że obiektywizm nie wchodzi w grę - Największa z przygód to część większej historii i jako taką trzeba ją ocenić. Niestety, ostatni tom nie wytrzymuje konfrontacji z dobrym wrażeniem wywołanym przez poprzednie części oraz ze stawianymi wobec niego oczekiwaniami. Finał historii okazał się być co najwyżej zadowalający patrząc na dotychczasowy rozwój fabuły, a i taka ocena pełna jest zastrzeżeń. Chociaż może tak miało być? Może o to chodzi, żeby zaakceptować, że nie zawsze wszystko jest takie, jak byśmy chcieli?
środa, 18 listopada 2015
Konkurs z książką „Trzynaście powodów” /zakończony/
Tak jak było wspomniane przy okazji recenzji, zapraszamy Was serdecznie na konkurs. Dawno nie organizowaliśmy żadnego rozdania, a to przecież taka przyjemna forma interakcji z czytelnikami! Wszyscy lubimy otrzymywać nagrody, a wszelkie paczki są mile widziane zwłaszcza przed Świętami. Poza tym książka, która jest do wygrania, to pozycja naprawdę godna zainteresowania i podzielenia się z innymi, zależy nam więc, żeby zwrócić na nią Waszą uwagę.
Co należy zrobić, aby wygrać? Wystarczy pod tym postem zamieścić komentarz, w którym będzie zgłoszenie oraz odpowiedź na pytanie konkursowe. Nie jest ono trudne. Po prostu napiszcie choć jeden powód, dla którego Waszym zdaniem warto żyć. Dlaczego życie jest piękne? Co Was motywuje do działania? Stwórzmy tutaj listę optymistycznych twierdzeń, do których zawsze będziemy mogli zajrzeć.
Konkurs trwa od dziś do 10 grudnia (zgłaszać się można do północy). Dajemy Wam nieco mniej czasu niż zwyczajowy miesiąc, aby paczka z nagrodą dotarła do odbiorcy jeszcze przed Świętami. Nagrodę wysyłamy tylko na terenie Polski. Zwycięzca zostanie wybrany poprzez losowanie, a wyniki ogłosimy 11 grudnia w specjalnym poście. Na adres do przesłania nagrody czekamy 3 dni – jeśli wybrana osoba się nie odezwie, wyłonimy kolejną, choć oczywiście mamy nadzieję, że taka sytuacja się nie zdarzy.
Dla chętnych jak zwykle baner konkursowy, który możecie udostępniać na swoich stronach.
wtorek, 17 listopada 2015
Łukasz Walewski – „Przywitaj się z królową”
Dyplomacja. Dla jednych zła i demoniczna siła kojarzona z okowami konwenansów i niemożnością mówienia wprost, dla innych z kolei świat fascynujący i niesamowity. Jak działa? Co jest w niej najistotniejsze? W myśl zasady, że najlepiej uczyć się na błędach, Łukasz Walewski prezentuje nam szereg gaf i wpadek prosto z pałaców prezydenckich, królewskich rezydencji i innych miejsc spotkań najwyższego politycznego szczebla.
Muszę przyznać, że ta książka mocno mnie zaskoczyła. Spodziewałam się zbioru anegdot rzuconych może nie tyle przypadkowo, co luźno i bez większego zamysłu. Tymczasem autor nie tylko wyraźnie przemyślał to, w jaki sposób temat ująć, ale też skrzętnie swoją ideę zrealizował. Książka podzielona jest na tematyczne rozdziały, z których każdy zawiera obszerne omówienie teoretyczne. Czytelnik dowiaduje się m.in. jak wyglądają zaproszenia na oficjalne imprezy, w jakiej kolejności przemawiają goście, jak ich rozsadzić, w co się ubrać i jak zachowywać się przy stole. Każdy z tych elementów (a także wiele innych) omówiony jest dokładnie i na tyle, na ile jest nam to potrzebne. Dodatkowo całość ma bardzo lekki, „ciekawostkowy” charakter, co sprawia, że lektura jest naprawdę dużą przyjemnością.
Ale moment, przecież zarówno podtytuł, opis okładkowy, jak i mój wstęp wskazują, że jest to książka o gafach! Gdzie one są? Otóż ci, którzy liczyli tylko na nie, mogą być nieco zawiedzeni, bo anegdoty zdają się być jedynie dodatkiem, a nie rzeczywistym sensem książki. Owszem, jest ich sporo, jednak żadna nie jest wprowadzona przypadkowo. Każda z opisywanych sytuacji dopasowana jest do tematu rozdziału i stanowi raczej przykład ilustrujący dany problem, niż jest do niego przyczynkiem. Czasem musimy na te historyjki poczekać, jednak nigdy nie jesteśmy zawiedzeni – zawsze dotyczą wysokich rangą osób i sytuacji, które znamy z telewizji i są naprawdę świetnie opisane.
Tym, co niesamowicie mi się podobało, jest styl autora i sposób jego narracji, który utrzymany jest na jednakowym poziomie niezależnie od tematyki danego rozdziału. Zarówno część teoretyczna, jak i praktyczna jest interesująca i wciąga – pierwsza nie nudzi swoją sztywnością, a i drugiej daleko do rozwlekłych opowiastek starca. Autor nie stosuje niepotrzebnych ozdobników oraz dygresji, i chwała mu za to – jego anegdoty są krótkie, treściwe, doskonale spuentowane i wyciągają z całej historii dokładnie to, co najlepsze. Autor wykazał się inteligencją i poczuciem humoru, czyli dwiema cechami wprost niezbędnymi do opowiadania tego typu historii.
Właściwie nie powinniśmy się śmiać z wpadek innych, jednak skoro nawet sami znani publicznie mówią o przewinieniach, to chyba jesteśmy rozgrzeszeni. Każdy z nas popełnia błędy, a w świecie sztywnych konwenansów, gdzie na człowieka patrzą setki kamer, każde potknięcie jest dużo bardziej widoczne. Gdy punktujemy je z uśmiechem – serdecznym, nie złośliwym – a całość okraszona jest inteligentnym komentarzem znawcy tematu, z pewnością nie jest to wyśmiewanie. I tego przekonania się trzymajmy, bo przy książce Walewskiego naprawdę możemy się świetnie bawić.
Muszę przyznać, że ta książka mocno mnie zaskoczyła. Spodziewałam się zbioru anegdot rzuconych może nie tyle przypadkowo, co luźno i bez większego zamysłu. Tymczasem autor nie tylko wyraźnie przemyślał to, w jaki sposób temat ująć, ale też skrzętnie swoją ideę zrealizował. Książka podzielona jest na tematyczne rozdziały, z których każdy zawiera obszerne omówienie teoretyczne. Czytelnik dowiaduje się m.in. jak wyglądają zaproszenia na oficjalne imprezy, w jakiej kolejności przemawiają goście, jak ich rozsadzić, w co się ubrać i jak zachowywać się przy stole. Każdy z tych elementów (a także wiele innych) omówiony jest dokładnie i na tyle, na ile jest nam to potrzebne. Dodatkowo całość ma bardzo lekki, „ciekawostkowy” charakter, co sprawia, że lektura jest naprawdę dużą przyjemnością.
Ale moment, przecież zarówno podtytuł, opis okładkowy, jak i mój wstęp wskazują, że jest to książka o gafach! Gdzie one są? Otóż ci, którzy liczyli tylko na nie, mogą być nieco zawiedzeni, bo anegdoty zdają się być jedynie dodatkiem, a nie rzeczywistym sensem książki. Owszem, jest ich sporo, jednak żadna nie jest wprowadzona przypadkowo. Każda z opisywanych sytuacji dopasowana jest do tematu rozdziału i stanowi raczej przykład ilustrujący dany problem, niż jest do niego przyczynkiem. Czasem musimy na te historyjki poczekać, jednak nigdy nie jesteśmy zawiedzeni – zawsze dotyczą wysokich rangą osób i sytuacji, które znamy z telewizji i są naprawdę świetnie opisane.
Tym, co niesamowicie mi się podobało, jest styl autora i sposób jego narracji, który utrzymany jest na jednakowym poziomie niezależnie od tematyki danego rozdziału. Zarówno część teoretyczna, jak i praktyczna jest interesująca i wciąga – pierwsza nie nudzi swoją sztywnością, a i drugiej daleko do rozwlekłych opowiastek starca. Autor nie stosuje niepotrzebnych ozdobników oraz dygresji, i chwała mu za to – jego anegdoty są krótkie, treściwe, doskonale spuentowane i wyciągają z całej historii dokładnie to, co najlepsze. Autor wykazał się inteligencją i poczuciem humoru, czyli dwiema cechami wprost niezbędnymi do opowiadania tego typu historii.
Właściwie nie powinniśmy się śmiać z wpadek innych, jednak skoro nawet sami znani publicznie mówią o przewinieniach, to chyba jesteśmy rozgrzeszeni. Każdy z nas popełnia błędy, a w świecie sztywnych konwenansów, gdzie na człowieka patrzą setki kamer, każde potknięcie jest dużo bardziej widoczne. Gdy punktujemy je z uśmiechem – serdecznym, nie złośliwym – a całość okraszona jest inteligentnym komentarzem znawcy tematu, z pewnością nie jest to wyśmiewanie. I tego przekonania się trzymajmy, bo przy książce Walewskiego naprawdę możemy się świetnie bawić.
Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Sine Qua Non.
poniedziałek, 16 listopada 2015
Jay Asher – „Trzynaście powodów”
Trzynaście osób, trzynaście nagrań, siedem kaset magnetofonowych. I jedna śmierć – samobójstwo nastolatki. To ona jest punktem stycznym dla wszystkich bohaterów taśm. To ona oskarża ich i czyni współwinnymi.
Gdy Clay Jensen otwiera tajemniczą przesyłkę, jest mocno zdziwiony – wewnątrz niespodziewanej paczki znajdują się… kasety. Rany, kto dziś jeszcze ich słucha? Jednak to, co na nich znajdzie, zmieni jego życie na zawsze. Autorką nagrań jest Hannah Baker – dziewczyna, która niedawno popełniła samobójstwo. Która podobała się Clayowi. Której próbował pomóc, choć nie umiał. Która mówi, że na taśmach opowiada historię w oparciu o relację z trzynastoma osobami, które w jakiś sposób przyczyniły się do jej śmierci. Tylko co ma z tym wspólnego zakochany Clay, skoro nigdy nie zrobił jej nic złego?
To nie jest horror o martwej dziewczynce przemawiającej do ludzi z magnetofonu, ani kryminał, w którym szukamy sprawcy morderstwa. A jednak przez całą lekturę towarzyszy nam napięcie, a problem winy i kary jest nie tylko obecny, ale i bardzo istotny. Dla mnie lektura tej książki wiązała się z szeregiem bardzo silnych emocji – od poczucia niesprawiedliwości, poprzez obrzydzenie, aż do szoku i niedowierzania. Wiele z nich do teraz jest obecnych gdy przypominam sobie fabułę i z pewnością znajdzie swoje odzwierciedlenie w dalszej części mojej wypowiedzi.
Opowieść Hannah faktycznie składa się z trzynastu części, które ułożone są w ciąg przyczynowo-skutkowy. Opisując swoje relacje z kolejnymi osobami, bohaterka pokazuje, co działo się z jej psychiką na przestrzeni miesięcy. Ujawnia, jak nakładające się na siebie wydarzenia doprowadziły do sytuacji, z którą nie umiała sobie poradzić. Wskazuje moment, gdy to wszystko wymknęło się spod kontroli.
Osobiście uważam, że to jedna z tych książek, które powinien przeczytać każdy z nas. Po co? Aby wyjść ze swojej strefy komfortu. Żyjemy w świecie pełnym ludzi, a jednak to siebie widzimy jako jego centrum. To naturalne, w końcu jesteśmy sobą, a nie innymi osobami – czujemy, odbieramy bodźce i piszemy własne historie, w których otoczenie odgrywa różne role, ale też często się zmienia. Warto jednak czasem zauważyć, że tak jak napotykane osoby wpływają na nas swoimi pozornie nic nie znaczącymi zachowaniami, tak też my możemy wpływać nimi na innych. Zdarzyło się Wam kiedyś mieć popsuty dzień przez to, że zostaliście źle potraktowani w sklepie? Dla ekspedientki byliście wtedy setnym klientem z kolei i prawdopodobnie w ogóle Was nie zapamiętała, jednak w Waszej indywidualnej historii miało to znaczenie.
Właśnie takie zależności obrazuje opowieść Hannah. Podczas lektury, w miarę poznawania jej historii, nie miałam poczucia, że bohaterka celuje w kogoś paluchem mówiąc: „To ty mnie zabiłeś!”. Choć chwilami jest okrutna, choć grozi ujawnieniem taśm, nie widać w niej pustego obwiniania. Wręcz przeciwnie – pokazuje, jak jedno błahe wydarzenie otworzyło furtkę do kolejnego (które w mniemaniu odpowiedzialnej za nie osoby również było błahe), a to z kolei do następnych. Bohaterka oddziela przypadki od celowych działań, dokładnie śledzi cały proces i wyłapuje udział, jaki mieli w nim inni. Punktuje brak empatii, lekkomyślność, egocentryzm, brak szacunku dla drugiego człowieka i nastoletnią ślepotę – niezdolność do przewidywania skutków własnych czynów.
Pozostaje tylko jedno pytanie: jak ktoś, kto tak doskonale rozumiał mechanizmy własnych problemów, zdecydował się na taki czyn? Dlaczego tak naprawdę zabiła się Hannah Baker?
Ta książka uświadamia wiele przerażających rzeczy. Mierzi mnie, gdy ludzie w recenzjach piszą, że jest zła, bo opisywane problemy nie są ich zdaniem powodem to popełnienia samobójstwa (książka może się nie podobać, każdy ma inny gust, chodzi mi o ten konkretny, oceniający argument). Osobiście uważam, że żaden problem nie jest powodem do odebrania sobie życia – super, że wszyscy jesteśmy tacy silni. Jednak fakty i statystyki są takie, że na swoje życie targają się osoby w sytuacjach, z których my, zdrowi, jesteśmy w stanie znaleźć wiele wyjść, tyle że one same zupełnie nie są zdolne do ich dostrzegania. I jeśli w odpowiednim momencie nie pojawi się na ich drodze ktoś, kto zauważy sygnały, okaże wsparcie i silnie zwiąże ich z życiem, prawdopodobnie sami nie znajdą w sobie siły do walki. Samobójstwo nie jest kaprysem, to wypadkowa bardzo głębokich problemów, rozpaczy i bezsilności. Oby nikt z nas nigdy nie znalazł się w takiej sytuacji.
Wyszła z tego taka trochę nie-recenzja. Mam nadzieję, że mi wybaczycie. Książkę czytałam z zapartym tchem i w moim przypadku spełniła ona funkcję, do której została stworzona, dlatego też subiektywnie mogę Wam ją polecić.
Za możliwość poznania tej historii dziękuję serdecznie DW Rebis.
Gdy Clay Jensen otwiera tajemniczą przesyłkę, jest mocno zdziwiony – wewnątrz niespodziewanej paczki znajdują się… kasety. Rany, kto dziś jeszcze ich słucha? Jednak to, co na nich znajdzie, zmieni jego życie na zawsze. Autorką nagrań jest Hannah Baker – dziewczyna, która niedawno popełniła samobójstwo. Która podobała się Clayowi. Której próbował pomóc, choć nie umiał. Która mówi, że na taśmach opowiada historię w oparciu o relację z trzynastoma osobami, które w jakiś sposób przyczyniły się do jej śmierci. Tylko co ma z tym wspólnego zakochany Clay, skoro nigdy nie zrobił jej nic złego?
To nie jest horror o martwej dziewczynce przemawiającej do ludzi z magnetofonu, ani kryminał, w którym szukamy sprawcy morderstwa. A jednak przez całą lekturę towarzyszy nam napięcie, a problem winy i kary jest nie tylko obecny, ale i bardzo istotny. Dla mnie lektura tej książki wiązała się z szeregiem bardzo silnych emocji – od poczucia niesprawiedliwości, poprzez obrzydzenie, aż do szoku i niedowierzania. Wiele z nich do teraz jest obecnych gdy przypominam sobie fabułę i z pewnością znajdzie swoje odzwierciedlenie w dalszej części mojej wypowiedzi.
Opowieść Hannah faktycznie składa się z trzynastu części, które ułożone są w ciąg przyczynowo-skutkowy. Opisując swoje relacje z kolejnymi osobami, bohaterka pokazuje, co działo się z jej psychiką na przestrzeni miesięcy. Ujawnia, jak nakładające się na siebie wydarzenia doprowadziły do sytuacji, z którą nie umiała sobie poradzić. Wskazuje moment, gdy to wszystko wymknęło się spod kontroli.
Osobiście uważam, że to jedna z tych książek, które powinien przeczytać każdy z nas. Po co? Aby wyjść ze swojej strefy komfortu. Żyjemy w świecie pełnym ludzi, a jednak to siebie widzimy jako jego centrum. To naturalne, w końcu jesteśmy sobą, a nie innymi osobami – czujemy, odbieramy bodźce i piszemy własne historie, w których otoczenie odgrywa różne role, ale też często się zmienia. Warto jednak czasem zauważyć, że tak jak napotykane osoby wpływają na nas swoimi pozornie nic nie znaczącymi zachowaniami, tak też my możemy wpływać nimi na innych. Zdarzyło się Wam kiedyś mieć popsuty dzień przez to, że zostaliście źle potraktowani w sklepie? Dla ekspedientki byliście wtedy setnym klientem z kolei i prawdopodobnie w ogóle Was nie zapamiętała, jednak w Waszej indywidualnej historii miało to znaczenie.
Właśnie takie zależności obrazuje opowieść Hannah. Podczas lektury, w miarę poznawania jej historii, nie miałam poczucia, że bohaterka celuje w kogoś paluchem mówiąc: „To ty mnie zabiłeś!”. Choć chwilami jest okrutna, choć grozi ujawnieniem taśm, nie widać w niej pustego obwiniania. Wręcz przeciwnie – pokazuje, jak jedno błahe wydarzenie otworzyło furtkę do kolejnego (które w mniemaniu odpowiedzialnej za nie osoby również było błahe), a to z kolei do następnych. Bohaterka oddziela przypadki od celowych działań, dokładnie śledzi cały proces i wyłapuje udział, jaki mieli w nim inni. Punktuje brak empatii, lekkomyślność, egocentryzm, brak szacunku dla drugiego człowieka i nastoletnią ślepotę – niezdolność do przewidywania skutków własnych czynów.
Pozostaje tylko jedno pytanie: jak ktoś, kto tak doskonale rozumiał mechanizmy własnych problemów, zdecydował się na taki czyn? Dlaczego tak naprawdę zabiła się Hannah Baker?
Ta książka uświadamia wiele przerażających rzeczy. Mierzi mnie, gdy ludzie w recenzjach piszą, że jest zła, bo opisywane problemy nie są ich zdaniem powodem to popełnienia samobójstwa (książka może się nie podobać, każdy ma inny gust, chodzi mi o ten konkretny, oceniający argument). Osobiście uważam, że żaden problem nie jest powodem do odebrania sobie życia – super, że wszyscy jesteśmy tacy silni. Jednak fakty i statystyki są takie, że na swoje życie targają się osoby w sytuacjach, z których my, zdrowi, jesteśmy w stanie znaleźć wiele wyjść, tyle że one same zupełnie nie są zdolne do ich dostrzegania. I jeśli w odpowiednim momencie nie pojawi się na ich drodze ktoś, kto zauważy sygnały, okaże wsparcie i silnie zwiąże ich z życiem, prawdopodobnie sami nie znajdą w sobie siły do walki. Samobójstwo nie jest kaprysem, to wypadkowa bardzo głębokich problemów, rozpaczy i bezsilności. Oby nikt z nas nigdy nie znalazł się w takiej sytuacji.
Wyszła z tego taka trochę nie-recenzja. Mam nadzieję, że mi wybaczycie. Książkę czytałam z zapartym tchem i w moim przypadku spełniła ona funkcję, do której została stworzona, dlatego też subiektywnie mogę Wam ją polecić.
Za możliwość poznania tej historii dziękuję serdecznie DW Rebis.
~*~
PS Jeśli intryguje Was ta książka, a jeszcze nie macie swojego egzemplarza, śledźcie uważnie naszego bloga i/lub fanpejdż. Wszystko wskazuje na to, że w najbliższych dniach będziemy mieli jedną sztukę do rozdania w konkursie - nie wyobrażam sobie, że mogłabym się nie podzielić z Wami tak niezwykłą opowieścią.
niedziela, 15 listopada 2015
James Frey, Nils Johnson-Sheldon – „Endgame. Klucz niebios”
Po tym, jak Klucz Ziemi został zdobyty, przy życiu pozostaje dziewięcioro uczestników Endgame. Następuje chwila na odsunięcie się od zagadki, przeanalizowanie jej, a także szybkie wyleczenie ran. Nie znaczy to jednak, że Gracze zaznają spokoju, wręcz przeciwnie – wciąż biorą udział w wyścigu po kolejny klucz. W ciągłym zagrożeniu, atakując i broniąc się, muszą analizować własne wskazówki i próbować rozwikłać zagadkę; tymczasem tempo rozgrywki rośnie, a stawka wciąż pozostaje wysoka.
O ile w pierwszym tomie można było mieć wrażenie, że Endgame jest makabryczną zabawą dwanaściorga młodych ludzi, o tyle w części drugiej Gra zaczyna zbierać dużo szersze żniwo. Jej skutków nie można już ukrywać przed społeczeństwem, a do opinii publicznej zaczynają przeciekać informacje nie tylko o towarzyszących sytuacji katastrofach, ale też o samych Graczach. Przywódcy państw i służby odpowiedzialne za bezpieczeństwo obywateli nie pozostają bierni i rozpoczynają działania, przez które w hermetyczny dotąd świat wdziera się odrobina zwyczajności. Opowieść nie jest już tak fantastyczna i wyrwana z realnego kontekstu – jej fabuła staje się bliska czytelnikowi, a przez to bardziej autentyczna i nieco przerażająca.
Tym, co niesamowicie spodobało mi się w drugiej części, jest uwypuklenie indywidualnych cech nie tylko samych Graczy, ale i rodów, z których się wywodzą. Tym razem ich orężem jest nie tylko dobre przeszkolenie i szereg umiejętności związanych z przetrwaniem, ale i pradawna wiedza, okazuje się bowiem, że niektóre grupy posiadają pewną przewagę nad innymi. Członkowie poszczególnych klanów służą swoim Graczom wsparciem, pomocą i wiedzą, a ich rola w wydarzeniach jest dużo bardziej znacząca niż na początku pierwszej części; również w tym aspekcie Endgame staje się grą zbiorową, angażującą większą liczbę osób.
Jednak nie wszystko było w Kluczu niebios piękne i cudowne. Fabuła, choć dopracowana i dobrze wymyślona, nie wywołała we mnie jakichś większych emocji. Więcej było tu podróżowania po różnych zakątkach świata i patrzenia na teoretyczne aspekty Gry niż rzeczywistej interakcji między postaciami. Poza tym od samego początku książki najwięcej uwagi poświęcano pewnemu konkretnemu duetowi, przez co osobiście miałam wrażenie, że ich sukcesy są po prostu pewne. Do samego końca liczyłam na jakiś większy zwrot akcji z udziałem Graczy, ale niestety mocno się w tym zakresie zawiodłam – właściwie wszystko potoczyło się dość gładko, nawet jeśli niektóre elementy powinny być trudniejsze czy bardziej wymagające.
Drugi tom cyklu Endgame to także kolejna porcja wskazówek dla tych, którzy biorą udział w multimedialnym projekcie, w którym stawką jest 3 000 000 $ Jeśli mam być szczera, tym razem całkowicie przestałam zauważać wstawki w postaci grafik, dziwnych napisów czy specjalnego łamania tekstu – chyba jestem absolutnie odporna na tę zabawę. Życzę jednak powodzenia tym, którzy biorą w niej udział, zwłaszcza jeśli zajmuje się tym ktoś z naszego kraju.
Porównując Klucz niebios z Wezwaniem jestem lekko zawiedziona zastosowanymi rozwiązaniami fabularnymi, ale nie narzekam – wciąż czytało się wspaniale, historia wciągała, a i samym pomysłem jestem zainteresowana. Ciekawi mnie, do jakiego finału dążą twórcy powieści i jak będzie wyglądał ostateczny zamysł, dlatego z wielką chęcią sięgnę po kolejny tom. Mam jednak nadzieję, że autorzy nie zafundują nam sztampy i że międzynarodowy projekt okaże się czymś więcej niż tylko dodatkiem do książki wpisującej się w oklepaną konwencję.
Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Sine Qua Non.
O ile w pierwszym tomie można było mieć wrażenie, że Endgame jest makabryczną zabawą dwanaściorga młodych ludzi, o tyle w części drugiej Gra zaczyna zbierać dużo szersze żniwo. Jej skutków nie można już ukrywać przed społeczeństwem, a do opinii publicznej zaczynają przeciekać informacje nie tylko o towarzyszących sytuacji katastrofach, ale też o samych Graczach. Przywódcy państw i służby odpowiedzialne za bezpieczeństwo obywateli nie pozostają bierni i rozpoczynają działania, przez które w hermetyczny dotąd świat wdziera się odrobina zwyczajności. Opowieść nie jest już tak fantastyczna i wyrwana z realnego kontekstu – jej fabuła staje się bliska czytelnikowi, a przez to bardziej autentyczna i nieco przerażająca.
Tym, co niesamowicie spodobało mi się w drugiej części, jest uwypuklenie indywidualnych cech nie tylko samych Graczy, ale i rodów, z których się wywodzą. Tym razem ich orężem jest nie tylko dobre przeszkolenie i szereg umiejętności związanych z przetrwaniem, ale i pradawna wiedza, okazuje się bowiem, że niektóre grupy posiadają pewną przewagę nad innymi. Członkowie poszczególnych klanów służą swoim Graczom wsparciem, pomocą i wiedzą, a ich rola w wydarzeniach jest dużo bardziej znacząca niż na początku pierwszej części; również w tym aspekcie Endgame staje się grą zbiorową, angażującą większą liczbę osób.
Jednak nie wszystko było w Kluczu niebios piękne i cudowne. Fabuła, choć dopracowana i dobrze wymyślona, nie wywołała we mnie jakichś większych emocji. Więcej było tu podróżowania po różnych zakątkach świata i patrzenia na teoretyczne aspekty Gry niż rzeczywistej interakcji między postaciami. Poza tym od samego początku książki najwięcej uwagi poświęcano pewnemu konkretnemu duetowi, przez co osobiście miałam wrażenie, że ich sukcesy są po prostu pewne. Do samego końca liczyłam na jakiś większy zwrot akcji z udziałem Graczy, ale niestety mocno się w tym zakresie zawiodłam – właściwie wszystko potoczyło się dość gładko, nawet jeśli niektóre elementy powinny być trudniejsze czy bardziej wymagające.
Drugi tom cyklu Endgame to także kolejna porcja wskazówek dla tych, którzy biorą udział w multimedialnym projekcie, w którym stawką jest 3 000 000 $ Jeśli mam być szczera, tym razem całkowicie przestałam zauważać wstawki w postaci grafik, dziwnych napisów czy specjalnego łamania tekstu – chyba jestem absolutnie odporna na tę zabawę. Życzę jednak powodzenia tym, którzy biorą w niej udział, zwłaszcza jeśli zajmuje się tym ktoś z naszego kraju.
Porównując Klucz niebios z Wezwaniem jestem lekko zawiedziona zastosowanymi rozwiązaniami fabularnymi, ale nie narzekam – wciąż czytało się wspaniale, historia wciągała, a i samym pomysłem jestem zainteresowana. Ciekawi mnie, do jakiego finału dążą twórcy powieści i jak będzie wyglądał ostateczny zamysł, dlatego z wielką chęcią sięgnę po kolejny tom. Mam jednak nadzieję, że autorzy nie zafundują nam sztampy i że międzynarodowy projekt okaże się czymś więcej niż tylko dodatkiem do książki wpisującej się w oklepaną konwencję.
Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Sine Qua Non.
Wezwanie | Klucz niebios | ???
sobota, 14 listopada 2015
Elżbieta i Witold Szwajkowscy – „Sto wierszyków nowych do ćwiczeń wymowy”
Jak pewnie niektórzy z Was zauważyli, już kilka razy zdarzyło mi się opowiadać o książkach z ćwiczeniami logopedycznymi. Powody są dwa. Przede wszystkim uważam, że kształtowanie poprawności języka i wymowy jest bardzo ważne i należy zaczynać je jak najwcześniej, najlepiej odkąd maluch zacznie mówić. Po drugie – jestem zafascynowana nowoczesnymi formami aktywnej pracy z dziećmi. Jakiś czas temu zachwycił mnie w tym zakresie zbiór wierszyków autorstwa państwa Szwajkowskich; dziś mam okazję recenzować jego kontynuację i muszę przyznać, że kolejny raz jestem zadowolona.
Sto wierszyków nowych… to pokaźny zestaw krótkich tekstów mających służyć do aktywnego kształtowania dziecięcej wymowy; do nauki poprzez zabawę. Rymowanki podzielone są na dwie części – naśladowanie dźwięków oraz ćwiczenie wymowy głosek w wyrazach i w izolacji. Wraz z kolejnymi stronami długość wierszyków się zwiększa, a tym samym rośnie poziom ich trudności, jednak nie na tyle, by różnicować, dla jakiego wieku są przeznaczone. Opowieści są zabawne, a tematyką nawiązują do spraw bliskich dziecku lub doskonale przez nie znanych.
Jednak jest to nie tylko zestaw rymowanek – same w sobie byłyby niewystarczające dla wielu osób i pozostawiałyby odbiorcę bez potrzebnej wiedzy i narzędzi. Właśnie dlatego wiele wierszyków jest wzbogaconych we wskazówki dla dorosłych pokazujące, na co należy zwrócić uwagę słuchając dziecięcej wymowy. Ponadto mamy tu też pytania do samych maluchów związane z trudniejszymi pojęciami występującymi w tekście – to dobra okazja do poszerzania wiedzy i słownictwa dziecka, warto zatem zawczasu zaopatrzyć się w odpowiednie definicje, które będzie można mu przekazać.
Co istotne – książka nie służy tylko do pracy z dzieckiem, które ma trudności z wymową. Ćwiczyć można z każdym maluchem, a zabawna formuła dostarczy mu rozrywki i pozwoli wspólnie spędzić czas. Kolejny raz ma tu odzwierciedlenie formuła „bawić i uczyć”, a więc łączenie przyjemnego z pożytecznym. Czy może być większa zachęta? Podczas takiej pracy nie tylko zacieśniamy więzi, ale też dbamy o rozwój malucha, a dzięki wskazówkom mamy możliwość stałego monitorowania postępów i szybkiego wyłapywania ewentualnych trudności. A wszystko to w niezwykle przyjemnej atmosferze.
Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Autorom oraz wydawnictwu Wilga.
piątek, 13 listopada 2015
Marcin Mortka - "Wyspy Plugawe"
Choć zawierucha związana z walką aniołów i demonów dobiegła końca, Morza Wszeteczne wciąż są obiektem rozgrywek politycznych zarówno ziemskich władców, jak i istot z innych planów. Najwięcej wie o tym wszystkim Roland Wywijas - mimo że jego kilkumiesięczny pobyt w piekle już się zakończył, kapitanowi piratów została po nim pamiątka: zagmatwany kontrakt. Wiadomo jednak, że diabłom nie można ufać, Roland zrobi więc wszystko, by wykiwać rogatych, zanim sam zostanie oszukany, przy okazji ratując przed piekielnymi zakusami całe Wyspy Rozpustne oraz, co najważniejsze, swój własny tyłek. Jak jednak tego dokonać, gdy dawna załoga rozleniwiła się i osiadła na lądzie, a otrzymany pod dowództwo prototypowy okręt piekielnej floty odbiega znacznie od tego, co znają piraci?
Szukacie książki, która rozbawi Was do łez? Właśnie ją znaleźliście. Wyspy Plugawe to esencja humoru w najczystszej postaci; każda następna strona to kolejny powód do śmiechu. Zabawne jest tu wszystko: od kreacji świata, poprzez plejadę ciekawych postaci (wśród których ze świecą szukać dwóch takich samych), a na niesamowicie humorystycznej, pełnej niespodzianek i zwrotów akcji fabule kończąc. Dowcipy wręcz wylewają się tej książki, aż dziw bierze, że dało się w niej upchnąć ich aż tyle. Jasne, może nie jest to zawsze humor najwyższych lotów, ale z drugiej strony: czy należy takiego oczekiwać po najdziwniejszej bandzie piratów pod słońcem?
Cały ten komizm nie mógł by jednak działać, gdyby nie jedna zasadnicza rzecz: język tekstu. Trzeba przyznać, że mało jest książek napisanych w sposób tak swawolny i błyskotliwy; książek, w których każde słowo wydaje się być na odpowiednim miejscu. Płynna narracja idealnie oddaje ducha całej książki, a to wszystko wzbogacone jest o żywe, zapadające w pamięć dialogi. Co więcej, niemalże każda postać wypowiada się w charakterystyczny dla niej sposób, więc często mówcę da się rozpoznać już po kilku pierwszych słowach. Niemałe wrażenie zrobił też na mnie poczet obelg jakimi piraci obrzucali się przez całą książkę - tak, wiem, niby to nic wyszukanego, ale wierzcie mi: trzeba niemałego intelektu, żeby wymyślić aż taką liczbę różnorodnych, złożonych, metaforycznych wręcz inwektyw, które w moim odczuciu były naprawdę zabawne.
W całym tym pozytywnym odczuciu, jakie wywołała na mnie książka, mam tak naprawdę tylko dwie uwagi. Pierwsza odnosi się do ilości postaci: jest ich naprawdę sporo, w dodatku każda posiada zestaw indywidualnych cech. Nie twierdzę, że bohaterów jest za dużo, raczej szedłbym z rozumowaniem w innym kierunku: wiele interesujących osób pojawia się wyjątkowo mało razy, nad czym bardzo ubolewam. Druga sprawa to końcówka książki - przez większość czasu fabuła stabilnie posuwa się do przodu, jednak w ostatnich fragmentach zaczyna gnać na łeb na szyję. Nie byłaby to wada, gdyby nie fakt, że tak naprawdę czytelnik nie wie o co chodzi: obserwujemy masę dziwnych scen i zachowań głównego bohatera, które dopiero na finiszu zostają wyjaśnione. Wcześniej takie zagrania były stonowane, tu zaś jest ich wyraźny przesyt.
Pierwszy tom przygód kapitana Rolanda zwanego Wywijasem czytałem ponad rok temu, dobrze jednak pamiętam, jak wiele radości przyniosła mi wówczas lektura. Tym razem było podobnie, jeśli nie lepiej: kartki przewracały się same, a uśmiech praktycznie nie schodził mi z twarzy; jeśli już się to działo, to było to jak najbardziej uzasadnione przebiegiem fabuły. Mało jest książek, które w sposób tak beztroski i lekki pozwalają czerpać niczym nie zmąconą przyjemność z lektury. Zaznaczę jednak, że wbrew niektórym pozorom nie jest to tytuł dla najmłodszych, i nie chodzi tu tylko o nieodpowiedni humor - sporo jest krwawych scen, a i trup ściele się gęsto. Nie mniej jednak: osobiście polecam.
Szukacie książki, która rozbawi Was do łez? Właśnie ją znaleźliście. Wyspy Plugawe to esencja humoru w najczystszej postaci; każda następna strona to kolejny powód do śmiechu. Zabawne jest tu wszystko: od kreacji świata, poprzez plejadę ciekawych postaci (wśród których ze świecą szukać dwóch takich samych), a na niesamowicie humorystycznej, pełnej niespodzianek i zwrotów akcji fabule kończąc. Dowcipy wręcz wylewają się tej książki, aż dziw bierze, że dało się w niej upchnąć ich aż tyle. Jasne, może nie jest to zawsze humor najwyższych lotów, ale z drugiej strony: czy należy takiego oczekiwać po najdziwniejszej bandzie piratów pod słońcem?
Cały ten komizm nie mógł by jednak działać, gdyby nie jedna zasadnicza rzecz: język tekstu. Trzeba przyznać, że mało jest książek napisanych w sposób tak swawolny i błyskotliwy; książek, w których każde słowo wydaje się być na odpowiednim miejscu. Płynna narracja idealnie oddaje ducha całej książki, a to wszystko wzbogacone jest o żywe, zapadające w pamięć dialogi. Co więcej, niemalże każda postać wypowiada się w charakterystyczny dla niej sposób, więc często mówcę da się rozpoznać już po kilku pierwszych słowach. Niemałe wrażenie zrobił też na mnie poczet obelg jakimi piraci obrzucali się przez całą książkę - tak, wiem, niby to nic wyszukanego, ale wierzcie mi: trzeba niemałego intelektu, żeby wymyślić aż taką liczbę różnorodnych, złożonych, metaforycznych wręcz inwektyw, które w moim odczuciu były naprawdę zabawne.
W całym tym pozytywnym odczuciu, jakie wywołała na mnie książka, mam tak naprawdę tylko dwie uwagi. Pierwsza odnosi się do ilości postaci: jest ich naprawdę sporo, w dodatku każda posiada zestaw indywidualnych cech. Nie twierdzę, że bohaterów jest za dużo, raczej szedłbym z rozumowaniem w innym kierunku: wiele interesujących osób pojawia się wyjątkowo mało razy, nad czym bardzo ubolewam. Druga sprawa to końcówka książki - przez większość czasu fabuła stabilnie posuwa się do przodu, jednak w ostatnich fragmentach zaczyna gnać na łeb na szyję. Nie byłaby to wada, gdyby nie fakt, że tak naprawdę czytelnik nie wie o co chodzi: obserwujemy masę dziwnych scen i zachowań głównego bohatera, które dopiero na finiszu zostają wyjaśnione. Wcześniej takie zagrania były stonowane, tu zaś jest ich wyraźny przesyt.
Pierwszy tom przygód kapitana Rolanda zwanego Wywijasem czytałem ponad rok temu, dobrze jednak pamiętam, jak wiele radości przyniosła mi wówczas lektura. Tym razem było podobnie, jeśli nie lepiej: kartki przewracały się same, a uśmiech praktycznie nie schodził mi z twarzy; jeśli już się to działo, to było to jak najbardziej uzasadnione przebiegiem fabuły. Mało jest książek, które w sposób tak beztroski i lekki pozwalają czerpać niczym nie zmąconą przyjemność z lektury. Zaznaczę jednak, że wbrew niektórym pozorom nie jest to tytuł dla najmłodszych, i nie chodzi tu tylko o nieodpowiedni humor - sporo jest krwawych scen, a i trup ściele się gęsto. Nie mniej jednak: osobiście polecam.
Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Uroboros, będącemu częścią GW Foksal.
czwartek, 12 listopada 2015
Kamil Janicki – „Żelazne damy” [recenzja przedpremierowa]
Jak wyobrażacie sobie państwo Piastów? Ja szczerze mówiąc nie wiem o nim zbyt wiele, ale myśląc o tamtych czasach mam w głowie raczej barbarzyński i nie do końca ogarnięty zbiór ludów wszelakich niż dobrze funkcjonujący kraj. Jak się okazuje, takie wyobrażenie wcale nie jest dalekie od rzeczywistości, tyle że dodatkowo w tych czasach toczyła się sprawna, acz dość brutalna polityka. A wśród niej swoje miejsce próbowały znaleźć kobiety – to właśnie im poświęcona jest najnowsza opowieść Kamila Janickiego.
Ta książka zdecydowanie różni się od poprzednich tytułów w serii – już przy pierwszym kontakcie dość mocno się zdziwiłam, gdy zobaczyłam tylko 5 rozdziałów, z czego dwa traktujące o tej samej postaci. W przypadku Żelaznych dam mamy nie tylko do czynienia z opowieściami dłuższymi niż w poprzednich publikacjach, ale też wzajemnie się przenikającymi. Poszczególne części stanowią w gruncie rzeczy ciągłą opowieść o roli kobiet w dynastii Piastów; roli, jak się okazuje, bardzo znaczącej. Czytelnik, za pośrednictwem biografii Dobrawy, Ody, Emnildy, Ody Miśnieńskiej i Przedsławy, otrzymuje dostęp do samych szczytów władzy w początkach państwa polskiego, a zakres opowieści jest dużo szerszy niż sama tylko historia wspomnianych dam. Wraz z wkroczeniem na dwór otwiera się przed nami świat rozgrywek politycznych – nieco innych niż te znane współcześnie, a z drugiej strony miejscami tak boleśnie podobnych.
Nie zmienia to jednak faktu, że Janicki kolejny raz postawił w swoim tekście na kobiety i ich losy jako podstawowy przekaz, co okazało się rozwiązaniem udanym. Postaci, którymi posłużył się autor, z jednej strony idealnie wpisują się w swoje czasy, z drugiej zaś przyjemnie kontrastują z męskim i brutalnym światem. Zdobywały swą władzę przez poświęcenie i nierzadko musiały bardzo długo pozostawać w cieniu, jednak ceną za ich trud był znaczący wpływ na bieg historii. Takie spojrzenie jest perspektywą zupełnie inną niż w większości opracowań historycznych – rzadko kiedy poświęca się czas sylwetkom kobiet z tamtych lat, a szkoda, okazuje się bowiem, że ich losy są nie mniej ciekawe niż te będące udziałem mężczyzn.
Już sam opis okładkowy pokazuje kierunek, w jakim pójdzie ten tekst – na pierwszy rzut oka widać pewien dramatyzm i budowanie napięcia. Kamil Janicki opisuje czasy Piastów jako niebezpieczne, burzliwe i pełne intryg; taki klimat tworzony jest w książce od pierwszej do ostatniej strony i to jemu podporządkowana jest cała opowieść. Choć oczywiście zawartych jest tu wiele faktów historycznych, podczas lektury momentami można zapomnieć, czego dotyczy tekst; sposób narracji i jęcie tematu pozwalają nam „popłynąć” jak przy najlepszej powieści. Informacje dobierane są zgodnie z tym zamysłem, a całość naprawdę dobrze się układa. Nawet jeśli pewne fakty są tu interpretacją, a pewne luki w wiedzy wypełniają domysły, całość odbiera się jako naprawdę spójną i wiarygodną.
Jeśli chodzi o stronę techniczną – jak to w Prawdziwych historiach, wydanie jest ładne, pojawia się sporo ilustracji, bibliografia jest szeroka, a na samym końcu znajdujemy sporo przypisów. Wydaniu nie można zarzucić absolutnie nic, części merytorycznej również, przynajmniej z poziomu laika. Funkcja „bawić i uczyć”, czyli tworzyć opowieści historyczne, z którymi można wyjść do szerokiego grona, została jak najbardziej spełniona – to kolejne opracowanie, które sprawia nam wiele radości podczas czytania. Jeśli lubicie tę serię, tę formułę, ten pomysł – z całego serca mogę Wam Żelazne damy polecić, bowiem książka trzyma poziom całej serii. Z resztą jednej z moich ulubionych.
Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Znak.
Premiera 18 listopada!
Ta książka zdecydowanie różni się od poprzednich tytułów w serii – już przy pierwszym kontakcie dość mocno się zdziwiłam, gdy zobaczyłam tylko 5 rozdziałów, z czego dwa traktujące o tej samej postaci. W przypadku Żelaznych dam mamy nie tylko do czynienia z opowieściami dłuższymi niż w poprzednich publikacjach, ale też wzajemnie się przenikającymi. Poszczególne części stanowią w gruncie rzeczy ciągłą opowieść o roli kobiet w dynastii Piastów; roli, jak się okazuje, bardzo znaczącej. Czytelnik, za pośrednictwem biografii Dobrawy, Ody, Emnildy, Ody Miśnieńskiej i Przedsławy, otrzymuje dostęp do samych szczytów władzy w początkach państwa polskiego, a zakres opowieści jest dużo szerszy niż sama tylko historia wspomnianych dam. Wraz z wkroczeniem na dwór otwiera się przed nami świat rozgrywek politycznych – nieco innych niż te znane współcześnie, a z drugiej strony miejscami tak boleśnie podobnych.
Nie zmienia to jednak faktu, że Janicki kolejny raz postawił w swoim tekście na kobiety i ich losy jako podstawowy przekaz, co okazało się rozwiązaniem udanym. Postaci, którymi posłużył się autor, z jednej strony idealnie wpisują się w swoje czasy, z drugiej zaś przyjemnie kontrastują z męskim i brutalnym światem. Zdobywały swą władzę przez poświęcenie i nierzadko musiały bardzo długo pozostawać w cieniu, jednak ceną za ich trud był znaczący wpływ na bieg historii. Takie spojrzenie jest perspektywą zupełnie inną niż w większości opracowań historycznych – rzadko kiedy poświęca się czas sylwetkom kobiet z tamtych lat, a szkoda, okazuje się bowiem, że ich losy są nie mniej ciekawe niż te będące udziałem mężczyzn.
Już sam opis okładkowy pokazuje kierunek, w jakim pójdzie ten tekst – na pierwszy rzut oka widać pewien dramatyzm i budowanie napięcia. Kamil Janicki opisuje czasy Piastów jako niebezpieczne, burzliwe i pełne intryg; taki klimat tworzony jest w książce od pierwszej do ostatniej strony i to jemu podporządkowana jest cała opowieść. Choć oczywiście zawartych jest tu wiele faktów historycznych, podczas lektury momentami można zapomnieć, czego dotyczy tekst; sposób narracji i jęcie tematu pozwalają nam „popłynąć” jak przy najlepszej powieści. Informacje dobierane są zgodnie z tym zamysłem, a całość naprawdę dobrze się układa. Nawet jeśli pewne fakty są tu interpretacją, a pewne luki w wiedzy wypełniają domysły, całość odbiera się jako naprawdę spójną i wiarygodną.
Jeśli chodzi o stronę techniczną – jak to w Prawdziwych historiach, wydanie jest ładne, pojawia się sporo ilustracji, bibliografia jest szeroka, a na samym końcu znajdujemy sporo przypisów. Wydaniu nie można zarzucić absolutnie nic, części merytorycznej również, przynajmniej z poziomu laika. Funkcja „bawić i uczyć”, czyli tworzyć opowieści historyczne, z którymi można wyjść do szerokiego grona, została jak najbardziej spełniona – to kolejne opracowanie, które sprawia nam wiele radości podczas czytania. Jeśli lubicie tę serię, tę formułę, ten pomysł – z całego serca mogę Wam Żelazne damy polecić, bowiem książka trzyma poziom całej serii. Z resztą jednej z moich ulubionych.
Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Znak.
Premiera 18 listopada!
wtorek, 10 listopada 2015
Grażyna Jagielska – „Ona wraca na dobre”
Podróżniczka, dziennikarka. Żona korespondenta Wojciecha Jagielskiego. Po latach postępujących napadów lękowych trafiła do szpitala psychiatrycznego, gdzie spędziła pół roku. Po zakończeniu terapii, kierowana obsesyjną wręcz myślą o zmianie, udała się w podróż do amazońskiej dżungli – wyprawa zakrawała o szaleństwo ze względu na trudną aurę, jednak autorka była zdeterminowana doprowadzić ją do końca mimo przeszkód. Ona wraca na dobre jest w gruncie rzeczy zapisem podróży – tej zwykłej, turystycznej, ale też symbolicznej i terapeutycznej.
W książce znajdziemy różnorodne formy wyrazu – Jagielska opisuje świat przez pryzmat analizy własnej przeszłości, opowieści o terapii i fragmentów życiorysu koleżanki wzbogaconego o własne refleksje i dopowiedzenia. Nie zawsze możemy bezpośrednio poznać myśli i przekonania autorki, często musimy poddać refleksji podawany materiał i poprzez niego dotrzeć do sedna, istoty problemu. Wymaga to od czytelnika stałej czujności i zaangażowania – jeśli chcemy naprawdę zrozumieć istotę opowieści, musimy utrzymywać swoją uwagę na stałym poziomie.
Nie oznacza to jednak, że nie możemy popłynąć wraz z historią. Tym, co wyróżnia Jagielską spośród innych autorów piszących od serca o codzienności, jest niesamowicie dopracowany styl, który zapewnia czytelnikowi dużą dawkę przyjemności. Choć zdarza się autorce odbiegać od tematu, płynąć za jakąś myślą, generalnie historia jest spójna i trzyma się w jakiejś własnej konwencji.
Nie da się porównywać między sobą książek autorki pod względem treści czy sposobu wyrazu, mogę jedynie powiedzieć, że Miłość z kamienia czytało mi się łatwiej, odczuwałam mniejszy dyskomfort w kontakcie z treścią. Nie wiem, na czym to polega, ale tutaj nie zawsze i nie do końca udawało mi się uchwycić sens, a może doszukiwałam się go tam, gdzie go nie ma. Powieść jest dobra, lekko „nietutejsza”, odbiegająca od standardów i twardego kanonu, a jednak nie do końca satysfakcjonuje, przynajmniej mnie. Być może zabrakło mi łącznika, bo Anioły jedzą trzy razy dziennie mam jeszcze przed sobą. Zobaczymy.
Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Znak.
Miłość z kamienia | Anioły jedzą trzy razy dziennie | Ona wraca na dobre
poniedziałek, 9 listopada 2015
Katarzyna Bonda – „Sprawa Niny Frank”
Spokój jednej z nadbużańskich wsi mąci pewne tragiczne wydarzenie – w starym dworku listonosz znajduje ciało znanej aktorki; kobieta została zgwałcona i brutalnie okaleczona. Kto mógł dopuścić się takiej zbrodni? Czy odtwórczyni roli zakonnicy w popularnym serialu mogła w ogóle mieć wrogów? Sprawą zajmuje się psycholog śledczy Hubert Meyer, dla którego wyjazd na wieś ma być przede wszystkim przymusowym odpoczynkiem od problemów codzienności…
Historia opowiadana jest z kilku perspektyw – w czasie rzeczywistym wraz z narratorem towarzyszymy profilerowi i innym komisarzom w przeprowadzaniu czynności związanych ze śledztwem, a główna oś fabularna przeplatana jest pierwszoosobowymi wypowiedziami zarówno sprawcy, jak i ofiary. Zwłaszcza wypowiedzi aktorki wiele wnoszą do sprawy, opowiada ona bowiem swoją historię od samego początku, a kolejne fakty poznajemy z jej perspektywy równolegle z informacjami pojawiającymi się w toku śledztwa. Równowaga pomiędzy poszczególnymi elementami opowieści jest zachowana, a rozdziały wzajemnie się uzupełniają. Ma to swoje przełożenie również na stronę techniczną powieści – bardzo podobały mi się momenty, w których ta sama fraza kończyła jeden rozdział i rozpoczynała kolejny, oczywiście w zupełnie innym kontekście fabularnym; takie drobiazgi pokazują, jak doskonale przemyślana jest fabuła.
Jeśli chodzi o samą treść – nie znajdziemy tu niczego niezwykłego. Postać Huberta Meyera to raczej wariacja na temat klasycznego ukazania śledczego jako człowieka silnego, zapracowanego, pogubionego i pełnego osobistych problemów. Profiler jest inteligentny, ale brak mu jakiegokolwiek indywidualnego rysu (mam nadzieję, że w miarę upływy kolejnych tomów będziemy poznawali go coraz lepiej). Nieco pełniej skonstruowana i ukazana jest ofiara – poznajemy dokładnie jej przeszłość, historię i wszystkie przyczyny stanu psychicznego. Kolejny pozytyw to wątek mitologiczny przeniesiony na losy denatki; ten aspekt podobał mi się najbardziej, bo ujęty był bardzo zgrabnie i ciekawie. Dodatkowym smaczkiem są z pewnością szczegółowo opisane kulisy pracy profilera – tutaj Bonda pokazała charakterystyczną dla siebie skrupulatność i profesjonalizm, dostarczając nam sporo rzetelnej i autentycznej wiedzy.
Porównując lekturę Sprawy Niny Frank do mojego poprzedniego spotkania z twórczością autorki, jestem zdecydowanie zadowolona – w moim mniemaniu ta książka wypada dużo lepiej niż Pochłaniacz. Literacki debiut Bondy to kryminał poprawny i zwyczajny, który może nie zaskakuje, ale zapewnia rozrywkę na dobrym i pewnym poziomie. Cała historia – zarówno wątek aktorki, jak i życie prywatne komisarza – mieści się idealnie w schemacie, na którym opiera się większość autorów kryminałów. Dla mnie to rozwiązanie bezpieczne, nie przysłaniające istoty gatunku. Nie musiałam wyławiać zagadki z morza wątków obyczajowych, nie przysypiałam i nie tonęłam w powodzi personaliów bohaterów; po prostu zatraciłam się w zagadce, a każdą drogę do jej odkrycia przyjmowałam z wielką radością i zainteresowaniem.
Cieszę się, że mam już w domu także pozostałe książki z serii o Hubercie Meyerze, bo moja przygoda ze Sprawą Niny Frank była doświadczeniem jak najbardziej pozytywnym. Polubiłam głównego bohatera i z chęcią poczytam, jak poradzi sobie z innymi sprawami.
Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Business and Culture oraz wydawnictwu MUZA SA
Historia opowiadana jest z kilku perspektyw – w czasie rzeczywistym wraz z narratorem towarzyszymy profilerowi i innym komisarzom w przeprowadzaniu czynności związanych ze śledztwem, a główna oś fabularna przeplatana jest pierwszoosobowymi wypowiedziami zarówno sprawcy, jak i ofiary. Zwłaszcza wypowiedzi aktorki wiele wnoszą do sprawy, opowiada ona bowiem swoją historię od samego początku, a kolejne fakty poznajemy z jej perspektywy równolegle z informacjami pojawiającymi się w toku śledztwa. Równowaga pomiędzy poszczególnymi elementami opowieści jest zachowana, a rozdziały wzajemnie się uzupełniają. Ma to swoje przełożenie również na stronę techniczną powieści – bardzo podobały mi się momenty, w których ta sama fraza kończyła jeden rozdział i rozpoczynała kolejny, oczywiście w zupełnie innym kontekście fabularnym; takie drobiazgi pokazują, jak doskonale przemyślana jest fabuła.
Jeśli chodzi o samą treść – nie znajdziemy tu niczego niezwykłego. Postać Huberta Meyera to raczej wariacja na temat klasycznego ukazania śledczego jako człowieka silnego, zapracowanego, pogubionego i pełnego osobistych problemów. Profiler jest inteligentny, ale brak mu jakiegokolwiek indywidualnego rysu (mam nadzieję, że w miarę upływy kolejnych tomów będziemy poznawali go coraz lepiej). Nieco pełniej skonstruowana i ukazana jest ofiara – poznajemy dokładnie jej przeszłość, historię i wszystkie przyczyny stanu psychicznego. Kolejny pozytyw to wątek mitologiczny przeniesiony na losy denatki; ten aspekt podobał mi się najbardziej, bo ujęty był bardzo zgrabnie i ciekawie. Dodatkowym smaczkiem są z pewnością szczegółowo opisane kulisy pracy profilera – tutaj Bonda pokazała charakterystyczną dla siebie skrupulatność i profesjonalizm, dostarczając nam sporo rzetelnej i autentycznej wiedzy.
Porównując lekturę Sprawy Niny Frank do mojego poprzedniego spotkania z twórczością autorki, jestem zdecydowanie zadowolona – w moim mniemaniu ta książka wypada dużo lepiej niż Pochłaniacz. Literacki debiut Bondy to kryminał poprawny i zwyczajny, który może nie zaskakuje, ale zapewnia rozrywkę na dobrym i pewnym poziomie. Cała historia – zarówno wątek aktorki, jak i życie prywatne komisarza – mieści się idealnie w schemacie, na którym opiera się większość autorów kryminałów. Dla mnie to rozwiązanie bezpieczne, nie przysłaniające istoty gatunku. Nie musiałam wyławiać zagadki z morza wątków obyczajowych, nie przysypiałam i nie tonęłam w powodzi personaliów bohaterów; po prostu zatraciłam się w zagadce, a każdą drogę do jej odkrycia przyjmowałam z wielką radością i zainteresowaniem.
Cieszę się, że mam już w domu także pozostałe książki z serii o Hubercie Meyerze, bo moja przygoda ze Sprawą Niny Frank była doświadczeniem jak najbardziej pozytywnym. Polubiłam głównego bohatera i z chęcią poczytam, jak poradzi sobie z innymi sprawami.
Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Business and Culture oraz wydawnictwu MUZA SA
Sprawa Niny Frank | Tylko martwi nie kłamią | Florystka
sobota, 7 listopada 2015
Lauren Oliver – „Delirium. Trylogia”
Zastanawiałam się, jak ugryźć recenzję tej książki. Cały tom to niemal 1000 stron tekstu do oceny i omówienia – z jednej strony ciężko to ująć całościowo, z drugiej zaś łatwiej, bo nie trzeba się rozdrabniać na poszczególne elementy i w pewnym sensie powtarzać wypowiedzi. Zdecydowałam, że recenzja będzie jedna z kilku powodów – po pierwsze jest to wydanie zbiorcze, po drugie czytałam je jednym ciągiem podczas podróży i bezpośrednio po niej, a po trzecie (i być może najważniejsze) zauważyłam, że niewiele jest rozdźwięku pomiędzy kolejnymi częściami, a Lauren Oliver zachowuje spójny styl i stały poziom realizacji pomysłu.
Delirium to opowieść o świecie, w którym miłość (a wraz z nią wszystkie towarzyszące jej namiętności) uznano za chorobę. Amor deliria nervosa to jednostka podstępna i niebezpieczna, która niszczy nie tylko relacje człowieka z innymi, ale też szarga mu nerwy na tyle, że może doprowadzić do obłędu lub śmierci. Aby zapobiec jej skutkom, obywatele amerykańscy poddawani są specjalnemu zabiegowi, który sprawia, że nie są w stanie się zakochać; problem polega na tym, że niesie on za sobą duże ryzyko i dlatego można go wykonywać jedynie na tych, którzy ukończyli 18 lat. Jedną z osób oczekujących na zmianę jest Lena, główna bohaterka powieści – dziewczyna kończy magiczny wiek za kilka miesięcy. Dotąd była przykładną, wycofaną obywatelką, która wręcz marzy o zabiegu. Jednak wystarczy kilka nieprzewidywanych zdarzeń, aby coś się zmieniło…
Na samym początku lektury nie zwracałam szczególnej uwagi na postaci, miałam bowiem to cudowne uczucie przebywania w nowym, nieznanym dotąd świecie. O Delirium słyszałam już dużo i bardzo chciałam wreszcie poznać ten pomysł, bo idea uznania za chorobę miłości naprawdę mnie zafascynowała. Po głębszym zastanowieniu doszłam do wniosku, że idea Oliver była podobna jak w Dawcy – za zło i niebezpieczeństwo uznano nie tyle samą miłość, co wszystkie silne namiętności; w tym świecie nie można głośno się śmiać, słuchać muzyki, śpiewać czy okazywać innym zaangażowania. Sama konstrukcja sprowadza się do klasycznej i kompletnej dystopii – mamy tu szeroko zakrojony pomysł na funkcjonowanie państwa z uwzględnieniem systemu inwigilacji i terroru, któremu poddawani są obywatele. Państwo dokonuje selekcji, trzyma ludzi w szachu i organizuje im życie poprzez chociażby przydział partnerów.
Trzeba jednak pamiętać, że pierwsze wrażenie szybko mija, do świata się przyzwyczajamy i w końcu zostajemy sam na sam z fabułą i bohaterami. Jak prezentuje się opowieść pod tym względem? Muszę przyznać, że zaskakująco dobrze. Akcja wszystkich trzech tomów jest skupiona na innych aspektach (wprowadzenie-przygotowanie-walka), jednak w każdym z nich jest wartka i na swój sposób atrakcyjna dla czytelnika. Język jest przyjemny, jak to w młodzieżówkach, ale naprawdę dobrze ujęty – brak tu zgrzytów czy jakiegoś totalnego uproszczenia. Główną bohaterkę naprawdę można polubić, a podczas lektury z przyjemnością patrzy się na zmiany w jej zachowaniu, przemyślenia i stosunek do świata. Dzięki zmiennej narracji mamy okazję poznać też inne postaci, a ich opowieści są równie ciekawe. Poszczególni bohaterowie różnią się od siebie historią, pochodzeniem społecznym, poglądami, a ponadto potrafią się naprawdę ciekawie zmienić w toku opowieści.
Skoro głównym tematem książki jest miłość, można się było spodziewać, że to ona będzie tutaj na pierwszym planie. Warto jednak wspomnieć, że nie tylko w tym przypadku jej obecność jest w pełni uzasadniona – deliria czy nie, młodzi ludzie się zakochują, więc w opowieściach o nich namiętności pojawiać się muszą – ale też spokój, z jakim autorka podeszła do tego aspektu, dał naprawdę wspaniały efekt. Wątki miłosne są dość prawdziwe i daleko im do niekończących się rozważań dziecka, a ich odbiór naprawdę nie jest rażący. Może momentami pewne zdarzenia biegną nienaturalnie szybko, ale da się to zrzucić na karb społecznych zahamowani, jakie są udziałem bohaterów – to w jakiś sposób zrozumiałe, że gdy już dorwą się do nieznanego i zakazanego uczucia, chcą się w nim zatracić bez pamięci.
Gdybym miała ocenić, czy warto sięgnąć po zbiorcze wydanie trylogii, powiedziałabym, że tak. Na pewno jest to bardziej opłacalne finansowo, a raczej nie będziecie tak bardzo zawiedzeni, aby żałować wydanych pieniędzy. Jedyne, przed czym mogę Was ostrzec, to własny sposób myślenia – ja nie lubię mieć kilku pozaczynanych książek, więc zmusiłam się, żeby całość przeczytać na raz z małymi przerwami, i przez to pod koniec nie czerpałam już tak dużej przyjemności z lektury. Radziłabym jednak podawkować sobie doznania i rozłożyć czytanie na dłuższy czas. Wracając do książki – świat, który tak mnie kusił, okazał się naprawdę dobrze skonstruowany, a pomysł spełnił moje oczekiwania. Trylogia może wbija się w dystopijną sztampę (podczas lektury widać wyraźnie pewne schematy), jednak na tle innych powieści z gatunku wypada naprawdę nieźle. Bardzo chciałam po ten cykl sięgnąć i nie żałuję żadnej chwili z nim spędzonej.
Delirium to opowieść o świecie, w którym miłość (a wraz z nią wszystkie towarzyszące jej namiętności) uznano za chorobę. Amor deliria nervosa to jednostka podstępna i niebezpieczna, która niszczy nie tylko relacje człowieka z innymi, ale też szarga mu nerwy na tyle, że może doprowadzić do obłędu lub śmierci. Aby zapobiec jej skutkom, obywatele amerykańscy poddawani są specjalnemu zabiegowi, który sprawia, że nie są w stanie się zakochać; problem polega na tym, że niesie on za sobą duże ryzyko i dlatego można go wykonywać jedynie na tych, którzy ukończyli 18 lat. Jedną z osób oczekujących na zmianę jest Lena, główna bohaterka powieści – dziewczyna kończy magiczny wiek za kilka miesięcy. Dotąd była przykładną, wycofaną obywatelką, która wręcz marzy o zabiegu. Jednak wystarczy kilka nieprzewidywanych zdarzeń, aby coś się zmieniło…
Na samym początku lektury nie zwracałam szczególnej uwagi na postaci, miałam bowiem to cudowne uczucie przebywania w nowym, nieznanym dotąd świecie. O Delirium słyszałam już dużo i bardzo chciałam wreszcie poznać ten pomysł, bo idea uznania za chorobę miłości naprawdę mnie zafascynowała. Po głębszym zastanowieniu doszłam do wniosku, że idea Oliver była podobna jak w Dawcy – za zło i niebezpieczeństwo uznano nie tyle samą miłość, co wszystkie silne namiętności; w tym świecie nie można głośno się śmiać, słuchać muzyki, śpiewać czy okazywać innym zaangażowania. Sama konstrukcja sprowadza się do klasycznej i kompletnej dystopii – mamy tu szeroko zakrojony pomysł na funkcjonowanie państwa z uwzględnieniem systemu inwigilacji i terroru, któremu poddawani są obywatele. Państwo dokonuje selekcji, trzyma ludzi w szachu i organizuje im życie poprzez chociażby przydział partnerów.
Trzeba jednak pamiętać, że pierwsze wrażenie szybko mija, do świata się przyzwyczajamy i w końcu zostajemy sam na sam z fabułą i bohaterami. Jak prezentuje się opowieść pod tym względem? Muszę przyznać, że zaskakująco dobrze. Akcja wszystkich trzech tomów jest skupiona na innych aspektach (wprowadzenie-przygotowanie-walka), jednak w każdym z nich jest wartka i na swój sposób atrakcyjna dla czytelnika. Język jest przyjemny, jak to w młodzieżówkach, ale naprawdę dobrze ujęty – brak tu zgrzytów czy jakiegoś totalnego uproszczenia. Główną bohaterkę naprawdę można polubić, a podczas lektury z przyjemnością patrzy się na zmiany w jej zachowaniu, przemyślenia i stosunek do świata. Dzięki zmiennej narracji mamy okazję poznać też inne postaci, a ich opowieści są równie ciekawe. Poszczególni bohaterowie różnią się od siebie historią, pochodzeniem społecznym, poglądami, a ponadto potrafią się naprawdę ciekawie zmienić w toku opowieści.
Skoro głównym tematem książki jest miłość, można się było spodziewać, że to ona będzie tutaj na pierwszym planie. Warto jednak wspomnieć, że nie tylko w tym przypadku jej obecność jest w pełni uzasadniona – deliria czy nie, młodzi ludzie się zakochują, więc w opowieściach o nich namiętności pojawiać się muszą – ale też spokój, z jakim autorka podeszła do tego aspektu, dał naprawdę wspaniały efekt. Wątki miłosne są dość prawdziwe i daleko im do niekończących się rozważań dziecka, a ich odbiór naprawdę nie jest rażący. Może momentami pewne zdarzenia biegną nienaturalnie szybko, ale da się to zrzucić na karb społecznych zahamowani, jakie są udziałem bohaterów – to w jakiś sposób zrozumiałe, że gdy już dorwą się do nieznanego i zakazanego uczucia, chcą się w nim zatracić bez pamięci.
Gdybym miała ocenić, czy warto sięgnąć po zbiorcze wydanie trylogii, powiedziałabym, że tak. Na pewno jest to bardziej opłacalne finansowo, a raczej nie będziecie tak bardzo zawiedzeni, aby żałować wydanych pieniędzy. Jedyne, przed czym mogę Was ostrzec, to własny sposób myślenia – ja nie lubię mieć kilku pozaczynanych książek, więc zmusiłam się, żeby całość przeczytać na raz z małymi przerwami, i przez to pod koniec nie czerpałam już tak dużej przyjemności z lektury. Radziłabym jednak podawkować sobie doznania i rozłożyć czytanie na dłuższy czas. Wracając do książki – świat, który tak mnie kusił, okazał się naprawdę dobrze skonstruowany, a pomysł spełnił moje oczekiwania. Trylogia może wbija się w dystopijną sztampę (podczas lektury widać wyraźnie pewne schematy), jednak na tle innych powieści z gatunku wypada naprawdę nieźle. Bardzo chciałam po ten cykl sięgnąć i nie żałuję żadnej chwili z nim spędzonej.
Za możliwość poznania książki dziękuję wydawnictwu Otwarte.
piątek, 6 listopada 2015
„Podaruj mi miłość”
W zeszłym roku Boże Narodzenie przemknęło przez moje życie niemal niezauważone, bez oczekiwania, bez przygotowań, bez klimatu. Jeśli można powiedzieć, że od tego czasu tkwiłam w świątecznym zawieszeniu, to zostałam z niego szybko i bezboleśnie wyrwana. Jestem pewna, że tegoroczne Święta będą wyjątkowe, bo JA JUŻ JE CZUJĘ. A to za sprawą pewnej uroczej, zabawnej, przyjemnej i przepięknie wydanej książeczki (ma twardą oprawę, a gwiazdki na okładce błyszczą), która dotarła do mnie kilka dni temu.
Podaruj mi miłość to zbiór 12 opowiadań czołowych współczesnych autorów książek dla młodzieży; obok nazwisk tak znanych jak chociażby David Levithan czy Gayle Forman znajdziemy tutaj również szereg autorów, o których polski czytelnik nie miał okazji słyszeć. Opowiadania są różne – jedne do bólu realistyczne, inne z pogranicza magii i rzeczywistości, a jeszcze inne całkowicie fantastyczne. Łączą je dwie rzeczy: święta oraz miłość. Wiadomo powszechnie, że to mieszanka, z której może powstać właściwie nieskończona liczba pomysłów, a ta antologia jest tego najlepszym dowodem – każdy tekst jest inny, a autorzy w indywidualny sposób ujmują temat tworząc własne wariacje.
Jak to bywa w tego typu zestawieniach, poziom tekstów jest bardzo zróżnicowany – jedne wciągają bardziej, inne mniej. Zdziwiło mnie jednak to, że tak naprawdę nie było ani jednej opowieści, która nie spodobałaby mi się zupełnie; nawet te „gorsze” miały w sobie coś, co mnie rozbawiło, rozczuliło lub zainteresowało. Kolejnym zaskoczeniem był fakt, że – pomimo że nie znałam twórczości większości autorów ze zbioru – najbardziej podobały mi się teksty tych najbardziej popularnych. Jak widać nie bez powodu stali się sławni… Jeśli chodzi o moje ulubione opowiadanie, zaskoczenia nie będzie – najlepiej wspominam tekst otwierający zbiór, którego autorką jest Rainbow Rowell. Tu podobało mi się wszystko: i pomysł, i humor, i konwencja. No i bohaterowie, których naprawdę dało się polubić. Lekkością stylu i podejściem do postaci zachwyciła mnie także Gayle Forman - po jej opowiadaniu o jakże znamiennym tytule Coś ty narobiła, Sophie Roth? jestem zdeterminowana żeby w końcu poznać dostępne w Polsce książki autorki.
Zazwyczaj nie przepadam za opowiadaniami, a już szczególnie nie lubię tych zgromadzonych w antologiach, które nie łącza ze sobą poszczególnych tekstów – konieczność rozstawania się z bohaterami zanim jeszcze dobrze się ich poznało i przeskakiwanie z historii na historię jest z reguły ponad moje siły. W przypadku tego zbioru muszę jednak przyznać, że niesamowicie się zdziwiłam, bo ani razu nie odczułam żalu, złości czy nostalgii, gdy któraś z opowieści się kończyła. Historie zebrane w Podaruj mi miłość są na tyle zamknięte i kompletne, mają tak magiczną treść i tak dobrane zakończenia, że nie tylko nie było mi żal, że nie poznałam ich kontynuacji – ja nawet nie miałam ochoty jej odkrywać; uważam, że w jakiś sposób zaburzyło by to ich odbiór.
Jeśli lubicie opowieści w stylu Love Actually (choć osobiście uważam, że polska wersja filmu jest o niebo lepsza niż oryginał, ale to wyłącznie moje subiektywne zdanie) powinniście być zadowoleni – w tym zbiorze znajdziecie miłość i święta wymieszane w podobnych proporcjach, tyle że z zachowaniem konwencji książek dla młodzieży. Bohaterowie to nastolatkowie i adolescenci, więc ich problemy i zachowania są odpowiednie dla tej grupy wiekowej, ale nie przeszkadza to książce być słodką i uroczą pod każdym możliwym względem. Ja absolutnie się zakochałam i bardzo żałuję, że tekstów było tylko 12 – skończyły się tak szybko, a przez nie nie mogę się doczekać Świąt…
Za możliwość poznania książki dziękuję wydawnictwu Otwarte.
Podaruj mi miłość to zbiór 12 opowiadań czołowych współczesnych autorów książek dla młodzieży; obok nazwisk tak znanych jak chociażby David Levithan czy Gayle Forman znajdziemy tutaj również szereg autorów, o których polski czytelnik nie miał okazji słyszeć. Opowiadania są różne – jedne do bólu realistyczne, inne z pogranicza magii i rzeczywistości, a jeszcze inne całkowicie fantastyczne. Łączą je dwie rzeczy: święta oraz miłość. Wiadomo powszechnie, że to mieszanka, z której może powstać właściwie nieskończona liczba pomysłów, a ta antologia jest tego najlepszym dowodem – każdy tekst jest inny, a autorzy w indywidualny sposób ujmują temat tworząc własne wariacje.
Jak to bywa w tego typu zestawieniach, poziom tekstów jest bardzo zróżnicowany – jedne wciągają bardziej, inne mniej. Zdziwiło mnie jednak to, że tak naprawdę nie było ani jednej opowieści, która nie spodobałaby mi się zupełnie; nawet te „gorsze” miały w sobie coś, co mnie rozbawiło, rozczuliło lub zainteresowało. Kolejnym zaskoczeniem był fakt, że – pomimo że nie znałam twórczości większości autorów ze zbioru – najbardziej podobały mi się teksty tych najbardziej popularnych. Jak widać nie bez powodu stali się sławni… Jeśli chodzi o moje ulubione opowiadanie, zaskoczenia nie będzie – najlepiej wspominam tekst otwierający zbiór, którego autorką jest Rainbow Rowell. Tu podobało mi się wszystko: i pomysł, i humor, i konwencja. No i bohaterowie, których naprawdę dało się polubić. Lekkością stylu i podejściem do postaci zachwyciła mnie także Gayle Forman - po jej opowiadaniu o jakże znamiennym tytule Coś ty narobiła, Sophie Roth? jestem zdeterminowana żeby w końcu poznać dostępne w Polsce książki autorki.
Zazwyczaj nie przepadam za opowiadaniami, a już szczególnie nie lubię tych zgromadzonych w antologiach, które nie łącza ze sobą poszczególnych tekstów – konieczność rozstawania się z bohaterami zanim jeszcze dobrze się ich poznało i przeskakiwanie z historii na historię jest z reguły ponad moje siły. W przypadku tego zbioru muszę jednak przyznać, że niesamowicie się zdziwiłam, bo ani razu nie odczułam żalu, złości czy nostalgii, gdy któraś z opowieści się kończyła. Historie zebrane w Podaruj mi miłość są na tyle zamknięte i kompletne, mają tak magiczną treść i tak dobrane zakończenia, że nie tylko nie było mi żal, że nie poznałam ich kontynuacji – ja nawet nie miałam ochoty jej odkrywać; uważam, że w jakiś sposób zaburzyło by to ich odbiór.
Jeśli lubicie opowieści w stylu Love Actually (choć osobiście uważam, że polska wersja filmu jest o niebo lepsza niż oryginał, ale to wyłącznie moje subiektywne zdanie) powinniście być zadowoleni – w tym zbiorze znajdziecie miłość i święta wymieszane w podobnych proporcjach, tyle że z zachowaniem konwencji książek dla młodzieży. Bohaterowie to nastolatkowie i adolescenci, więc ich problemy i zachowania są odpowiednie dla tej grupy wiekowej, ale nie przeszkadza to książce być słodką i uroczą pod każdym możliwym względem. Ja absolutnie się zakochałam i bardzo żałuję, że tekstów było tylko 12 – skończyły się tak szybko, a przez nie nie mogę się doczekać Świąt…
Za możliwość poznania książki dziękuję wydawnictwu Otwarte.
Subskrybuj:
Posty (Atom)