czwartek, 30 czerwca 2016
Elżbieta Kowecka – „W salonie i w kuchni”
W tym roku wydawnictwo Zysk i S-ka skusiło się na kolejne wznowienie książki Elżbiety Koweckiej, która była powojennym historykiem kultury materialnej. Cieszę się, że wreszcie mogłam poznać tę opowieść, bo słyszałam o niej wiele i wiedziałam, że jej tematyka będzie dla mnie ciekawa – XIX wiek to barwna epoka, także na ziemiach polskich, więc chętnie korzystam z każdej okazji do poznania szczegółów z życia tamtejszych ludzi, a o nich właśnie opowiada W salonie i w kuchni.
Niech nie zwiedzie czytelnika zawarty w tytule i spisie treści podział na poszczególne pomieszczenia – ich wygląd, sposób urządzenia i wyposażenie oczywiście stanowią ważny element pracy badawczej, jednak pierwsze skrzypce w każdej opowieści grają ludzie: ich postępowanie i zwyczaje. Autorka prowadzi nas poprzez kolejne pomieszczenia, ale w rzeczywistości opowiada nam o wszystkim, co tylko się w nich działo: gotowaniu, domowych rachunkach, edukacji, zabawie, przyjęciach, ceremoniach, obrzędach, sposobach spędzania czasu oraz obowiązkach. To coś więcej niż opowieść o meblach i dywanach; to żywa historia polskiego XIX wieku.
Niesamowitym zjawiskiem jest stosunek języka, jakim posługuje się autorka, do płynności czytania. Spodziewałam się, że tekst napisany w latach powojennych, w dodatku przez historyka, będzie naznaczony specyfiką raczej utrudniająca odbiór treści; teraz wiem, że nie mogłam się bardziej pomylić. O książce Elżbiety Koweckiej można powiedzieć wiele, ale na pewno nie jest to sztywny, nużący tekst pełen dat i faktów. Poprzez specyficzną narrację oraz ujęcie praktycznie wszystkich elementów XIX-wiecznego życia codziennego autorka snuje swoją opowieść płynnie i ciekawie. Kultura materialna jako taka, choć wymieniona w podtytule i omówiona we wstępie, stanowi tutaj jedynie użytkowe tło, dokładnie tak, jak ma to miejsce w rzeczywistości. Trzeba jednak nadmienić, że jest to tło wyjątkowo dobrze nakreślone, potraktowane z pieczołowitością i dokładnością godną badacza.
Kilka słów należy się również stronie technicznej książki – jej najnowsza wersja to coś więcej niż tylko nowe wydanie, to wydanie wspaniałe. Wszystko jest tu dopracowane – twarda oprawa z obwolutą, grafika okładkowa (niby dawna, a jednak odświeżona), czcionki (różne dla tytułów rozdziału i tekstu, wszystkie bardzo przyjemne dla oka), cała masa ilustracji, a także ogólna kompozycja książki… Wszystko to zasługuje nie tyle na pochwały, co na zachwyty z każdej strony. W prezentowane ryciny naprawdę można się zapatrzeć (co nieco wydłuża lekturę, ale też sprawia dużo przyjemności), a książka jako taka z pewnością będzie ozdobą absolutnie każdej biblioteczki.
Jednak to nie wydanie jest największą siłą książki, w tym wypadku aspekty wizualne zdecydowanie współgrają ze wspaniałą treścią. Najcudowniejsze jest to, że gdy człowiek zasiada do lektury (przekonany, że czeka go przeprawa z historią), ani się spostrzeże, a mija stron 10, 100, a do końca dociera w zawrotnym tempie, w dodatku bogatszy nie tylko o wiedzę, ale i bardzo plastyczne obrazy. Jest coś niezwykłego w stylu autorki i jej umiejętnym podejściu do monotonnego z pozoru tematu; coś co sprawia, że opowieści wcale nie chce się kończyć, wręcz przeciwnie – ma się ochotę na kolejne rozdziały i jeszcze kilka chwil spędzonych w dawnych, jakże ciekawych czasach. Wydaje mi się, że podstawowa rola książek historycznych została tu zrealizowana, bo czytelnik nie tylko poszerza swoją wiedzę, ale także odnajduje w sobie pasję do odkrywania (a przynajmniej tak było w moim przypadku).
Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie wydawnictwu Zysk i S-ka.
wtorek, 28 czerwca 2016
Victoria Scott – „Kamień i sól”
Zabawnie wyszła cała sytuacja z moim czytaniem tej książki. Pierwszą część poznałam krótko przed wyjściem drugiej i cieszyłam się niesamowicie, że nie będę musiała długo czekać na kontynuację. Z zamówieniem musiałam się jednak wstrzymać do premiery, a że w ostatnich miesiącach dużo różnych spraw spadło mi na głowę, nie miałam czasu, żeby zaczynać kolejną lekturę. Odkładałam to na kolejny tydzień kilkanaście razy, aż w końcu spostrzegłam, że niespodziewanie z lutego zrobił się czerwiec, a ja nadal nie mam w swoich rękach książki, na którą tak bardzo czekałam! Zamówiłam więc egzemplarz, otrzymałam go dużo szybciej, niż się spodziewałam, zabrałam w podróż i… pochłonęłam w trzy godziny. Tyle było z mojej długo wyczekiwanej lektury.
Kamień i sól to zdecydowanie godna kontynuacja Ognia i wody; właściwie nie jestem pewna, czy druga część nie jest nawet lepsza od swojej poprzedniczki. Akcja nie gna do przodu od pierwszej strony, czytelnik dostaje chwilę, aby przypomnieć sobie świat, fabułę i postaci, ale gdy w końcu ruszamy naprzód, tempo staje się zawrotne. Przed pozostałymi w Wyścigu uczestnikami dwa kolejne etapy, których charakter różni się nieco od poprzednich – tym razem przychodzi im walczyć na oceanie oraz w górach. Pojawiają się nowe zagrożenia, jednak jedno jest jasne: skoro granica życia i śmierci została już raz przekroczona, nie wszystkie pandory i nie wszyscy uczestnicy wyjdą z wyścigu cało. Ta brutalność i bezkompromisowość pewnych scen na początku mnie zaskakiwała, ponieważ autorzy YA często wystrzegają się brnięcia aż tak daleko, jest to jednak wielka zaleta serii Victorii Scott. Dzięki temu historia nabiera autentyzmu, a do głosu dochodzi wiele bardzo silnych emocji.
Kolejną zaletą opowieści są jej bohaterowie – autorka nie zmarnowała potencjału, jaki drzemał w jej własnym pomyśle. Z racji tego, że każdy z uczestników Wyścigu walczy o inny cel (to znaczy teoretycznie ten sam, lek dla kogoś bliskiego, jednak różne są więzi i zależności między osobami), całkowicie odmienne są ich historie, charaktery i motywacje. Nie wszystkie postaci są dokładnie opisane, ale te, którym mieliśmy okazję się przyjrzeć, noszą bagaż ciekawych doświadczeń i bardzo indywidualnych ran, które bezpośrednio wpływają na ich zachowanie. Podoba mi się, jak historie te są wplecione w fabułę powieści. Pozytywnym aspektem jest również wątek miłosny, który pojawić się musiał, aczkolwiek jest zbudowany bardzo nienachalnie i posiada pewien zaskakujący element, jakim jest postawa głównej bohaterki. Tella, w odróżnieniu od większości bohaterek YA, nie poświęca czasu na rozważania, którego chłopca woli (trójkąt w ogóle tu nie występuje); jest zdolna do przemyśleń, podejmowania decyzji i kategorycznych zachowań. Wiele razy byłam pod pozytywnym wrażeniem jej postawy.
Jak na dobry thriller przystało, powieść Victorii Scott jest dynamiczna i wciąga czytelnika praktycznie bez reszty; w każdym razie ja nie mogłam się od niej oderwać. Na domiar złego cała opowieść kończy się nagle – no, może nie w połowie sceny, raczej w miejscu, w którym można by się spodziewać zakończenia, jednak przy tym tempie było to jak zderzenie z murem podczas całkiem szybkiego biegu – i w sposób, który sprawia, że chciałabym mieć kontynuację losów bohaterów JUŻ, TERAZ, ZARAZ. Chociaż niełatwo jest kończyć taką książkę, to wiem, że jest to jej wielka zaleta, a ja mimo lekkiego czytelniczego kaca jestem lekturą zachwycona.
Za wspaniałą przygodę z książką dziękuję serdecznie wydawnictwu IUVI.
Kamień i sól to zdecydowanie godna kontynuacja Ognia i wody; właściwie nie jestem pewna, czy druga część nie jest nawet lepsza od swojej poprzedniczki. Akcja nie gna do przodu od pierwszej strony, czytelnik dostaje chwilę, aby przypomnieć sobie świat, fabułę i postaci, ale gdy w końcu ruszamy naprzód, tempo staje się zawrotne. Przed pozostałymi w Wyścigu uczestnikami dwa kolejne etapy, których charakter różni się nieco od poprzednich – tym razem przychodzi im walczyć na oceanie oraz w górach. Pojawiają się nowe zagrożenia, jednak jedno jest jasne: skoro granica życia i śmierci została już raz przekroczona, nie wszystkie pandory i nie wszyscy uczestnicy wyjdą z wyścigu cało. Ta brutalność i bezkompromisowość pewnych scen na początku mnie zaskakiwała, ponieważ autorzy YA często wystrzegają się brnięcia aż tak daleko, jest to jednak wielka zaleta serii Victorii Scott. Dzięki temu historia nabiera autentyzmu, a do głosu dochodzi wiele bardzo silnych emocji.
Kolejną zaletą opowieści są jej bohaterowie – autorka nie zmarnowała potencjału, jaki drzemał w jej własnym pomyśle. Z racji tego, że każdy z uczestników Wyścigu walczy o inny cel (to znaczy teoretycznie ten sam, lek dla kogoś bliskiego, jednak różne są więzi i zależności między osobami), całkowicie odmienne są ich historie, charaktery i motywacje. Nie wszystkie postaci są dokładnie opisane, ale te, którym mieliśmy okazję się przyjrzeć, noszą bagaż ciekawych doświadczeń i bardzo indywidualnych ran, które bezpośrednio wpływają na ich zachowanie. Podoba mi się, jak historie te są wplecione w fabułę powieści. Pozytywnym aspektem jest również wątek miłosny, który pojawić się musiał, aczkolwiek jest zbudowany bardzo nienachalnie i posiada pewien zaskakujący element, jakim jest postawa głównej bohaterki. Tella, w odróżnieniu od większości bohaterek YA, nie poświęca czasu na rozważania, którego chłopca woli (trójkąt w ogóle tu nie występuje); jest zdolna do przemyśleń, podejmowania decyzji i kategorycznych zachowań. Wiele razy byłam pod pozytywnym wrażeniem jej postawy.
Jak na dobry thriller przystało, powieść Victorii Scott jest dynamiczna i wciąga czytelnika praktycznie bez reszty; w każdym razie ja nie mogłam się od niej oderwać. Na domiar złego cała opowieść kończy się nagle – no, może nie w połowie sceny, raczej w miejscu, w którym można by się spodziewać zakończenia, jednak przy tym tempie było to jak zderzenie z murem podczas całkiem szybkiego biegu – i w sposób, który sprawia, że chciałabym mieć kontynuację losów bohaterów JUŻ, TERAZ, ZARAZ. Chociaż niełatwo jest kończyć taką książkę, to wiem, że jest to jej wielka zaleta, a ja mimo lekkiego czytelniczego kaca jestem lekturą zachwycona.
Za wspaniałą przygodę z książką dziękuję serdecznie wydawnictwu IUVI.
niedziela, 26 czerwca 2016
Zbigniew Lew-Starowicz – „Rozmówki małżeńskie”
Pary i związki to jeden z tych tematów, które pociągają mnie nie tylko prywatnie, ale i zawodowo – od wielu lat czytam wszystko, co zahacza o damsko-męskie relacje i w jakiś sposób wpada w moje ręce. Właściwie to główna motywacja, która utrzymała mnie na studiach… ale to temat na zupełnie inną okazję, bo mogę o nim mówić godzinami. W każdym razie przez to zainteresowanie co jakiś czas (a konkretnie w bliskich okolicach premier) piszę dla Was kilka słów o najnowszych książkach prof. Starowicza – do tej pory nie wyobrażałam sobie, że mogłabym którąś z nich przegapić, bo zawsze udawało mi się znaleźć w nich przydatne informacje.
Mam duży problem z jednoznaczną oceną tej książki, sama nie jestem do końca pewna, czy mi się podobała. Na pewno wielkim plusem jest sam pomysł na jej wykonanie – opowieść składa się z króciutkich rozdziałów, z których każdy dotyczy jakiegoś charakterystycznego zwrotu: Jesteś jakiś/aś inny/a, Gdyby nie ty…, Martwię się o ciebie. Nie jest to ciągły tekst, a w pewnym sensie „słowniczek” fraz, z którymi najczęściej możemy się spotkać w rozmowach par, w dodatku każda z nich opisana jest z perspektywy odczuć dwóch stron: nadawcy i odbiorcy komunikatu, dzięki czemu mamy okazję prześledzić zarówno motywacje mówiącego, jak i skutki, które może wywołać dana wypowiedź. Ponadto w drugiej części znajdziemy podstawy mowy ciała, które ukazane są w bardzo przyjemny dla oka sposób – za pomocą szkiców, których bohaterem jest sam profesor. Na samym końcu książki znajduje się krótka opowieść o filarach miłości, które powinniśmy w swoich związkach pielęgnować.
Wszystko to brzmi pięknie i profesjonalnie, niestety problem stanowi sama treść książki. Wiele zawartych w niej myśli jest stereotypowych, jednoznacznych i chwilami wręcz krzywdzących. Rozumiem oczywiście, że bez uproszczeń nie dałoby się stworzyć tekstu, który ma pokazywać pewną średnią, pewne mechanizmy, jednak uważam, że nawet w takich sytuacjach można by się nieco hamować. Posłużę się przykładem i wyjątkowo wezmę w obronę nie kobiety, lecz panów; otóż w rozdziale o frazie Chciałabym mieć z tobą trójkę dzieci, profesor stawia następującą tezę: Mężczyźni, którzy fantazjują o gromadce dzieci, najczęściej boją się, że partnerka ich opuści. (…) No bo jak inaczej ją przy sobie przytrzymać?[s.177] Choć jest tu furtka w postaci „najczęściej” (to przecież nie „zawsze”), to inne opcje nie są brane pod uwagę, a postawa męska jest silnie skontrastowana z kobiecą, która to może mieć różnorodne przyczyny (choćby tę wynikającą z faktu, że dana osoba wychowywała się w wielodzietnej rodzinie i było to dla niej doświadczenie pozytywne). Gdyby zdarzyło się to raz, naprawdę nie miałabym żalu, jednak podobne schematy pojawiają się w wielu rozdziałach i dotyczą oceny obu płci.
Mam wrażenie, że w opowieściach prof. Starowicza coraz częściej zaciera się różnica pomiędzy osobami „gabinetowymi”, pacjentami, a zwykłymi, szarymi ludźmi. Nie oszukujmy się, pierwsza grupa prezentuje jakąś formę patologii (w sensie statystycznym oczywiście) i to z nią najczęściej ma kontakt profesor, jednak to nie oni są głównymi odbiorcami tej książki. Oczywiście zachowanie każdego z nas da się opisać za pomocą jakiegoś schematu, jednak nie jest to aż tak proste i wyraźne zjawisko. Z drugiej strony książka sama w sobie nie jest zła, bo czyta się lekko i płynnie, w wielu przypadkach bawi dzięki wtrąconym anegdotom i jest naprawdę łatwa w odbiorze ze względu na sporą liczbę przykładów, co z resztą jest charakterystyczne dla książek profesora. Wiele z poruszanych tematów zwraca uwagę czytelnika na ważne problemy, które często nie są podejmowane i pozwala zastanowić się nad istotnymi dla związku sprawami. Niestety, nie jestem pewna, czy stosowane uproszczenia kierują uwagę czytelnika na właściwe tory i czy przypadkiem nie sprowokują one do niepotrzebnych i nieuprawnionych wniosków.
Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Czerwone i Czarne.
Mam duży problem z jednoznaczną oceną tej książki, sama nie jestem do końca pewna, czy mi się podobała. Na pewno wielkim plusem jest sam pomysł na jej wykonanie – opowieść składa się z króciutkich rozdziałów, z których każdy dotyczy jakiegoś charakterystycznego zwrotu: Jesteś jakiś/aś inny/a, Gdyby nie ty…, Martwię się o ciebie. Nie jest to ciągły tekst, a w pewnym sensie „słowniczek” fraz, z którymi najczęściej możemy się spotkać w rozmowach par, w dodatku każda z nich opisana jest z perspektywy odczuć dwóch stron: nadawcy i odbiorcy komunikatu, dzięki czemu mamy okazję prześledzić zarówno motywacje mówiącego, jak i skutki, które może wywołać dana wypowiedź. Ponadto w drugiej części znajdziemy podstawy mowy ciała, które ukazane są w bardzo przyjemny dla oka sposób – za pomocą szkiców, których bohaterem jest sam profesor. Na samym końcu książki znajduje się krótka opowieść o filarach miłości, które powinniśmy w swoich związkach pielęgnować.
Wszystko to brzmi pięknie i profesjonalnie, niestety problem stanowi sama treść książki. Wiele zawartych w niej myśli jest stereotypowych, jednoznacznych i chwilami wręcz krzywdzących. Rozumiem oczywiście, że bez uproszczeń nie dałoby się stworzyć tekstu, który ma pokazywać pewną średnią, pewne mechanizmy, jednak uważam, że nawet w takich sytuacjach można by się nieco hamować. Posłużę się przykładem i wyjątkowo wezmę w obronę nie kobiety, lecz panów; otóż w rozdziale o frazie Chciałabym mieć z tobą trójkę dzieci, profesor stawia następującą tezę: Mężczyźni, którzy fantazjują o gromadce dzieci, najczęściej boją się, że partnerka ich opuści. (…) No bo jak inaczej ją przy sobie przytrzymać?[s.177] Choć jest tu furtka w postaci „najczęściej” (to przecież nie „zawsze”), to inne opcje nie są brane pod uwagę, a postawa męska jest silnie skontrastowana z kobiecą, która to może mieć różnorodne przyczyny (choćby tę wynikającą z faktu, że dana osoba wychowywała się w wielodzietnej rodzinie i było to dla niej doświadczenie pozytywne). Gdyby zdarzyło się to raz, naprawdę nie miałabym żalu, jednak podobne schematy pojawiają się w wielu rozdziałach i dotyczą oceny obu płci.
Mam wrażenie, że w opowieściach prof. Starowicza coraz częściej zaciera się różnica pomiędzy osobami „gabinetowymi”, pacjentami, a zwykłymi, szarymi ludźmi. Nie oszukujmy się, pierwsza grupa prezentuje jakąś formę patologii (w sensie statystycznym oczywiście) i to z nią najczęściej ma kontakt profesor, jednak to nie oni są głównymi odbiorcami tej książki. Oczywiście zachowanie każdego z nas da się opisać za pomocą jakiegoś schematu, jednak nie jest to aż tak proste i wyraźne zjawisko. Z drugiej strony książka sama w sobie nie jest zła, bo czyta się lekko i płynnie, w wielu przypadkach bawi dzięki wtrąconym anegdotom i jest naprawdę łatwa w odbiorze ze względu na sporą liczbę przykładów, co z resztą jest charakterystyczne dla książek profesora. Wiele z poruszanych tematów zwraca uwagę czytelnika na ważne problemy, które często nie są podejmowane i pozwala zastanowić się nad istotnymi dla związku sprawami. Niestety, nie jestem pewna, czy stosowane uproszczenia kierują uwagę czytelnika na właściwe tory i czy przypadkiem nie sprowokują one do niepotrzebnych i nieuprawnionych wniosków.
Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Czerwone i Czarne.
piątek, 24 czerwca 2016
Lars Saabye Christensen – „Beatlesi”
Gdyby ktoś mnie zapytał, czy lubię powieści o dorastaniu, prawdopodobnie w pierwszym odruchu odpowiedziałabym, że nie – czytałam zbyt dużo przeciętnych lub po prostu słabych książek poruszających ten temat, żeby mieć do nich pełne zaufanie. Aby pisać o dorastaniu, trzeba wykazać się niezwykłą wrażliwością i zrozumieniem nie tylko dla swoich rówieśników, dorosłych, ale także dla dziecka i nastolatka. Nie da się opisać należycie całej zmiany zachodzącej w człowieku bez empatii skierowanej ku jego młodszemu „ja”. Wielu pisarzy tego nie potrafi i w swoich książkach gani, piętnuje, degraduje dziecko jako głupsze i gorsze niż dorosły, lub też czyni je niespójnym i nieautentycznym nadając mu zbyt wiele cech człowieka, którym dopiero ma się stać. Na szczęście nie wszyscy działają w ten sposób.
Beatlesi to powieść w znacznej mierze o dorastaniu właśnie, a autor w mistrzowski sposób realizuje wybrany temat prowadząc czytelnika przez kolejne etapy. Bohaterów poznajemy w roku 1965, gdy są jeszcze dziećmi – ich czas zajmuje szkoła, wybryki oraz wspólne słuchanie płyt. Są zapatrzeni w Beatelsów i jeszcze nie gotowi na to, by poszerzać swoje horyzonty. Jednak wszystko zmienia się tak szybko… Z pasji wyrastają przekonania, z przekonań ideały, te z kolei upadają w kontakcie z brutalną rzeczywistością. Widzimy, jak stopniowo zmieniają się zachowania chłopców, ich postawy, jak się buntują, wyłamują i poszukują własnej tożsamości. Choć z każdym rozdziałem uwydatniają się różnice między nimi, wciąż pozostają sobie bliscy i zjednoczeni w przyjaźni i fascynacjach okresu dorastania.
Trzeba powiedzieć jasno, że jest to bardzo specyficzna książka, a temat, który porusza, należałoby po prostu lubić, by czerpać z niej maksimum satysfakcji. Mamy tutaj bądź co bądź ponad 700 stron, na których rozgrywa się dość niespieszna, dokładna fabuła. Książka nie obfituje w niesamowite zwroty akcji i jest raczej powieścią obyczajową, psychologiczną, niż trzymającą w napięciu od pierwszej do ostatniej strony. Jednak to w prostocie tematu drzemie siła Beatlesów, bo to opowieść w jakimś stopniu bliska człowiekowi, prawdziwa i dokładnie opisująca znane mechanizmy rządzące światem. Christensen nie wybiera zdarzeń wyłącznie dobrych albo złych – książka oparta jest na różnych scenach, z których jedne bawią, a inne smucą, jednak za każdym razem emocje te są równie silne, bo wynikające właśnie z autentyczności.
Do wszystkich opisywanych pozytywów dochodzi tło, o którym nie sposób nie wspomnieć, bo stanowi ważny element całej historii. W oczywisty sposób jego elementem jest muzyka – tytułami rozdziałów są kolejne piosenki Beatlesów, jednak nie tylko oni pojawiają się w książce Christensena. Ogół kultury tamtych lat ma wielki wpływ na bohaterów chociażby przez społeczne rozprężenie, które jest w pewnym stopniu przyzwoleniem dla eksperymentowania – lata 70’ to czasy, gdy muzyka miała ważny przekaz, teksty opisywały trudny świat, a młodzi ludzie czerpali z życia garściami, gromadząc doświadczenia, które niekoniecznie miały pozytywny wpływ na ich późniejsze życie. To właśnie dzieje się z bohaterami.
Takie powieści mogłabym czytać bez końca – ich objętość nie ma znaczenia, bo proza jest tak cudowna, że po prostu chce się czytać dalej. Choć na początku miała problem z wejściem w tę historię, szybko się to zmieniło, a ponad 700 stron skończyło się stanowczo zbyt wcześnie. Autor posługuje się świetnym stylem, nie ma tu żadnych zbędnych słów, faktów, scen, a lektura jest po prostu przyjemnością. Dzięki Bealtesom przeżyłam wspaniałą przygodę, którą na pewno długo będę wspominać i do której z pewnością jeszcze nie raz wrócę. I tak, lubię powieści o dorastaniu, jeśli są napisane z taką dokładnością, uwagą i wrażliwością.
Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Literackiemu.
Beatlesi to powieść w znacznej mierze o dorastaniu właśnie, a autor w mistrzowski sposób realizuje wybrany temat prowadząc czytelnika przez kolejne etapy. Bohaterów poznajemy w roku 1965, gdy są jeszcze dziećmi – ich czas zajmuje szkoła, wybryki oraz wspólne słuchanie płyt. Są zapatrzeni w Beatelsów i jeszcze nie gotowi na to, by poszerzać swoje horyzonty. Jednak wszystko zmienia się tak szybko… Z pasji wyrastają przekonania, z przekonań ideały, te z kolei upadają w kontakcie z brutalną rzeczywistością. Widzimy, jak stopniowo zmieniają się zachowania chłopców, ich postawy, jak się buntują, wyłamują i poszukują własnej tożsamości. Choć z każdym rozdziałem uwydatniają się różnice między nimi, wciąż pozostają sobie bliscy i zjednoczeni w przyjaźni i fascynacjach okresu dorastania.
Trzeba powiedzieć jasno, że jest to bardzo specyficzna książka, a temat, który porusza, należałoby po prostu lubić, by czerpać z niej maksimum satysfakcji. Mamy tutaj bądź co bądź ponad 700 stron, na których rozgrywa się dość niespieszna, dokładna fabuła. Książka nie obfituje w niesamowite zwroty akcji i jest raczej powieścią obyczajową, psychologiczną, niż trzymającą w napięciu od pierwszej do ostatniej strony. Jednak to w prostocie tematu drzemie siła Beatlesów, bo to opowieść w jakimś stopniu bliska człowiekowi, prawdziwa i dokładnie opisująca znane mechanizmy rządzące światem. Christensen nie wybiera zdarzeń wyłącznie dobrych albo złych – książka oparta jest na różnych scenach, z których jedne bawią, a inne smucą, jednak za każdym razem emocje te są równie silne, bo wynikające właśnie z autentyczności.
Do wszystkich opisywanych pozytywów dochodzi tło, o którym nie sposób nie wspomnieć, bo stanowi ważny element całej historii. W oczywisty sposób jego elementem jest muzyka – tytułami rozdziałów są kolejne piosenki Beatlesów, jednak nie tylko oni pojawiają się w książce Christensena. Ogół kultury tamtych lat ma wielki wpływ na bohaterów chociażby przez społeczne rozprężenie, które jest w pewnym stopniu przyzwoleniem dla eksperymentowania – lata 70’ to czasy, gdy muzyka miała ważny przekaz, teksty opisywały trudny świat, a młodzi ludzie czerpali z życia garściami, gromadząc doświadczenia, które niekoniecznie miały pozytywny wpływ na ich późniejsze życie. To właśnie dzieje się z bohaterami.
Takie powieści mogłabym czytać bez końca – ich objętość nie ma znaczenia, bo proza jest tak cudowna, że po prostu chce się czytać dalej. Choć na początku miała problem z wejściem w tę historię, szybko się to zmieniło, a ponad 700 stron skończyło się stanowczo zbyt wcześnie. Autor posługuje się świetnym stylem, nie ma tu żadnych zbędnych słów, faktów, scen, a lektura jest po prostu przyjemnością. Dzięki Bealtesom przeżyłam wspaniałą przygodę, którą na pewno długo będę wspominać i do której z pewnością jeszcze nie raz wrócę. I tak, lubię powieści o dorastaniu, jeśli są napisane z taką dokładnością, uwagą i wrażliwością.
Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Literackiemu.
sobota, 18 czerwca 2016
Olgierd Świerzewski – „Master”
Podobnie jak wielu czytelników bloga i zapewne sporo grono odbiorców tej książki miałam w swoim życiu styczność z korporacją. Raz, relatywnie niedługo i mam nadzieję, że to doświadczenie wystarczy mi na całe życie. Dlatego teraz, ilekroć słyszę, że ktoś to właśnie na korpo oparł fabułę swojej powieści czy filmu, spodziewam się kilku elementów: bezwzględności, walki i wszelkiej maści nacisków. Wszystko to zwiastuje najczęściej dobrą i dynamiczną historię, więc cóż… sami rozumiecie, dlaczego się na tę książkę skusiłam.
Aleks Rymer właśnie dostał awans i jest z tego powodu raczej wściekły niż zadowolony – owszem, został partnerem w Green Stone, korporacji, dla której pracuje od lat, jednak nowe stanowisko wiąże się z przeprowadzką ze Stanów Zjednoczonych z powrotem do znienawidzonej Polski. Tak, został usunięty, bo stawał się zbyt mocnym graczem i zaczął zagrażać własnych mentorom; uczeń w którymś momencie przerósł mistrza, a teraz jest bardzo, bardzo niezadowolony… Do tego polscy pracownicy, którzy słyszeli o nim wiele i całkiem słusznie obawiają się zmian, szykują mu bardzo nieprzyjemne powitanie. Aleks będzie musiał zejść z piedestału i zacząć ponownie ciężko pracować, by udowodnić, że jest w tej branży najlepszy. Czyli, mówiąc krótko: pozbawiony wszelkich skrupułów.
Po przeczytaniu Mastera podziwiam Olgierda Świerzewskiego za dwie rzeczy. Pierwszą kwestią jest niesamowity język – dawno nie czytałam powieści tak dynamicznej i pełnej klimatu, a jednocześnie tak doskonale skrojonej. Najczęściej trzymające w napięciu książki napisane są prosto, a tu mamy do czynienia ze specyficznym rodzajem pisania, który mnie osobiście niesamowicie się spodobał. Drugą ważną sprawą jest to, że autor odważył się umieścić w centrum swojej opowieści bohatera negatywnego i to na jego postawie i życiu zbudować całą fabułę. Rymer mógł być męczący i denerwujący w swoim zachowaniu, a jednak autorowi udało się wykreować go tak, że stał się przerażającym symbolem idealnie mechanicznego pracownika. Pozbawiony skrupułów, moralnego kręgosłupa i zasad innych niż te związane z przetrwaniem korporacji Aleks jest człowiekiem-przykładem, którego można i powinno się bać.
W konstrukcji bohatera mocno zaskoczył mnie sposób prowadzenia jego wewnętrznego dialogu. Rymer jest osobą bardzo refleksyjną, analizuje otoczenie pod kątem wielu spraw, o których znaczna część ludzi nie myśli, jest spostrzegawczy i celny w swoich opiniach. Jednocześnie czytelnik, który ma okazję przyjrzeć mu się bliżej, zauważa, że bohater także przed samym sobą gra. Rymer jest cynikiem do szpiku kości, a jego zachowanie ma tak głębokie osadzenie, że bardzo ciężko jest dotrzeć do jego sedna, jednak autor podsuwa nam podpowiedzi właściwie od samego początku: obraz bohatera absolutnie nie jest kryształowy, mamy na nim pewne bardzo ważne skazy. Można by sądzić, że Aleks się odczłowieczył (tak dalece wyparł moralność, zasady, dobro), a jednak ma swoje słabości, tyle że bardzo głęboko ukryte. Choć zdecydowanie nie jest to bohater „do lubienia”, to na pewno fascynuje, szokuje i przeraża właściwie w każdej chwili.
Pod względem akcji nie mam powieści nic do zarzucenia – spodziewałam się bezwzględnej gry i dokładnie taką historię otrzymałam. Mimo swojej objętości i faktycznie dość rozmytego tematu, książka jest bardzo dynamiczna, spójna i wciągająca. To historia o władzy, więc zawiera sporo charakterystycznych elementów: eliminowanie konkurentów, przekupstwa, szantaże, obserwację przeciwnika, wyszukiwanie jego słabych punktów i bezwzględne ich wykorzystywanie. Do tej pory uważałam, że to mało uniwersalne, że takie tematy trzeba po prostu lubić, ale teraz sądzę, że niekoniecznie – książka Świerzewskiego jest tak dobrze zbudowana, że ma okazję przekonać do siebie szerokie grono czytelników. Ja zdecydowanie będę zachęcała do lektury, bo moim zdaniem warto po tę opowieść sięgnąć, choćby po to, żeby zobaczyć, jak nie chcielibyśmy, aby wyglądało nasze życie.
Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu MUZA SA.
Aleks Rymer właśnie dostał awans i jest z tego powodu raczej wściekły niż zadowolony – owszem, został partnerem w Green Stone, korporacji, dla której pracuje od lat, jednak nowe stanowisko wiąże się z przeprowadzką ze Stanów Zjednoczonych z powrotem do znienawidzonej Polski. Tak, został usunięty, bo stawał się zbyt mocnym graczem i zaczął zagrażać własnych mentorom; uczeń w którymś momencie przerósł mistrza, a teraz jest bardzo, bardzo niezadowolony… Do tego polscy pracownicy, którzy słyszeli o nim wiele i całkiem słusznie obawiają się zmian, szykują mu bardzo nieprzyjemne powitanie. Aleks będzie musiał zejść z piedestału i zacząć ponownie ciężko pracować, by udowodnić, że jest w tej branży najlepszy. Czyli, mówiąc krótko: pozbawiony wszelkich skrupułów.
Po przeczytaniu Mastera podziwiam Olgierda Świerzewskiego za dwie rzeczy. Pierwszą kwestią jest niesamowity język – dawno nie czytałam powieści tak dynamicznej i pełnej klimatu, a jednocześnie tak doskonale skrojonej. Najczęściej trzymające w napięciu książki napisane są prosto, a tu mamy do czynienia ze specyficznym rodzajem pisania, który mnie osobiście niesamowicie się spodobał. Drugą ważną sprawą jest to, że autor odważył się umieścić w centrum swojej opowieści bohatera negatywnego i to na jego postawie i życiu zbudować całą fabułę. Rymer mógł być męczący i denerwujący w swoim zachowaniu, a jednak autorowi udało się wykreować go tak, że stał się przerażającym symbolem idealnie mechanicznego pracownika. Pozbawiony skrupułów, moralnego kręgosłupa i zasad innych niż te związane z przetrwaniem korporacji Aleks jest człowiekiem-przykładem, którego można i powinno się bać.
W konstrukcji bohatera mocno zaskoczył mnie sposób prowadzenia jego wewnętrznego dialogu. Rymer jest osobą bardzo refleksyjną, analizuje otoczenie pod kątem wielu spraw, o których znaczna część ludzi nie myśli, jest spostrzegawczy i celny w swoich opiniach. Jednocześnie czytelnik, który ma okazję przyjrzeć mu się bliżej, zauważa, że bohater także przed samym sobą gra. Rymer jest cynikiem do szpiku kości, a jego zachowanie ma tak głębokie osadzenie, że bardzo ciężko jest dotrzeć do jego sedna, jednak autor podsuwa nam podpowiedzi właściwie od samego początku: obraz bohatera absolutnie nie jest kryształowy, mamy na nim pewne bardzo ważne skazy. Można by sądzić, że Aleks się odczłowieczył (tak dalece wyparł moralność, zasady, dobro), a jednak ma swoje słabości, tyle że bardzo głęboko ukryte. Choć zdecydowanie nie jest to bohater „do lubienia”, to na pewno fascynuje, szokuje i przeraża właściwie w każdej chwili.
Pod względem akcji nie mam powieści nic do zarzucenia – spodziewałam się bezwzględnej gry i dokładnie taką historię otrzymałam. Mimo swojej objętości i faktycznie dość rozmytego tematu, książka jest bardzo dynamiczna, spójna i wciągająca. To historia o władzy, więc zawiera sporo charakterystycznych elementów: eliminowanie konkurentów, przekupstwa, szantaże, obserwację przeciwnika, wyszukiwanie jego słabych punktów i bezwzględne ich wykorzystywanie. Do tej pory uważałam, że to mało uniwersalne, że takie tematy trzeba po prostu lubić, ale teraz sądzę, że niekoniecznie – książka Świerzewskiego jest tak dobrze zbudowana, że ma okazję przekonać do siebie szerokie grono czytelników. Ja zdecydowanie będę zachęcała do lektury, bo moim zdaniem warto po tę opowieść sięgnąć, choćby po to, żeby zobaczyć, jak nie chcielibyśmy, aby wyglądało nasze życie.
Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu MUZA SA.
poniedziałek, 6 czerwca 2016
Lauren Groff - „Fatum i furia”
Nie będę ukrywała, że podejść do tej książki miałam wiele – trzy razy zabierałam ją w podróż, a kilka kolejnych prób podejmowałam w domowym zaciszu. Czasem czytałam kilka stron, czasem tylko brałam ją do ręki, by za chwilę odłożyć z powrotem na półkę. Zdarzało się, że nie czułam się gotowa na lekturę, w pewnym okresie temat związków nie był tym, co mogło mi posłużyć, innym razem po prostu nie miałam ochoty, a zdarzało się, że odrzucał mnie specyficzny do bólu styl. Zwykle w takim przypadku stwierdzam, że książka nie jest dla mnie, i chowam ją gdzieś na regale, gdzie ma czekać na lepsze czasy które nigdy nie nadejdą; tym razem jednak, paradoksalnie, miałam poczucie, że powinnam ten tekst poznać. I wiecie co? Przeczucie kolejny raz mnie nie zawiodło. Powieść Lauren Groff to książka, której po prostu trzeba dać czas. W pierwszej chwili, gdy znienacka wpadamy w specyficzny styl i sposób ujęcia świata, możemy czuć się przytłoczeni – mnie dopadły fatalistyczne wizje, że nie dam rady, że 400 stron napisane w ten sposób będzie do przebrnięcia niemożliwe, a do tego opowieść zdawała się nie układać po mojej myśli. Mimo to z każdym kolejnym zdaniem coraz bardziej wsiąkałam w tę historię i w którymś momencie przestałam zauważać kolejne mijane strony – jedna, dwie, dziesięć, sto… Opowieść płynęła sama, a jej odkrywanie stało się tak przyjemnością, jak obsesją.
Zanim sięgnęłam po tę powieść, wydawało mi się, że to historia małżeńska, która obnaża wszelkie brudne strony związku. Owszem, można by przyjąć taką definicję, jednak jest ona naprawdę mocno uproszczona. Fatum i furia rzeczywiście opowiada historię pary – on, początkujący aktor z głową pełną ideałów, rzuca się w wir namiętności i zostawia całe swoje dotychczasowe życie, aby wziąć ślub z kobietą, w której szaleńczo się zakochał. Cała fabuła książki oparta jest o małżeństwo, jednak nie jest to historia stricte miłosna; to raczej opowieść o tym, w jaki sposób piętrzą się niedomówienia i do czego może doprowadzić pozornie niewinne przemilczenie. Historię obserwujemy z dwóch perspektyw, co jest kluczowe dla całej fabuły – najpierw (w części zatytułowanej Fatum) w centrum znajduje się Lancelot i jego spojrzenie na przeszłość, rodzinę i skrajnie idealizowaną żonę, a następnie (w drugiej połowie książki, o tytule Furia) pałeczkę przejmuje Mathilde, która pokazuje drugą stronę medalu. Tak jak obiecuje opis okładkowy, drugie spojrzenie burzy cały obraz świata, jaki czytelnik zdążył sobie stworzyć prze pierwsze 250 stron i każe poddać pod refleksję wszelkie dotychczasowe przemyślenia.
Zważywszy na samą fabułę, wydawało mi się, że to powieść, która w jakiś sposób wpłynie na moją wizję małżeństwa, ukazując je jako stertę kłamstw i ciągłą maskaradę. Tak się nie stało. Choć wiele przemyśleń zawartych w powieści jest uniwersalnych, a wizja małżeństwa należy do naprawdę autentycznych, to nie związek wydał mi się w tym wszystkim najważniejszy. Fatum i furia to moim zdaniem bardzo gorzka i smutna opowieść o tym, w jaki sposób kształtuje nas przeszłość, co determinuje nasze zachowanie i jak wielką, często fatalną skalę mają wybory, których dokonujemy za młodu. Bohaterowie udowadniają, że nie można uciec od tego, co było, i że kłamstwa nie są sposobem na życie, bowiem ich skutki tylko się nawarstwiają i przynoszą negatywne konsekwencje w najmniej odpowiednim momencie. Widać tu pewien fatalizm i sporo bardzo gorzkich prawd. Lauren Groff stawia przed czytelnikiem bardzo ważne pytanie: czy dobry związek można budować na kłamstwach? Pierwsza z wizji, przepełniona idealizacją i wyparciem, sugeruje, że owszem, jest to sposób na życie – tak wiele musimy przemilczać, jeśli chcemy być dobrymi partnerami, że jedno kłamstwo w tę czy w drugą stronę nie robi różnicy, zawsze można wypierać i tworzyć wyimaginowany świat. Niestety po tej części przychodzi kolejna, bardziej racjonalna, która uświadamia nam, jak wygląda druga strona.
Te wszystkie analizy wspólnego funkcjonowania pary w żaden sposób nie umniejszają tego, jak autorka pochyla się osobno nad każdym z bohaterów. Obserwując dokładnie losy postaci możemy poznać wszelkie jej motywacje i przyczyny zachowań, a obraz stworzony na podstawie gromadzonych danych będzie naprawdę pełny. Inaczej poznajemy Lancelota, a inaczej Mathildę – wynika to w sposób oczywisty z konstrukcji powieści – jednak spojrzenie na obie kluczowe osoby zmienia się w toku trwania akcji. Autorka nie tylko nam ich ukazuje, ona czasem się nad nimi pastwi i rozdrapuje pewne sprawy, aby dotrzeć do głębi i pełniej pokazać, jak się sprawy mają. W tym celu wykorzystuje również element związany z teatrem – przykłady sztuk tworzonych przez Lancelota pozwalają jej pokazać zachodzące w nim zmiany. Czytelnik otrzymuje nie tylko opisy fabuł, ale często również analizy treści dzieł bohatera, a sposób opowiadania autorki o kulisach teatru jest po prostu niesamowity.
W takich momentach żałuję, że tak rzadko sięgam po tzw. „ambitną” prozę. Wychodzi na to, że brakuje mi trochę intelektualnej rozrywki, jaką jest czytanie tego typu książek – wśród lżejszych również można znaleźć tematy do refleksji, jednak nie są one tak doskonale podane. Fatum i furia to literacka uczta, która przynosi czytelnikowi wiele satysfakcji. Nie żałuję żadnej spędzonej z nią minuty i jestem pewna, że jeszcze nie raz wrócę do tej historii – choćby po to, aby sprawdzić, czy bez dreszczyku emocji i niepewności w związku z fabułą lektura nadal będzie tak ekscytująca.
Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Znak.
sobota, 4 czerwca 2016
Mała dyspensa, czyli stosik 3/2016
Część z Was zapewne zauważyła, że ostatnio na blogu stosików raczej brak - poprzedni pojawił się prawie 3 miesiące temu. Wbrew pozorom nie jest to wcale wynik znudzenia czy niechęci do postów tego typu, co to, to nie! Przyczyna jest dużo bardziej prozaiczna: otóż w ostatnich miesiącach tak naprawdę nie kupowaliśmy książek. Tym, którzy znają nas nieco dłużej i wiedzą o naszym (wcale nie skrywanym) uzależnieniu, pewnie może się to wydać nieco dziwne, ale naprawdę tak jest - ostatnio raczej wyprzedawaliśmy książki niż gromadziliśmy nowe. Perspektywa przeprowadzki mi osobiście dała mocno do myślenia i sprawiła, że zapragnęłam mieć na półkach tylko te tytuły, na których mniej lub bardziej mi zależy - wierzcie lub nie, ale po wstępnej selekcji i tak zostało ich naprawdę BARDZO dużo. Z resztą aspekt finansowy też trzymał mnie z daleka od zakupów.
W ostatnich dniach nieco się jednak pozmieniało. Przede wszystkim w poszukiwaniu prezentu dla współlokatorki zawitałam do kilku outletów Świata Książki i o ile "zwykłe" tytuły nie kusiły mnie w ogóle, o tyle nie mogłam przejść obojętnie obok promocji na książki Stephena Kinga. Niewielu jest autorów, których uwielbiam tak bardzo, żeby chcieć zgromadzić wszystkie ich dzieła, a muszę się Wam przyznać, że w przypadku Mistrza naprawdę niewiele mi do sukcesu brakuje. ;) W każdym razie byłam przeszczęśliwa, że udało mi się kupić Pana Mercedesa, Znalezione nie kradzione i Bazar złych snów, a za komplet zapłaciłam około 40 zł. Fakt, książki są lekko uszkodzone, ale nie oszukujmy się - Empik potrafi takie sprzedawać jako "nówki sztuki". Przy okazji wizyt uzupełniłam również serię Virginii Andrews o rodzinie Casteel i nabyłam drugą część cyklu Katarzyny Puzyńskiej o Lipowie - zawsze zaczynam serie kryminalne od środka, więc tradycji stanie się zadość.
Drugim ważnym zakupowym wydarzeniem była wspomniana w tytule dyspensa, czyli pozwolenie samej sobie na jedne książkowe zakupy. Powodem całego zamieszania stała się premiera drugiej książki Asi Glogazy, tym razem o idei slow life - poprzednia, o rewolucji w szafie, należy do moich ukochanych poradników (pisałam o tym tutaj - klik), więc i na tę musiałam się skusić. Zastanawiałam się, gdzie ją nabyć (gdzie dostanę największy rabat) i akurat w tym momencie pojawiła się promocja -35% na Arosie. Ustaliłam sobie budżet 100 zł i udało mi się w tej cenie kupić 4 książki. Przede wsystkim uzupełniłam Mroza (choć z tym autorem ciężko być na bieżąco, już widzę, że za kilka dni ma premierę jego najnowsza powieść, a ja oprócz zaprezentowanych dwóch mam przed sobą jeszcze drugi tom Forsta, Wieżę milczenia i Turkusowe szale... ><). Skusiłam się też na Męskie sprawy, bo książkę udało mi się wcześniej obejrzeć stacjonarnie i wydała mi się ciekawa. Przy okazji zamówienia sprawiłam też urodzinowy prezent mojej Mamie (dwie pierwsze części trylogii Doroty Schrammek), a z kolei rodzice "dołożyli" swoje i z okazji Dnia Dziecka sprezentowali mi komplet książek ks. Jana Kaczkowskiego, który już od bardzo dawna chciałam mieć (i oczywiście przeczytać).
Na koniec trzy nabytki przypadkowe - Pamiętnik Christophera nabyty na jakiejś Facebookowej wyprzedaży, Głosy Pamano, które rodzice sprawili mi, gdy w Empiku była na nie promocja -50% (a ja tak bardzo chciałam zacząć przygodę z Cabré!) i Krocząc w ciemności, czyli spóźniony prezent urodzinowy od przyjaciółki.
Muszę się Wam przyznać, że takie czekanie z zakupami i selekcja przy wyborze nabywanych książek wyszły mi na dobre - pierwszy raz od bardzo dawna z niecierpliwością czekałam na paczkę, a gdy ją otworzyłam, nie wiedziałam, od czego zacząć czytanie, bo miałam ochotę absolutnie na wszystko. Zdecydowanie muszę wprowadzić takie podejście na co dzień, a nie tylko w sytuacjach kryzysowych. Tak jak wspomniałam na początku - marzy mi się biblioteczka, na którą będę patrzyła z dumą i sentymentem, a znajdujące się w niej książki będę mogła z czystym sumieniem polecać i pożyczać najbliższym lub sama z wielką chęcią po nie sięgać. Patrząc na to, co już teraz dzieje się w moim pokoju, i z takim podejściem nie będę miała problemu z zapełnieniem regałów...
A Wy? Jaki macie stosunek do gromadzenia książek? No i... kupiliście ostatnio coś ciekawego i godnego polecenia?
piątek, 3 czerwca 2016
Tove Alsterdal – „Weź mnie za rękę”
Czasem, choć usilnie staramy się odciąć od przeszłości, dawne sprawy dopadają nas w najmniej spodziewanym momencie. W takiej sytuacji znalazła się Helen – żona, matka, kobieta dojrzała. Spokój, jaki dotąd gościł w jej życiu, został gwałtownie zachwiany, gdy okazało się, że zmarła jej siostra. Policja szybko zamknęła sprawę – wypadnięcie z balkonu idealnie wyczerpywało znamiona samobójstwa – jednak Helen postanowiła nie odpuszczać tak łatwo. Na własną rękę zaczęła prywatne śledztwo, które z chłodnej Szwecji doprowadziło ją aż do odległej Argentyny. Co Charlie robiła w Buenos Aires? I jaki związek może mieć jej wyjazd z matką kobiet, która zostawiła dzieci wiele lat temu, po czym słuch o niej zaginął?
Do powieści Tove Alsterdal miałam już jedno podejście, kiedy kilka miesięcy temu czytałam Grobowiec z ciszy – nie byłam może zachwycona, ale do totalnego rozczarowania również było mi daleko. Pamiętam, że powieść spodobała mi się pod względem obyczajowym i na tę sferę bardzo mocno liczyłam. Niestety, ze smutkiem muszę przyznać, że tym razem tekst autorki zawiódł mnie na całej linii – zanim dobrnęłam do końca, byłam przekonana, że nie dopatrzę się w nim zbyt wielu pozytywnych elementów, a do pisania recenzji nastawiałam się bardzo negatywnie.
Historia opisywana w Weź mnie za rękę rozpoczyna się od śmierci jednej z bohaterek, co jasno wskazuje, że będziemy mieli do czynienia z kryminałem. Nie jest to jednak historia, w której będziemy patrzeć na ręce śledczym – tak jak wspomniałam w opisie, policja praktycznie tu nie występuje, uważa bowiem sprawę za zamkniętą. Mordercy szukać będzie siostra ofiary, która do tej pory nie utrzymywała z nią zbyt zażyłych stosunków – trudne dzieciństwo naznaczone brakiem rodziców rozluźniło więzi pomiędzy kobietami. Teraz jednak Helen decyduje się zagłębić w życie siostry i zrozumieć przyczynę jej śmierci. Cała opowieść snuta jest w modnym ostatnio podwójnym wymiarze – z jednej strony obserwujemy współczesne poczytania bohaterki, z drugiej zaś wydarzenia sprzed blisko 40 lat, w których brała udział matka kobiet. Początkowo może się to wydawać bez sensu, jednak z czasem połączenie między wątkami krystalizuje się.
Niestety, o ile część fabuły dotycząca przeszłości ujęta jest zgrabnie, sensownie i ciekawie, o tyle wydarzenia współczesne (a te zajmują zdecydowaną większość książki) dłużą się i nużą naprawdę niesamowicie. Co gorsza nie da się tego zrzucić na specyfikę historii – skandynawskie kryminały, mimo charakterystycznego klimatu, trzymają w napięciu i wywołują w czytelniku emocje; tutaj natomiast nie ma ich w ogóle. Mimo że czytanie powieści szło mi dość płynnie i nie była ona tak toporna, jak się to czasami zdarza, po kilkuset stronach najzwyczajniej w świecie się znudziłam. Mam wrażenie, że gdyby autorka odjęła książce połowę objętości i opisała jedynie wątki związane z matką kobiet, jej poszukiwaniem ideałów, podróżą do Argentyny i wszystkimi niebezpieczeństwami, które ją spotkały, cała historia byłaby znacznie ciekawsza.
Gdy dobrnęłam wreszcie do końca (a wierzcie mi, długo nie mogłam się do tego zmusić), z zaskoczeniem odkryłam, jak ciekawa i przemyślana jest cała fabuła książki. Podczas czytania można było mieć wrażenie, że niektóre wątki toczą się równolegle i nigdy nie zostaną połączone, tymczasem autorka przygotowała dla nich naprawdę ciekawe rozwiązanie. Pod koniec przyspiesza również akcja – muszę przyznać, że samo zakończenie było naprawdę dynamiczne i pokazało, że autorka potrafi dobrze kreślić wydarzenia. Co zatem sprawiło, że wcześniej tego nie pokazała? Być może przerosła ją fabuła i potrzeba domknięcia wszystkich spraw; być może chciała nazbyt dokładnie przyjrzeć się niekoniecznie potrzebnym szczegółom. Cokolwiek jest przyczyną takiego stanu rzeczy, przyniosło dość nieciekawy efekt – wielka, wielka szkoda.
Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Akurat.
środa, 1 czerwca 2016
„Ktoś mnie pokocha” [recenzja przedpremierowa]
Przed zeszłorocznymi Świętami Bożego Narodzenia miałam przyjemność czytania zbioru opowiadań zebranych przez Stephanie Perkins – autorka wykazała się na tyle dobrym gustem i tak trafnie dobrała teksty, że kończąc Podaruj mi miłość niemal namacalnie czułam klimat świąt. Byłam zachwycona! Trudno się dziwić, że gdy tylko kilka tygodni temu dojrzałam w zapowiedziach kolejną antologię o podobnej okładce (choć zgoła innym klimacie) od razu wiedziałam, że muszę ją jak najszybciej przeczytać. Ktoś mnie pokocha to także 12 opowiadań, których główny tematem jest odnalezienie drugiej połówki, jednak tym razem będzie znacznie bardziej gorąco, bo motywem przewodnim mają być… wakacje. W sam raz, gdy za oknem skwar i duchota, a zmęczony umysł potrzebuje rozrywki.
Gracie ściągnęła z półki płytę i przeczytała: Jackie Gleason „Music, Martinis and Memories”.
- A jeśli mam ochotę tylko na muzykę, bez martini i wspomnień? – spytała.
- Posłuchamy jednej trzeciej płyty. [s.26]
Podchodząc to tego typu opowieści warto mieć na uwadze jedną podstawową sprawę, a jej zaakceptowanie pozwoli nam w pełni cieszyć się z lektury; mam na myśli fakt, że wszystkie opowiadania w zbiorze skierowane są do nastolatków. Ich świat jest specyficzny, nieco odmienny od świata dorosłych, wartości poukładane są inaczej, a i historie, które ma czytać młodzież, rządzą się swoimi prawami. Dla mnie czytanie opowieści dla nastolatków jest rozrywką, odskocznią, a gdy znajdę wśród nich historię z tych bardziej „ambitnych”, odbieram to wyłącznie jako miłe zaskoczenie. Patrząc w ten sposób jestem naprawdę zadowolona z lektury tej antologii, bo większość opowiadań wpisuje się w poziom, którego bym oczekiwała. Każda z historii jest inna i choć niektóre mogłyby być bardziej dopracowane, generalnie wszystkie pozostają przyjemne i łatwe w odbiorze.
Może ostatnio po prostu czytam za dużo Karola Dickensa, ale wiecie co? Dzisiejszy dzień nie wydaje mi się wystarczająco ponury na rozstanie. [s.195]
Bardzo, ale to bardzo dużym plusem opowiadań wybranych przez Perkins jest to, że wiele z nich wykracza poza ramy zwykłej historii miłosnej. Oczywiście temat nie zostaje zatracony – w każdym opowiadaniu zakochanie jest główną osią fabuły, jednak w wielu przypadkach jej nie dominuje. Autorzy garściami czerpią z popkultury, wielu z nich opiera tło historii o muzykę lub filmy, co i rusz rzucając tytułami, które czytelnik może wyłapać, sprawdzić i zapamiętać. Zdarza się również niesamowita zabawa konwencją – w tym zakresie wyróżnić należy dwa teksty. Libra Bray i jej Ostatni bój w Horrelaksie to nie tylko kopalnia wiedzy na temat klasycznych filmów grozy; opowiadanie samo w sobie również jest opowieścią z pogranicza horroru. Podobnie ma się sprawa z Cassandrą Clare i jej Całkiem nowymi atrakcjami, czyli historią Mrocznego Cyrku, w którym główną rozrywką jest… strach. Bo przecież miłość może nas spotkać w każdych okolicznościach, prawda?
Kolejnym elementem współczesnych opowiadań dla młodzieży, który bardzo mi się podoba, jest szerokie spektrum poruszanych tematów. Miłość w Ktoś mnie pokocha nie jest definiowana jednoznacznie i sztywno jako opowieść o chłopcu i dziewczynce, którzy się spotykają i nagle trafia w nich piorun zwany zakochaniem. Spośród prezentowanych opowiadań w dwóch główna oś fabularna jest oparta o związek homoseksualny, a w co najmniej jednym kolejnym taka relacja pojawia się na drugim planie. Bohaterowie mają różny kolor skóry i wywodzą się z różnych kultur, co niby powinno być w dzisiejszych czasach normą, a jednak rzadko jest uwypuklone. Ponadto wiele z prezentowanych historii oparte jest w pierwszej chwili nie o miłość, a przyjaźń, głębszą relację, która dopiero zaczyna się zmieniać. Bohaterowie rozmawiają o swoich problemach, przeżywają je, oczekują wsparcia i je otrzymują; wszystko to nadaje historiom lepszy, nieco wyższy poziom.
Gdybym miała wskazać swoje ulubione opowiadanie w zbiorze, zdecydowanie wyróżniłabym to stworzone przez Veronicę Roth – już od pierwszej strony wiedziałam, że będzie to historia inna niż wszystkie. Bezwładność podejmuje temat śmierci, pożegnań, niedomówień i przyjaźni, która miałaby wszelkie szanse, żeby przerodzić się w miłość. Już sam pomysł autorki na poprowadzenie fabuły jest bardzo ciekawy, a do tego historia jest po prostu świetnie skrojona – jako jedna z nielicznych wydaje się być przemyślana od pierwszego do ostatniego słowa i nie pozostawia w czytelniku uczucia niedosytu. Drugim niesamowitym opowiadaniem jest zamykająca zbiór Mapa maleńkich wspaniałości, historia nastolatków, którzy w kółko przeżywają ten sam dzień. Optymistyczny wydźwięk tej historii (mimo że sama w sobie porusza trudne tematy) sprawia, że to idealne zwieńczenie całej antologii.
Ktoś mnie pokocha warto byłoby przeczytać choćby dla tych dwóch tekstów, ale dobrych opowieści jest tu zdecydowanie więcej. Tak jak wspomniałam, historie są naprawdę różne i sądzę, że w zbiorze takim jak ten każdy znajdzie coś dla siebie – ja jestem bardzo zadowolona z lektury. Może nie udało mi się do końca poczuć klimatu wakacji i zakochania (chyba perspektywa rychłej dorosłości zabiła we mnie tę zdolność), ale i lato jest dużo bardziej rozmytym tematem niż święta, trudniej więc było zachować spójność treści. Mimo wszystko cieszę się z tej przygody i liczę na kolejne antologie (może teraz jesienna nostalgia? mój wewnętrzny Schopenhauer byłby zdecydowanie dopieszczony!).
Za możliwość poznania książki dziękuję wydawnictwu Otwarte.
Premiera 15 czerwca!
Subskrybuj:
Posty (Atom)