sobota, 30 września 2017

Inspiracje: wrzesień


[tu miał być wstęp, ale co i rusz wychodził mi pełen zmęczenia i jesiennego marazmu, więc go Wam oszczędzę i po prostu zaproszę na fajne rzeczy września. ;)]


Kingsman: Złoty Krąg


Przed obejrzeniem pierwszej części Kingsmana miałam pewne opory, choć w zasadzie niepotrzebnie  była w porządku i podobała mi się umiarkowanie. Natomiast jeśli chodzi o "dwójkę", z kina wyszłam zachwycona. Uważam, że filmowi posłużył amerykański klimat i wszelkie przerysowania, humor idealnie wpasował się w mój i jakoś tak wybił się na pierwszy plan mimo wielu gorzkich scen. Nad gościnnym występem Eltona Johna będę się rozpływała (nie wiem, czy miał wpływ na swoją rolę, ale była świetna!), nie zawiódł mnie również Pedro Pascal, którego postać wpisała się w kanon moich ulubionych bohaterów. Film ma również dużo wewnętrznych nawiązań i jest skonstruowany spójnie w kontekście poprzedniej części, co wcale nie jest powszechne i oczywiste.

Mnie Złoty Krąg podobał się bardziej niż Tajne Służby, Sylwek mówi, że oba są dobre, tyle że miejscami różne od siebie. Tak czy siak polecam!


Skin Wars


Jak pewnie część z Was wie (mam na myśli zwłaszcza tych, którzy obserwują nas na Facebooku i Instagramie), udało nam się w tym roku zawitać na toruński Copernicon. Nie był to może najwspanialszy konwent na świecie (pogoda i ciśnienie powodowały traumę), ale coś tam udało nam się zobaczyć, usłyszeć, zanotować. Jedną z takich rzeczy jest właśnie Skin Wars, o którym dowiedziałam się na prelekcji poświęconej mało znanym serialom Netflixa. Tyle, że nie jest to serial. Skin Wars to program telewizyjny w stylu MasterChefa czy Wykute w ogniu, ale tym razem do zawodów stają bodypainterzy. 

Mega sprawa, zwłaszcza jeśli ktoś lubi bodypaiting lub sam się nim zajmuje – niektóre zadania są niesamowite, a wyobraźnia uczestników zachwyca. W tej chwili na Netflixie dostępne są trzy sezony.


Ed Sheeran


Ta część nie wymaga obszernego komentarza – ot, po prostu kliknęłam, posłuchałam i przepadłam. Zostawiam Was z przedmiotem kliknięcia i idę słuchać dalej. Słuchać i podziwiać, jak można upchnąć tyle słów w linię melodyczną i nie popsuć jej uroku.

(Wcześniej znałam jedną piosenkę Eda, I see fire, i uważałam się za osobę odporną na jego fenomen. Teraz planuję tak wyobracać budżet, żeby zmieścić tam płytę. Kim jestem, dokąd zmierzam, co będzie dalej?!)


Somos Dos

Blogi piszą bardzo różni ludzie  jedni chcą podzielić się wiedzą, inni zrealizować marzenie o pisaniu, jeszcze inni pragną zaistnieć. Są też tacy, którzy po prostu opowiadają fragmentami swoją historię inspirując samą obecnością  do tej właśnie grupy należy blog Somos Dos. Jego autorka, Asia, pięknie opisuje codzienność w podróży. Jest samotną matką, która z kilkumiesięczną córką wyruszyła w świat i tak zwiedza go już od lat zatrzymując się to tu, to tam. Asia udowadnia, że nie ważne, jaki macie budżet (6$ dziennie na dwie osoby  nieźle, co?) i jakie ograniczenia, bo podróżowanie jest wyłącznie kwestią chęci i pasji. I tak jak na co dzień nie odwiedzam blogów choćby zakrawających o parenting, tak tutaj z uśmiechem czytam nawet te posty, które pisane są przez pryzmat dziecka. 


czwartek, 28 września 2017

Katarzyna Berenika Miszczuk – „Obsesja”



Psychiatra Joanna Skoczek próbuje składać swoje życie po nieprzyjemnych zawirowaniach. Rozwód, przeprowadzka, nowe miejsce pracy – wszystko to stanowi potężne źródło stresu, a jednak zawsze może być gorzej, o czym zdaje się przypominać otoczenie lekarki. Do Warszawy powraca nieschwytany dotąd morderca zwany Okulistą, a jego kolejną ofiarą jest jedna z pacjentek szpitala, w którym pracuje Joanna. Czy to możliwe, że również psychiatrze grozi niebezpieczeństwo?

Nie będę Wam wmawiała, że ta książka była moją miłością od pierwszego wejrzenia. Przez pierwsze 100 stron na przemian irytowałam się i wznosiłam oczy ku niebu widząc, jak zachowuje się główna bohaterka. Obsesja to książka przez znaczną część poprowadzona w narracji pierwszoosobowej, mamy więc pełen wgląd w przemyślenia bohaterki na temat mężczyzn, związków i seksu, co denerwowało mnie niemiłosiernie – chwilami można było mieć wrażenie, że jedynym problemem młodych lekarek jest rozważanie, z kim chciałyby się umawiać lub nie. 

Dlaczego nie zrezygnowałam, zapytacie? Odpowiedź jest prosta: klimat thrillera z każdą kolejną stroną stawał się coraz bardziej widoczny. Przemyślenia bohaterki ustępowały miejsca lękowi, poczuciu zagrożenia i niepewności. Romans powoli przeradzał się w kryminał. Atmosfera gęstniała w miarę jak wokół bohaterki zaciskała się pętka zagrożeń i choć nadal trudno mi było sympatyzować z Joanną, nie przeszkadzała mi już tak bardzo, jak na początku. Górę wzięła opowiadana historia, zagadka i klimat, który zaliczyć mogę jak najbardziej na plus. 

Bardzo podobał mi się sposób konstruowania tej opowieści, podobnie jak rzucane czytelnikom informacje, dawkowane w bardzo inteligentny sposób. Autorce udało się trafnie pomieszać tropy i odwieść mnie od rozwiązania zagadki, utrzymując jednocześnie satysfakcjonujący poziom napięcia. W miarę rozwoju powieści cień podejrzeń pada na różne osoby, dzięki czemu nie jest nam łatwo odgadnąć, kto tak naprawdę jest sprawcą przestępstwa. Mamy okazję do snucia domysłów, a raczej mielibyśmy, gdyby akcja nie gnała do przodu jak szalona. O ile na początku lektura może się dłużyć, o tyle z czasem tempo rośnie, co stanowi kolejny pozytywny element powieści. 

W Obsesji nie wszystko jest idealne: poziom głównej bohaterki niezbyt mi się podobał, momentami zgrzytały też dialogi, które wydawały się bardzo nienaturalne. Szpitalne realia, choć mniej cukierkowe niż w serialach paramedycznych, wciąż nie są ukazane perfekcyjnie. Tym niemniej nie są to rzeczy, do których nie da się przyzwyczaić, zwłaszcza jeśli mamy do czynienia z klimatyczną i ciekawą historią. To kolejny thriller w tym roku, który pozostawia po sobie bardzo pozytywne wrażenie.







Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie wydawnictwu W.A.B.

wtorek, 26 września 2017

Grzegorz Barasiński – „Kaligrafia”



Kaligrafii uczę się od dawna – tak naprawdę jeszcze w czasach szkolnych bawiłam się czcionkami i doskonaliłam swój styl pisma, próbując różnych jego modyfikacji. Piszę zarówno stalówkami szerokimi, jak i zwykłymi; ostatnio trenuję też modny brush lettering, czyli pisanie za pomocą mazaków pędzelkowych. Trochę w tym siedzę, bardzo to lubię i chętnie sięgam po wszystkie nowe narzędzia, tym bardziej, że na polskim rynku poradników dla kaligrafów czy podręczników z ćwiczeniami jest bardzo, bardzo mało. Wiedziona chęcią poszerzenia swojej wiedzy wyrwałam się po książkę Grzegorza Barasińskiego i totalnie żałuję, bo, niestety, zmarnowałam czas.

Kaligrafia na pierwszy rzut oka ma bardzo przyjemne wydanie: format A4, dość gruby papier i strony w kropki przeznaczone do ćwiczeń. Niestety, to tylko pozory. Książka jest klejona i nie rozkłada się na płasko, co uniemożliwia skuteczne pisane. Owszem, strony ćwiczeniowe znajdujące się po prawej możemy położyć na czymś równym, ale drugą część musimy cały czas przytrzymywać, co będzie koszmarem dla osób leworęcznych (a i tym prawo- narobi nieprzyjemnych utrudnień).

Ale mniejsza z tym – w końcu ćwiczyć możemy w notatniku lub na luźnych kartkach, hulaj dusza! Liczy się zawartość treściowa, czyli to, co autor zdecydował się nam przekazać i za co tak naprawdę zapłaciliśmy. Niestety, również w tym zakresie Kaligrafia nie porywa. Nazwisko Grzegorza Barasińskiego (jednego z najbardziej znanych polskich kaligrafów) sugerowałoby, że książka pozwoli nam czegoś się nauczyć, jednak w mojej ocenie nie ma na to szans. Spośród 66 zadań połowa to zwykłe bazgroły (5 o rysowaniu gołębic, 6 o rysowaniu piór…), z którymi w dodatku nie bardzo wiadomo co zrobić – nie mamy jasnych poleceń, jedynie krótkie uwagi, które niewiele wnoszą do tematu (często mieszczą się w zdaniu „spróbuj przerysować to czy to”). 12 zadań to alfabety, ale również one niewiele nam dadzą, bo brakuje jakichkolwiek porad jak wybrać narzędzie, jak je trzymać i jak prowadzić je po kartce. Laik może jedynie wziąć pióro/ołówek/długopis i próbować przerysowywać po swojemu litery i znaki, jednak w tym celu nie trzeba kupować książki – internet jest pełen suchych przykładów, które można ściągnąć za darmo, wydrukować i testować w zależności od własnych potrzeb i fantazji.

Im dalej zagłębiam się w tę książkę, tym bardziej zastanawiam się, czym tak naprawdę miała być. Pseudo-psychologiczny wstęp o idei slow life, zagubionych pacjentach i kaligrafii jako sposobie na skupienie (który w dodatku nie został napisany przez autora a dodany) każe mi odkładać tę pozycję na półkę obok Zniszcz ten dziennik i kolorowanek antystresowych. Z drugiej strony – jeśli faktycznie miałoby tak być, to dlaczego przy każdym przykładzie znajdujemy kompletnie niepraktycznie dla laika informacje, jakiej stalówki używał autor? Moim zdaniem to wyjątkowo nieudana próba stworzenia nowego trendu rozrywkowego, który miałby się wpisywać w ćwiczenia uważności, jednak o ile sam pomysł może mieć sens, to wykonanie pozostawia tutaj bardzo wiele do życzenia.

Zamawiając tę książkę miałam zamysł wplecenia opowieści o niej w luźny post na temat kaligrafii. Niestety, z racji tego, że niezbyt mogę ją polecić, musiałam zdecydować się na standardową recenzję. Dajcie znać, czy kaligrafia interesuje Was mimo to i czy chcecie zobaczyć posta na ten temat.









Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Znak.

niedziela, 17 września 2017

Podróże: za co pokochaliśmy Lublin?


Za daleko. Kiepski dojazd. Bez sensu. – takie myśli towarzyszyły nam prawie do samego wyjazdu. Przy dalekiej podróży zawsze przychodzi moment, kiedy szukanie coraz bardziej absurdalnych wymówek urasta do rangi sportu. Jak dobrze, że nie posłuchaliśmy tych podszeptów – wiele by nas ominęło, bo w Lublinie zakochaliśmy się… no, może nie od pierwszego, ale na pewno od drugiego wejrzenia.

Na początek rada: nie przyjeżdżajcie do tego miasta pociągiem. Serio. A jeśli już musicie, postarajcie się za bardzo nie rozglądać na trasie stacja-starówka. Lublin na dzień dobry nie zachwyca absolutnie niczym. No, może dworzec jest całkiem ładny, ale jego otoczenie… Nie zachęca, to na pewno, ale ma jedną zaletę: potęguje pozytywne zaskoczenie, które spotyka nas, gdy już dotrzemy do centrum miasta.


Teraz na poważnie. Kiedy miniemy komunistyczną zabudowę i trafimy na starówkę, naprawdę mamy czym się zachwycić. Zarówno klasyczna część (brukowane ulice, budynek sądu, Grand Hotel…), jak i nowoczesna (świeżo oddany do użytku Plac Litewski) jest po prostu prześliczna. Poza tym Lublin ma jedną, szczególną cechę (tę samą, za którą kochamy Wrocław): w tym mieście po prostu chce się wychodzić z domu. Centrum w niczym nie przypomina miasta wojewódzkiego, kusi spokojem i klimatem, nie przytłacza hałasem ulic. Ponadto gęsto rozlokowane knajpki muzyką, zapachem i gwarem rozmów zachęcają, by przysiąść w nich chociaż na chwilkę. 



Jak już pisałam w jednym z postów na Instagramie, w lubelskiej gastronomii można się zakochać. Znalezienie lokalu, który będzie nam odpowiadał pod względem rodzaju serwowanej kuchni i ceny, nie stanowiło najmniejszego problemu, bo wybór był ogromny – i tak nie odwiedziliśmy wszystkich miejsc, na które mieliśmy ochotę. Ale kilka perełek udało się znaleźć! Na leniwe śniadanie (na dworze, w lokalu lub na wynos) zdecydowanie polecamy ParZoną – nie tylko wypijecie tam doskonałej jakości kawę, ale też spróbujecie różnych przekąsek na słodko i słono. Na większy, popołudniowy głód naszym faworytem jest Sexy Duck, włoska restauracja usytuowana w samym centrum, w dodatku po drodze do naszego hostelu. Znajdziecie tam przepyszne pizze i pasty, ale uważajcie zwłaszcza na te drugie – porcje są nie do przejedzenia! Oczywiście nasz wyjazd byłby nieważny bez wyjścia na piwo. W tym względzie faworyt może być tylko jeden – pub Św. Michał i jego 31 kranów z najróżniejszymi piwami rozłożyło na łopatki każdy lokal, w jakim do tej pory mieliśmy okazję przebywać.



Jeśli chodzi o inne miejskie atrakcje, zaliczyliśmy wizytę w podziemiach dawnego browaru Perła (polecamy, super sprawa zwłaszcza dla zainteresowanych piwowarstwem) oraz na Wieży Trynitarskiej, skąd rozciąga się niesamowity widok na miasto i okolicę. Ale spokojnie, będąc w Lublinie możecie odłożyć na bok przewodnik, bo z pewnością i bez niego coś niezwykłego pojawi się na Waszej drodze. My załapaliśmy się na multimedialne widowisko na fontannie i dwa targi staroci, a z tego co wiemy, taki ogrom imprez jest tam praktycznie przez cały czas.

Na sam koniec mamy do dodania jeszcze kilka słów o największej sile Lublina. 

Celowo w żadnym z dotychczasowych punktów nie wspomnieliśmy o ludziach: musielibyśmy powtarzać to samo absolutnie na każdym kroku. Wszystkie osoby, które stanęły na naszej drodze były przemiłe, niezależnie czy mowa o sprzedawczyni w kiosku, pani, która pozwoliła nam pokiziać swojego psiaka, pracownikach lodziarni czy kelnerkach w lokalach. Każdy bez wyjątku był uprzejmy, pomocny, uśmiechnięty, a ilość miłych, niezobowiązujących pogawędek przekroczyła wszelkie normy. To właśnie dlatego atmosfera była tak cudowna i właśnie dlatego z pewnością do Lublina wrócimy.

czwartek, 14 września 2017

Lavie Tidhar – „Stacja centralna”


Na Bliskim Wschodzie, gdzieś pomiędzy Tel Awiwem a Jaffą, powstał ogromny kosmoport łączący Ziemię z resztą tętniącego życiem kosmosu. W jego cieniu współistnieją ludzie i maszyny, a także byty, których status jest nieco trudniejszy do określenia. Ich światy przeplatają się, tworząc historie: zarówno zwykłe, jak i niesamowite, a wśród nich kryje się jedna bardzo wyjątkowa…

Opowieść w Stacji centralnej snuta jest w atmosferze bajania, jakby w nawiązaniu czy omówieniu do „znanej przecież” historii podawanej sobie przez lata z ust do ust. Oczywiście na początku nic nie wiemy o jej treści, poznajemy ją stopniowo, jednak taki zabieg nadaje książce przyjemnego klimatu i sprawia, że czytelnik czuje się częścią czegoś większego, wchodzi w świat głębiej i w zupełnie inny sposób niż zazwyczaj. Dynamika tekstu ma imitować ustną opowieść i faktycznie tak jest. Narracja jest niewątpliwie specyficzna, momentami lekko poszarpana, ale trudno odmówić jej uroku. 

Podczas lektury miałam poczucie, że klimat science fiction nie ma tu większego znaczenia – był absolutnie nienachalny i jakby niekonieczny dla fabuły. Autor wykorzystał bardzo uniwersalne problemy, a swoich bohaterów wykreował wokół popularnych tęsknot: przemijania, namiętności, żalu za błędy… Moim zdaniem ta powieść ma szansę spodobać się także tym, którzy na co dzień stronią od fantastyki naukowej – o ile sama idea kosmoportu czy sztucznej inteligencji nie wywołuje u nich reakcji alergicznej. Bohaterowie, choć żyją w zupełnie innej rzeczywistości, są nam bliscy poprzez swoje charaktery i przemyślenia, a relacje między postaciami odwzorowane są w sposób bardzo autentyczny i interesujący.

Tidhar w swojej powieści nawiązuje do najpiękniejszego motywu science fiction: pozwala spojrzeć na ludzkość z dystansu i daje okazję do refleksji. Rozprawia się z antropocentryczną wizją świata i obnaża psychologiczne podłoże religii. Poprzez wprowadzenie mechanicznych transformacji ciała podejmuje dyskusję na temat granicy między naturą a technologią. Pyta, gdzie kończy się to, co możemy nazwać ewolucją. Przemyślenia nie zawsze są pozytywne – kilkukrotnie zdarzyło mi się odkładać tę powieść, bo wnioski okazały się dla mnie zbyt przytłaczające. Tym niemniej uważam, że było warto, bo Stacja centralna jest jedną z najlepszych powieści, jakie miałam okazję czytać w tym roku.

Takich książek trzeba nam, by udowadniać, że fantastyka to nie bajki dla dzieci, a science fiction nie kończy się na ratowaniu świata przed sztuczną inteligencją. 






Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie wydawnictwu Zysk i S-ka.

wtorek, 12 września 2017

Anna Cieplak – „Lata powyżej zera” [przedpremierowo]



Z powieściami-manifestami mam pewien bardzo poważny problem: w zdecydowanej większości przypadków najważniejszą rolę pełni w nich tło, a ja preferuję książki, w których to fabuła znajduje się na pierwszym planie. Nie inaczej było w przypadku Lat powyżej zera. Szarpałam się z tym tekstem i podczytywałam po kawałku, by za chwilę odłożyć książkę na bok i dać jej spokój na jakiś czas. Potem znów wracałam, bo zaczynało brakować mi klimatu... I tak w kółko przez kilka kolejnych dni.

Z pewnością jest to opowieść pełna sentymentów i zgodzę się, że porusza czułe struny w tym konkretnym pokoleniu – pierwszym, które nie pamięta PRL-u i ostatnim urodzonym bez smartfona w ręku (ach, jak podoba mi się to określenie!). Paktofonika, przegrywanie kaset, Gadu-Gadu, Nasza Klasa… Praktycznie w każdym zdaniu tej powieści znajdzie się coś, co w jakimś stopniu nawiązuje do tamtych, "naszych" lat. Bohaterka jest zwyczajna, przeciętna, swojska – na tyle ciekawa, że chcemy śledzić jej losy, a jednocześnie na tyle uniwersalna, by czytelnicy mogli znaleźć w niej coś z siebie. Podczas czytania miałam wrażenie, że niektóre sceny pochodzą wprost z mojego życia, nawet jeśli w ogólnym zarysie nie jestem do Anity podobna.

Z drugiej strony sięgając po Lata powyżej zera trzeba mieć świadomość tego, o czym wspomniałam we wstępie: dopracowane do perfekcji tło jest tutaj wyolbrzymione, rozbuchane, a momentami nawet dominuje główną bohaterkę. Fabuła, choć istnieje, ma trudności z wybiciem się na tyle, by zainteresować czytelnika. Sama przez dłuższy czas wypatrywałam jej z dużą dozą sceptycyzmu i zainteresowaniem, ale tym niezdrowym, jakby pełnym wątpliwości, czy faktycznie gdzieś tam jest. 

Długo nie mogłam przyzwyczaić się do tej formy i miałam bardzo nieprzyjemne uczucie przesytu. Ale wiecie co? W pewnym momencie po prostu dałam się ponieść tej historii. Zaczęłam przyglądać się Anicie i jej życiu, patrzeć, jak poddaje się dynamicznym zmianom otoczenia, które z kolei mocno wpływają na jej poglądy i stosunek do świata. I mimo że nie była to łatwa przygoda, cieszę się, że miałam okazję sięgnąć po Lata powyżej zera. Może nie jestem jeszcze w wieku na wspominki (nikt z tego pokolenia nie jest), ale podróże sentymentalne sobie cenię. A ta była bardzo, bardzo przyjemna i dała mi okazję, żeby przysiąść na chwilę i zastanowić się, jak bardzo zmienił się świat.






Za możliwość przedpremierowego poznania książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Znak.
Premiera 13 września!

sobota, 9 września 2017

Polcon 2017 – relacja


Od jakiegoś czasu nie wyobrażamy sobie wakacji bez Polconu – stał się dla nas najważniejszym konwentem w roku, nic więc dziwnego, że to pod niego organizujemy sobie urlop. Nie inaczej było tym razem, choć wyjazd był dla nas prawdziwym wyzwaniem logistycznym. Z Gdańska do Lublina mamy prawie 600 kilometrów i dość kiepskie połączenia kolejowe, więc... cóż, było o czym myśleć.

Tegoroczna edycja konwentu odbyła się na terenie kampusu UMCS. Na potrzeby imprezy przeznaczono aule wykładowe różnych wydziałów, co okazało się strzałem w dziesiątkę – sale były duże, dzięki czemu każdy mógł pójść na interesujący punkt programu bez nerwów i stania w kolejkach. Nam udało się zawitać na trzynaście prelekcji, z czego dwie opuściliśmy ze względu na poziom prowadzenia zajęć. Niby odwiedziliśmy ich całkiem sporo, jednak patrząc na program nie czuliśmy przesytu; wręcz przeciwnie - wydawało nam się, że niewiele tematów tak naprawdę nas ciekawi. 

Bardzo podobało się nam, a zwłaszcza Kaś, nastawienie Lublina na zaprezentowanie swoich legend. Pierwsza prelekcja, na którą się wybraliśmy (prowadzona przez Konrada Kilma Kowalskiego), była właśnie o nich i to po niej stwierdziliśmy, że każde miasto powinno promować się w ten sposób. Uzupełnieniem prelekcji był spacer po mieście, który odbywał się w piątek – z jednej strony była to podróż śladami bohaterów Pustego nieba Radka Raka, z drugiej zaś w oprowadzaniu brał udział Konrad i to on wiódł prym w opowiadaniu. 


Jeśli chodzi o prelekcje o mniej lokalnych tematach, udało nam się trafić na kilka perełek. Marta Kładź-Kocot tak opowiadała o prozie Stanisława Lema, że prawie udało jej się nas do niej przekonać. Marcin Przybyłek dokonał niemożliwego i połączył w jeden ciąg myślowy tarota, psychologię Junga i mechanikę kwantową. Tomasz Marchewka całkowicie kupił nas swoim sposobem bycia i wiedzą podczas prelekcji o oszustach, a także kiedy opowiadał o tworzeniu questów w Wiedźminie. Wiedza Witolda Jabłońskiego połączona z humorem sprawiła, że gdy opowiadał o mitologii słowiańskiej, prawie cała sala zanosiła się śmiechem.

Oprócz samych prelekcji, organizatorzy Polconu postawili również na wiele wydarzeń towarzyszących. W piątkowy wieczór w ramach wejściówki można było wybrać się na występ kabaretu Smile (mimo negatywnych głosów na temat tego pomysłu, nam bardzo się podobał), po którym odbyła się rozmowa artystami na temat książek prowadzona przez Jakuba Ćwieka. Bawiliśmy się świetnie! Z radością odwiedziliśmy również mobilne planetarium Orbitek. Na uczestników czekały ponadto koncerty odbywające się wieczorem na plenerowej scenie, a także różnorodne pokazy, jak np. fireshow. 


Jak co roku ważnym punktem programu były dla nas autografy. Polskich autorów mamy już względnie ogarniętych (ostał się jedynie Tomasz Marchewka), więc naszą uwagę przykuwali goście zagraniczni. Kolejek nie było, a atmosfera okazała się bardzo przyjemna, zwłaszcza że zarówno Lavie Tidhar, jak i Catherynne M. Valente to wspaniali, bardzo sympatyczni ludzie.

Oczywiście żadna duża impreza nie może obyć się bez wpadek i niedociągnięć. Największy grzech tegorocznego Polconu miał miejsce już na samym starcie i w pewnym sensie pozostawiał niesmak przez kolejne dni. Mowa oczywiście o akredytacji (czy to się kiedykolwiek uda?). Przekładanie godziny rozpoczęcia, brak jasnych wytycznych, gdzie będzie się odbywała, ustawienie kolejki prostopadle do drogi ruchu samochodów, pozwolenie, by ludzie wymieszali się i przepychali... Wszystko to zaliczyć trzeba zdecydowanie na minus. Fakt jest jednak taki, że przez resztę imprezy organizatorzy dawali radę i wiele razy pokazali, że można działać profesjonalnie. Chyba pierwszy raz byliśmy na konwencie, na którym wolontariusze pilnowali czasu prowadzenia prelekcji, dzięki czemu uniknięto kłopotliwych opóźnień.

Wyjazd na Polcon do Lublina był zdecydowanie jednym z najlepszych, jakie mieliśmy w swojej karierze konwentowej. Sporo pomogła tutaj atmosfera miasta (o którym więcej opowiemy już za kilka dni), ale sama impreza również zrobiła na nas pozytywne wrażenie. W tym sezonie czeka nas jeszcze Copernicon – program ma znacznie bogatszy, zobaczymy, czy przebije Polcon pod innymi względami!

czwartek, 7 września 2017

Jørn Lier Horst – „Felicia zaginęła”



Podczas prac budowlanych robotnicy dokonują makabrycznego odkrycia: wykopana zostaje szafka, w której znajdują się ludzkie szczątki. Mniej więcej w tym samym czasie do pokaźnego grona norweskich zaginionych dołącza kolejna osoba – młoda kobieta o bardzo trudnej sytuacji życiowej. Choć wszelkie okoliczności wskazują na samobójstwo, komisarz William Wisting nie daje za wygraną: angażuje się bezpośrednio w obie sprawy. Czy to możliwe, by miały ze sobą jakiś związek?

W porównaniu z czytanym pierwszym tomem serii, Felicia zaginęła podobała mi się znacznie bardziej. Konstrukcja sprawy była dużo bardziej sensowna i logiczna (chociaż nie obyło się bez rys), nie patrzyłam też na komisarzy z niedowierzaniem, gdy udawało mi się wyciągnąć z przesłuchania więcej niż oni sami. Tym razem śledczy działali sprawniej i wyciągali lepsze wnioski, akcja była płynniejsza i przyjemniejsza w odbiorze. Widać wyraźnie postęp pracy Horsta pomiędzy pierwszą a drugą odsłoną cyklu, co poczytuję jako bardzo duży plus: cenię autorów, którzy uczą się i stale rozwijają warsztat. Ponadto wielką zaletą jest sam pomysł: nawet jeśli Felicia... nie jest oparta na faktach, wciąż pozostaje opowieścią przemyślaną i mocno osadzoną w rzeczywistości.

Trzeba pamiętać, że kryminałami bywa różnie: czasem od połowy wiemy/domyślamy się, kto jest mordercą, innym razem niespodziewany twist sprawia, że wszystkie nasze podejrzenia okazują się nic nie warte. Obie te sytuacje są całkowicie normalne – nie mam żalu do autora, jeśli szybko rozgryzam, co i jak, bo często fabuła wynagradza mi brak zagadki. Ta sytuacja idealnie opisuje książki Horsta: czytelnik obeznany z kryminałami domyśli się tożsamości mordercy, ale wciąż nie będzie znał jego motywów; napięcie nie opadnie, a czasami może nawet wzrosnąć. 

Na plus należy również zaliczyć sposób, w jaki autor poradził sobie z dużą ilością bohaterów – wielu pisarzy mnoży ich niepotrzebnie, przez co równowaga historii zostaje zaburzona. W książce Horsta mamy do czynienia z dwiema (a nawet trzema!) równolegle prowadzonymi sprawami, co generuje sporą ilość świadków, ale też są to świadkowie wprowadzani mądrze i wnoszący coś do sprawy. Ich zeznania (często podzielone na kilka rozmów) ujawniają fakty w odpowiednim tempie i stopniowo uzupełniają obraz całej historii.. Są wartością, a nie utrudnieniem dla czytelnika.

Przywykłam już do braku chronologii w moim poznawaniu książek o Williamie Wistingu – na szczęście nie ma w nich zbyt wiele wątków związanych z prywatnym życiem bohaterów, więc spokojnie można traktować poszczególne części jako niezależne historie kryminalne. Tak tez odkrywam serię – szarpiąc ją po kawałku. Cieszę się, że już niebawem będę mogła sięgnąć po kolejną część, a gdy do Polski trafią wszystkie – kto wie, może pokuszę się o odświeżenie sobie całości w odpowiedniej kolejności? Wtedy mogłabym skupić się jedynie na sferze obyczajowej!







Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Smak Słowa.


Gdy mrok zapada || Kluczowy świadek || Felicia zaginęła || Når havet stilner ||
Den eneste ene || Nattmannen || Szumowiny || Poza sezonem || Psy gończe || Jaskiniowiec || Ślepy trop