piątek, 23 września 2016

Krzysztof Piskorski – "Czterdzieści i cztery" [recenzja przedpremierowa]

Gdy na rynku pojawia się nowa powieść, różne elementy mogą nas do niej przekonać. Czasem jest to okładka, która przyciąga wzrok, czasem zawarty z tyłu opis, rekomendacja na znanym blogu lub po prostu autor, którego lubimy z tych czy innych względów. Zdarza się jednak tak, że pewne książki kuszą nas nawiązaniem do czegoś, co znamy i co jest w kręgu naszych zainteresowań. W moim przypadku jest to zdecydowanie najrzadziej występująca, ale jednocześnie najsilniejsza motywacja. Zazwyczaj mam sporo obaw co do jakości tworzonych przez autorów nawiązań, ale są przypadki, gdy po prostu wiem, że będzie to zrobione dobrze – tak właśnie jest w przypadku Krzysztofa Piskorskiego i jego Czterdzieści i cztery, którego fabuła i tło garściami czerpią z polskiego (i nie tylko) romantyzmu.

Jest rok 1844, jednak świat, który obserwujemy, różni się od tego, który znamy z lekcji historii. Tajemniczy ether, ni to substancja, ni to nadnaturalna siła, pojawił się na świecie i niemal od razu został wykorzystany do produkcji broni, która zmieniła bieg dziejów. Ponadto jego obecność przyczyniła się do otwarcia bram do równoległych światów. Gdzieś wśród wypaczonej rzeczywistości swoje zadanie otrzymuje poetka Eliza Żmijewska – kobieta musi dostać się w bliskie otoczenie spiskowca i wykonać na nim wyrok podpisany przez samego Juliusza Słowackiego. Realizacji celu nie ułatwia fakt, że skazanym jest jej były towarzysz broni, a po dotarciu do miejsca przeznaczenia dziewczyna odkrywa wiele aspektów sprawy, przez które nic nie wydaje się takie jak na początku...

Po polconowej prelekcji autora na temat światotworzenia spodziewałam się, że całe tło książki będzie przemyślane i dopracowane, jednak to, z czym zetknęłam się podczas lektury Czterdzieści i cztery przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Pozornie autor nie zrobił niczego niesamowitego wprowadzając do swojej powieści dwa znane powszechnie elementy: koncepcję światów równoległych oraz historię alternatywną. To połączenie okazało się jednak strzałem w dziesiątkę, a sposób, w jaki stworzona została z tego wspólna całość, jest po prostu zachwycający. Dzięki temu, że tajemnicza energia etheru pojawiła się dopiero w którymś momencie historii świata, możliwe było wprowadzenie do fabuły autentycznych postaci takich jak Juliusz Słowacki, Adam Mickiewicz, Kazimierz Lux, Emilia Plater czy George Byron, a także bazowanie na faktycznych wydarzeniach i miejscach. Z drugiej strony element fantastyczny sprawia, że wszystko, co autentyczne, nabiera nowego wymiaru. W książce znajdziemy chociażby charakterystyczny dla tamtych czasów motyw tajnego stowarzyszenia – bardzo autentyczny, a jednocześnie silnie związany z tematem etheru. Znalazło się miejsce również dla ważnej w XIX wieku kultury – każdy rozdział otwiera fragment wiersza lub tekstu źródłowego, z których część jest autentyczna, a część przerobiona tak, aby pasowała do zmienionej rzeczywistości.

Idea równoległych wersji Ziemi od razu skojarzyła mi się z tym, co odnaleźć można w cyklu Terry'ego Pratchetta i Stephena Baxtera o Długiej Ziemi - tam również mamy możliwość przenoszenia się pomiędzy alternatywnymi światami, gdzie ze względu na różne czynniki historia potoczyła się inaczej. Ów duet zafundował nam jednak typowe science-fiction, w dodatku niezbyt rozbudowane jak na swoją skalę i w rezultacie coraz bardziej wtórne. Z kolei powieść Krzysztofa Piskorskiego silnie bazuje na historii alternatywnej i jest mocno osadzona w określonej już rzeczywistości. Autor nie tworzy czegoś całkowicie oderwanego od tego, co znane, a raczej snuje pewnego rodzaju rozważania z gatunku "co by było, gdyby...". Nie oznacza to bynajmniej, że brakuje tu typowej fantastyki – wręcz przeciwnie, wraz z pojawieniem się etheru zarówno do naszego świata wdzierają się nieznane dotąd istoty, jak i człowiek rozpoczyna eksplorację innych wersji Ziemi, na których odnajduje gatunku, jakie nie zostały dotąd odnalezione i opisane. Bardzo podoba mi się celowość, z jaką wprowadzane są kolejne tego typu elementy: żaden z nich nie pojawia się bez przyczyny, co sprawia, że książka pozostaje fantastyką o silnej fabule, a nie staje się encyklopedią czy leksykonem nowych ras i światów. Co ważne, wprowadzone gatunki mają swoją specyfikę i historię, co również uważam za bardzo duży plus.

Kolejną mocną stroną powieści są bohaterowie. W pewnym sensie wiąże się to ze światem przedstawionym, ponieważ również w tym aspekcie widać dużą dbałość autora o nie pozostawianie swoich postaci samych sobie – większość przewijających się osób ma choć zalążek ciekawej historii, a ich pojawienie się ma faktyczny wkład w fabułę. Próżno tu szukać postaci przypadkowych, choć na pewno znajdzie się kilka, o których można by powiedzieć więcej, o czym sam autor wspomina w posłowiu. Na uwagę zdecydowanie zasługuje główna bohaterka, Eliza Żmijewska, która w prawdziwym świecie z pewnością miałaby bardzo ciężko żyjąc u schyłku XIX wieku, jednak w świecie wykreowanym przez autora radzi sobie świetnie. Jest inteligentna, oczytana, bystra, zna języki, włada szablą, zna się na broni i świetnie adaptuje się do nowych sytuacji. Ma też talent do wpadania w kłopoty, co zawsze jest cenne u bohaterów powieści przygodowych czy awanturniczych i stanowi dodatkowe ubarwienie warstwy fabularnej.

Właśnie, fabuła! Zawsze gdy czytam o tak bogatym świecie, mam w sobie wiele obaw co do jej jakości – często zdarza się, że przy nadmiernej ilości opisów cierpi akcja. Tych z Was, którzy myślą podobnie, muszę uspokoić – równowaga pomiędzy opisami a fabułą zostaje zachowana, a edukacja czytelnika odbywa się na bieżąco, gdzieś pomiędzy kolejnymi wydarzeniami. Z resztą nie ma tej edukacji tak dużo, jak mogłoby się wydawać, bo dzięki spójności elementów bardzo szybko zaczynamy traktować ether i wszystkie związane z nim udziwnienia jako coś całkowicie normalnego. Z pewnością pomaga nam w tym wartka akcja pełna intryg i niejasności, w której co i rusz pojawiają się nowe niebezpieczeństwa i zagadki do rozwiązania. Główna bohaterka rozpoczyna swoją drogę z jasnym zadaniem do wykonania, jednak wraz z kolejnymi rozdziałami zaczyna dostrzegać więcej elementów, które na zawsze zmieniają jej spojrzenie na świat. Będzie musiała sama ocenić, komu powinna ufać i po której ze stron stanąć.

Cóż mogę jeszcze dodać – naprawdę lubię czytać książki pisarzy, którym się chce: powiedzieć kilka słów o nowej rasie, zamiast tylko umieścić ją w tle, nadać indywidualny rys bohaterowi, który przewija się gdzieś w tle, czy po prostu zadbać, aby wszystkie elementy historii były spójne i wzajemnie sobie nie przeszkadzały. Czterdzieści i cztery to wspaniały przykład tego, co w literaturze lubię, a więc zabawy konwencjami i historią, która przecież wydaje się tematem na zawsze zamkniętym. Uważam, że jest to książka nie tylko kompletna, ale i bardzo dopieszczona, pełna bowiem smaczków z zakresu historii, kultury i ogólnej wiedzy o świecie, które możemy wyłapać sami lub poznać podczas lektury bardzo bogatego posłowia.





Dziękuję serdecznie Wydawnictwu Literackiemu za możliwość wcześniejszego poznania tej wspaniałej historii oraz autorowi, Krzysztofowi Piskorskiemu, za trąbienie o niej na Polconie przy każdej możliwej okazji, dzięki czemu uwierzyłam, że to opowieść, która mnie zachwyci.

Premiera 29 września!

poniedziałek, 12 września 2016

Leslye Walton – „Osobliwe i cudowne przypadki Avy Laveder”

Ma na imię Ava i wywodzi się z rodziny, w której żadne pokolenie nie było zwyczajne: ma babkę napiętnowaną śmiercią, która postanowiła wyrzec się miłości i matkę tak zakochaną, że ślepą na wszystko, co dzieje się dookoła niej. W tym pokoleniu jednak niezwykłość okazała się wręcz namacalna, Ava jest bowiem pierwszym przypadkiem osoby, która urodziła się… ze skrzydłami.  Jak to bywa w świecie, opinie na temat jej przypadłości są różne: jedni nazwali to karą, inni błogosławieństwem. No i jest on, który uważa ją za anioła i popada w obsesję…

Zacznę od tego, co mi się podobało. Już na samym początku opowieści zostałam zaskoczona skokiem w przeszłość – po krótkim wstępie na temat narodzin Avy i jej brata rozpoczyna się retrospektywna opowieść snuta przez samą bohaterkę na podstawie zgromadzonych przez nią informacji. Dziewczyna przez lata starała się dowiedzieć jak najwięcej o swojej rodzinie, a teraz przekazuje tę wiedzę nam – rzetelnie, choć mam wrażenie, że tu i ówdzie dodając coś od siebie dla lepszego brzmienia. W każdym razie przenosimy się dwa, a właściwie trzy pokolenia wstecz, gdzie (jak twierdzi Ava) cała historia ma swój początek – poznajemy losy jej babki, Emilienne, a także matki, Viviane. Historie obu kobiet, choć różnią się od siebie, naznaczone są cierpieniem: miłość, w której się zatraciły, zmieniła je na zawsze, czyniąc nieszczęśliwymi. Były społecznie nieakceptowane, nazywane wiedźmami, odrzucane. Ciężko przyszło im znalezienie swojego miejsca w świecie.

Ważną kwestią jest to, że w każdym momencie losów rodziny istotną rolę odgrywają zdarzenia nadprzyrodzone: ktoś znika, zamiast normalnie umrzeć, ktoś inny ma „szczególną wrażliwość”, która w praktyce oznacza w pewnym stopniu przewidywanie przyszłości… Kulminacją magii jest oczywiście pojawienie się na świecie Avy. Wszystkie te zdarzenia są jednak doskonale wplecione w rzeczywistość: nie dziwią i mówi się o nich, jakby były najnormalniejszym elementem świata. To właśnie druga wielka zaleta książki: perfekcyjnie poprowadzony realizm magiczny. Nie wiem, czy to kwestia jakiejś szczególnej wrażliwości autorki, czy wynik pisarskich wprawek, ale efekt jest niesamowity. Czytelnik otrzymuje świat, który do złudzenia przypomina nasz, a jednak jest rozszerzony o rzeczywistość, która dla nas jest zupełnie obca, tam z kolei obecna jest w każdym, nawet najdrobniejszym szczególe.

W obliczu tak wielu pozytywów książka ma tylko jedną, w dodatku (mam wrażenie) dość subiektywnie odczuwaną przeze mnie wadę. Opowieść o losach rodziny Lavender/Roux jest naprawdę niezwykła: czyta się ją wspaniale nie tylko ze względu na ciekawie poprowadzoną fabułę, ale również wszelkie niecodzienne zdarzenia, które są udziałem bohaterów. Czytelnik, który w jakimś stopniu wie, dokąd zmierza akcja (mam tu na myśli narodziny bliźniąt), z radością odkrywa wydarzenia poprzedzające. Prezentowane postaci intrygują, a całość jest znacznie bardziej przygnębiająca i skłaniająca do refleksji, niż się spodziewałam. Wszystko byłoby cudownie, gdyby nie fakt, że czar pryska mniej-więcej w połowie książki, a więc w momencie, w którym kończy się wstęp dotyczący przeszłości rodziny, a zaczyna akcja związana z życiem tytułowej bohaterki. Historia Avy nie jest niestety nawet w połowie tak ciekawa, jak opowieść o jej przodkach i dość mocno traci na niezwykłości.

Osobliwe i cudowne przypadki Avy Lavender są bezsprzecznie książką intrygującą – zarówno opinie, które pojawiły się na jej temat, jak również opis i piękna okładka zachęcają do sięgnięcia po tę pozycję i poznania losów tytułowej bohaterki. Mnie opowieść intrygowała jeszcze przed premierą i cieszę się niesamowicie, ze wreszcie udało mi się znaleźć na nią czas. Przeczytałam, zachwyciłam się pierwszą częścią, drugą nieco rozczarowałam, ale mimo to wciąż uważam tę opowieść za wspaniałą. Na pewno warto po nią sięgnąć ze względu na ciekawy pomysł, no i po to, aby poobcować ze świetnie wprowadzonym realizmem magicznym – wbrew pozorom tak udany zabieg nie zdarza się zbyt często.






Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Sine Qua Non.

sobota, 10 września 2016

Aneta Jadowska – „Dziewczyna z Dzielnicy Cudów” [recenzja przedpremierowa]


Zeszłe wakacje były dla mnie czasem Anety Jadowskiej. Przed ostatnim rokiem studiów miałam całkiem sporo wolnego, a że zbiegło się to w czasie z odkryciem outletów Świata Książki, wreszcie znalazłam czas i środki, aby poznać całą heksalogię o Dorze Wilk. Chociaż nie, czasownik „poznać” nie jest najtrafniejszym z możliwych: ja ją pochłonęłam i kompletnie się w niej zakochałam. Urzekł mnie klimat, lekkość i humor. Gdy cykl się zakończył, było mi bardzo smutno, ale równie wielka była moja radość, gdy okazało się, że autorka nie porzuca swojego pokomplikowanego, magicznego uniwersum. Teraz jednak nie pisze o Dorze Wilk (ani o Romanie; liczę, że jednak kiedyś poznamy jego przeszłość, jakieś 50 twarzy Romana czy coś…). Ze wszystkich postaci musiała wybrać te, które do tej pory nie budziły mojej sympatii – najpierw był Witkaca, teraz Nikita. W pierwszym przypadku wyszło perfekcyjnie, a tym razem…?


– Sugerujesz, że odpowiesz mi na każde pytanie, jakie ci zadam? I powiesz mi prawdę? –  zapytałam.
– Jasne. Mamy być partnerami. Musimy zbudować platformę porozumienia i zaufania –  odparł tym tonem, który budził natychmiastowe skojarzenia.
– Jak długo trwała twoja terapia psychiatryczna?
– Trzy miesiące.
– Szybko nasiąkasz żargonem. [s.78]


Nikita to jej ulubione imię; tego prawdziwego nikt już przecież nie pamięta, bo przez lata zmieniać je musiała kilkanaście razy. Dziś środowisko najczęściej nazywa ją Modliszką. Ciągnie się za nią zła sława, która zupełnie jej nie przeszkadza: lubi samotność, niewielu osobom ufa, a współpraca z kimkolwiek na płaszczyźnie zawodowej raczej nie wchodzi w grę – duet zabójców powinien sobie ufać, a z tym Nikita ma bardzo duży problem. Cóż, niestety dla niej wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że będzie musiała zmienić nastawienie, bo tym razem nie może pozbyć się przydzielonego partnera, jak to robiła do tej pory – śmierć świeżaka pociągnie ją samą na dno. Czy uda jej się wychylić ze strefy komfortu? I – nade wszystko – czy w całym tym zamieszaniu wciąż będzie w stanie pracować z równą skutecznością?

Już od początku opowieści widzimy, że Nikita nie jest ze stali, a na jej z pozoru silnej osobowości znaleźć można całkiem sporo rys. To dziewczyna z wielką skazą, a właściwie dwiema wielkimi skazami: wychowywana jedynie przez bezwzględną, chłodną matkę, naznaczona piętnem porwania i tortur zadanych przez szalonego, owładniętego chęcią zemsty ojca. Nie jest stuprocentowo odporna, można ją zranić i przez to wydaje mi się bardzo podobna do serialowej Jessici Jones – z pozoru silnej, jednak mierzącej się z własną paniką i obsesją. Jessica miała swojego Killgrave’a. Nikita ma ojca, Ernesta Szalonego, którego powrotu boi się tak bardzo, że w chwilach niepewności jest w stanie na chwilę zdjąć maskę, którą na co dzień się posługuje. Lubię takie bohaterki – silne, wyzwolone, samodzielne, a jednak rozpisane na tyle dobrze, żeby można było dostrzec w nich człowieka. Moim zdaniem takie właśnie postaci (czy to męskie, czy żeńskie) są podstawą dobrego urban fantasy.

Świetnym bohaterem jest również Robin – w przeciwieństwie do Nikity, która w miarę się przed czytelnikiem odsłania, o nim nie wiemy zupełnie nic. Pojawia się znikąd, ze sfabrykowanym życiorysem, zachowuje się tak niewinnie, że można mieć wątpliwości, czy kiedykolwiek zrobił coś złego (lub nawet nie do końca złego), a jednocześnie na każdym kroku udowadnia, że tajemnic ma wiele, a te, którymi się podzielił, to dopiero wierzchołek góry lodowej. Jak na przystojniaka przystało, emanuje aurą niedopowiedzeń i intryguje, jednak nie zrozumcie mnie źle – romansu tu nie uświadczycie. Po prostu jego osoba wprowadza to fabuły element niepewności i zagadkę, którą czytelnik zwyczajnie chce rozwikłać. Z resztą nie jest to jedyna ciekawa i barwna postać, która ma bardzo duży potencjał rozwoju; moją faworytką jest Karma – geniusz komputerowy o aparycji typowej gothic lolity.

Odłóżmy jednak na bok kwestie związane z bohaterami, bo mimo, że znajdziemy ich tu całą gamę (podobnie z resztą było w cyklu o Dorze Wilk, gdzie większość postaci miała potencjał na przynajmniej jedną ciekawą książkę o ich życiu), ważnych elementów jest w tej powieści więcej. Dużo uwagi i pracy Aneta Jadowska włożyła w wykreowanie świata, w którym rozgrywa się akcja. Choć całość jest częścią tego samego uniwersum, co heksalogia o wiedźmie (zakładającego istnienie alternatywnych wersji miast, w których żyją magiczni), tym razem opuszczamy Toruń i Trójmiasto udając się do stolicy naszego kraju. To, w jaki sposób autorka opisała Warszawę, zasługuje moim zdaniem na ogromną pochwałę – świetnie wykorzystany jest zarówno legendarny podział miasta wzdłuż linii Wisły, jak i wojenna historia miasta. Z połączenia tych dwóch elementów otrzymaliśmy dwie magiczne części: Warsa i Sawę, z których każde jest w inny sposób naznaczone magią i złem. Do tego dochodzi tytułowa Dzielnica Cudów, czyli obszar, który zatrzymał się w roku 1936. Co ważne, wszystkie elementy poznajemy stopniowo, autorka poświęca dużo czasu dokładnemu opisowi świata, a obraz, który otrzymujemy, jest spójny i robi wspaniałe wrażenie. Chylę czoła przed wyobraźnią Anety Jadowskiej i dziękuję za to, w jaki sposób potrafiła przelać swoje wizje na papier.

Można by sądzić, że skoro tak dokładnie nakreślone są postaci i tak wiele miejsca poświęcone zostało opisom, to fabuła potraktowana będzie po macoszemu – nic bardziej mylnego! Faktycznie długie akapity stanowią większą część tekstu, ale było to konieczne, skoro trafiliśmy do nowego, nieznanego miejsca, którego historia wymagała nakreślenia. Poza tym rozgrywające się pomiędzy opisami wydarzenia prezentują się naprawdę ciekawie. Mamy zaginięcia, tropienie, zagadki i prawie-mafijne groźby, czyli wszystko, co w dobrym urban fantasy znaleźć się powinno. Akcja nie gna na łeb na szyję, to prawda, ale wciąga i intryguje do odkrywania kolejnych tajemnic.

Być może było to do przewidzenia, ale kolejny raz napisałam tekst, który książkę Anety Jadowskiej wychwala. O ile w przypadku heksalogii o Wiedźmie przyznawałam otwarcie, że jest to lektura bardzo lekka, mocno zabarwiona paranormal romance i chwilami dość wtórna, a mój zachwyt wynika z czysto subiektywnych sympatii, o tyle w przypadku Dziewczyny z Dzielnicy Cudów (podobnie jak to miało miejsce przy Szamańskim bluesie) autorka udowodniła, że potrafi napisać coś więcej, coś lepszego. Opowieść o Witkacu była mocno zabarwiona humorem i utrzymana w bardzo lekkiej konwencji; w przypadku Nikity humor również się pojawia i ma podobny charakter, ale jest go zdecydowanie mniej, a sama kreacja bohaterki i jej miasta jest znacznie bardziej mroczna. Choć tym razem mamy do czynienia z typowym urban fantasy, nadal zachowana jest lekkość stylu, dzięki której powieść czyta się po prostu świetnie. Pewnie już to mówiłam, ale bardzo podoba mi się kierunek, w którym zmierza twórczość Anety Jadowskiej.





Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Sine Qua Non.
Premiera 14 września!