sobota, 30 maja 2015

Remigiusz Mróz - "Parabellum. Horyzont zdarzeń"

Bohaterowie znani z pierwszego tomu cyklu kontynuują swoją podróż po ogarniętej wojną Europie. Maria i Staszek po ucieczce kierują swoje kroki ku francuskiej granicy, nieświadomi, że po piętach depcze im Christian Leitner. Ten z kolei po przejściu do SS został zdegradowany, padł ofiarą pomówień, a na domiar złego przydzielono mu współpracę z pewnym bezmyślnym sadystą. Bronek wraz z towarzyszami broni trafia do transportu w głąb ZSRR, natomiast cudem ocalały Obelt - do obozu jenieckiego na terenie Rzeszy. Jaką dramatyczną formę tym razem przyjmą losy bohaterów?

Dzięki mobilności postaci kolejny raz mamy okazję obserwować różne przejawy wojennej aktywności. W tym tomie zdecydowanie mniejszy nacisk położony jest na życie ludności cywilnej jako ogółu, a większy na jednostkowe tragedie. Bohaterowie spotykają na swojej drodze zarówno ludzi życzliwych, jak i zdrajców, gotowych sprzedać ich za ostatni marny zarobek; fabuła staje się polem dla dramatów i cudownych ocaleń. Tło wydarzeń jest różnorodne - obserwujemy postawę żołnierzy obu wrogich sił, a wśród nich nie brak indywidualności. Po raz pierwszy trafiamy również do kraju sojuszniczego - Francji, przekonanej o własnym bezpieczeństwie.

Składając to wszystko razem mam poczucie, że wojenna rzeczywistość została odzwierciedlona autentycznie. Nie ma tu jednoznaczności ani oceny, wszystko, co się pojawia - od społecznego tła, przez postawy ludzi, aż po szeregi wroga - jest skomplikowane, złożone i umotywowane. Pod tym względem powieść jest dopracowana i ciekawa.

Przy lekturze kolejnego tomu cyklu sprawy techniczne schodzą na dalszy plan. Kiedy znam już bohaterów, a ich losy zaczynają mnie angażować, głównym aspektem, na który zwracam uwagę, jest akcja. W tym zakresie Horyzont zdarzeń spełnił wszystkie moje oczekiwania - drugi tom jest dużo bardziej dynamiczny, bohaterów spotyka więcej niebezpieczeństw, a zagrożenia związane z wojną są coraz silniejsze. Książkę czyta się niesamowicie szybko, akcja jest wartka i bez reszty pochłania czytelnika, a emocje wywołane lekturą pozostają nadal silne po jej zakończeniu. Styl autora pozostaje nienaganny i myślę, że w tej kwestii nic się już nie zmieni - to po prostu lekkie pióro, które zawsze będzie w odbiorze co najmniej przyjemne.

Sama nie wiem, po co to sobie zrobiłam, skoro wiedziałam doskonale, że póki co trzeciego tomu w swoje łapki nie dostanę. Może gdybym wiedziała, jak kończy się Horyzont zdarzeń nie sięgnęłabym po niego tak łapczywie? Nie mam pojęcia, ale przyznać muszę, że po lekturze drugiego tomu jestem równie zainteresowana, co poprzednim razem. Zakończenie pozostawia w dramatycznej sytuacji zarówno bohaterów, jak i czytelnika, a ja nie mogę się doczekać poznania dalszej części tej historii.

piątek, 29 maja 2015

Soman Chainani - "Akademia Dobra i Zła"

Nie wiem, czy już o tym wspominałam, ale uwielbiam baśnie. Nie współczesne bajki bez sensu i morału, a klasyczne opowieści, których treść jest jedną wielką metaforą. Odkrywanie ich znaczeń sprawia mi wiele przyjemności, nie trudno zatem odgadnąć, że wszystko co z nimi związane będzie zwracało moją uwagę. W przypadku Akademii Dobra i Zła dodatkowym czynnikiem było kilka bardzo pozytywnych, a cennych dla mnie opinii. Po prostu musiałam tę książkę mieć.

W miasteczku Gawalon giną dzieci, dwoje co cztery lata. Legenda głosi, że zostają zabrane do Akademii, w której jedno z nich uczyć się będzie, jak być Dobrym, drugie zaś podszkoli się w fachu Zła. Tym razem wybór zdaje się być oczywisty - tak charakterystycznych dziewczynek jak Sofia i Agata miasteczko nie miało już dawno. Pierwsza ma wszystko, co charakteryzuje jasną stronę - piękne stroje, urodę, w dodatku usilnie zmusza się do przyjaźni z prawdziwą wiedźmą (czy znacie większe poświęcenie i dobry uczynek?). Druga natomiast... cóż, żyje na cmentarzu, jest złośliwa i brzydka jak noc. Karty zdają się być rozdane, co jednak stałoby się, gdyby to Sofia trafiła do Akademii Zła, a Agata okazała się być Dobra?

Nie będę ukrywała - sympatie i antypatie rozdzieliłam w tej książce już przy pierwszych stronach i w mig odgadłam, jaki będzie główny sens całej tej opowieści. W tym względzie pomyłki nie było, jednak nie o to tak naprawdę chodzi. Podczas lektury, gdy dziewczęta stopniowo się zmieniały, odkrywały otoczenie i zaczynały rozumieć swoje ja, gdzieś z tyłu głowy miałam refleksję nad samą naturą Dobra i Zła. To nie jest tak, że wszystko jest tutaj jednoznaczne - Dobro piękne, jasne i sprawiedliwe, a Zło brudne i zasługujące na śmierć. Tak naprawdę niejednokrotnie miałam wrażenie, że to ciemna strona przestrzega zasad i ma honor, podczas gdy jasna zdaje się być zadufana w sobie, pusta i okrutna. Jak się okazuje, granica pomiędzy jednym a drugim jest bardzo cienka i nie przebiega w sposób jasno wytyczony.

O czym jest ta książka? Jak to baśnie - o dorastaniu i odkrywaniu prawdy na swój temat. O tym, że otoczenie jest w stanie wiele nam wmówić, a jednak my sami musimy poznać swoją osobowość. O samoakceptacji i poszukiwaniu własnych mocnych stron. O tym, czy nadrzędnym czynnikiem są nasze własne chęci i dążenia, czy jednak jesteśmy skazani na fatalistyczne wypełnianie roli płynącej z przeznaczenia. O przyjaźni, która zmienia wszystko.

Co istotne, nie ma tutaj fabularnej sztampy, której się spodziewałam. Już sam fakt przyjaźni pomiędzy dziewczętami wybija fabułę z klasycznego rytmu, dodatkowo autor wprowadził motyw sprawstwa i przeznaczenia. Prezentowane wydarzenia, choć przez większość czasu opierają się na dość oczywistym schemacie, poprowadzone są ciekawie i absolutnie nie czuje się tutaj nudy. Za to zakończenie jest prawdziwą grandą - w krótkim czasie zmienia się bardzo wiele, zagadki i niedomówienia rozwiązują się, w dodatku finał jest całkowicie nieprzewidywalny. Autor kpi z nas i pozostawia w zupełnie niewyjaśnionym momencie, za co jestem mu jednocześnie wdzięczna i trochę go nienawidzę.

Tak, wciągnęłam się w tę opowieść i jestem nią zauroczona. Autor naukowo zajmuje się baśniami (ach, zazdroszczę!) i to widać w jego pracy - utrzymany jest system i klimat, a mimo to widać wyraźną zabawę konwencją. Tekst czyta się świetnie, a jego dopracowanie jest namacalne. Już nie mogę się doczekać poznania kolejnych części tej wspaniałej opowieści.

czwartek, 28 maja 2015

"Pokłosie"

Podobnie jak wielu innych fanów literackiego horroru uważam Stephena Kinga za mistrza i guru, który swoją pracą ustawił poprzeczkę dla innych bardzo, bardzo wysoko. Zawsze z wielkim zainteresowaniem sięgam po jego książki, tym razem jednak skusiłam się na coś innego - antologię, która powstała w hołdzie jego twórczości. Pięciu młodych polskich twórców stanęło w szranki i postanowiło stworzyć opowiadania inspirowane dziełami Mistrza. Czy podołali zadaniu?

Zacznę od tego, co niezwykle mnie zachwyciło i, przyznam szczerze, było dla mnie sporym zaskoczeniem. Otóż żaden z twórców, których teksty znalazły się w antologii, nie poszedł na łatwiznę. Choć skrajnie różne, podejścia autorów do tematu hołdu okazały się bardzo zdrowe, a zawarte w zbiorze opowiadania są przyjemnie luźno związane z twórczością Mistrza. Nawiązania są subtelne i nie przytłaczają, a każdy z autorów zdecydował się na stworzenie czegoś własnego, za co należy się duża pochwała.

Stephena Kinga cenię sobie zwłaszcza za psychologiczną konstrukcję postaci - to dzięki niej jego horrory nabierają niepowtarzalnego wyrazu i charakteru, tak doskonale trafiając do czytelników i budząc w nich grozę. Mistrzowi udało się do perfekcji doprowadzić manipulację emocjami czytelnika, poza tym ma on niesamowity dar, który pozwala na wyciąganie na światło dzienne najmroczniejszych aspektów ludzkich dusz. To właśnie ten mrok jest elementem, bez którego nie wyobrażam sobie powieści Kinga, a co za tym idzie - także tekstów, mających być hołdem pod jego adresem. Niestety, nie wszystkie opowieści spełniają to kryterium. Niechlubne pierwsze miejsce zajmuje w tym zakresie To nie TO! Kacpra Kotulaka, w którym brak jakiejkolwiek psychologicznej motywacji. Historia jest nużąca i próżno w niej szukać jakiejś osi spajającej całość - to po prostu brutalna opowiastka bez klimatu, w dodatku napisana nieprzyjemnie prostym językiem. Równie mocno znudziłam się podczas lektury opowiadania otwierającego cykl, choć muszę przyznać, że jego zakończenie nieco tę męczarnię osłodziło.

Nie jest jednak tak, że wszystkie teksty okazały się słabe - są również perełki, których lektura okazała się przyjemnością. Na uwagę zasługują opowiadania Juliusza Wojciechowicza i Pauliny J. Król - te dwie historie zawładnęły mną całkowicie. W obu przypadkach świetny jest zarówno pomysł, jak i wykonanie - czuje się klimat niebezpieczeństwa i niepokoju, tak ważny w powieściach grozy, poza tym oboje mają świetny warsztat, który uprzyjemnia odbiór. Zwłaszcza jedyna kobieta wśród wybranych twórców stworzyła coś wspaniałego - jej opowiadanie ma niemal 100 stron, zajmuje prawie 1/3 całej antologii, a zupełnie nie nuży, wręcz przeciwnie - jest klimatyczne, wciągające i zaskakujące.

Nie chciałam tego pisać we wstępie, bo podkreślam to za każdym razem, ale naprawdę nie przepadam za antologiami. Ciężko jest jednoznacznie oceniać zbiór, w którym prezentowane są utwory różnych twórców, których nijak nie można ze sobą porównywać. Tutaj, jak to bywa w podobnych zestawieniach, mamy do czynienia w równym stopniu z opowiadaniami dobrymi, jak i najwyżej przeciętnymi. Gdybym miała tę książkę polecać, powiedziałabym, że sięgnąć po nią warto - myślę, że ocena poszczególnych tekstów będzie mocno subiektywna. Warto również zwrócić uwagę na samo wydanie - młodziutkie wydawnictwo GMORK postawiło na jakość i zafundowało czytelnikom gruby papier, małe marginesy, przyjemną czcionkę i bardzo dobrą okładkę. Na naszym rynku trzeba taką postawę chwalić i wzmacniać!






Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Wydawnictwu GMORK.

środa, 27 maja 2015

Anton Marklund - "Przyjaciele zwierząt"

Johannes ma siedemnaście lat i znacząco różni się od swoich rówieśników; choruje na autyzm, co mocno zmienia jego podejście do otaczającego świata. Chłopak inaczej rozumie rzeczywistość, na swój sposób przyswaja informacje, a mimo to łaknie akceptacji nie mniej niż przeciętny nastolatek; z tego powodu niejednokrotnie jest wykorzystywany.

Po zapoznaniu się z opisem i kilkoma opiniami spodziewałam się książki, w której pierwsze skrzypce odgrywać będzie choroba. Muszę przyznać, że mocno się zdziwiłam, bo choć autyzm w oczywisty sposób odciska swoje piętno na bohaterze i zdarzeniach, które są jego udziałem, to nie on wysuwa się na pierwszy plan. Tak naprawdę książka Marklunda jest historią o sprawstwie i fatalizmie, jakie są udziałem człowieka; o przypadkach, nic nie znaczących zdarzeniach, które w odpowiednim kontekście są w stanie urosnąć do rangi kamieni milowych; o tym, że trzeba uważać na słowa, bo nigdy nie wiemy, co stanie się z nimi dalej.

Opowiadaną historię poznajemy z trzech perspektyw - Johannesa oraz obojga jego rodziców. Każda z tych osób jest inna i opowiada te same wydarzenia na swój własny sposób - główny bohater mimo prawie dorosłego wieku ma umysł dziecka, jego matka dystansuje się do życia w rozpaczliwej próbie jego zrozumienia, natomiast ojciec ucieka w świat reguł i zewnętrznego spokoju. Zabieg powtarzania tych samych scen z różnych punktów widzenia jest ciekawy i dobrze nakreśla problem. Choć czytelnik otrzymuje tylko wybór migawek z życia bohatera, w dodatku ułożonych niechronologicznie, nie ma poczucia jakiegokolwiek braku. Wszystko, co ważne, zostało powiedziane.

Przyjaciele zwierząt nie są książką łatwą - to mroczna i przytłaczająca historia, której poznanie odciska piętno w naszej świadomości. Powolny, oszczędny skandynawski styl dodatkowo potęguje trudne odczucia i absolutnie nie pomaga w odbiorze, a jednak pasuje tutaj idealnie. W historii Johannesa próżno szukać szczęśliwych zbiegów okoliczności czy szerokich wyjaśnień - to w gruncie rzeczy prosta opowieść, która prowadzi do jasnego zakończenia. Oszczędna forma podkreśla najważniejsze aspekty historii, a całość pozostawia odbiorcę pełnego emocji i refleksji. Poza tym autor pięknie posługuje się językiem i metaforą.

Sama nie wiem, co mogłabym dodać. To książka trudna, jednak warto ją znać.






Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie wydawnictwu Czwarta Strona.

wtorek, 26 maja 2015

Jakub Ćwiek - "Kłamca. Papież sztuk"

W czasach, gdy przeciętna publikacja cieszy się popularnością zaledwie przez kilka miesięcy od dnia premiery, stworzenie serii książek, która jest wstanie funkcjonować na rynku dekadę, jest nie lada wyzwaniem. Jakub Ćwiek jest jednym z pisarzy, któremu udało się coś takiego osiągnąć - postać Kłamcy zadebiutowała dziesięć lat temu, a choć seria przygód Lokiego na usługach aniołów doczekała się już swojego zakończenia, do dziś historia niebiańskiego cyngla cieszy się niesłabnącą popularnością. Autor zdecydował się świętować jubileusz w nietypowy sposób - przedstawiając czytelnikom nieznaną przygodę Kłamcy, w dodatku w bardzo nietypowym wydaniu..

Czy w świecie, w którym religijność powoli odchodzi do lamusa, może pojawić się nowy bóg? Okazuje się, że owszem - przecież gwiazdy popkultury coraz częściej traktowane są niczym bóstwa z współczesnego panteonu. Tak właśnie jest w przypadku Marcusa Lestera: aktor gra główną rolę w najpopularniejszym serialu, który opowiada historię o aniołach - tę prawdziwą, której nikt nie powinien poznać. Uwielbienie, jakim darzony jest przez fanów, coraz bardziej upodabnia się do swoistego kultu religijnego, przez co Marcus co raz bardziej przemienia się w odgrywaną przez siebie postać - Dezyderiusza Crane’a, fikcyjnego syna Thora i Lokiego (nie pytajcie). Wachlarz jego nadludzkich zdolności rośnie z każdą chwil, jednak w tym wypadku z wielką mocą nie wiąże się wielka odpowiedzialność, a zagrożenie dla znanego nam świata jest coraz większe. Nowonarodzonego boga powstrzymać może tylko Loki - w końcu jest jego ojcem. Tfu, matką znaczy się.

Kto czytał choć jedną z wcześniej opublikowanych przygód Kłamcy, ten wie, że opowieści te silnie nawiązywały do popkultury. Tutaj nie tylko zostało to powtórzone, ale wzmocnione do granic skali. Słynne klisze filmowe wykorzystywane są w praktycznie każdej scenie, a niezliczone aluzje do kultury pojawiają się na każdym kroku. Znajdziemy tu zarówno słynne motywy z takich kultowych dzieł, jak Matrix, Gwiezdne Wojny czy komiksy ze stajni Marvela, jak i niepozorne aluzje do mniej znanych rzeczy, które nie wszyscy wyłapią (dam sobie głowę uciąć, że jeden fragment jest w oczywisty sposób wzorowany na motywie z krótkometrażowego filmu, który znaleźć można w internecie).

W pewien sposób Ćwiek wkroczył w swojej idei na jeszcze wyższy poziom. Klisze popkulturowe nie tylko przewijały się w fabule, ale stały się swoistym elementem konstrukcji książki, a postaci w historii zaczęły wręcz wywierać wpływ na narrację, łamiąc przy tym czwartą ścianę. Dodatkowo do poprowadzenia książki wykorzystano bardzo nietypowe zabiegi: mamy tu fragment komiksowy (który jako inne medium rządzi się własnymi prawami), grafiki, która zamiast obrazować tekst, są w rzeczywistości jego integralną częścią, a także odrobinę gry paragrafowej oraz uzupełniankę. Jak dla mnie - genialna formuła.

Kłamca. Papież sztuk to nie tylko powieść. Z okazji dziesięciolecia Kłamcy Jakub Ćwiek opisał całą historię cyklu, od pierwszych pomysłów na fabułę i bohatera, aż po pracę nad niniejszym dziełem. Te kilkadziesiąt stron opowieści to świetna lektura, nie wiem, czy nie lepsza nawet od głównego tekstu (który przecież bardzo mi się podobał!). Pełna anegdot, ciekawostek, wzbogacona nawet o pewne przełamanie schematów - to zdecydowanie coś, co powinien przeczytać każdy fan przygód Lokiego. Osobiście na koniec czytania nabrałem przekonania, że gdyby Kuba Ćwiek zdecydował się wydać zbiór napisanych przez siebie felietonów, popularnością mógłby on przebić wszystko, co autor dotychczas wydał.

Fani Kłamcy nie powinni się dwa razy zastanawiać - Papież sztuk to coś, co z pewnością przypadnie im do gustu. Ostry, bezpośredni język, zabawy z konwencją, a także jazda bez trzymanki w miejsce fabuły - wszystko to dostaniecie w tej książce. Natomiast kto nie zna przygód Lokiego, niech nadrobi to chociaż o dwa pierwsze tomy - bez nich wiele rzeczy w tej książce może się wydać po prostu niezrozumiałych. I naprawdę gorąco do tego zachęcam, bo po prostu warto sięgnąć po najnowsze dzieło Kuby Ćwieka. Mało kto potrafi celebrować jubileusz w takim stylu.






Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Sine Qua Non.

poniedziałek, 25 maja 2015

"Grzegorz Kasdepke dzieciom"


Odkąd zaczęłam interesować się książkami dla dzieci, nazwisko Grzegorza Kasdepke pojawiało się w moim otoczeniu bardzo często. Miałam już okazję poznać urywek przygód pani Miłki i dzieci z przedszkola, a także krótką historię Marysi, która stała się straszliwym smokiem. Obie opowieści bardzo mi się podobały, trudno się zatem dziwić, że nie mogłam się oprzeć zbiorowi różnorodnych tekstów autora, który właśnie pojawił się na rynku.

W książce Grzegorz Kasdepke dzieciom odnajdziemy historie wielu bohaterów, którzy są znani szerszemu gronu - jest tutaj trzynaście zagadek detektywa Pozytywki, sześć przygód Bodzia i Pulpeta, a także trzy opowiadania o Mai i Filipie. Do tego dochodzi osiem rozdziałów o rozpoznawaniu uczuć i cała masa bajek niezwiązanych z żadnym cyklem. W sumie 63 teksty, z których każdy opatrzony jest pięknymi rysunkami Piotra Rychela i Marcina Piwowarskiego, których barwność i pomysłowość zdecydowanie zwraca uwagę.

Cóż mogłabym powiedzieć - moje serce skradły szczególnie dwa zestawy opowiadań. Pierwszym z nich są niezmiennie historie o uczuciach, które poznajemy dzięki grupie przedszkolaków - moim zdaniem są one cennym źródłem inspiracji dla rodziców, którzy chcą poruszyć ten ważny temat w rozmowie z dzieckiem. Każde opowiadanie jest dodatkowo opatrzone wskazówkami, które mogłyby pomóc w nawiązaniu takiego dialogu, między innymi definicją danego uczucia. Drugą serią, która niezwykle mi się spodobała, były przygody detektywa Pozytywki - niesamowicie wciągające opowieści, które uczą dzieci myślenia przyczynowo-skutkowego i rozpoznawania zależności poprzez rozwiązywanie zagadek.

Myślę, że całość mogłaby być świetnym prezentem, bo wydanie jest piękne, duże i porządne, jak prawdziwa księga bajek. Opowieści powinny spodobać się każdemu dziecku, podobnie jak ilustracje, choć jest to raczej propozycja dla dzieci w wieku przedszkolnym ze względu na język i poziom zaangażowania.





Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Nasza Księgarnia.

"Bajkoterapia, czyli bajki-pomagajki dla małych i dużych"


Chyba każdy chciałby ukształtować dziecko tak, aby dobrze radziło sobie w życiu codziennym, rozumiało świat i nie czuło się samotne w swoich odczuciach - to właśnie na tłumaczeniu podobnych prawideł w dużej mierze opiera się wychowanie. Choć otoczenie dostarcza niewyczerpanych inspiracji do dialogu, często łatwiej jest posłużyć się metaforą. W tym miejscu z pomocą przychodzą nam bajki terapeutyczne.

W Bajkoterapii znajdziemy 14 historii, z których każda opatrzona jest odpowiednią otoczką i wytłumaczeniem. I tak będziemy mieli tutaj okazję poznać Małgosię, której przyjaciółka mocno się zmieniła, zobaczymy jak Julce udało się uratować Mamę, dowiemy się także, jak pewien niespotykany koralik poradził sobie z poczuciem inności... Każda z historii jest oryginalna i podejmuje oddzielny temat, a tych poruszone jest całkiem sporo - asertywność, wiara w siebie, kontakty z obcymi, ale też świadome korzystanie z internetu czy numerów alarmowych. Dodatkowo na początku każdej opowieści znajduje się krótki wykaz problemów, przy których może pomóc, zaś po treści bajki otrzymujemy komentarz wyjaśniający treść, podsuwający tematy do rozmowy i możliwe przeżycia dziecka w związku z lekturą.

Co do samych baśni - wszystkie bez wyjątku niezmiernie mi się spodobały. Choć nie każdy z zaangażowanych w projekt twórców jest pisarzem, absolutnie nie dostrzega się różnic i dysproporcji - jak widać bajki może pisać każdy. W niektórych tekstach jest co prawda pewna sztuczność charakterystyczna dla opowieści terapeutycznych (drobne nagięcie do celu, w jakim bajka została napisana), ale nie jest to absolutnie nic negatywnego, w końcu gatunek ten ma to do siebie, że powinien nieść ze sobą konkretny przekaz.

Niezwykle ważnym elementem książki jest wstęp; to jego znajomość w dużej mierze odpowiada za powodzenie całej inicjatywy. Przygotowane przez Katarzynę Klimowicz wskazówki zostały napisane w sposób prosty i życiowy, a ich znajomość zdecydowanie ułatwi rodzicowi pracę z dzieckiem. Duży nacisk jest tutaj położony na rozmowę - podjęcie dialogu pomoże rodzicowi wysondować, czy maluch poprawnie zrozumiał treść i wyciągnął odpowiednie wnioski, a także otworzy drzwi do poznania poglądów dziecka i jego poziomu rozumienia.

Nie zgodzę się tylko z jedną zawartą we wstępie tezą - otóż moim zdaniem bajki terapeutycznie nie różnią się aż tak bardzo od tych klasycznych, a przynajmniej nie na tym polu, które jest tu wskazane. Również wcześniejsze baśnie miały na celu pokazanie dzieciom pewnych wzorców i oswojenie ich z realiami życia i taką właśnie funkcję - a nie tylko tę rozrywkową - spełniały. Dziś za to odeszło się od pokazywania dzieciom świata takim, jaki jest; dorośli najczęściej starają się chronić pociechy poprzez "ugładzanie" otoczenia, tymczasem maluchy prędzej czy później konfrontują się z trudną rzeczywistością. Tę lukę wypełniają bajki terapeutyczne, wspomagające tłumaczenie różnorodnych sytuacji za pomocą metafor. Moim zdaniem są zatem zjawiskiem wtórnym.

To była jednak drobna dygresja - absolutnie nie odnosi się ona krytycznie do idei powstawania bajek terapeutycznych. Uważam, że każda forma wsparcia dla dialogu dziecko-rodzic jest cenna i potrzebna, a Bajkoterapia doskonale się do tego celu nadaje, bo jest zbiorem świetnie przygotowanym. Oprócz samych opowieści otrzymujemy tutaj świetną inspirację do pracy, co wielu rodzicom powinno ułatwić sprawę. Istotny jest również fakt, że z perspektywy dziecka ważnym czynnikiem dobroczynnym jest już sam kontakt z rodzicem - rytuał czytania bajek (jakichkolwiek!), bliskość i rozmowa. Bajkoterapia to tylko zbiór narzędzi, które mogą ten czynnik rozwinąć.





Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Nasza Księgarnia.

sobota, 23 maja 2015

Grzegorz Kozera - "Króliki Pana Boga"

Wiosna roku 1945. Adam, uciekinier z niemieckiego gospodarstwa, odnajduje przy drodze stos żydowskich ciał, a wśród nich wychudzonego, niemal martwego jedenastolatka z Czech. Postanawia pomóc chłopcu w dotarciu do domu, tym bardziej, że sam podróżuje z powrotem do ojczyzny. W tym samym czasie stopniowo wyzwalane są kolejne nazistowskie obozy, a w jednym z nich wolność odzyskuje młoda Polka, Halina. Losy bohaterów krzyżują się - odtąd ich podróż będzie wspólną drogą poprzez kolejne miejsca, gdzie wojna się kończy, a strefa wpływów ulega zmianie.

-Sowieci też są w Polsce - powiedziała kobieta. - Może robią z wami to samo, co z nami. Jeśli uda ci się tam wrócić, będziesz ich miał na co dzień. Jeszcze zatęsknisz za niemieckim porządkiem.
- Nigdy. Nigdy nie będzie mi brakowało ani Niemców, ani Sowietów. Mówią, że w piekle są dwa języki urzędowe: niemiecki i rosyjski.[s.134]

Tekst pełen jest rozważań oscylujących gdzieś na granicy moralności i egzystencjalizmu. Historia toczy się w Europie czasu przemian, specyficznym momencie, w którym przeszłość jeszcze nie została uporządkowana i zamknięta, a czas już robić miejsce dla nowego porządku, który wcale nie wygląda lepiej. Wiele scen wiąże się właśnie z rozliczaniem tego, co było - pojawiają się refleksje na temat prawa do osądu i zemsty, a także chęci dalszych zmian. Bohaterowie doświadczają zamiany ról i wykorzystują jej potencjał na różne sposoby.

Jeśli chodzi o obraz wojny, to jest on tutaj przyjemnie niejednoznaczny. Ponury, owszem, i brutalny, w naturalny sposób, a jednak naprawdę dobry w odbiorze. Przede wszystkim nie jest to opowieść, która usprawiedliwiałaby działania wojskowe, a jednak pokazuje różne ich przejawy. Można tu odnaleźć wielorakie formy przystosowania do sytuacji ekstremalnej - od agresji, poprzez bierność, aż do motywacji. Historia opowiadana jest w sposób prosty i nienaznaczony zbędnymi ozdobnikami, a jej tempo wyznacza jedynie podróż bohaterów i stopniowe odkrywanie ich tajemnic. Nie ma tu dodatkowego celu czy sensu, do którego dążyłby tekst - to po prostu specyficzna powieść drogi, osadzona w świecie, w którym śmierć i ludzka tragedia są na porządku dziennym.

Niesamowicie przejmujący jest fakt, z jak wielką determinacją bohaterowie książki chwytają się życia. Mimo trudnych przeżyć każde z nich stara się na swój sposób przemówić do własnego rozsądku i podjąć próbę funkcjonowania, walki. Jedno ucieka w marzenia, drugie szuka zadaniowego celu, a trzecie pod zasłoną milczącej obojętności toczy bój o to, by podźwignąć życie, skoro los pozostawił je w jego rękach. Bohaterów dzieli wiele - wiek, płeć, doświadczenie, trud, z jakim dotąd przyszło im się mierzyć - i choć pozostają indywidualnościami, to w pewnym sensie są do siebie podobni. Wojna, którą przeżyli i śmierć, której się wywinęli odcisnęły na nich wielkie piętno, którego nie można zmazać.

Warto wspomnieć, że książka jest de facto kontynuacją powieści "Berlin, późne lato" - osią, która łączy oba teksty, jest historia Haliny; dowiadujemy się, co działo się z kobietą po jej zniknięciu. Tak naprawdę jednak nic nie stoi na przeszkodzie, aby traktować "Króliki Pana Boga" jako opowieść osobną, bo wszelkie istotne dane są nam podane podczas lektury. Istotnym podobieństwem między powieściami jest jak zwykle wysoki poziom literacki autora oraz fabuła, która porusza trudną, wojenną tematykę. Niezmiennie lektura jest prawdziwą przyjemnością.






Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie wydawnictwu Dobra Literatura.

piątek, 22 maja 2015

Magdalena Kawka - "W zakątku cmentarza czyli koniec wieczności"

Różne są definicje i pomysły na to, co dzieje się z człowiekiem po śmierci, a większość oparta jest na zasadzie alternatywnej rzeczywistości. Co jednak, jeśli dusze zmarłych pozostają na ziemi i współistnieją z żywymi? O taką koncepcję pokusiła się Magdalena Kawka; co więcej - ujęła ją w sposób lekki, konstruując komedię. Jak wypadło takie, dość mrocznie brzmiące połączenie? Zobaczcie sami!

Świat cmentarza tętni życiem, nawet już po godzinach zwyczajowych odwiedzin. Kiedy tylko zapada zmrok, z nagrobków wychylają się zjawy, dusze zmarłych, którzy zostali tu pochowani. W tym zacnym gronie nie brak indywidualności godnych telewizyjnej kariery - jest tu Artystka, która notorycznie kradnie kosmetyki z kobiecych torebek, jest Poeta zapisujący swe wiersze na kartonach po zniczach...Ojciec Rodzina, Górnik, Maryś - każdy z nich ma własną osobowość i pewien rys charakteru, co niejednokrotnie staje się zarzewiem sporu... Najważniejsze jednak, że mieszkańcy cmentarza potrafią się zjednoczyć, gdy wymaga tego sytuacja.

Niesamowicie cieszy mnie fakt, że autorka nie pozostawiła swojej opowieści samej sobie - osadzenie w naszej rzeczywistości jest na tyle silne, że warto było w jakoś sposób uzasadnić takie podejście do tematu zaświatów. Tutaj otrzymujemy wyjaśnienie, w dodatku satysfakcjonujące i ciekawe, co dodatkowo pomysł uszlachetnia.

Jak wspomniałam na początku, książka mieści się w gatunku komedii, co widać właściwie od pierwszej do ostatniej strony. Mnogość gagów, żartów słownych i sytuacyjnych jest naprawdę niesamowita, a do tego wszystkiego dochodzi komizm związany z kreacją poszczególnych postaci. Bohaterowie powieści stworzyli społeczność, którą rządzą konkretne prawa, w dodatku sprawnie funkcjonują w sąsiedztwie świata żywych, pozostając nierozpoznani. Zmarli obserwują nasz świat, trwają obok niego i komentują, artykułując niezwykle trafne spostrzeżenia. Cały tekst jest niesamowicie lekki i przyjemny w odbiorze, zdecydowanie można przy nim spędzić wiele miłych chwil. Akcja jest wartka, płynna, rozdziały krótkie, lektura zupełnie się nie dłuży, a po jej zakończeniu pozostaje żal, że nastąpiło to tak szybko.






Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu MG.

czwartek, 21 maja 2015

Remigiusz Mróz - "Parabellum. Prędkość ucieczki"


Rok 1939. Spora część ludności Europy doświadcza względnego spokoju. Po I wojnie światowej niepokoje co prawda nie opadły, ale wielu nie zakłada, żeby podobny konflikt miał się powtórzyć. Polska ma silnych sojuszników na Zachodzie, dzięki czemu nie obawia się napaści; tym większym szokiem są dla mieszkańców kraju nad Wisłą wydarzenia z 1 września.

Historię obserwujemy z trzech perspektyw - żołnierzy z frontu na południu Europy, pary uciekinierów z Warszawy oraz Christiana Leitnera - niemieckiego dowódcy stacjonującego w Wielkopolsce. Każde z tych spojrzeń jest inne tak ze względu na indywidualne cechy bohaterów, jak i specyfikę sytuacji, w której się znaleźli; dzięki temu obraz wojny jest pełniejszy i bardziej różnorodny. Nie ma tutaj wyłącznie czerni i bieli, obie strony pokazane są w sposób niejednoznaczny, działania wojenne są wyraźnie rozgraniczone z brutalnością i sadyzmem, którymi wykazują się zarówno agresorzy, jak i okupowani.

Obserwacja z trzech perspektyw ma wpływ na jeszcze inną, istotną cechę - konstrukcję akcji. Niejednokrotnie spojrzenie zmienia się w kluczowym momencie, pozostawiając czytelnika z ładunkiem emocjonalnym i niepewnością co do tego, co zdarzy się później. To jeden z aspektów świetnie napędzających zainteresowanie odbiorcy. Książka generalnie skonstruowana jest ciekawie i wciąga, choć momentami pojawia się wątpliwość, czy opowieść ma jakikolwiek cel. Obserwujemy działania bohaterów, towarzyszymy im w podróży, a wszystko to ma lekko przygodowy wydźwięk i absolutnie nie nudzi, jednak gdzieś z tyłu głowy pojawia się pytanie o sens losów bohaterów.

Pod względem technicznym powieści nie można zarzucić właściwie nic - język jest po prostu genialny, konstrukcja zdań zachwyca, a wszystko jest idealnie wyważone. Co ciekawe - mimo bogatego stylu sceny akcji są dynamiczne, a czytelnik w żadnym momencie nie czuje się przytłoczony - autor wykazał się dojrzałym piórem lub wrodzonym talentem, bo książkę czyta się naprawdę wspaniale. Jedynym, co zwróciło moją uwagę, były wulgaryzmy - niezwykle trudno jest ująć je w tekście tak, by nie raziły (z reguły napisane rzucają się w oczy dużo bardziej niż wypowiedziane), a tutaj było z nimi różnie, raz pasowały, raz nie. To jednak malutka, w dodatku subiektywna waga, która absolutnie nie wpływa na całościową ocenę książki.

Autor do cna wykorzystał wiedzę historyczną, którą mamy na temat II wojny światowej. Z jednej strony to duża zaleta świadcząca o świetnym przygotowaniu pisarza, z drugiej jednak strony chwilami nie mogłam pozbyć się wrażenia sztuczności. W książce są postaci, które idealnie trafnie przewidują przyszłość i wysnuwają wnioski w stu procentach sprawdzalne, co dość mocno rzuca się w oczy. Nie mam jednak zamiaru czepiać się niczego - tak naprawdę książka bardzo mi się spodobała i już nie mogę doczekać się kontynuacji. Zdecydowanie wciągnęłam się w opisywaną historię, a pierwsze zetknięcie z autorem wypadło nader pomyślne. Nie dziwię się rosnącej popularności jego książek - jestem niemal pewna, że doskonały warsztat jest siłą każdej z nich, o czym chętnie przekonam się podczas lektury.


Joanna Patrzylas - "Virion"

Ziemia w trzecim tysiącleciu naszej ery wygląda zupełnie odmiennie od tej, którą znamy. Próżno szukać na niej wysoko rozwiniętej technologii - w wyniku wojen wszelkie cywilizacje upadły, a rozwój techniczny uległ całkowitemu regresowi. Ludzie żyją w osadach, które działają podobnie do tych znanych ze średniowiecza, a dawne osiągnięcia technologiczne traktowane są bardziej jak legendy niż fakty. W jednej z takich osad, Thymenie, życie toczy się dość sielankowo, zważywszy na okoliczności - ludzie są dla siebie mili i pomocni, a przestępstwa w ogóle nie są popełniane. Niestety, w okolicznych lasach z ziemi zaczyna wydobywać się tajemniczy gaz, virion, który wzbudza w człowieku negatywne emocje. Thymeńczycy organizują więc wyprawę do Archenów - starożytnego ludu, który być może zna sposób na zwalczenie problemu.

O dwóch rzeczach trzeba wspomnieć na samym początku. Po pierwsze: Virion to w stu procentach książka fantasy, wbrew opisowi fabuły nie mająca tak naprawdę nic wspólnego z postapokalipsą. Osadzenie historii na cofniętej cywilizacyjnie ziemi nie ma najmniejszego znaczenia dla fabuły i chyba nawet lepiej, gdyby w ogóle nie było takiego odniesienia. Druga sprawa to docelowi odbiorcy książki - choć z początku nic na to nie wskazywało, dość szybko okazało się, że powieść przeznaczona jest raczej dla dzieci. Fabuła jest naprawdę prosta, schematyczna, w dużej mierze zawierająca rzeczy znane z baśni dla najmłodszych, takie jak choćby odwieczna walka dobra ze złem czy czysta miłość od pierwszego spojrzenia.

Choć książka Joanny Patrzylas ma ledwie dwieście pięćdziesiąt stron, czytałem ją mozolnie i z trudem, czemu winna była strona techniczna tekstu. Powieść zawiera w sobie niezliczoną liczbę powtórzeń (rekord to kilka linijek, w których jedno słowo użyte zostało cztery razy!), a wiele zdań najzwyczajniej w świecie ma wręcz karykaturalną konstrukcję. Przez na moment zawieszałem się w lekturze i skupiałem się na wymyśleniu alternatywnych wersji fragmentu, które brzmiały by bardziej naturalnie. Mocno irytujący był też przesyt wszelkiego rodzaju określeń - wiele razy miałem wrażenie, że dosłownie każdy podmiot czy dopełnienie musi mieć przynajmniej jedną przydawkę, a najlepiej dwie. Rozumiem, że warto jest czasem ubarwić opowieść, ale jakiś umiar też jest potrzebny. Było jeszcze kilka innych małych wad, ale one pojawiały się raczej jednostkowo.

Narracja towarzysząca nam podczas lektury również niepozbawiona jest wad. Parę razy zdarzyło się, że dwie sceny zostały zlane w jedną - po prostu połączone zostały na przykład opisem okolicy, który przeszedł od jednych wydarzeń do innych. Taki zabieg wypadł naprawdę sztucznie, więc całe szczęście, że w książce dominują standardowe podziały na sceny i rozdziały. Innym mankamentem były dla mnie przydługie opisy - stronicowy fragment omawiający okoliczności przyrody, który pojawił się na początku powieści, już był dla mnie sporą przesadą, jednak później potrafiło być gorzej; wierzcie mi, gdy na osiem stron pada jedno (sic!) słowo dialogu, dynamizm książki znacząco spada, zwłaszcza gdy jest ona tak niewielkich rozmiarów.

Wcześniej wspomniałem już trochę o fabule - jest ona zdecydowanie prosta i przeznaczona dla młodego czytelnika. I choć książki dla dzieci z reguły rządzą się swoimi prawami. to jednak są tego pewne granice. Jestem w stanie zrozumieć pewne uproszczenia fabularne, ale bez przesady. Wiele działań bohaterów jest tu zupełnie nielogicznych, słabo umotywowanych, a poziom niektórych zbiegów okoliczności czy uproszczeń fabularnych jest tak perfidny, że nawet mały czytelnik podda je w wątpliwość.

Szczerze mówiąc ciężko mi powiedzieć jakiekolwiek dobre słowo o Virionie. Nawet nie jestem w stanie wskazać potencjalnych odbiorców dla tej książki - starsi zdecydowanie znudzą się opowieścią i jednocześnie dostrzegą w niej liczne wady; co zaś do młodszych - z pewnością jest wiele innych książek przeznaczonych dla dzieci, które poruszają zawarte tu, baśniowe motywy, a które a po prostu lepsze. Ja niestety uważam czas spędzony na lekturze za zmarnowany, zwłaszcza, że czytanie tej książki szło mi na tyle opornie, że liczba poświęconych powieści godzin była zdecydowanie za duża.






Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie Wydawnictwu Innowacyjnemu Novae Res.

wtorek, 19 maja 2015

Pierre Lemaitre - "Koronkowa robota" [recenzja przedpremierowa]


Gdy niemal rok temu miałam przyjemność recenzować Ofiarę, trzecią część cyklu o Camille'u Verhoevenie, polscy czytelnicy nie mieli pewności, czy kiedykolwiek będą mieli okazję poznać początki tej historii. Na szczęście wydawnictwo Muza zdecydowało się na publikację pierwszego tomu, a ja z nieskrywaną radością od razu ustawiłam się w kolejce tych, którzy chcieli ją jak najszybciej poznać. Oczekiwania miałam spore, ale, jak się okazało, nie bezpodstawne - lektura okazała się naprawdę niesamowitą przyjemnością.

Paryska policja kryminalna musi stawić czoła sprawie trudnej i makabrycznej - w luksusowo urządzonym apartamencie odnalezione zostają dwa ciała, a ich stan przyprawia o mdłości nawet najbardziej wygadanych techników; praktycznie nie ma czego zbierać. Na domiar złego sprawca zostawił pewien charakterystyczny ślad, który automatycznie łączy go z inną zbrodnią... Na czele zespołu śledczych staje Camille Verhoeven, specyficzny policjant, który po wielu latach psychicznych trudności wreszcie zdołał ułożyć sobie życie - ma wspaniałą żonę, która niebawem urodzi mu pierwsze dziecko. Tylko czy komisarz nie poświęca swojej rodzinie zbyt mało czasu i uwagi?

Tym, co poprzednim razem zwróciło moją uwagę w powieści Lemaitre'a, były niezwykle plastyczne opisy zbrodni, agonii ofiary; byłam zatem względnie przygotowana na to, co mogę zastać w Koronkowej robocie. Jak się okazało, nie do końca - przy scenie opisującej miejsce zbrodni musiałam zrobić krótką pauzę, tak dokładnie zostało odwzorowane. Zdecydowanie nie jest to książka dla osób o słabych nerwach, a i tym zaprawionym w bojach przyda się metoda wyłączania uwagi. Co ciekawe, brutalny opis nie odbiera nam przyjemności płynącej z lektury, wręcz przeciwnie - jest odpowiednio okrutny i świetnie wpasowuje się w ogólny poziom tekstu.

Zasada świetnego wyważenia sprawdza się również w kwestii języka. Praktycznie przez cały tekst jest to mowa piękna, wysoka, bardzo bogata, jednak absolutnie nie odczuwa się tu przesytu. Główny bohater ma duszę artysty, a taki sposób wypowiedzi wspaniale współgra z tym aspektem jego charakteru. Same postaci również można uznać za wielki plus powieści - każda z nich, nawet drugoplanowa, posiada pewien charakterystyczny rys, czyniący z niej indywidualność. Główni bohaterowie z to z kolei postaci złożone i wielowymiarowe, posiadające ciekawą historię. Próżno tu szukać papierowych marionetek czy bezpłciowości - kreacje uczestników zdarzeń, podobnie jak sama akcja, wykreowane są na najwyższym poziomie.

Jeśli lubicie dobrze skonstruowane kryminały, fascynują Was ciekawe postaci i nie boicie się mocnych scen, Lemaitre będzie dla Was idealny. Sama jestem tu zachwycona absolutnie wszystkim - od misternie skonstruowanej fabuły, aż po język i plastyczność opisu. Koronkowa robota to książka wysokiej klasy, choć oczywiście należąca do gatunku literatury popularnej; jej lektura jest prawdziwą przyjemnością. Oprócz wymienionych wyżej zalet warto wspomnieć o jeszcze jednej, niesamowicie istotnej - książka Lemaitre'a to przede wszystkim świetny kryminał. Mimo wykorzystania schematów, autorowi udało się stworzyć historię, która wciąga, angażuje emocjonalnie i zwodzi czytelnika. Określiłabym to jako mistrzostwo.





Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Business and Culture oraz wydawnictwu MUZA SA.
Premiera 20 maja!

Fawn Weaver - "Klub szczęśliwych żon" [recenzja przedpremierowa]

Nietrudno zauważyć, jaki styl funkcjonowania w związku jest dzisiaj promowany - coraz częściej ludzie zwyczajnie się rozstają, zamiast podejmować działania, które mogłyby pomóc w odbudowaniu ich relacji. Są jednak osoby, które chcą żyć inaczej i wychodzą na przeciw opisywanej tendencji; jedną z nich jest Amerykanka Fawn Weaver, która postanowiła pokazać innym, że zbudowanie szczęśliwego, długoletniego związku jest w zasięgu ich możliwości. Zakładając Happy Wives Club miała tylko zarys idei, z którą chciałaby być kojarzona; nie spodziewała się, jak wielką skalę osiągnie już po kilku latach.

Klub szczęśliwych żon to owoc pracy Fawn, która nie pozostaje tylko biernym moderatorem swojej strony internetowej. Amerykanka czynnie uczestniczy w życiu klubowym, a książka jest zapisem jej doświadczeń związanych z podróżami po świecie i odwiedzaniem kolejnych członkiń. Znajdziemy tutaj rozdziały poświęcone wizytom na wszystkich kontynentach, a w każdym z nich opisane są historie całej rzeszy szczęśliwych par. Książka ma konwencję wspomnień z wakacji, w których autorka serwuje nam konkretne sceny - czy to związane z jej funkcjonowaniem, czy z opowieściami konkretnych rozmówców.

Jeśli chodzi o treść, szczególnie ważny jest jeden aspekt - nie ma tutaj moralizatorstwa czy frazesów charakterystycznych dla amerykańskich (i w sumie nie tylko) poradników. Fawn Weaver opowiada nam po prostu ludzkie życie, dokładnie w taki sposób, jak zostało przedstawione to jej. Poznajemy historie par, którym udało się przejść przez przeciwności, żon, które w swoich głowach poskładały małżeństwo i czują się w tym stanie najszczęśliwsze na świecie. Ta książka to zbiór różnorodnych prawd na temat związków. Czytelnik ma okazję zaobserwować, jak różne mogą być drogi do sukcesu i jego definicje - jest tu ogromna ilość bohaterów, a każdy z nich odbiera sytuację małżeństwa w inny, cudownie indywidualny sposób.

Jest jeszcze jednak piękna funkcja, jaką spełnia zarówno Happy Wives Club, jak i częściowo opisywana książka - to funkcja społeczna. W dawnych czasach (ha, ha) kobiety spotykały się i rozmawiały, wymieniały się doświadczeniami i w ten sposób sprawniej radziły sobie z problemami w domu. Dziś coraz rzadziej sięgamy po opinie innych, dążymy do samodzielności i niejednokrotnie ciężko jest nam uzyskać informację zwrotną tak pełną, jaką byłaby ta z "kobiecego kręgu". Tutaj natomiast otrzymujemy dokładnie taką prawdziwą, życiową opowieść o problemach uniwersalnych dla żon z całego świata. To piękne i szalenie kobiece!

Jestem pod wrażeniem pomysłu autorki i pracy, jaką wykonuje, aby realizować misję, która powstała w jej głowie. W dobie seryjnej monogamii, związków na chwilę i rosnącej liczby rozwodów Klub Szczęśliwych Żon jest ruchem wspaniałym, przynajmniej w moim odczuciu, bo pokazuje, że szczęście jest w zasięgu każdego z nas. Książka jest opowieścią ciekawą, przyjemną w odbiorze, barwną i inspirującą - z pewnością nie raz będę chciała do niej wrócić, tym bardziej że energia autorki i jej sposób przekazu są po prostu niesamowite.





Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Business and Culture oraz wydawnictwu MUZA SA.
Premiera 20 maja!

poniedziałek, 18 maja 2015

Agnieszka Jucewicz, Grzegorz Sroczyński - "Kochaj wystarczająco dobrze"

Chyba każdy z nas rozpoczynając nowy związek ma nadzieję, że będzie to coś trwałego i jedynego w swoim rodzaju. Łączymy się w pary dla poczucia bezpieczeństwa, z potrzeby bliskości czy chęci znalezienia bratniej duszy - powody są różne i nie aż tak istotne, liczy się efekt, dający nam maksimum satysfakcji. Jednak tendencja światowa jest jasna - ludzie się rozstają. Dlaczego? Czy to moda, rosnąca potrzeba zmian, a może zanik jakichś społecznych umiejętności?

Dziennikarski duet związany z Gazetą Wyborczą postanowił sprawdzić i poszukać recept na udany związek w rozmowach z psychologami, znawcami tematu par. Efektem ich pracy jest 15 mini wywiadów, w których poruszane są różnorodne aspekty funkcjonowania w związku. Razem z terapeutami przechodzimy całą drogę człowieka - od pierwszych chwil zakochania, poprzez kolejne etapy; poszukujemy recept na gasnącą namiętność i odkrywamy, co w związku mogą zmienić narodziny dziecka. To opowieść pełna, różnorodna i kompleksowa, pozwalająca na odkrycie tematu z różnych stron i perspektyw.

Gdybym miała wartościować kolejne wywiady, z pewnością znalazłoby się w nich sporo różnic i można by uznać je za lepsze lub gorsze. Mnie osobiście najbardziej podobały się te, w których rozmówcą był profesor Bogdan de Barbaro - po pierwsze z racji tego, że bardzo szanuję jego pracę i dokonania, po drugie ze względu na dość wyważony sposób wypowiedzi. Generalnie lepsze według mnie były te dialogi, w których rozmówcy starali się zobrazować problem przykładami z gabinetu i życia, zamiast rozkładać go na czynniki pierwsze. Na tym polu zdecydowanie przegrali psychoanalitycy - rozmowy z nimi były bardzo chaotyczne i wymagały dużo większego skupienia.

Generalnie cieszę się, że powstają książki takie jak ta, które skłaniają ludzi do refleksji nad swoim związkiem i są zarówno motywatorem do pracy, jak i kopalnią prostych, trafnych prawd, które mogą pomóc w zmianie, poprawie jakości naszego życia. Nie jestem w stanie zgodzić się z wszystkimi głoszonymi tutaj tezami i ubolewam nad atmosferą części wywiadów, ale tak czy inaczej wyciągnęłam z lektury wiele informacji. Tak naprawdę wydźwięk książki jest niezwykle pozytywny - otóż okazuje się, że wiele z przeżywanych przez nas emocji i stanów jest naturalnych, a my sami możemy dążyć do zmian. Podobnie jak w przypadku stylu życia, sądzę, że i w kwestii związków dobrych rad nigdy za wiele, bo to, co dla jednych jest oczywistością, frazesem, dla innych może być nieocenioną wręcz pomocą.

Jeśli zastanawialiście się kiedyś, dlaczego ludzie dobierają się w pary tak a nie inaczej, rozważaliście, czy wolność i swoboda wyboru charakterystyczna dla naszych czasów nie jest aby przekleństwem albo snuliście rozważania nad modą, jaką jest seryjna monogamia, ta książka jest dla Was. Znajdziecie tutaj sporo ciekawych informacji, przykłady badań i różnorodne spojrzenia na podobne zagadnienia. Mam nadzieję, że lektura tej książki przyczyni się do tego, że ludzie lepiej przyjrzą się nie tylko swoim związkom, ale i własnym w nich funkcjonowaniu.

niedziela, 17 maja 2015

Katarzyna Rygiel - "Wielki chłód"


Co się dzieje, gdy fikcja i rzeczywistość zacierają się w naszym umyśle tworząc jedną całość? Janusz Krzyżanowski doświadcza tego nieprzyjemnego wrażenia na własnej skórze. Jest pisarzem, twórcą kryminałów, którego życie prywatne już dawno się posypało; prawdziwa tragedia zaczyna się jednak w momencie, gdy na progu jego mieszkania staje syn, który oznajmia, że matka (czyli była żona twórcy), kobieta niezwykle wręcz zorganizowana, zapomniała odebrać go ze szkoły i nie daje znaku życia. Równolegle z toczącym się śledztwem i poszukiwaniami zaginionej Krzyżanowski stara się żyć normalnie i dalej tworzyć swoją najnowszą książkę. Problem polega na tym, że pewne sceny i zdarzenia są łudząco podobne z tymi, które mają miejsce w życiu pisarza...

Już na samym wstępie muszę powiedzieć, że książka niesamowicie mi się podobała - akcja była wartka, język przyjemny, a treść interesująca. Z wielką radością przyjęłam osobę głównego bohatera - czuję jakiś sentyment do postaci, które są pisarzami - i z zapartym tchem śledziłam jego losy. Wielokrotnie spotkałam się w literaturze z wykorzystaniem motywu bohatera-autora, ale zazwyczaj był to zabieg pusty, a twórca stawał się postacią jak każda inna; tutaj potencjał tego rozwiązania został wykorzystany w stu procentach. Krzyżanowski przeżywa rozterki związane z weną, a także specyficzne stany, w których rzeczywistość zlewa się z wytworami własnej wyobraźni.

To właśnie ten aspekt rozmycia faktów nadaje książce charakteru. Wykreowane postaci są ciekawe i niejednoznaczne, przez co cała konstrukcja nabiera kolorytu. Autorka w interesujący sposób podeszła do tematu poczucia sprawstwa, myślenia przyczynowego, a także podejścia do odpowiedzialności za swoje (mniej lub bardziej realne) czyny. To książka o sumieniu, winie i karze, ale też ludzkich lękach, które ujawniają się dopiero w sytuacji zagrożenia. Przy tym wszystkim akcja jest interesująca i doskonale wciąga czytelnika, niemal do samego końca trzymając go w napięciu w kwestii rozwiązania. Wątki splatają się naprawdę dobrze, a całość okraszona jest bogatym językiem, który wyjątkowo przypadł mi do gustu.

Dopiero ze skrzydełka okładki dowiedziałam się, że książka jest właściwie elementem cyklu o antropolog Ewie Zakrzewskiej. Nie miałam dotąd styczności z prozą autorki, więc nie wiem, jak wiele warta jest owa seria, ale ja z pewnością po nią sięgnę. Wygląda na to, że opowieści są ze sobą połączone dość luźno, w tym akurat tomie badaczka występuje jedynie epizodycznie, bez większego znaczenia dla całości fabuły, jestem jednak ciekawa, jakie są jej wcześniejsze losy. Na pewno nie jest to moje ostatnie spotkanie z Katarzyną Rygiel.





Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie wydawnictwu Zysk i S-ka.

Podróże małe i duże #6 - wyprawa do Warszawy i rzut oka na Targi Książki

Wyjątkowo ciężko jest zabrać się do pisania tej relacji. Wyprawy, takie jak ta warszawska, stają się dla nas coraz mniej odczuwalne - podróżujemy tak dużo, że większość dużych miast jest już dla nas całkowicie normalna. Zapraszamy jednak na krótką opowieść o Warszawie z Targami Książki w tle.

Fuj!

Z braku innych opcji do stolicy wybraliśmy się naszym nowoczesnym, superszybkim pociągiem, którego komfort na kolana nie powala. Jest klaustrofobicznie, zwyczajnie i raczej dość wolno, ale nie nam to oceniać. Podróż umiliło nam (choć raczej nie jest to odpowiednie słowo, bo doświadczenie było raczej dziwne niż pozytywne) poznawanie smaków fasolek rodem z Harry'ego Pottera. Są obrzydliwe, uwierzcie. I zjedzenie niektórych jest prawdziwym wyzwaniem.


Sporą część naszych warszawskich planów pokrzyżowała pogoda - udało nam się zaliczyć kilka burz, w tym jedną z gradobiciem, i to dokładnie w momencie, kiedy musieliśmy wysiadać z tramwaju. Zmokliśmy, by potem wyschnąć i nacieszyć się pięknym wieczorem. Odwiedziliśmy wszystkie księgarnie Dedalusa, jakie tylko w stolicy są, a za sprawą zmiany planów wylądowaliśmy na terenie Targów już w czwartek, choć wcale nie mieliśmy takiego zamiaru...


Akredytacja medialna -> +10 do fejmu.

Proces rejestracji wywołał w nas mieszane uczucia. Na samym początku byliśmy odsyłani od okienka do okienka, a gdy już udało się nam trafić do odpowiedniego, zostaliśmy zapytani czy... nie posiadamy przypadkiem wizytówek potwierdzających bycia blogerem. Wait, what? Rejestracja odbywała się internetowo, weryfikacja także, dostaliśmy indywidualne kody, więc skąd taki pomysł? Na szczęście sprawy w swoje ręce wziął Pan, który szybko i sprawnie przeprowadził rejestrację i wydał nam wejściówki. Bez kolejki, bez szumu, bez problemów - dużo sprawniej i przyjemniej niż miało to miejsce w zeszłym roku w Krakowie. Miłym akcentem był też fakt, że otrzymaliśmy specjalne plakietki, a nie zwyczajne, wyrywane bilety.

Przejdźmy do samego terenu Targów. Stosika wydawnictw ulokowane były głównie na piętrze, w strefie wokół płyty stadionu i trybun, w rezultacie czego aby obejść wszystko, należało zrobić jedno wielkie kółko. O ile przy pierwszym zwiedzaniu było to dobre rozwiązanie (nic nie miało szansy nam umknąć), o tyle kiedy drugiego dnia chcieliśmy dotrzeć do konkretnych stoisk, spacer był... ciężki. To jednak drobna niedogodność, bo ogólnie rozmieszczenie można zaliczyć na plus. Dzięki takiemu systemowi stoiska znajdowały się daleko od siebie, było dużo miejsca na przejście i rozglądanie się, można było swobodnie się zatrzymać, zmienić kierunek ruchu itp. Z pewnością będzie to miało znaczenie przy największym, sobotnim ruchu.

Wielkie stoisko Empiku i GW Foksal.
Dzięki dopracowanym okładkom stoisko Czwartej Strony było niesamowicie kuszące.

Promocje ksiażkowe niestety nas nie powaliły. Większość wydawnictw oferowała około 20-30% zniżki, co było dla nas średnio atrakcyjne - pech chciał, że w przyszłym tygodniu skladamy zamówienie na Arosie, gdzie trwa promocja 35% rabatu, więc sami rozumiecie... Ale żeby nie było - coś tam na Targach kupiliśmy. Tyle że o tym uzależnieniu opowiemy w poście stosikowym w nadchodzącym tygodniu. :))

Świetnym rozwiązaniem było naszym zdaniem umieszczenie strefu taniej książki poza terenem Targów, przed stadionem. Tam rzeczywiście można było wyszperać perełki w niskiej cenie, nierzadko za kilka złotych, w dodatku była to strefa dostępna dla każdego (i, co za tym idzie, przeludniona...). 


Za spraw ciekawych - w czwartek odwiedziliśmy jeszcze kino! Byliśmy na najnowszych Avengersach i jesteśmy zachwyceni. Choć główna oś zdarzeń była dość naciągana, film zdominowały wątki poboczne, które zostały stworzone wspaniale. Niesamowicie spodobało nam się rozpisanie historii Hawkeye'a i Black Widow i dopracowanie, z jakim potraktowano Avengersów jako team - sceny, w których Kapitan i Thor walczyli razem w idealnym zgraniu na długo zostaną nam w pamięci. :) 


Dobrze, to na tyle uzewnętrzniania. 
A jak Wasz obraz Targów Książki? Dotarliście? A może będziecie za rok?

sobota, 16 maja 2015

Wyniki konkursu bez okazji

Ostatni blogowy konkurs doczekał się zawirowań - jak pewnie pamiętacie, zwyczajnie zapomnieliśmy go ogłosić. Gdy wreszcie doszedł do skutku, jego popularność przerosła nasze oczekiwania. Zgłosiło się ponad 50 osób, z których jedną musieliśmy niestety zdyskwalifikować ze względu na nie wykonanie konkursowego zadania, ale wszystkie pozostałe znalazły się w puli losowania wybranych przez siebie książek. Największą popularnością cieszył się Król Kruków Maggie Stiefvater - zgłosiło się po niego najwięcej osób i najwięcej losów znalazło się w puli tego losowania.

Chcieliśmy też podziekować wszystkim osobom, które przy okazji konkursu się u nas pojawiły - blog przez ostatni miesiąc miał się wyjątkowo dobrze i zyskał sporo nowych obserwatorów - mamy nadzieję, że zostaniecie z nami na dłużej. :)

Poniżej króta fotorelacja z losowania, które odbyło się podczas naszego powrotu z Targów Książki w Warszawie. Blichtr i blask naszego cudownego Pendolino, który powinien być na fotografiach widoczny, został zupełnie przyćmiony... Same zdjęcia również pozostawiają sporo do życzenia, za co bardzo przepraszamy - jakość kalkulatora, ale nie chcieliśmy zostawiać Was z niczym...








Pech 13, Patrycja F, Klaudia, Justyna Koscianek - Gratulujemy! :))
Maile do Was właśnie się wysyłają, czekamy na adresy.

środa, 13 maja 2015

Cecelia Ahern - "Kiedy cię poznałam"


Cecelię Ahern pokochałam za książkę Sto imion - dawno nie czułam tak niesamowitej magii związanej z obyczajową i z pozoru błahą lekturą. Byłam zachwycona! Niestety, w miarę poznawania kolejnych tekstów autorki mój entuzjazm stopniowo opadał. Już myślałam, że nigdy nie wróci do stanu pierwotnego, ale na szczęście stało się inaczej - znów było mi dane wpaść w zachwyt, bo najnowsza książka Ahern jest po prostu świetna!

Jasmine ma nietypowe imię, głowę pełną pomysłów i siostrę z zespołem Downa, którą niesamowicie kocha. Ma też problemy - pierwszym jest chroniczna niezdolność do kończenia rozpoczętych projektów, a drugim fakt, że właśnie straciła ukochaną pracę. No, może nie do końca, bo tak naprawdę stało się coś gorszego - została wysłana na tzw. urlop ogrodniczy, czyli umowę wypowiedziano jej z rocznym odroczeniem. Jednym słowem: nie ma zajęcia, ale nie może też podjąć nowego. Obiektem związanych z tym negatywnych emocji czyni Matta, sąsiada z naprzeciwka, który słynie z kontrowersyjnych audycji radiowych i właśnie popisowo niszczy swoje życie prywatne. Jak potoczy się relacja dwojga ludzi w bardzo trudnej sytuacji?

Jak już wspomniałam, jestem po prostu zachwycona tą powieścią. Od pierwszej strony czułam, że będzie to właśnie "to" - książka pełna magii i uroku, za który pokochałam teksty Cecelii Ahern. Opowieść nie jest do końca lekka, porusza tematy, które są dla nas trudne - utrata pracy, budowanie wzajemnego zaufania, choroba bliskiej osoby - a jednak czyni to w sposób subtelny. Nie ma tutaj nieszczerości, naginania faktów czy przesady; wszystko odbywa się w sposób autentyczny, według trybu i realiów, które są bardzo prawdopodobne życiowo. Wątek miłosny oczywiście jest obecny - w końcu to powieść obyczajowa! - ale autorka poprowadziła go inteligentnie, ciekawie i prawdziwie. Bohaterowie, choć w oczywisty sposób są indywidualnościami, posiadają cechy, które ma każdy z nas, dzięki czemu łatwo się z nimi zidentyfikować.

Dużym atutem książki jest język - w przypadku Kiedy cię poznałam narracja jest pierwszoosobowa, a historię poznajemy z perspektywy Jasmine, która zwraca się bezpośrednio do Matta. W miarę upływu książki, gdy coraz więcej jest między nimi interakcji, brzmi to nieco dziwnie, ale można się przyzwyczaić. Istotny jest styl, w jakim wypowiada się bohaterka - lekki, zdystansowany, ironiczny; sprawiający, że nie sposób jej nie polubić. To aspekt, który niesamowicie umila lekturę.

Cieszę się, że miałam okazję poznać najnowszą książkę Cecelii Ahern, bo przywróciła mi ona wiarę w autorkę i jej talent. Mało jest osób, które potrafią w taki sposób ująć świat i połączyć fakty, że powstała całość od początku do końca urzeka. Ta historia, choć jej tło nie przydarzy się każdemu z nas, jest w pewnym sensie uniwersalna i z pewnością spodoba się wielu. Książka wciąga już od pierwszej strony i nie pozwala się oderwać, wspaniale umila czas.






Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie Business and Culture oraz wydawnictwu Akurat.

poniedziałek, 11 maja 2015

Dorota Schrammek- "Stojąc pod tęczą"


Aneta, Jagoda, Patrycja i Magda - cztery kobiety, z których każda obarczona jest innym zestawem życiowych problemów. Jedna właśnie planuje zostawić męża dla kochanka, inna uczy się jak stawiać granice i być samodzielną w wieloletnim małżeństwie; dwie nie mają partnera - pierwsza posiadaniem psa rekompensuje sobie krzywdy, jakie ojciec zadał jej w dzieciństwie, a druga szuka... przeciwieństwa księcia z bajki, którego chciałby dla niej tatuś. Choć są tak różne, łączy je przyjaźń - nierozerwalna wspólnota, która zostanie wystawiona na wielką próbę, gdy jedna z kobiet ciężko zachoruje. Czy dla pozostałych będzie to okazja do przyjrzenia się własnemu życiu?

W dni, kiedy zaczyna pachnieć sesją, a pierwsze zaliczenia zbliżają się wielkimi krokami, nie ma nic lepszego niż nieduża i z definicji przyjemna powieść z gatunku lektur lekkich jak piórko. Z nadzieją na coś takiego sięgnęłam po powieść Doroty Schrammek i przyznam, że miło się zaskoczyłam - nie tylko otrzymałam to, na co miałam ochotę, ale właściwie było to coś więcej. Stojąc pod tęczą to nie jest kolejna cukrowa obyczajówka, z której nic nie wynika; to opowieść słodko-gorzka, prawdziwa i szczera. Już od sceny otwarcia wiemy dobrze, że happy endu nie będzie, przynajmniej w jednym z wątków, i z tą świadomością zagłębiamy się w losy bohaterów. Obserwujemy zmiany zachowania postaci i to, jak wpływa na nie sytuacja.


(...)przeciwności to szanse, które odwracają się do nas plecami.[s.90]


Konstrukcja powieści przypomina znane seriale - mamy do czynienia z czterema bohaterkami o skrajnie różnych poglądach - jedna jest zagorzałą singielką, inna wciąż szuka, jeszcze inna to typ wiecznie przygaszonej Matki Polki. To schemat znany i sprawdzony, nie ma w nim nic odkrywczego. Pewne sceny z książki również kojarzą się ze znanymi obrazami filmowymi... Mimo to nie wieje nudą, powieść czyta się szybko i naprawdę jest przyjemna. To taka typowa "babska" literatura - do zastanowienia, pośmiania i popłakania. Historie bohaterek nie są jakoś szczególnie pogłębione i znamy je zbyt słabo, aby mówić o jakimś szczególnym związku, ale są w stanie wciągnąć i zaangażować czytelnika. Jedyne, na co mogę narzekać, to dość niewielkie prawdopodobieństwo przyjętych rozwiązań. Cudownie byłoby, gdyby ludzie tak właśnie funkcjonowali - szybko odkrywali własne błędy, przyznawali się do nich i próbowali je naprawić - ale niestety świat rzadko działa w ten właśnie sposób. Z drugiej strony gdzieś w tle nieprawdopodobnych losów młodych kobiet rozgrywa się autentyczny i cichy dramat związany ze stratą i to właśnie ten wątek jest najmocniejszym atutem powieści,

Stojąc pod tęczą to opowieść na jeden, miły wieczór. Kojarzy mi się z zimowym czasem spędzanym przy kubku kawy, ale na odstresowanie przed egzaminem również się nadała. Gdybym miała okazję, z pewnością sięgnęłabym po kolejny tekst autorki, bo to, co otrzymałam w tej książce, nie zawiodło moich oczekiwań. Literatura obyczajowa też jest nam czasem potrzebna, a pani Dorocie jej pisanie idzie całkiem dobrze - głównie ze względu na zmysł obserwacji i umiejętność poruszania w czytelniku czułych strun.





Za egzemplarz powieści dziękuję serdecznie wydawnictwu Świat Książki.

niedziela, 10 maja 2015

Tomasz Fijałkowski - "Antipolis"


W alternatywnym świecie Polska jest mocarstwem, które jako jedno z niewielu państw zachowało swoją potęgę po Wielkiej Wojnie. Antipolis, stolicę Korony, zamieszkuje ponad milion mieszkańców, czyniąc z niego jedną z najważniejszych metropolii na mapie Europy. Niestety, miastu zagraża niebezpieczeństwo, bowiem wszystkie znaki na niebie wskazują, że zbliża się Zenit, czyli przeniknięcie Innej Rzeczywistości w granicę znanego świata. Dotychczas każde takie wydarzenie skutkowało licznymi ofiarami, choć umiejscowione było w mało zaludnionych terenach, teraz jednak epicentrum Zenitu ma być Antipolis. Czy Strukturze, tajnej organizacji zajmującej się nadnaturalnymi rzeczami, uda się uratować Koronę? Czy można w ogóle podjąć walkę z Istotami, które w zamierzchłych czasach uważane były za Bogów?

Na pierwszy rzut oka książka Tomasza Fijałkowskiego nie wydaje się wnosić nic nowego do fantastyki. Alternatywne rzeczywistości, w których Polska dominuje nad innymi państwami, pojawiają się stosunkowo często, zarówno w książkach, jak i opowiadaniach. Podobnie jest z przenikaniem się różnych światów, a także z istotami czy ludźmi obdarzonymi nadnaturalnymi zdolnościami - to tematy wałkowane w fantastyce od wielu lat. Mimo to Antipolis jest powieścią wyraźnie odcinającą się na tle innych reprezentantów gatunku. Fijałkowski, choć wymieszał elementy powszechnie wykorzystywane, stworzył coś zupełnie nowego, zaskakującego zarówno fabułą, jak i kreacją świata oraz konstrukcją całej opowieści.

Tym, co może się wydać nieco dziwne, jest brak głównego bohatera. Większość dzisiejszych dzieł przyzwyczaiła nas, że historia nie może obejść się bez dominującego protagonisty, ewentualnie niewielkiej ich grupki, tymczasem Fijałkowski w bezpardonowy sposób pokazuje nam, że nie jest to konieczny element książki. Autor prezentuje nam plejadę postaci, które co rusz pojawiają się i znikają. Gdy tylko jakaś postać przykuwa na dłużej naszą uwagę, niemal od razu narracja skupia się na kimś innym. Można powiedzieć, że wszystkie ważniejsze osoby otrzymały tyle samo “czasu antenowego”. Nawet jedyny bohater, którego losy widzimy w pierwszej osobie, nie jest tu istotniejszy od reszty.

Choć historia w rzeczywistości, w której umiejscowione jest Antipolis, toczyła się w znaczący sposób odmiennie od tej wersji, którą znamy, wyłapać można tu sporo nawiązań do naszego świata. Pewne aspekty bądź znane osoby wydają się być identyczne z realnymi, inne zaś - w przewrotny sposób zmienione. Jedną z takich rzeczy jest przykładowo chrześcijaństwo, przedstawione jako niewielka, młoda sekta, której założyciel kilka stuleci wcześniej został rozstrzelany. Dopasowanie znanej nam religii do takiej historii wyszło moim zdaniem naprawdę ciekawie.

Mimo braku bohaterów, których jednoznacznie można by uznać za główne postaci, jest jedna rzecz wysuwająca się na pierwszy plan: fabuła. Misternie skonstruowana, dopracowana, przemyślana - to trzon całej opowieści, wokół którego wszystko się gromadzi. Każda scena, choćby wydawała się zupełnie niezwiązana z pozostałymi, prędzej czy później okazuje się niezwykle istotna dla całej opowiadanej historii, a nawet najmniej zauważalne wydarzenia i rzeczy mogą być koniec końców kluczowe.

Niestety, muszę przyczepić się do konstrukcji książki. Początkowe sceny są uporządkowane, opisują wydarzenia chronologicznie, dziejące się jedno po drugim, ewentualnie mające miejsce w tym samym czasie. Im dalej jednak posuwa się akcja, tym częściej zaobserwować można zawirowania w tej kwestii - fabuła zaczyna skakać po osi czasu w przód i w tył, wprowadzając lekki zamęt, co w połączeniu z naprawdę licznym gronem postaci może spowodować, że czytelnik pogubi się w tym wszystkim. Tak naprawdę przy pierwszym takim zagraniu byłem przekonany, że w książkę wkradł się błąd rzeczowy - dopiero później zorientowałem się, że scena osadzona jest nieco później w czasie, niż reszta.

Na pochwałę zasługuje warsztat pisarski autora. Tomasz Fijałkowski, choć jest debiutantem, wykazał się znakomitą zdolnością do posługiwania się słowem. Bogate konstrukcje zdań, ciekawe, nieszablonowe zwroty, szeroki zasób określeń, tysiące drobnych szczególików nieinwazyjnie wplecionych w narrację - można by długo wymieniać. Co więcej, pisarz nie bał się stosować rozwiązań nietypowych. Dzięki temu w tekst książki idealnie wkomponowano takie rzeczy, jak fragment pamiętnika, protokół, czy też opis wspomnień tak żywych, że przeszłość mieszała się w nich z teraźniejszością. Znakomite było też płynne przejście ze zdawanej przez jedną postać relacji to narracyjnego opisu zdarzeń. Jedyny mój zarzut wobec tego wszystkiego to ilość - nie miałbym nic przeciwko częstszemu stosowaniu takich rozwiązań, niestety większość z nich użyta została tylko raz…

Osobiście dwie rzeczy mi się nie podobały, niewiele jednak mogę o nich powiedzieć - dotyczą one końcowych części fabuły. Pierwsza to fakt, że jedna dość istotna sytuacja została rozwiązana w drodze.. zbiegu okoliczności. Niestety, choć było to coś, co autor misternie sobie zaplanował, mnie takie rozwiązanie rozczarowało. Druga sprawa to niedokończone sprawy - w finiszu książki zabrakło mi rozwiązania naprawdę sporej ilości wątków, a historie wielu postaci zasługiwały na szersze wyjaśnienia…

Antipolis to książka całkowicie inna od tego, co dominuje na rynku wydawniczym; jednocześnie jest to powieść zawierająca liczne elementy gwarantujące, że spodoba się ona wielu fanom fantastyki. Debiut Fijałkowskiego, choć w założeniach pełen ryzykownych rozwiązań, okazał się genialnym zagraniem. To powiew świeżości w gatunku, który nierzadko posądzany jest o powtarzalność. Ba, to solidny powiew świeżości w literaturze w ogóle - Antipolis pokazuje, że odejście od pewnych utartych schematów może wypaść znakomicie.





Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie wydawnictwu Czwarta Strona.