sobota, 28 lutego 2015

Marco Malvaldi - "Trzy karty"


Znajdujące się na wybrzeżu Toskanii małe miasteczko Pineta jest uosobieniem wszystkiego co włoskie. Czas płynie leniwie, logika wśród urzędników nie istnieje, a prywatne załatwianie spraw ma pierwszeństwo przed właściwymi procedurami. To właśnie tu swój niewielki bar prowadzi Massimo, który, choć nominalnie jest właścicielem przybytku, coraz częściej za takowego się nie uważa - w barze non stop przesiaduje czterech staruszków (wśród nich dziadek Massima), którzy zawsze postawią na swoim podporządkowując otoczenie do swoich wymogów, przy okazji plotkując o wszystkim, o czym się da. Mała miejscowość nie daje co prawda zbyt wielu tematów do obmawiania, jednak właśnie stało się coś, co z miejsca zainteresowało podstarzałych bywalców: podczas odbywającej się w Pinecie konferencji naukowej umarł jeden z prelegentów, a poszlaki wskazują na to, że został on zamordowany. Zgraja tetryków postanawia swoimi sposobami poznać prawdę o tym wydarzeniu, a i Massimo, nie do końca z własnej woli, zostaje wplątany w toczące się śledztwo…

Czytając Trzy karty nie sposób się od nich oderwać. To lekka, przyjemna lektura, która wciąga czytelnika swoim cudownym, przyjemnym klimatem. Małomiasteczkowość i włoska mentalność okazały się być idealnym tłem dla kryminalnego śledztwa, a sam pomysł na zagadkową zbrodnię okazał się strzałem w dziesiątkę - Marco Malvaldi w prosty, a jednak genialny sposób osadził historię w Pinacie, absolutnie nie ocierając się o absurd. Cała sytuacja jest realna, a włoski pisarz pokazał, że nie trzeba tworzyć skomplikowanych historii aby napisać znakomity kryminał.

Lekkość czytania książka zawdzięcza jednak nie tylko fabule, ale też stylowi. Pomijając pewne początkowe zawirowania z czasem, w którym prowadzona jest narracja (choć zabieg zamiennego stosowania opisu teraźniejszego z przeszłym wydaje się być celowy, nie mogę powiedzieć, by był on w pełni udany), tekst jest płynny i niesamowicie przyjemny w odbiorze. Niejednokrotnie przyjmuję on formę swoistej gawędy, a narrator, choć nie jest bohaterem powieści, nieraz okazuje swoje własne cechy oraz dzieli się prywatnymi poglądami. W dodatku cała treść książki niemal ocieka wszechobecnym humorem - nie brak tu dowcipów sytuacyjnych, ciętych ripost, czy sarkastycznych komentarzy. Sporo jest też autoironii; autor jako Włoch jest świadom narodowych przywar, jakimi charakteryzują się jego rodacy i nie boi się głośno z nich żartować. Tak samo, jak nie powstrzymywał się z zastosowaniem czarnego humoru tam, gdzie dodawało to powieści uroku.

Z czystym sumieniem mogę polecić Trzy karty każdemu, kto szuka lekkiego, a przy tym zabawnego kryminału. Choć to drugi tom cyklu “Bar Lume”, znajomość pierwszej części w żaden sposób nie jest konieczna - wszyscy bohaterowie otrzymali należyte wprowadzenie, zaś w żadnym momencie nie zauważyłem odwołań do wcześniejszych wydarzeń, których nieznajomość mogła by obniżyć przyjemność płynącą z lektury. Jeśli lubicie tego typu książki i szukacie akurat czegoś nieskomplikowanego i szybkiego w odbiorze, nie wahajcie się przed sięgnięciem po książkę Malvaldiego - myślę, że nie będziecie żałować.


Za egzemplarz recenzencki dziękuję Oficynie Literackiej Noir Sur Blanc.

piątek, 27 lutego 2015

Igor Ostachowicz - "Zielona wyspa" [recenzja przedpremierowa]

Magda jest w dość trudnym momencie życia – jej drugie małżeństwo przeżywa kryzys po tym, jak mąż dopuścił się zdrady. Kobieta rozważa rozwód, co nie przeszkadza jej jednak zafundować sobie za pieniądze partnera wakacji życia; chcąc uciec od codziennych problemów kobieta decyduje się spędzić kilka tygodni na bezludnej wyspie. Zaopatrzona przez pracowników biura podróży w prowiant i wszelkie wygody zostaje sama w sercu dziczy. Nagle okazuje się, że na wyspie jest ktoś jeszcze. Kim jest tajemniczy mężczyzna wyglądający na Polaka? Jakie ma zamiary?

Opis książki Igora Ostachowicza, jakkolwiek by go nie ująć, zawsze ma duży potencjał by zabrzmieć jak scenariusz przeciętnej jakości Harlequina. Tyle tylko, że ten, kto da się owym opisem zwieść, może być bardzo mocno zaskoczony. Opowieść rzeczywiście w znacznej mierze jest oparta o powstawanie i zmienność relacji między bohaterami, jednak absolutnie nie ma tu klimatu romansu. Kluczem jest postać Magdy, która świat obserwuje i opisuje jak jeden wielki sen, omam będący wynikiem zażywania wielu różnych środków – na kaca, na sen, na nerwy. Bohaterka bez ustanku analizuje swoje życie, przygląda mu się tak na trzeźwo, jak i na kacu, czy w pijackim szale. Ponadto podejmuje działania, których żaden zdrowo myślący człowiek by nie wykonał. Wszystko razem składa się na opowieść nieprawdopodobną, będącą obrazem całkowitego psychicznego zniszczenia pozornie zwyczajnego człowieka.

Właściwie rozwój sytuacji w tekście można podzielić na trzy etapy, a każdy z nich jest ciekawy i na swój sposób atrakcyjny dla czytelnika. Na początku zostajemy przygwożdżeni swego rodzaju poczuciem lęku i zagrożenia – atmosfera rodem z horrorów ukazana jest naprawdę świetnie i robi pozytywne wrażenie. Dalej, kiedy akcja nieco zwalnia, a całość nabiera kolorytu, chcemy dowiedzieć się jak najwięcej o zaistniałej sytuacji; niejasności dodatkowo rozbudzają naszą ciekawość. Później wpadamy w ów klimat, dostrzegamy szaleństwo i chcemy wiedzieć już tylko jedno – czy całość ma jakikolwiek sens? W tym przypadku niestety zawodzi zakończenie, które (przynajmniej dla mnie) nie przyniosło zbyt wielu odpowiedzi. Owszem, odnajdujemy podstawy problemów Magdy, jednak nie widzimy dla niej usprawiedliwienia, a tok wydarzeń, zwłaszcza pod koniec, zdaje się być kompletnie nieprawdopodobny.

Tym, co z pewnością trzyma czytelnika przy tekście, jest także język i styl wypowiedzi bohaterów. Cała historia okuta jest w szaloną, acz świetnie skonstruowaną otoczkę o słodko-gorzkim charakterze. Z przyjemnością zanurzałam się w pokłady ironii i czarnego humoru, jakie zaserwował nam autor i patrzyłam na świat oczami tak specyficznej postaci, jaką jest Magda. W tym wymiarze całość nabrała ciekawego charakteru, a rozważania na temat ludzkiego życia, macierzyństwa czy karierowiczostwa – zupełnie innego wydźwięku. Opowieść czytało się szybko i z dużą przyjemnością; niektóre momenty bawiły, inne – skłaniały do refleksji. Moim zdaniem to bardzo dobre połączenie.

Mam z oceną tej książki naprawdę duży problem. Właściwie ani przez moment nie wahałam się podczas lektury, a całość naprawdę mnie wciągnęła, żeby nie powiedzieć: pochłonęła. Z drugiej jednak strony mam wielkie poczucie niedosytu, ponieważ doskonale zdaję sobie sprawę, że nie udało mi się do końca zrozumieć ani postawy bohaterki, ani pomysłów samego autora. Szaleństwo, jakie jest udziałem Magdy, było dla mnie bezcelowe; mimo że tekst podaje jego źródła, nie jest to dostateczne wytłumaczenie dla tak niezwykłych skrajności. Z uwagi na język i styl mogę zachęcić do lektury tych, którzy lubią niecodzienne połączenia, brawurową akcję i słodko-gorzkie dyskusje o egzystencjalnym zabarwieniu. Mnie w gruncie rzeczy całkiem się podobało.


Za przedpremierowy egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu W.A.B., będącemu częścią GW Foksal.
Premiera 4 marca!

czwartek, 26 lutego 2015

M.J. Arlidge - "Ene, due, śmierć" [recenzja przedpremierowa]


W obrębie Southampton zaczyna działać nietypowy seryjny morderca. Przestępca porywa ludzi w dwójkach, a następnie zamyka bez dostępu do jedzenia i wody, pozostawiając schwytanym pistolet z jednym nabojem. Stawia im proste ultimatum - tylko jedna osoba wyjdzie żywa, pod warunkiem, że zabije swojego towarzysza. Wybór ofiar wydaje się być przypadkowy, jednak prowadząca sprawę detektyw Helen Grace stara się odkryć wzór, którym kieruje się zabójca. Kto i w jakim celu prowadzi tę chorą grę z policją, której stawką jest życie porwanych?

Na początku lektury Ene, due, śmierć parę razy bliski byłem zakwalifikowania książki jako “police procedural”, szybko jednak musiałem zmienić zdanie. Książka to mieszkanka thrillera z kryminałem, ze zdecydowaną przewagą pierwszego z wymienionych. Działania policji, choć na wczesnych etapach fabuły dość dokładnie i wiernie opisane, szybko zeszyły na dalszy plan i albo przestały się pojawiać, albo też zaczęły być w mniejszym lub większym stopniu błędne czy po prostu mało realne.

Konstrukcja książki jest przemyślana i wyraźnie nastawiona na stałe budowanie napięcia. Zaczyna się niemal jak u Hitchcocka, choć bardziej na poziomie psychologicznym niż rzeczywistych wydarzeń. Trochę niewykorzystany został potencjał z początkowych fragmentów - pierwszoosobowe przemyślenia porwanych były interesujące, szkoda więc, że potem element ten zniknął. Rozdziały są krótkie - ich długość rzadko przekracza trzy strony -  a opisy zwinnie przeskakują między sytuacjami, dzięki czemu obserwujemy ogół sprawy z różnych perspektyw. Ciekawym zabiegiem są też rozdziały nie związane bezpośrednio z prowadzoną sprawą, tylko przyjmujące albo formę pierwszoosobowych wspomnień z dzieciństwa, albo będące opisami dość nietypowych sesji sado-masochistycznych. Obie te rzeczy mają na tyle niejasny charakter, że przez długi czas miałem wrażenie, iż mogą się one odnosić tak do ściganego zabójcy, jak i głównej bohaterki.

No właśnie, wypada powiedzieć parę słów o prowadzącej dochodzenie Helen Grace. Pracoholiczka, perfekcjonistka, wydaje się być ideałem policjanta, nikt jednak nie wie, co kobieta skrywa za maską profesjonalizmu. M. J. Arlidge obarczył bohaterkę naprawdę sporym bagażem doświadczeń życiowych, których skrawki ujawniane są w miarę toczenia się opowieści. Czasem odnoszę wrażenie, że każdy bohater będący policjantem musi mieć mniejsze lub większe problemy - choć w tym wypadku szacunek dla autora za naprawdę ciekawy pomysł, zamiast standardowego obarczenia głównej postaci alkoholizmem (aczkolwiek motyw policjanta-pijaka musiał się pojawić; czy testy psychologiczne do służb mundurowych pozwalają przyjmować tylko osoby wykazujące skłonności do używek?).

Ene, due śmierć to porządny, trzymający w napięciu thriller, które akcja przyśpiesza z każdą przeczytaną stroną. To dobra książka, ale mimo to.. miałem wobec niej większe oczekiwania. Moim zdaniem fabuła była momentami zbyt nieprawdopodobna, a pewne działania postaci były po prostu głupie i ewidentnie służyły popchnięciu historii w określonym kierunku; na szczęście były to raczej pojedyncze zdarzenia niż jakaś norma. Obawiam się jednak o kontynuację; inspektor Helen Grace ma powrócić w kolejnej książce, a autor postawił sobie wysoką poprzeczkę w kwestii pomysłu na fabułę, którą może mu być ciężko przeskoczyć.


Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie wydawnictwu Czwarta Strona.

środa, 25 lutego 2015

Emil Marat - "Lawirynt"


Kamil Kott jest dziennikarzem, któremu przejadła się telewizyjna praca; marzy o zajęciu, w którym miałby względną swobodę i dobre zarobki. Gdy otrzymuje idealną propozycję, porzuca swoje przekonania i decyduje się zająć wizerunkiem firmy oferującej klientom szybki i duży zysk na inwestycjach w złoto. W interes wciąga też swojego najlepszego przyjaciela, mecenasa Jenotowicza. Wszak dużo przyjemniej zarabia się w doborowym towarzystwie, prawda?

Jeśli funkcjonowanie spółki pracodawców Kotta coś Wam przypomina, to macie rację – Emil Marat wykorzystał historię, o której słyszał chyba każdy, czyli upadek gdańskiej piramidy finansowej, której szefowi udało się oszukać rzesze Polaków. Na kartach tej książki mamy jednak okazję obserwować aferę z zupełnie innej strony – od wewnątrz, z perspektywy osób znajdujących się w samym sercu wydarzeń. Opowieść oscyluje gdzieś pomiędzy światem wielkiego biznesu, wewnętrznych układów, służb specjalnych czy nawet zagranicznej mafii, a wszelkie powiązania (czy to prawdziwe, czy domniemane) ukazane są tak autentyczne, że aż trudno brać na serio słowa autora, że cała historia jest literacką fikcją. Powieść ma wprost wspaniałe osadzenie w rzeczywistości i miejscami naprawdę ciężko odgadnąć, do którego miejsca sięga prawda; odnajdywanie kolejnych nawiązań sprawia czytelnikowi niemałą przyjemność.

Jednak Lawirynt to przede wszystkim powieść kryminalna – co do tego nie ma wątpliwości już od pierwszej strony, ponieważ książkę otwiera dramatyczna scena, w której Kott i Jenotowicz w miejscu umówionego spotkania znajdują ciało mężczyzny. Dalej co prawda sytuacja wycisza się, jednak z czasem wraca z całą mocą, fundując czytelnikowi naprawdę sporo emocji. Jak w najlepszych klasykach gatunku wraz z bohaterami zanurzamy się w szemrane sprawy i obserwujemy konsekwencje nieostrożności; odczuwamy lęk o ich bezpieczeństwo, próbujemy zrozumieć trudną sytuację. Pod względem fabularnym całość jest poprowadzona naprawdę dobrze – akcja jest dynamiczna, co dodatkowo potęgują krótkie rozdziały, a sama historia do końca pozostawia przed czytelnikiem pewne drobne, domagające się wyjaśnienia wątpliwości.

Chciałabym również wspomnieć o samym tytule powieści – wszak to on zwrócił moją uwagę i sprawił, że w ogóle zainteresowałam się tekstem Emila Marata. „Lawirynt” jest tutaj zobrazowaniem sytuacji głównego bohatera, który wciąż szuka dobrej drogi i stara się wyważyć najlepsze postępowanie między tym, czego się od niego oczekuje, a tym, czego chcę. Połączenie „lawirowania” i „labiryntu” jest naprawdę ciekawe i dobrze oddaje sytuację, w jakiej znalazł się Kott oraz jego postawę. Poza tym całkiem prywatnie lubię podobne słowotwórcze zabawy.

Mimo że w zetknięciu z pierwszymi ekonomicznymi terminami na początku książki wpadłam w niemałą panikę, szybko zdałam sobie sprawę, że powieść ma o wiele większy potencjał. Po wbiciu się w rytm i ogarnięciu pewnych spraw lektura szła po prostu cudownie – historia naprawdę mnie wciągnęła i sprawiła, że przepadłam na kilka całkiem długich chwil. Autor ma bardzo przyjemny w odbiorze styl, a lekki stosunek do opisywanej historii pomaga w jej przyswojeniu. Do opowieści Emila Marata nie trzeba się długo przekonywać – wystarczy tylko spróbować.


Za wspaniałą przygodę z lekturą dziękuję Oficynie Literackiej Noir Sur Blanc.

wtorek, 24 lutego 2015

Victoria Aveyard - "Czerwona królowa"


Bogata przedpremierowa akcja reklamowa, masa recenzji wychwalających treść i wykonanie, Instagram pełen ujęć tej samej, minimalistycznej okładki, różniącej się jedynie językiem, w jakim zapisany jest tytuł… Trzeba przyznać, że o sławę Czerwonej królowej zadbano jeszcze zanim szersze grono mogło ją poznać. Ciężko mi się do tego przyznać, ale kolejny raz także ja dałam się nabrać na otoczkę. Z jakim skutkiem? Cóż, prawdopodobnie będę pierwszą, która rzuci kamieniem.

Świat przyszłości podzielony jest mało sprawiedliwie – odkąd wyłoniła się rasa nadludzi o srebrnej krwi i nadaturalnych umiejętnościach, ci zwykli, Czerwoni, zepchnięci zostali do poziomu sług zajmujących się wyłącznie ciężką pracą. Podczas gdy Srebrni żyją pełnią życia i prowadzą politykę, niższa kasta jest wykonawcą ich najdrobniejszych zachcianek, w zamian otrzymując jedynie ochłapy z pańskiego stołu – drobną żywność czy limitowany prąd. W dodatku każdego dorosłego Czerwonego, który nie ma pracy, czeka pobór do wojska; przed tym właśnie losem umknąć chce Mare Barrow, główna bohaterka powieści. Za sprawą wielu zbiegów okoliczności dziewczyna trafia na królewski dwór, gdzie odkrywa, że wcale nie jest kimś zwyczajnym. Jest początkiem wielkich zmian.

Faktem, od którego moim zdaniem należy zacząć, jest to, że w Czerwonej królowej nie ma nic niezwykłego, oryginalnego czy odkrywczego. Tak naprawdę opowieść jest zbitką wszystkiego, co już znamy. Przez pewien czas miałam wrażenie, że czytam Rywalki, tyle że od tyłu; innym razem odkrywałam schematy znane z młodzieżowych dystopii. Do mniej-więcej 1/3 siliłam się na odnalezienie w książce czegokolwiek niesamowitego, jednak później zarzuciłam płonne nadzieje; pogodziłam się z faktem, że najbardziej zaskakującym aspektem akcji jest brak wyraźnie zarysowanego wątku miłosnego. To duża zaleta – czytelnik nie jest zmuszony obserwować dylematów sercowych młodej bohaterki i niekończących się rozważań nad tym, który z dostępnych partnerów jest lepszy (a wierzcie mi, potencjał na to był!).

Mimo wtórności autorce nie można jednak całkowicie odmówić wyobraźni – plejada umiejętności, jakimi obdarzeni są Srebrni, może przyprawić o zawrót głowy. Czytelnik prowadzony jest od tych najbardziej oczywistych (jak panowanie nad wodą czy roślinnością) do bardziej skomplikowanych i kiedy już wydaje nam się, że poznaliśmy wszystkie, znienacka pojawia się ktoś, kto potrafi coś nowego, akurat pasującego do sytuacji. Momentami naprawdę można się w tym wszystkim zagubić, zwłaszcza że jest to wnikliwość nieproporcjonalna do potraktowania innych ważnych aspektów powieści. Victoria Aveyard nie wyjaśniła nam na przykład, jak to się stało, że nagle w żyłach części ludzi zaczęła płynąć srebrna krew – wielka szkoda, choć na to będzie jeszcze czas w kolejnych tomach.

Mam nadzieję, że czasu i miejsca nie zabraknie również na pogłębienie treści książki, bo póki co ów aspekt nie ma się najlepiej. Warstwa społeczna niby ma znaczący udział w fabule, a jednak motywacje niemal w ogóle nie są poruszone. To jedna wielka rewolta, nieprzemyślana i nieposkładana. Interesy dworu są zawiłe i sprowadzają się do knowań i niejasnych indywidualnych interesów, a te społeczne są proste jak budowa cepa. Do wyjaśnienia pozostaje naprawdę wiele spraw i w tym względzie autorka ma spore pole do popisu.

Trzeba także przyznać, że książka jest całkiem dobra pod względem językowym – styl jest na niezłym poziomie, całość czyta się płynnie i przyjemnie. Finalnemu wydaniu, które trafiło do księgarń, przydałaby się jednak jeszcze jedna korekta. O ile błędy interpunkcyjne nie każdemu rzucą się w oczy, o tyle z fleksją może być zgoła inaczej – chyba większość z nas zna odmianę takich wyrazów jak „głaskać” czy „patrzeć”, więc błędy w tym zakresie raczej nie powinny się pojawiać.

Zastanawiam się, od czego może zależeć odbiór tej książki. Od ilości przeczytanych dystopii? Od wrodzonego maruderstwa? Domyślam się, że z czasem pojawi się sporo różnorodnych opinii. Ja oceniam książkę jako przeciętną, ale nie tylko ze względu na wtórność – opowieść tak naprawdę zupełnie mnie nie wciągnęła, choć wiele podobnych czytałam z zapartym tchem; tutaj co chwila odkładałam książkę, aby zająć się czymś innym. Poza tym zabrakło mi jakiegoś drugiego dna, celu, za który tak bardzo kocham powieści z gatunku young adult. Sama nie wiem, czy będę chciała sięgnąć po kolejny tom; póki co jestem raczej zawiedziona.

poniedziałek, 23 lutego 2015

Styczniowo-lutowe stosy (2/2015)

Zgodnie z wcześniejszymi zapowiedziami nabytków noworocznych ciąg dalszy - jakoś tak to jest, że w tym okresie trafia do nas sporo nowych pozycji. Tym razem na uzewnętrznianie udało się nawet namówić Sylwka! Na stosikach znów miszmasz zakupowo-recenzencki, a największym szaleństwem jest chyba fakt, że kolejny raz skorzystaliśmy promocji, której nie odpuszczamy nigdy - średnio dwa razy do roku Empik proponuje 2 za 1 na całą Ucztę Wyobraźni, tego nie można przegapić!


Stosik Sylwka

Nnedi Okorafor - Laguna
Sarah J. Maas - Zabójczyni i Imperium Adarlanu
Zygmunt Miłoszewski - pakiet: Uwikłanie, Ziarno prawdy, Gniew
Marco Mavaldi - Trzy karty - od Noir Sur Blanc
Lisa Unger - Mój przyjaciel mrok - od GW Foksal - recenzja
Rafał Cichowski - 2049 - egzemplarz przedpremierowy od Novae Res - recenzja
Corina Bomann - Mechaniczne pająki - od GW Foksal - recenzja
M.J. Arlidge - Ene, due, śmierć - egzemplarz przedpremierowy od Czwartej Strony
Kolorowy trening antystresowy. Esy-floresy - prezent od Kaś



Stosik Kaś

Emil Marat - Lawirynt - od Noir Sur Blanc
Elisabet Benavent - W butach Valerii - od Wydawnictwa Literackiego
Mariolina Venezia - Jestem tu od wieków
Helen Oyeyemi - Mała Ikar
Elvira Seminara - Nieprzyzwoite
Rachel Ward - Numery. Czas uciekać - recenzja - oraz Numery 2. Chaos
Hanna Cygler - Złodziejki czasu - od DW Rebis
Katarzyna Michalik-Jaworska - Blizny - od Dobrej Literatury - recenzja
Victoria Aveyard - Czerwona Królowa
Maria Ernestam - Córki marionetek
Greg Egan - Diaspora
Ian McDonald - Brasyl
M. John Harrison - Droga serca
Adam Węgłowski - Bardzo polska historia wszystkiego - od Znak Horyzont - recenzja
Mons Kallentoft - Duchy wiatru - od DW Rebis - recenzja

niedziela, 22 lutego 2015

Lisa Unger - "Mój przyjaciel mrok"


Hollows to zwyczajna, spokojna mieścina, w której każdy każdego zna, a czas płynie swoim własnym, leniwym tempem, rzadko oferując mieszkańcom miasta jakieś ciekawe zdarzenia. Sytuacja zmienia się, gdy po śmierci ojca przyjeżdża Michael Holt - jego matka zaginęła wiele lat temu, gdy był jeszcze dzieckiem, a sprawy nigdy nie wyjaśniono; większość ludzi uznała, że kobieta uciekła z miasta do kochanka. Holt nigdy w to nie uwierzył, teraz zaś postanawia na własną rękę odkryć prawdę. Jednak jak do rozwiązania tej sprawy ma się fakt, że nastoletnia Willow widziała Micheala kopiącego dół w lesie? I jaki związek z zagadką ma lokalne medium oraz Jones Cooper, gliniarz na wcześniejszej emeryturze?

Choć książka Lisy Unger zdecydowanie klasyfikuje się jako kryminał, to jest ona dość specyficznym przedstawicielem swojego gatunku. Po pierwsze Mój przyjaciel mrok charakteryzuje się dość istotnym dla fabuły aspektem paranormalnym. Może nie jest on szczególnie silnie zarysowany (rzekłbym wręcz, że został on przedstawiony w sposób nienachalny), jednak trzeba wprost stwierdzić, że jest to coś, co silnie ukształtowało przedstawioną fabułę. Druga sprawa to wyraźnie zarysowane tło obyczajowe. Owszem, to sfera, która z reguły stanowi solidny element konstrukcji kryminałów, tu jednak mamy do czynienia z sytuacją, w której społeczny kontekst wręcz zdominował powieść, spychając sprawy zbrodni na drugi plan.

Właśnie obyczajowość jest najmocniejszą stroną tekstu. Lisa Unger stworzyła powieść wielowymiarową, poruszającą liczne problemy charakteryzujące współczesne społeczeństwo. Jest tu miejsce na trudności wychowawcze, przez jakie przechodzi samotna matka, pokazano też jak istotne jest dla nastolatki zdobycie akceptacji wśród rówieśników, a także zwrócono uwagę na postępujący konsumpcjonizm, który wyparł z codziennego życia jakiekolwiek refleksje. Spora część książki poświęcona jest problematyce przemijania i tego, jak istotne jest pogodzenie się z dotychczasowym życiem i ruszenie do przodu. Znalazło się też miejsce na miłość - zarówno młodzieńcze zakochanie, jak i dbanie o uczucie, które choć nie zawsze proste, od wielu lat łączy dwoje osób. To, co wymieniłem powyżej, to tak naprawdę wierzchołek góry lodowej, bo pod powierzchnią tekstu powieści znaleźć można jeszcze wiele więcej rzeczy.

Choć kwestie kryminalne są w pewnym sensie na dalszym planie, nie sposób o nich nie wspomnieć. Mamy tu tak naprawdę dwie, toczące się równolegle sprawy: jedną z nich jest wspomniane już śledztwo sprzed lat dotyczące zaginięcia matki Micheala Holta, drugą zaś sytuacja kobiety, która żyje pod stałą kontrolą swojego męża. Te dwa wątki są prowadzone całkowicie osobno i tak naprawdę jedyne co je łączy, to postać Jonesa Coopera. Zawiodłem się nieco na sposobie doprowadzenia tych spraw do końca - w moim odczuciu zostały one sztucznie przyśpieszone pod sam koniec, nie doczekując w pełni satysfakcjonujących finałów. Trudno się jednak dziwić - powieść podzielona jest na dwie części, z których pierwsza, stanowiąca niemal dwie trzecie objętości książki, skupia się na tle obyczajowym, a dopiero druga pośpiesznie rozwiązuje kwestie kryminalne. Nieco się na tym zawiodłem, bo historie miały duży potencjał (swoją drogą tytuł książki idealnie do nich pasuje).

Mój przyjaciel mrok to kryminał, który wyróżnia się na tle innych nie dynamicznie skonstruowaną zagadką, tylko niespotykanie rozbudowanym tłem społecznym. Nie należy oczekiwać od tej książki niesamowitych zwrotów akcji i fabuły gnającej na łeb, na szyję, ale wnikliwego spojrzenia na świat i ludzi. Choć spodziewałem się po tej książce czegoś zupełnie innego, nie mogę powiedzieć, żebym się zawiódł - przyjemnie było zanurzyć w atmosferze małego miasteczka, które mimo wydawałoby się spokojnego oblicza potrafi skrywać wiele problemów i tajemnic.


Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie wydawnictwu W.A.B., będącemu częścią GW Foksal.

sobota, 21 lutego 2015

Mons Kallentoft - "Duchy wiatru"

Spółka Merapi zajmuje się prowadzeniem domów opieki. Jak się okazuje, można na tym nieźle zarobić, zarówno podczas działalności, jak i przy sprzedaży ośrodków; do tej ostatniej potrzeba jednak względnie dobrych rekomendacji. Z tym właśnie problemem boryka się przedsiębiorstwo – od pewnego czasu jeden z pensjonariuszy stale narzeka na poziom opieki i gotów jest poruszyć całą opinię publiczną, byle tylko nagłośnić sprawę. Szefowi Merapi zdaje się, że gorzej być nie może, jednak właśnie wtedy rzeczony pensjonariusz zostaje znaleziony martwy w swoim pokoju na terenie jednego z ośrodków spółki. Wygląda to na samobójstwo, jednak sztab komisarzy podczas wykonywania rutynowych prac zaczyna mieć wątpliwości…

Tym razem na kartach powieści w szerokim opisie zbiegają się losy komisarz Malin Fors i jej córki, Tove. Matka zdaje się oddawać pałeczkę młodszej bohaterce i ustępuje nieco pola, ponieważ obie występują tutaj jako pełnoprawne bohaterki. Dorosła już Tove dochodzi do głosu i na naszych oczach ukazuje swój całkiem nieźle ukształtowany charakter – podejmuje świadome decyzje, choć wciąż jeszcze zdaje się uciekać – od trudności, od matki, od nieuchronnych genetycznych skłonności. W powieści duży nacisk położony jest na psychologiczne motywy postaci, ich charakter i temperament, co szczerze uwielbiam. W dodatku analiza ta dotyczy nie tylko potencjalnych sprawców; Malin patrząc na nich, rozmyśla o samej sobie i jak w lustrze obserwuje własne zachowania w oczach ludzi chciwych i zapatrzonych w siebie.

Sam wątek kryminalny jest poprowadzony ciekawie i dynamicznie; nie ma może szalonych zwrotów akcji, ale całość jest odpowiednio wyważona. Poza tym znów do samego końca nie spodziewałam się, kto może być sprawcą – moje myśli pobiegły w zupełnie innym kierunku, a ten prawdziwy zupełnie sobie odpuściłam. Bardzo mi się to spodobało, bo bądź co bądź lubię być zaskakiwana, a autorom kryminałów coraz częściej się to nie udaje. Książka porusza również ważny wątek społeczny, jakim jest system opieki nad osobami starszymi. Bezlitosne spółki, szukające oszczędności gdzie tylko można, personel pracujący ponad siły, ludzie leżący po kilka godzin we własnych odchodach, bezsilność jednostki w walce z systemem… Z książki wyłania się obraz trudny i mało optymistyczny jednak nie jednowymiarowy; pośród całej tej niechęci są ludzie, którzy są pełni entuzjazmu i chęci do pracy, do zmian.

Ciekawie jest tutaj rozwiązana kwestia budowania napięcia – opowieść teoretycznie ma jedną, główną drogę, ale oprócz standardowej, opowieściowej narracji mamy też fragmenty, w których w pierwszej osobie wypowiadają się ofiara i sprawca. Pierwszy zabieg jest znakiem rozpoznawczym autora i nie zdradza nam zbyt wiele, gdyż zmarły zdaje się nabywać informacje o swojej śmierci dopiero w toku śledztwa. Jednak druga część, zawierająca przemyślenia i plany zbrodniarza, sprawia, że w pewnym sensie czytelnik wie więcej niż komisarze, stoi krok przed nimi. W ten sposób rozumiemy więcej zagrożeń i możemy dużo bardziej się emocjonować.

Na koniec chciałabym wspomnieć o dwóch malutkich minusach. Kallentoft stworzył dwa powieściowe cykle – jeden oparty na porach roku, drugi na żywiołach.  Z reguły (nie powiem „zawsze”, bo nie wszystkie tomy już czytałam) było tak, że tytuł był w jakiś sposób odzwierciedlony w treści książki – czy to poprzez aurę, pogodę, czy też przewijał się w kontekście ofiary. Tutaj nie mamy podobnej sytuacji, bo wiatr zostaje wspomniany ledwie kilka razy, w dodatku bez większego przekonania. Niby nic, ale trochę brakuje mi tego charakterystycznego klimatu, który dotąd towarzyszył mi podczas lektury książek autora. Drugim mankamentem jest fakt, że wciąż nie wiemy po co w poprzednim tomie pojawił się wątek Elin Sand. Kim jest ta dziewczyna? Jaką tajemnicę skrywa? Już drugą książkę drobimy wokół niej i tylko lekko zahaczamy o jej świat – szczerze mówiąc nie wiem, czy nie trwa to odrobinę za długo. Wewnątrz jednego tomu mamy wystarczająco dużo niedomówień, a rozwleczony na kilka tomów wątek nie jest w stanie wzbudzać ani niepokoju, ani wielkiego zainteresowania.

Bardzo, bardzo podobają mi się postępy, jakie robi autor – z każdym tomem opowieść napisana jest z większym wyczuciem i coraz wyższą jakością. Kallentofta z książki na książkę czyta się coraz lepiej, choć zapewne są elementy, które denerwować będą i tak. Wypowiedzi osób zmarłych nie znikają i obawiam się, że nie znikną – to już znak rozpoznawczy autora i cieszy mnie, że z niego nie rezygnuje, a jedynie szlifuje swój pomysł doprowadzając go do perfekcji. Trochę brak mi charakterystycznego klimatu, ale wierzę, że w kolejnej książce, której motywem przewodnim będzie ziemia, wrócimy do znanego poziomu. W międzyczasie mam przed sobą jeszcze tom 4 i 5 – mam nadzieję, że umilą mi oczekiwanie.


Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie DW Rebis.

piątek, 20 lutego 2015

Dorota Terakowska - "Ono"

Dorota Terakowska nie jest dla mnie pisarką nieznaną – w liceum za namową przyjaciółki skusiłam się na Tam, gdzie spadają Anioły. Choć opowieść na długo utknęła mi w pamięci, tak naprawdę dopiero niedawna lektura Córki czarownic uświadomiła mi, że jest to autorka, której cel i sposób przekazu odpowiadają mi w stu procentach. Postanowiłam sobie, że poznam wszystkie jej dzieła, a Ono jest kolejnym punktem na ich liście.

Ewa jest osiemnastolatką, która gdzieś za sobą ma dzieciństwo wśród ludzi z trudem przystosowujących się do nowego ustroju, w domu z wiecznie niezadowoloną matką i ojcem, który przed laty utracił marzenia. Przed dziewczyną wiele możliwości – w końcu staje nie tylko u progu dorosłości, ale i nowego tysiąclecia! Sytuacja zmienia się jednak, kiedy Ewa zachodzi w niechcianą ciążę, a jej świat wywraca się do góry nogami – wraz z kolejnymi stadiami rozwoju dziecka także myślenie dziewczyny ulega transformacji. Szuka ona celu i sensu życia, stopniowo podejmując próby zrozumienia świata.

Na samym początku miałam problem za specyficzną narracją – urywanymi dialogami, nagłymi retrospekcjami czy quasi-słownikowymi definicjami pospolitych słów i pojęć. Z czasem jednak, gdy już przywykłam i na dobre rozsmakowałam się w lekturze, całość wciągnęła mnie na tyle, że przestałam zwracać uwagę na styl. Ba! Nawet spodobał mi się, a z każdą kolejną stroną coraz bardziej doceniałam jego oryginalność. Z resztą tak naprawdę treść książki całkowicie dominuje formę, tak że po kilku chwilach przestaje ona mieć znaczenie – problemy z odbiorem ustępują miejsca refleksji. Dylematy, z jakimi boryka się Ewa, są autentyczne, choć momentami niecodzienne. Dziewczyna stara się zrozumieć otaczający ją świat, by jak najlepiej pokazać go swojemu nienarodzonemu jeszcze dziecku; szuka pozytywów nawet tam, gdzie pozornie nie ma ich w ogóle. Obserwując otoczenie bezlitośnie piętnuje jego stan faktyczny – ludzkie wycofanie, brak empatii, niknące potrzeby społeczne… Ewa stawia pytania o cel i sens i próbuje zrozumieć odkryte w ten sposób drugie dno. Co więcej – zdaje się być ostatnią osobą z takim tokiem myślenia.

Jednak mimo świetnie ukazanego społecznego tła powieść Terakowskiej jest przede wszystkim historią Ewy i jej wejścia w życie. U progu dorosłości dziewczyna od razu staje przed dylematem, który ją przeraża i przytłacza. Świadomość rozwijanie się w jej ciele istoty żywej połączona z rozpaczliwą potrzebą posiadania kogoś bliskiego jest dla bohaterki przyczynkiem do podjęcia decyzji, które mogą zmieć jej los na zawsze. Ewa nie myśli o aspektach materialnych – dla niej najważniejsza jest więź z dzieckiem i ofiarowane mu zaangażowanie. Opowiadając mu o świecie sama się rozwija; szuka odpowiedzi na dręczące ją pytania i odkrywa, że poznane fakty nie powodują zmniejszenia niepewności. Bohaterka niejednokrotnie staje w obliczu odpowiedzi trudnych i niezadowalających, a mimo to brnie dalej poszukując sensu życia.

Terakowska jest autorką nieszablonową – póki co wśród jej powieści nie odkryłam żadnej powtarzalności, a każdą z nich charakteryzuje zupełnie inny, choć niezmiennie pełny i ciekawy styl. Ono na początku dostarczyło mi problemów w odbiorze, ale szybko się one zakończyły. Ich miejsce zajął ciężar interpretacji i obserwowania niełatwej i przejmującej historii. Ciężko o tej książce mówić, niełatwo nawet zebrać myśli. Na pewno warto jednak spojrzeć na świat oczami Ewy, przyjąć na chwilę jej sposób myślenia i zadać sobie pytania, które dla niej były ważne. Nie oczekujmy jednak odpowiedzi – niejednokrotnie przynoszą one jeszcze więcej wątpliwości.


Za możliwość przeczytania książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Literackiemu.

czwartek, 19 lutego 2015

Adam Węgłowski - "Bardzo polska historia wszystkiego" + KONKURS! /zakończony/

Kopernik był Polakiem! Czy aby na pewno? Przecież ojczystym językiem astronoma był niemiecki, a rodzina Watzenrode – z której pochodziła jego matka – nazwisko nosiła jakieś mało dla nas swojskie (…). Całe szczęście, że podczas wojny polsko-krzyżackiej (1519-1521) stanął po naszej stronie. Jako administrator dóbr kapituły warmińskiej umocnił zamek w Olsztynie i nie dopuścił do zajęcia go przez Krzyżaków. Czyli nasz człowiek![s.9]


Nie wiem, czy wszystkie narody charakteryzuje podobny ego- (a może i etno-) centryzm, ale w Polsce występuje wyraźna tendencja do chwalenia się osiągnięciami naszych „rodaków”, choćby z krajem nad Wisłą mieli wspólnego tylko przodka w dziesiątej linii, w dodatku sprzed trzech pokoleń. Gdy ktoś osiąga sukces, czy to w sporcie, czy w szeroko pojętej sztuce, szybko zostaje mu odkryty członek bliższej lub dalszej rodziny, który ma z nami coś wspólnego. Na co dzień taka postawa raczej mnie denerwuje, a to dlatego, że nie ma praktycznie żadnego celu. Gdy jednak podobny zabieg zastosuje się mądrze, można osiągnąć całkiem niezły efekt. Przykładem takiego wyniku jest książka Adama Węgłowskiego – dziennikarza, który publikował m.in. dla Focusa. Ów człowiek postanowił pogrzebać trochę w historii pewnych znanych postaci, weryfikując pogłoski na temat ich powiązań z naszym krajem. Na tapecie autora znaleźli się m.in. Dracula, Stalin i Kuba Rozpruwacz. Ich historie, a także losy 6 innych osób, zostały opisane; warto jednak dodać, że nie są to opowieści jednowymiarowe. Z uwzględnieniem różnych punktów widzenia, niejednokrotnie poddając w wątpliwość własne tezy i na bieżąco je weryfikując, autor nakreślił historię, łącząc fakty bardziej i mniej znane.

Nie jest to lektura odpowiednia na każde warunki – podczas czytania należy mieć względny spokój, ponieważ trzeba się dość mocno skupić. To nie powieść, w przypadku której uronienie kilku, kilkunastu zdań nie ma wpływu na zrozumienie całości; tutaj każdy kolejny fragment jest nośnikiem naprawdę wielu informacji. Tekst zdaje się nie mieć zbędnych części, a słowa są ważone i dobierane tak, by jak najlepiej poszerzać wiedzę czytelnika. Na szczęście w zrozumieniu i poskładaniu całości pomagają większe i mniejsze powtórki oraz podsumowania, dzięki którym zapamiętujemy naprawdę sporo informacji. Na korzyść czytelnika działa też język – jest zaskakująco lekki i przyjemny jak dla książki popularnonaukowej. Zachowawszy konwencję autorowi udało się znaleźć złoty środek pomiędzy stylem przystępnym a inteligentnym, dzięki czemu opowieść jest naprawdę doskonale przyswajalna.

Atutem tekstu jest świetne przygotowanie merytoryczne autora - powołuje się on na niezliczoną wręcz ilość rozmów z badaczami, a załączona na końcu bibliografia jest naprawdę obszerna. W dodatku prezentowane fakty nie są pierwszymi lepszymi opowieściami – większość z nich mocno mnie zaskoczyła i z pewnością nie są to szczegóły znane szerokiemu gronu. Autor odsłania przed nami mniej oczywiste aspekty opowieści, wywleka zapomniane powiązania i niemal przez cały tekst wchodzi w polemikę sam ze sobą, dążąc do jak najlepszego wyjaśnienia. I choć całość należy traktować w formie ciekawostek, to są to ciekawostki wspaniale podane, których przyswajanie jest czystą przyjemnością.

Adamowi Węgłowskiemu udało się stworzyć książkę, która może bardziej bawi niż uczy, ale na pewno spełnia pewną ważną społecznie funkcję – motywuje do poszukiwań. Dzięki autorowi otrzymujemy świetny dowód na to, że historia nie jest wcale tak jasna, jak mogłoby się wydawać, a dokładniejsza analiza może doprowadzić nas do wspaniałych i często zaskakujących wniosków. Ta książka to wspaniała przygoda; choć delikatnie pachnie teorią spiskową, jest naprawdę niezwykle ciekawa i wciągająca. Zachwyca mnie też sam pomysł – wykorzystanie znanego motywu poszukiwania polskości w każdym aspekcie życia wyszło książce na dobre. Nie ma się tu poczucia, że cokolwiek dzieje się na siłę.

~*~ 

Z okazji premiery książki Bardzo polska historia wszystkiego mamy dla Was konkurs, który organizujemy we współpracy z Wydawnictwem Znak. Do wygrania jest egzemplarz opowieści. Aby go zdobyć, należy pozostawić pod tym postem komentarz z odpowiedzią na pytanie konkursowe oraz e-mailem (a także nickiem w przypadku uczestników anonimowych). Spośród nadesłanych odpowiedzi wybierzemy tę, która najbardziej nam się spodoba. Zabawa potrwa do czwartku 5 marca włącznie, a jej wyniki podamy w piątek.

Pytanie konkursowe: Który z Polaków (tych w sposób oczywisty związanych z naszym krajem lub też nie) jest Waszym zdaniem symbolem polskości? Uzasadnijcie swój wybór!


Wam życzymy powodzenia, a za egzemplarz recenzencki i konkursowy dziękujemy serdecznie Wydawnictwu Znak.


~*~

Wynikowa edycja: 

Mieliśmy sporą zagwozdkę, ponieważ każda ze zgłaszających nas osób w jakiś sposób nas przekonała. Po namyśle postanowiliśmy wybrać odpowiedź Natalii dotyczącą księdza Jerzego Popiełuszki. Mail już do Ciebie leci, czekamy na adres do wysyłki!

środa, 18 lutego 2015

Katarzyna Michalik-Jaworska - "Blizny"


Wielu z nas (jeśli nie każdy) miało w swoim życiu momenty, których przejście może przypominać śmierć i następujące po niej ponowne narodzenie. Coś wpędza nas w rozpacz, burzy porządek świata i zmienia tak codzienność, jak i nas samych. Sama przeżyłam kilka takich chwil i wiem, jak trwałe blizny pozostają gdzieś w naszej psychice . Mirka, bohaterka najnowszej książki Katarzyny Michalik-Jaworskiej, umierała w ten sposób wiele razy; czytelnikom opowiada o sześciu z nich. Jej życie nie było łatwe, a wieloletnie pasmo upokorzeń i trudności odcisnęło swe piętno na jej dorosłości. Choć ze wszystkich sił stara się nie powielać błędów, jakich sama była ofiarą, nie udaje jej się – upada i przez lata bezustannie zmaga się z samą sobą oraz demonami przeszłości.

Blizny to bardzo dobra, choć niełatwa powieść. Autorka nie bawi się w ozdobniki i nazywa rzeczy po imieniu – tu alkoholizm jest alkoholizmem, a przemoc przemocą. Gdy bohaterce jest źle – wyje z bezsilności; gdy ma siłę – urządza awantury. To historia wyrazista, z jasnym przekazem i prostą formułą wypowiedzi; sprawia to zarówno jednolitość, jak i kreacja postaci. Autorka wybrała takie zdarzenia z życia bohaterki, aby jasny i niepodważalny był ciąg przyczynowo-skutkowy między tym, czego świadkiem i uczestnikiem Mirka była w dzieciństwie, a jej postawą jako osoby dorosłej. Z jednej strony jest to zabieg dobry, z drugiej jednak – podczas lektury miałam poczucie delikatnego braku ciągłości. Opowieść pokazana jest dość wyrywkowo i choć autorka dopilnowała, aby brakujące wydarzenia zostały zasygnalizowane, nie jest to historia pełna

Książka na pewno doskonale ilustruje zasadność terapii dla DDA – Dorosłych Dzieci Alkoholików. Co istotne, opowieść jasno wskazuje, że choroba alkoholowa jest co najmniej w równym stopniu uwarunkowana środowiskowo, co genetycznie, wszak bohaterka nie jest spokrewniona z alkoholikiem, z którym przyszło jej się wychowywać. Siła oddziaływania naszego otoczenia jest niezwykła, a mechanizm choroby alkoholowej – niezwykle przebiegły. Tak łatwo jest usprawiedliwić topienie smutków w alkoholu, a jeszcze łatwiej utracić kontrolę nad sytuacją. Z kolei późniejsze stanięcie oko w oko z problemem, nazwanie go po imieniu i wykonanie pierwszych kroków naprzód jest szalenie trudne, zwłaszcza że alkoholizmu nie można wyleczyć tu i teraz, bez rozgrzebywania bolesnej przeszłości. Zarówno Mirce, jak i innym chorym potrzeba wiele siły i odwagi.

Katarzynie Michalik-Jaworskiej udało się napisać ciekawą i dobrą pod względem teoretycznym powieść, w dodatku wspaniale podaną dzięki perfekcyjnemu warsztatowi autorki. Poza drobnymi fragmentami dialogów powieść czyta się dobrze i wypada ona niezwykle naturalnie. Historia Mirki jest interesującym świadectwem i nikogo nie okłamuje – pomija cukierkowatość i zbędne ubogacenia; pokazuje problem takim, jaki jest.


Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie wydawnictwu Dobra Literatura.

wtorek, 17 lutego 2015

Rachel Ward - "Numery. Czas uciekać"

W ostatnich miesiącach kilkakrotnie miałam okazję czytać recenzje ostatniego tomu trylogii Numery. Jak wiele powieści dla młodzieży, również ta skutecznie przyciągnęła moją uwagę; spodobał mi się pomysł autorki na kreację głównej bohaterki. Trudno się zatem dziwić, że kiedy tylko nadarzyła się okazja, aby nabyć pierwszy tom cyklu w Taniej Książce, od razu zapragnęłam go mieć…

Jem ma 15 lat, trudną przeszłość i niezwykły dar – kiedy tylko spojrzy komuś w oczy, przed oczami staje jej data jego śmierci. Ze względu na to, ale też na ogólną niechęć do ludzi i brak zaufania, dziewczyna unika towarzystwa; aż do momentu, kiedy w jej samotni pojawia się rówieśnik, czarnoskóry chłopak zwany Pająkiem. Mimo dystansu nastolatkowie stają się sobie coraz bardziej bliscy – spotykają się coraz częściej i razem wpadają w koszmarne kłopoty. Oczywiście mogliby z nich wyjść, gdyby nie fakt, że numer Pająka wskazuje, iż umrze on już za kilka tygodni…

W pierwszej kolejności do książki zdystansowały mnie opinie, które poznałam już po zakupie; tym bardziej zdziwiłam się, że powieść czytało mi się tak lekko i przyjemnie. Historia Jem i Pająka naprawdę mi się spodobała i przyjęłam ją bardzo dobrze. Język jest prosty, w miarę pasujący do grupy wiekowej, której dotyczy, choć szczególną stylizację odczuwa się raczej na początku książki.

Tym, co może razić, jest konstrukcja fabuły. Wydarzenia są zupełnie nieprawdopodobne, ale chyba tak to już jest z powieściami o wątku fantastycznym – nawet jeśli tło ma mocne osadzenie w rzeczywistości, prawdopodobieństwo życiowe niekoniecznie jest na odpowiednim poziomie. O ile ten aspekt mogłabym łatwo wybaczyć, o tyle wolałabym, aby rysy psychologiczne postaci były bardziej pogłębione. Ta sfera zdecydowanie w Numerach kuleje – bohaterowie podejmują impulsywne, nieprzemyślane decyzja, nie analizują swojej sytuacji tylko zwyczajnie działają. Choć oboje mają swoją indywidualną historię, niewiele wiemy o ich wewnętrznych odczuciach z tym związanych; zupełnie jakby w naturalny sposób każdy nastolatek z trudną przeszłością po prostu musiał sprawiać problemy wychowawcze.

Właściwie trudno zarzucić tej książce cokolwiek poza tym, że nie jest tekstem niezwykłym. Zarówno historię, jak i wykonanie oceniłabym jako zadowalające. Lektur była całkiem niezłą przygodą a wartka akcja naprawdę mnie zainteresowała i na kilka chwil mocno wciągnęła. Nie bawiłam się, bo całość utrzymana jest w raczej pesymistycznym klimacie, ale pozytywnie odebrałam to, co wymyśliła autorka. Myślę, że skuszę się na drugi tom – z czystej ciekawości, korzystając z tego, że i on czeka na mnie w promocyjnej cenie. A nuż spodoba mi się równie mocno co pierwszy..?

poniedziałek, 16 lutego 2015

B.D. Walewska - "Taei. Nieznane lądy"

Mieszkańcy Taei to lud pierwotny, w którym kobiety wybierają sobie mężów, a na czele plemion stoją obdarzeni mocą szamani. Żyją w zgodzie z tradycją i naturą, jednak pewnego dnia ich spokój zostaje zaburzony – gdy na wyspę przybywają nieznajomi o jasnych twarzach, dzierżący przedmioty przypominające broń, nikt z tubylców nie chce podejrzewać najgorszego. Mimo że w wiosce pozostają tylko kobiety i dzieci, przybysze nie wykazują się empatią – bez umiaru rabują, biją i gwałcą. Nie podejrzewają, że kiedy wrócą by podbić wyspę, spotkają się nie tylko z gniewem ocalałych. Po ich stronie stoją również siły, o istnieniu których cywilizowany człowiek nie chce pamiętać.

Chyba jestem problematyczna w kwestii interpretacji opisów okładkowych, ale kolejny raz po przeczytaniu blurba wyciągnęłam wnioski, które nie znalazły odzwierciedlenia w rzeczywistości. W przypadku Taei spodziewałam się czegoś w rodzaju horroru z pierwotnymi, szamańskimi siłami w tle; niestety nic takiego w książce nie odnalazłam. Od biedy można by uznać, że fabuła książki aspiruje do podstawy dla literatury grozy, jednak całość niweczy absolutny brak klimatu. Działania bohaterów są mocno sygnalizowane, fabuła w większości przypadków zapowiadana z wyprzedzeniem, nie ma niespodziewanych zwrotów akcji, a nadprzyrodzone zjawiska traktowane są tak zwyczajnie, że i czytelnik nie widzi w nich niczego niesamowitego.

Na kartach tej niespełna 150-stronicowej nowelki pojawia się naprawdę dużo wątków. Oprócz głównego, związanego z konfliktem mieszkańców wyspy i barbarzyńskich najeźdźców, mamy też tajemnicę zakonnika Mateusza, opowieść o losach szamanki Chloe, dwa (!) ukazane od podstaw związki miłosne oraz historię o inicjacji związanej z odkryciem swojej mocy; do tego dochodzi swoista kultura mieszkańców Taei. Jak nietrudno się domyślić patrząc na objętość książki, tak naprawdę żaden z tych wątków nie jest należycie rozwinięty. Historie są opowiadane na szybko, po łebkach, brak w nich głębi, zależności, a kilka spraw nie zostaje rozwiązanych w ogóle (choć można domyślić się ich zakończenia).

Książka nie jest długa i czyta się w miarę szybko. Na jej kartach odnalazłam kilka językowych potknięć, ale nie było to nic poważnego. Mimo to nie wiem, czy polecałabym Taei nawet jako lekturę szybką i bezproblemową – moim zdaniem powieść jest po prostu… przeciętna. Nie porwała mnie ani nie zachwyciła, przede wszystkim dlatego, że nie odczułam w niej praktycznie żadnego klimatu.


Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie Wydawnictwu Innowacyjnemu Novae Res.

niedziela, 15 lutego 2015

Sue Monk Kidd - "Czarne skrzydła"


Sarah Grimké to niezwykła młoda dama – inteligentna, wrażliwa, pełna niecodziennych ambicji. Gdy na jedenaste urodziny otrzymuje własną niewolnicę, jej głównym celem staje się dokonanie uwolnienia. W obliczu sprzeciwu rodziców, adaptując się do sytuacji dziewczyna zaprzyjaźnia się z Murzynką; swoją postawą zasiewa ziarno buntu i poczucia własnej wartości, które będzie kiełkować powoli, ale z niespotykaną siłą. Historia opowiadana jest z dwóch perspektyw – Sary oraz Hetty zwanej Szelmą (wspomnianej niewolnicy). Akcja obejmuje 35 lat jednego z najbardziej burzliwych okresów w historii Stanów Zjednoczonych, a przez cały ten czas losy kobiet mniej lub bardziej się ze sobą wiążą i przeplatają. Choć każda z nich idzie własną drogą i na swój sposób szuka szczęścia oraz spełnienia, niezależnie od okoliczności łączy je silna więź, która stanie się jednym z przyczynków do zmian na ogromną skalę.

Czarne skrzydła to powieść wielowymiarowa. Pierwszą istotną warstwą jest nasuwający się w oczywisty sposób wątek związany z niewolnikami i raczkującym dopiero ruchem abolicjonistów. Czytelnik ma szansę obserwować, z jaki trudem odbywała się zmiana w myśleniu białych amerykanów i jak niesprawiedliwy był dawny system oparty na niewolnictwie. Wprowadzenie do opowieści perspektywy czarnoskórej bohaterki było wspaniałym posunięciem i pozwoliło na świetne ukazanie obu stron medalu. Z rozpoczęciem walki o prawa człowieka zbiegły się zarówno niepokoje po stronie niewolników, jak i inny, pozornie niezwiązany temat – pierwsze kroki do ruchów feministycznych. Również o nich traktuje powieść, a to za sprawą głównej bohaterki - Sarah Grimké i jej siostra Angelina były jednymi z pierwszych kobiet, które dopuszczono do wystąpień publicznych. Można powiedzieć, że udało im się osiągnąć dwa cele za jednym razem, bo już samą swoją obecnością wprowadzały ducha odnowy i rewolucyjnych poglądów.

Oprócz tego wszystkiego autorka przez cały tekst nie ustaje w staraniach, aby jak najdokładniej ukazać nam XIX-wieczne amerykańskie społeczeństwo. Przy każdej nadarzającej się okazji pojawiają się drobne szpile, wymierzone w przeróżne klasy społeczne – zarówno bogatych właścicieli plantacji, jak i kler, czy nawet pozornie czystych jak łza kwakrów. Piętnowana jest hipokryzja, okrucieństwo i małostkowość, a także brak odwagi cywilnej. W ówczesnym świecie, gdzie przepiękne, wystawne przyjęcia przeplatały się w codzienności z okrutnym karaniem czarnoskórych niewolników, a wytworne damy w jednej chwili potrafiły zmienić się w oprawców, nie było miejsca na sprawiedliwość.

Była uwięziona, tak samo jak ja. Tyle, że ona tkwiła w pułapce własnego umysłu, pułapce umysłów otaczających ją ludzi, a nie prawa. Pan Vesey mawiał podczas zgromadzeń w kościele afrykańskim: „Bądźcie ostrożni, byście nie zostali zniewoleni po dwakroć. Raz przez wasze ciała i raz przez wasze umysły". Próbowałam jej to powiedzieć: - Może i ciałem jestem niewolnicą, ale nie umysłem. Z Tobą jest na odwrót. - Zamrugała, a do jej oczu napłynęły nowe łzy, lśniące jak kryształy z żyrandola.[s.120]

Do książki Sue Monk Kidd wdarła się również warstwa filozoficzna. Osobiście zachwyciłam się rozważaniami nad natura wolności i zniewolenia, które pojawiły się na kartach tej powieści. Sarah Grimké, mimo że urodziła się w bogatej rodzinie i była białą, wolną kobietą, przez wiele lat nie mogła odnaleźć się w świecie własnych marzeń i możliwości. Jasnym jest, że nie można porównywać jej losu do tego, który przypadł w udziale niewolnikom, jednak i ona, mimo pozycji, boleśnie odczula skutki systemu społecznego, w jakim przyszło jej żyć. Przepięknie pokazany jest kontrast między nią a Szelmą i to, jak w różnym stopniu obie są niewolniczkami własnych pomysłów i idei.

Na zakończenie mogę powiedzieć jedynie, że to powieść, którą wypada znać. Książka jest prawdziwa, poruszająca i wzruszająca. Autorka stworzyła historię pełną, tym bardziej, że zdecydowała się wykorzystać perspektywę czarnoskórej bohaterki. Ta quasi-biograficzna opowieść jest wspaniałą lekcją dotyczącą siły charakteru, niezależności i korzyści płynącej z walki o to, co dla nas najważniejsze. Z pewnością niejednokrotnie wrócę do książki Sue Monk Kidd.


Za możliwość przeczytania książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Literackiemu.

sobota, 14 lutego 2015

Tomasz Karandysz - "Cichy krzyk" [recenzja przedpremierowa]

Świat ogarnęła wielka wojna – państwa powstały przeciw sobie i każdy kto żyw ruszył do walki. Praktycznie nie ma już ludzi pamiętających czasy pokoju, a wielu nie zna życia poza frontem. Jedną z takich osób jest Johnny, młody żołnierz, główny bohater powieści. Podczas jednej z bitew mężczyzna zostaje ranny w wyniku wybuchu i trafia do polowego szpitala, gdzie poznaje młodziutką i uroczą Suzie. Jednak w tak trudnych warunkach romans nie ma racji bytu; tym, co zajmuje głowę Johnny’ego jest śmierć i wojna.

Zanim jeszcze czytelnik ma szansę poznać przemyślenia bohatera, musi się zmierzyć z językiem, jakim napisana jest powieść. Nie jest to zadanie łatwe, ponieważ zdania są dziwaczne i niejednokrotnie nielogiczne. Autor dobiera bezsensowne sformułowania („szczęściarz i farciarz w jednym”, „zaskoczę cię gdy nie będziesz się tego spodziewał”), tworzy porównania bez osadzenia w rzeczywistości i zestawia pojedyncze patetyczne słowa z prostym językiem całej wypowiedzi. Z ciekawości przejrzałam opinie na temat poprzedniej książki autora; ku swojemu zdziwieniu nie odnalazłam żadnej, która podkreślałyby rażące błędy językowe, toteż zaczęłam sądzić, że zabieg może być celowy. Jeśli przyjęty styl miał odzwierciedlać sposób mówienia żołnierza czy prostego człowieka to owszem, wyszło, ale bardzo źle. Niezależnie od tego, czy było to przemyślane czy też nie, książkę czyta się po prostu fatalnie.

Nie lepiej jest w kwestii samej treści – opis sugeruje powieść analityczną, zakrawającą wręcz o filozofię, tymczasem najgłębszą refleksją na jaką się natknęłam było stwierdzenie, że lepiej jest wrócić na front, zamiast dalej przebywać w szpitalu, bo tam przynajmniej człowiek się nie nudzi. Opowieści o naturze ludzkiej nie stwierdziłam, pod filozofię można podciągnąć jedynie powtarzane bezustannie przekonanie bohatera, że tocząca się wojna nie ma sensu, jednak nie poparte żadnymi dalszymi argumentami. Autorowi brak wnikliwości – wątek miłosny przeprowadzony jest błyskawicznie i kończy się tak szybko, jak się zaczyna. Bohater zakochuje się od ręki, a w opowieści nie ma miejsca na ujęcie jakichkolwiek głębszych odczuć. Kwintesencją tekstu jest 12-stronicowy dialog między Johnnym a Suzie, z którego nie wynika absolutnie nic. Bohaterka zachowuje się jak stereotypowa kobieta, powtarzając że „powinien domyślić się sam”, przy czym, wierzcie mi, pozycja z jakiej startuje dziewczyna naprawdę zobowiązuje do innego zachowania. Generalnie ów dialog, który w założeniu miał chyba być kluczowy dla całej fabuły, nie prowadzi do absolutnie żadnych wniosków.

Starałam się znaleźć w tekście pozytywy, ale naprawdę było to zadanie karkołomne. Dla mnie jest to nowelka nie reprezentująca niczego – brak w niej celu i sensu, nie ma obiecanych głębokich przemyśleń, nawet język nie pozwala czerpać przyjemności z lektury samej w sobie.


Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie Wydawnictwu Innowacyjnemu Novae Res.

piątek, 13 lutego 2015

Rafał Cichowski - "2049" [recenzja przedpremierowa]

Życie w wieżach w obrębie murów Ketry, miasta będącego szczytowym osiągnięciem ludzkości, to istna sielanka. Nie trzeba martwić się o pracę i zarobki, a każdemu z mieszkańców przysługuje luksusowe mieszkanie. Taki właśnie żywot prowadził Robert Welkin, jednak w wyniku ujawnionych okoliczności okazuje się, że mężczyzna nie ma prawa zamieszkiwać w metropolii. Skazany w drodze programu telewizyjnego (który, o ironio, sam wymyślił) zostaje wygnany i trafia do Ketry B - quasi-miasta otaczającego podstawową Ketrę, gdzie ludzie żyją w cieniu gigantycznych wież mając nadzieję, że kiedyś uda im się przekroczyć mur i zaznać luksusu. Robert musi się przystosować do nowej sytuacji; do życia, w którym żeby coś osiągnąć, trzeba o to walczyć z innymi.

Gdy siadałem do lektury 2049, nie spodziewałem się, że książka wywrze na mnie tak duże wrażenie. Z góry założyłem, że to będę miał do czynienia z kolejną wizją przyszłości, nie wyróżniającą się na tle innych, podobnych tekstów. Nie mogłem się bardziej mylić - książka Rafała Cichowskiego to jedna z najlepszych antyutopii, jakie wpadły mi w ręce. I to nie tylko pod kątem kreacji świata (choć ta oczywiście stoi na wysoki poziomie i jest wewnętrznie spójna), ale także pod względem fabuły czy niesionego przesłania. To nie jest banalna powieść, to głęboka refleksja nad tym, dokąd zmierza nasz świat, przyjmująca formę zarówno rozważań filozoficznych, jak i ostrej, bezkompromisowej satyry. To ostatnie obejmuje wszystko, co trzeba: oberwało się władzy, mediom (na czele z programami szukającymi talentów), blogerom, no i przede wszystkim społeczeństwu.

2049 potrafi zaskoczyć jak mało która książka. Choć tekst nie liczy sobie nawet trzystu stron, co rusz fabuła skręca w niespodziewaną stronę, a sam wydźwięk powieści okazuje się być inny, niż wcześniej się wydawało. Tak naprawdę za każdym razem, gdy w mojej głowie krystalizowała się ogólna opinia na temat dzieła Cichowskiego, ledwie po kilku stronach działo się coś, co wywracało moje spojrzenie na książkę na drugą stronę, w drobny mak rozbijając to, co zdążyłem sobie pomyśleć. Czytając tę powieść trzeba po prostu “spodziewać się niespodziewanego”, bo wielu zastosowanych przez autora rozwiązań nie da się przewidzieć.

Tym, co w moim odczuciu wysuwa się na pierwszy plan powieści, jest wszechobecna dychotomia. Dwoistość świata widać na każdym niemal kroku: Ketra A i Ketra B; postęp cywilizacyjny i swoisty regres społeczny; Robert, który z luksusu trafił do brutalnego świata i Almeida, która żyjąc w cieniu wielkich wież marzy o tym, by zamieszkać w jednej z nich. Dwudzielność dotknęła nawet fabuły, w której spokojne fragmenty przeplatają się z dynamicznymi akcjami, a także języka, którym napisana jest powieść. Pierwszy raz spotkałem się z tak perfekcyjnym stylem, który swobodnie łączył potoczne zwroty z elokwentnymi wyrażeniami. Rynsztokowy język i wulgaryzmy stoją tu ramię w ramię z mową wyższych sfer, nierzadko mieszając się z nią, co wychodzi niespodziewanie dobrze. Gdyby ktoś mi wcześniej powiedział, że coś takiego jest możliwe, chyba bym mu nie uwierzył.

Jak się tak dobrze zastanowić, to ciężko mi nawet wskazać jakąś wadę w 2049. Konstrukcja świata jest spójna, a autor trzyma się jej, choć nie boi się stosować nietypowych zagrań i co rusz odkrywa przed czytelnikiem kolejne elementy większej układanki. Podobnie jest z fabułą - widać, że jest ona przemyślana, a jednocześnie daleko jej do standardowych historii przedstawiających potencjalną przyszłość. Styl i język to istny majstersztyk zbudowany z nietypowych elementów; dość powiedzieć, że dawno nie spotkałem się z tak oryginalnymii, a jednocześnie do bólu trafnymi metaforami. Jedyne, o co mógłbym się przyczepić, to momentami zbędne wulgaryzmy i nieco zbyt karykaturalna kreacja jednego bohatera (choć z perspektywy czasu widzę, że były to jak najbardziej celowe zagrania), a także niewielka dawka mistycyzmu, której wprowadzenie w moim odczuciu nie wniosło zbyt wiele do całej historii. A, i może jeszcze zakończenie - pierwszy raz mam ochotę spamować autora książki mailami, aby jak najszybciej wydał kontynuację swojego dzieła. Zaś w oczekiwaniu na kolejną powieść zapewne nieraz zajrzę jeszcze do 2049.


Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie Wydawnictwu Innowacyjnemu Novae Res.

czwartek, 12 lutego 2015

Marc Elsberg - "Blackout"


Do Blackoutu podchodziłam jak przysłowiowy pies do jeża. Zamówiłam wyłącznie na podstawie ciekawej dla mnie tematyki i dopiero gdy zbyt późno było na rezygnację, dowiedziałam się, jak owa książka wygląda (a przede wszystkim jaką ma objętość). Nie będę się kryła – przeraziło mnie to. Krążyłam wokół tekstu dobrych kilka dni, pokończyłam wcześniejsze zobowiązania, a kiedy nie miałam już absolutnie żadnej wymówki z westchnieniem postanowiłam poświęcić książce wolny weekend. I wiecie co? Jedyne, czego żałuję, to że zrobiłam to tak późno!

Prąd towarzyszy nam każdego dnia – mamy telewizory, telefony, oświetlenie i lodówki. Jednak czy na co dzień zdajemy sobie sprawę, co mogłoby się stać, gdyby w jednej chwili zniknęły źródła drogocennej energii? Pewnego zimowego dnia taka sytuacja ma miejsce niemal na całym kontynencie – Europa z jasnego obszaru na mapie świata zmienia się w ciemny, zimny i ponury. Podczas gdy w sztabach kryzysowych panuje poruszenie, ludność zaczyna się niepokoić, a elektrownie zajmują się układaniem kolejnych okrągłych komunikatów o „pracy nad przywróceniem dostaw”, włoski haker, Piero Manzano, zauważa na swoim liczniku kod, który zdecydowanie nie powinien się tam znajdować. Czy to możliwe, aby ktoś celowo wywołał zaburzenia sieci energetycznych? Szukanie przyczyn awarii jest tym trudniejsze, im więcej czasu mija od jej rozpoczęcia…

Nie będę Was okłamywać i powiem wprost – pierwsze 100 stron to męka. Za objętością książki kryje się mnogość wątków i postaci, które, owszem, z czasem się zazębiają i przeplatają, ale na początku muszą zostać dokładnie przedstawione. Opowieść rozwija się z kilku (jeśli nie kilkunastu) perspektyw, a do tego dochodzi wprowadzenie techniczne, umożliwiające zrozumienie bardziej skomplikowanych zagadnień. Mówiąc krótko – dowiadujemy się, jak działają elektrownie, systemy energetyczne, liczniki itp. Z czasem jednak się to zmienia: opowieść zyskuje elementy sensacyjne i obyczajowe, a czytelnik oprócz suchych faktów otrzymuje także zdarzenia, które rzeczywiście emocjonują i podnoszą poziom adrenaliny. Im dalej, tym lepiej – poznajemy bohaterów, śledzimy wątki i coraz bardziej wkręcamy się w fabułę. W drugiej połowie książki miałam momenty, kiedy podnosiłam głowę po kilkudziesięciu minutach czytania i ze zdziwieniem odkrywałam, że w moim mieszkaniu… jest prąd!

Jeśli chodzi o tematykę, to zarówno warstwa fabularna, jak i społeczna prezentuje się dobrze i autentycznie. Autor podszedł do tematu poważnie i dokładnie odzwierciedlił strukturę organów zajmujących się bezpieczeństwem publicznym, a także tych zarządzających europejską energetyką. Mamy tutaj całą sieć tak wewnętrznych, jak i międzynarodowych powiązań opartych na wzajemnych zależnościach. Jednak powieść ukazuje nie tylko funkcjonowanie wyższych sfer; sztaby zarządzania kryzysowego w zdecydowanej większości do samego końca miały prąd, żywność, wodę. Prawdziwa tragedia rozgrywała się wśród zwykłych obywateli. To oni w jednej chwili stracili dostęp do możliwości zaspokajania niemal wszystkich elementarnych potrzeb. Elsberg świetnie ukazał mechanizmy społeczne, które w takiej sytuacji zaczynają działać – najpierw solidarność, chęć pomocy, poświęcenie, z czasem jednak rosnąca agresja i gotowość do negatywnych zachowań. Ludzie z Blackoutu stają w obliczu sytuacji ekstremalnej, skrajnie kryzysowej i choć starają się do końca utrzymywać twarz, niejednokrotnie po prostu nie mają wyjścia i poddają się impulsywności. Podczas lektury zdarzają się chwile, gdy zastanawiamy się „czy może być gorzej?” tymczasem mamy przed sobą jeszcze 200-300 stron i wiemy, jesteśmy święcie przekonani, że wszystko jeszcze przed nami. Taki stan czytelnika zdecydowanie świadczy o sile i talencie autora.

Blackout jest właściwie gotowym materiałem na film i muszę przyznać, że chętnie ujrzałabym tę historię na srebrnym ekranie. Od dzieciństwa uwielbiam gatunek katastroficzny, a dzisiejsze możliwości techniczne pozwalają na jeszcze ciekawsze jego ukazanie. Historia stworzona przez Marca Elsberga idealnie nadaje się do zekranizowania, co więcej – film z pewnością uwydatniłby to, co było świetne (pomysł, akcję), a do minimum ograniczył to, co wielu czytelników może uznać za minus (przydługie techniczne rozważania). Autor pomyślał nawet o subtelnym wpleceniu wątku miłosnego, który nie istnieje przez lwią część książki, ale jest – zupełnie jakby Elsberg wolał zawczasu połączyć konkretne dwie postaci, nie czekając aż Hollywood zepsuje całość wplątując w romans zupełnie kogoś innego…

Powieść jest pełna i dopracowana w każdym calu, a jej czytanie – mimo objętości i przydługiego wprowadzenia – jest czystą przyjemnością. Marc Elsberg opisał apokalipsę, lecz nie jest to opowieść oderwana od rzeczywistości; tak naprawdę podobny scenariusz jesteśmy w stanie wyobrazić sobie dziś, jutro, za rok. Ta opowieść okuta na teorii spiskowej jest prawdziwym majstersztykiem, a jej odkrywanie – czystą przyjemnością. Gdy akcja nabiera tempa, nie sposób oderwać się od książki dopóki nie dobrnie się do zakończenia. Lekkie pióro autora i dynamizm opowieści zaskarbiają sobie uwagę czytelnika. Mnie nie pozostaje nic innego, jak zachęcić wszystkich tych, którzy czują się tekstem zainteresowani – naprawdę warto podjąć tę próbę, bo książka ma wszelki potencjał aby się podobać.


Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie wydawnictwu W.A.B., będącemu częścią GW Foksal.

środa, 11 lutego 2015

Noworoczne nabytki Kaś (stosik 1/2015)

I weź tu, człowieku, cokolwiek postanów. Wraz z nowym rokiem pojawił się pomysł, aby ograniczyć napływ książek; pomysł, jak możecie się domyślić, karkołomny. Poniższe stosiki pokazują jasno, że (przynajmniej w moim przypadku) takie przedsięwzięcie absolutnie nie jest możliwe. Usprawiedliwiam się jedynie tym, że lwia część poniższych nabytków jest wynikiem współprac z wydawnictwami oraz prezentów - w ciągu ostatniego miesiąca poczułam się naprawdę rozpieszczana. :)

Najbardziej wyczekaną książką jest zdecydowanie Inferno. Zdążyłam już wielokrotnie wpaść w panikę, że Sonia Draga nie zdecyduje się na polskie wydanie ilustrowane, ale koniec końców cierpliwość się opłaciła - mam piękny, wyjątkowy komplet książek o Langdonie i jestem z niego bardzo, bardzo dumna. :) Na pierwszym, styczniowym stosiku możecie też zobaczyć trzeci tom cyklu cudownego duetu Baxter&Pratchett - pierwszy miesiąc roku już tradycyjnie będzie się dla mnie wiązał z oczekiwaniem na kolejną część. Drugi stosik to książki, które spłynęły do domu moich rodziców w ostatnich tygodniach i które umilą mi (a właściwie już umilają) odpoczynek podczas czterotygodniowych ferii. Jak na razie najcudowniejszą pozycją jest Blackout, którego recenzję opublikuję jeszcze w tym tygodniu. No i strasznie się cieszę, że wreszcie będę miała okazję rozpocząć swoją przygodę z Olgą Tokarczuk! Słyszałam, że Prawiek na początek jest najlepszy.


Dan Brown - Inferno
Monika Wasowska, Grzegorz Wasowski - Starsi panowie dwaj. Kompendium niewiedzy
Philip Pullman - Baśnie braci Grimm dla dorosłych i młodzieży - prezent od Sylwka
Astrid Lindgren - Przygody Madiki z Czerwcowego Wzgórza - od Naszej Księgarni - recenzja
Grzegorz Kasdepke - Kocha, lubi szanuje - j.w. - recenzja
Salla Simukka - Białe jak śnieg - prezent od Sylwka - recenzja
Stephen Baxter, Terry Pratchett - Długi Mars - recenzja
Grażyna Jagielska - Anioły jedzą trzy razy dziennie
Jeff VanderMeer - Ukojenie - recenzja
Blake Crouch - Wayward Pines. Bunt
Ewa Stachniak - Cesarzowa nocy - recenzja


Marc Elsberg - Blackout - od GW Foksal
Bolesław Prus - Emancypantki - od wydawnictwa MG
Charlotte Brontë - Jane Eyre. Autobiografia - j.w.
William Szekspir - Cytaty najpiękniejsze - j.w. - recenzja
Mons Kallentoft - Zło budzi się wiosną oraz Piąta pora roku - prezenty od Sylwka
Tomasz Karandysz - Cichy krzyk - od Novae Res
B.D. Walewska - Taei. Nieznane lądy - j.w. 
Olga Tokarczuk - Prawiek i inne czasy
Lois Lowry - Skrawki błękitu - prezent od Sylwka - recenzja
Patrick Ness - Na ostrzu noża
Dorota Terakowska - Ono - od Wydawnictwa Literackiego
Sue Monk Kidd - Czarne skrzydła - j.w.
Lars Saabye Christensen - Odpływ - j.w.
Michelle Hodkin - Mara Dyer. Przemiana - od GW Foksal - recenzja
Nora Roberst - Gorący lód - od Świata Książki - recenzja


Co znacie, polecacie, lubicie lub nie? Koniecznie dajcie znać!

wtorek, 10 lutego 2015

Lois Lowry - "Skrawki błękitu"

Dawca niesamowicie mnie wciągnął i na długo zapadł mi w pamięć; urzekła mnie zarówno wersja filmowa, jak i literacka opowieść – obie miały swoją magię, cel i sens. Cieszę się, że Galeria Książki zdecydowała się wydać całą tetralogię i z zapałem zabrałam się za drugi tom, kiedy tylko wpadł w moje ręce. W swojej opinii będę jednak odnosiła się do części pierwszej – może zbyt często, może bez sensu, jednak nie jestem w stanie tego uniknąć, gdyż powieści z jakiegoś powodu zostały ułożone w cykl, moim zdaniem nieprzypadkowo.

Tym razem autorka zaprasza nas do świata, w którym duży nacisk położony jest na wewnętrzne funkcjonowanie człowieka – ludzie wierzą, że dusza wchodzi w ciało dopiero po kilku dniach od narodzenia i opuszcza je powoli, cztery dni po śmierci. Zwyczajem jest, że w tym okresie przy zmarłym winien czuwać ktoś bliski, aby pomóc w tej przeprawie. Główną bohaterkę, Kirę, poznajemy właśnie w takim momencie – cztery dni temu zmarła jej matka, a dziewczyna pozostała całkiem sama. Jako kaleka oceniana jest jako nieprzydatna dla społeczności; w tym świecie podobne osoby pozostawia się na polu zmarłych na pożarcie Bestiom. Kira jednak ma dar, który ocali jej życie – jest zdolną hafciarką, wykazującą nadprzyrodzoną moc.

Opowieść nie jest kontynuacją Dawcy – to pierwszy fakt, który należy podkreślić dla tych, którzy jeszcze o tym nie wiedzą. Lois Lowry stworzyła wiele społeczeństw, które funkcjonują niezależnie od siebie, choć osadzone są najpewniej w tym samym świecie i czasie po wielkich wojnach ludzi. Niestety, muszę przyznać, że miasto zamieszkiwane przez Jonasza i cała jego dystopijna konstrukcja spodobały mi się dużo bardziej niż to, w którym żyć przyszło Kirze. Wówczas mieliśmy do czynienia ze spójnym i przemyślanym działaniem ludzi, które w zamyśle miało doprowadzić do spokojnego życia; całość była nowatorska, ciekawa i przemyślana. Tutaj kreacja świata jest dużo bardziej fantastyczna – z jednej strony oderwana od rzeczywistości, z drugiej zaś boleśnie przyziemna i przewidywalna.

Trudno przychodzi mi rozgryzienie tej książki. W przypadku Dawcy metaforyczne drugie dno było jasne i opierało się na rozważaniach nad tym, czy możliwość wyboru jest dla człowieka dobra; tutaj brak jest mi wyrazistego celu poprowadzonej fabuły. Odczucie to jest potęgowane przez fakt, że całość ma mocną konwencję baśni – narracja jest niespieszna, metaforyczna, moralizatorska, a jednak brak wyraźnej pointy czy płynącego z historii morału.

Mimo tego, że opowieść nie do końca mi się spodobała, chętnie sięgnę po kolejną część. Jestem ciekawa, co jeszcze mogę odkryć w niezwykłym cyklu Lois Lowry, mam też nadzieję, że całościowe spojrzenie na tetralogię pozwoli mi ją ująć w innym świetle. Warto jednak przygotować się na to, że drugiemu tomowi brak pewnej magii, choć oczywiście czyta się równie lekko i szybko jak Dawca. A może po prostu z poprzednimi bohaterami byłam już związana i chętnie ujrzałabym kontynuację?

poniedziałek, 9 lutego 2015

William Szekspir - "Cytaty najpiękniejsze"


Nie wiem, czy jest to oryginalne, czy też nie, ale Szekspira po prostu uwielbiam. To dzięki niemu pokochałam dramat jako gatunek literacki, a także teatr i sceniczną grę. Na jego sztukach uczyłam się wchodzenia w role – te wieloznaczne, trudne, niejednolite. Zachwycałam się opisem, językiem i kreacją postaci. Jak dziecko (i jako dziecko) cieszyłam się, gdy jego dzieła pojawiały się na liście lektur w danym roku szkolnym. Zbierając to wszystko razem nietrudno się dziwić, że mając możliwość wejścia w posiadanie kolekcjonerskiego zbioru cytatów z mistrzowskich dzieł, skrzętnie z niej skorzystałam. I mogę tylko chwalić, chwalić, chwalić…

Są tu wszystkie moje ukochane komedie – Sen nocy letniej, Wiele hałasu o nic, Wesołe kumoszki z Windsoru czy Poskromienie złośnicy, które właściwie znam na pamięć i wprost uwielbiam za kreację Katarzyny. Są też tragedie – szeroko znany Makbet, słynny Hamlet, Otello czy Król Lear. Cytaty nie są jednak ułożone według dzieł, z których pochodzą – jak przystało na podobny zbiór, całość uszeregowana jest tematycznie, według słów-kluczy takich jak miłość, władza, śmierć czy prawda. Takie spojrzenie porządkuje, ale też wskazuje na pewien sposób myślenia autora – czytelnik z łatwością odkrywa, jak uniwersalne i ponadczasowe są maksymy pochodzące przecież z XVI wieku. Wielu zaskoczyć może brzmienie niektórych fraz - w zbiorze wykorzystano przekłady Leona Urlicha i Józefa Paszkowskiego, wierniejsze od tych najpopularniejszych, Stanisława Barańczaka.


Książka ta nie jest kompendium wiedzy, mądrym opracowaniem czy niezwykle odkrywczym dziełem literackim, jednak dla kogoś takiego jak ja to cudowny gadżet i z pewnością wspaniały prezent. Wydanie przyciąga uwagę i cieszy oko – zarówno za sprawą okładki, jak wewnętrznego dopieszczenia graficznego; cytaty wzbogacone są o przedruki obrazów i rycin. Na mojej półce książka ta z pewnością znajdzie się dla tej książki specjalne, honorowe miejsce i myślę, że podobnie będzie u wielu innych czytelników.


Reszta jest milczeniem 
(Hamlet)



Za ozdobę mojej kolekcji dziękuję serdecznie Wydawnictwu MG.