czwartek, 30 lipca 2015

Soman Chainani - "Akademia Dobra i Zła. Świat bez książąt"

Po wydarzeniach z pierwszego tomu Sofia i Agata powracają do rodzinnego Gawaldonu; próbują żyć normalnie i poddać się dawnej rutynie, jednak obie w głębi serca nie są szczęśliwie. Tym razem jednak to Agata staje się przyczynkiem zmian - jej serce, mimo dokonanych wyborów, wciąż tęskni do ukochanego księcia, natomiast w świecie baśni szczere życzenia mają wielką sprawczą moc. Dziewczęta powracają do Akademii i zastają rzeczywistość kompletnie zmienioną - zamiast podziału na Dobro i Zło zastają rozłam pomiędzy... przedstawicielami obu płci. Szczęśliwe zakończenie dla obu dziewcząt oddala się z każdą chwilą, tym bardziej, że nie ma już między nimi zaufania.

Na drugi tom Akademii... czekałam z wielkim podekscytowaniem - początek historii zrobił na mnie niemałe wrażenie, bo choć jest to powieść młodzieżowa, cechuje ją naprawdę wspaniała konstrukcja. Nie ukrywam, że wiele sobie obiecywałam po dalszym ciągu opowieści i dość mocno zdziwiło mnie to, co dostałam po jej zakupieniu. Przed rozpoczęciem lektury nie zastanawiałam się, co może oznaczać podtytuł Świat bez książąt i tym samym nie przyszło mi do głowy rozwiązanie; także to, które zostało faktycznie użyte. Tym większe było moje zdziwienie, gdy okazało się, że autor postanowił w drugim tomie postawić na zupełnie inny dylemat niż ten, z którym dotąd zmagali się bohaterowie. Dywagacje na temat natury Dobra i Zła ustąpiły miejsca problemom płciowym; to pomysł nowy, ciekawy i wnoszący do cyklu odrobinę świeżości. Autor operuje wieloma stereotypami dotyczącymi kobiet i mężczyzn, jednak pokazuje również ich różnorodną i złożoną naturę; wiele rzeczy wyśmiewa, inne zaś podkreśla.

Jeśli chodzi o bohaterów, tutaj również następuje mały przewrót - tak jak w pierwszym tomie wszelkie negatywne odczucia skierowałam w kierunku Sofii, tak w drugim antypatie rozdzieliłam równo między obie bohaterki. Charakter blondynki nie uległ co prawda większej zmianie, jednak sposób, w jaki została rozpisana postać Agaty, denerwował mnie niemiłosiernie. Tak niezdecydowanej bohaterki (i mówię to z pełną świadomością człowieka czytującego young adult pasjami) nie spotkałam w literaturze już dawno; przypominała chorągiewkę łopoczącą na zmiennym wietrze i dostosowującą do niego swoje zachowanie. Z jednej strony z całego serca chciała wierzyć Sofii, z drugiej - bała się jej natury; w jednej chwili stawiała najwyżej przyjaźń, w innej dawała się manipulować pozostałym dziewczętom; gdy stawała oko w oko z Tedrosem, miękły jej kolana i wpadała w uniesienia, by za chwilę zwyzywać go od morderców i uciec. Próżno tu szukać konsekwencji czy choćby odrobiny myślenia; są jedynie odruchy i brak kontaktu z wewnętrznymi przeżyciami.

Konstrukcja fabularna książki jest nieco podobna do tomu pierwszego - momentami trafiają się przestoje w akcji, ale całość jest generalnie bardzo dynamiczna. Choć na początku można mieć wrażenie, że fabuła posuwa się do przodu dość wolno, tak naprawdę jest to dopiero wstęp; właściwa akcja ma sporo zwrotów i jest w stanie mocno wciągnąć czytelnika, a finał (podobnie jak w przypadku "jedynki") jest tak dynamiczny, że po prostu biega się wzrokiem po tekście w pełnym skupieniu. Dodajmy do tego kolejne nagłe i otwarte zakończenie, a otrzymamy receptę na perfekcyjne utrzymanie uwagi oraz zdruzgotanie czytelnika. Warto również wspomnieć, że oprócz głównego wątku rozłamu między chłopcami i dziewczętami mamy drugi, równie ważny, związany z historią Akademii, a w międzyczasie poznajemy krótkie biogramy wielu postaci znanych z tomu pierwszego. Całość jest przyjemnie wyważona i naprawdę ładnie się splata, pozostawiając dobre wrażenie.

Po akapicie dotyczącym bohaterów możecie pewnie sądzić, że książka mi się nie podobała, jednak to błędne wrażenie - opowieść skonstruowana przez Somana Chainaniego ma zbyt wiele zalet, bym mogła jej tak po prostu odpuścić. Niejedna baśniowa bohaterka zachowywała się bardziej naiwnie i chwiejnie niż Agata, a mimo to udało im się odnaleźć Szczęśliwe Zakończenie; gorąco wierzę, że i w tym przypadku tak się stanie. Uwielbiam też konstrukcję i język tej opowieści, a nade wszystko pomysł, jaki wykorzystał jej autor. Kolejny tom, który ma się pojawić jesienią, to dla mnie lektura obowiązkowa i wiem, że zawiedziona nie będę.





Moją recenzję tomu pierwszego znajdziecie tutaj (klik).

środa, 29 lipca 2015

Sarah J. Maas - "Zabójczyni i podziemny świat"

Celaena Sardothien wróciła z Czerwonej Pustyni prosto do Twierdzy Zabójców, gdzie niemal od razu dostała zlecenie do wykonania. Zadanie jest tymważniejsze, że dotyczy osoby związanej z handlem niewolnikami - zabójczyni może więc nie tylko wyeliminować swój cel, ale i przy okazji uratować parę niewinnych ludzkich istnień. Niestety, zlecenie nie należy do najłatwiejszych, bowiem ze względu na konieczność wykradzenia dokumentów musi zostać wykonane w ściśle określonym momencie, a ochrona osoby, którą Celaena ma zabić, wydaje się być wyjątkowo szczelna. Dodatkowo młoda zabójczyni musi poradzić sobie nie tylko z zadaniem, ale i swoją sytuacją w życiu - relacjami z Królem Zabójców oraz Samem, które uległy znacznej zmianie po wydarzeniach w Zatoce Czaszek.

Pod wieloma względami trzecia nowelka opowiadająca o Celaenie nie różni się niczym od dwóch poprzednich. Główna bohaterka dalej zachowuje się w sposób zupełnie nie pasujący do jej profesji, za co nieraz musi słono zapłacić, zaś większość pozostałych bohaterów została przedstawiona bardzo pobieżnie. Historia opowiedziana w tekście jest bezpośrednią kontynuacją wcześniejszych przygód - dziura czasowa pomiędzy nimi jest ograniczona do minimum - i wyraźnie jest z nimi powiązana. Można wręcz odnieść wrażenie, że nowelki o Zabójczyni to tak naprawdę powieść podzielona na cztery akty; każda część ma oczywiście swoją własną, zwartą strukturę, jednak w rzeczywistości stanowią one jedność.

Jest jednak coś, co przynajmniej moim zdaniem wyraźnie odróżnia tę nowelkę od poprzednich. Podczas lektury niejednokrotnie dochodziłem do wniosku, że choć Celaena dalej zachowywała się tak samo, to jednak w wielu przypadkach takie czy inne jej reakcje były jak najbardziej uzasadnione. To coś, czego wcześniej bardzo mi brakowało - choć przyzwyczaiłem się już do specyfiki prowadzenia postaci Zabójczyni, wciąż mniej lub bardziej wpływała ona na odbiór tekstu. Teraz było o wiele przyjemniej.

Co jeszcze zasługuje na pochwałę to sposób, w jaki skonstruowana została postać Króla Zabójców. Poboczni bohaterowie raczej nie otrzymali zbyt wiele miejsca dla siebie, mimo to Arobynn miał okazję pokazać się czytelnikowi w sposób bardzo dokładny i co najważniejsze - ciekawy i zaskakujący. To solidnie skonstruowana postać, o której sporo możemy się dowiedzieć nawet mimo tego, że w tekście przewija się dość rzadko.

“Zabójczyni i podziemny świat” to książka dla tych, którzy zdążyli się już zapoznać z dwoma pierwszymi nowelkami, a i prawdopodobnie mają też za sobą lekturę “Szklanego tronu”. Nie będę zatem nikogo zachęcał do sięgnięcia po tę książkę - kto nie czytał wcześniejszych części, powinien od nich zacząć swoją przygodę; kto zaś czytał, zapewne nie potrzebuje dodatkowych argumentów za chwyceniem tej historii. Mogę jednak zapewnić, że jest to jak na razie najlepsza nowelka o Zabójczyni i choćby dla niej warto zapoznać się z wcześniejszymi opowieściami.

PS: Nie czytajcie opisu okładkowego. Raz, że jest trochę kłamliwy, dwa: może niepotrzebnie popsuć przyjemność płynącą z odkrywania fabuły.

wtorek, 28 lipca 2015

Emilia Teofila Nowak - "Piromani"

Lepiej żyć intensywnie, płonąć jasno, ale równie szybko się wypalić, czy być równomiernym, ale słabym ognikiem, który nie doświadcza porywów żadnych namiętności? Bohaterowie książki młodej autorki to prawdziwi metaforyczni piromani - choć niedawno weszli w dorosłość, żyją pełnią życia; kochają, nienawidzą, uciekają przed realnymi zagrożeniami, budują relacje, zrywają je i burzą mosty, po których niedługo później znów chcą iść. Choć mamy tu główną bohaterkę, tak naprawdę postaci i historii jest wiele, a gdy poznamy je wszystkie, widzimy całość jako powieść interesującą, pełną i, aż chce się użyć tego słowa, naprawdę soczystą. Nie ma tu miejsca na nudę czy spowolnienia akcji, co jest interesujące o tyle, że powieść to samo życie.

Duży wpływ na odbiór tekstu z pewnością ma również styl autorki - lekki, płynny, czasem przyjemnie ironiczny, a kiedy indziej odpowiednio poważny. Gdy siada się do tego tekstu raz, trudno się od niego oderwać, a strony niemal przerzucają się same. Jest tu pewna specyfika, pewien indywidualny językowy rys, który mnie osobiście bardzo podpasował.

Wracając jeszcze na moment do samej treści - w moim odczuciu książka Emilii Nowak jest bliska w swojej tematyce Daj mi więcej Pauliny Klepacz, przynajmniej w pewnym sensie. W obu tych opowieściach młodzi bohaterowie muszą mierzyć się z niełatwą codziennością, są rozdarci problemami świata dorosłego i wciąż starają się odnaleźć swoją tożsamość. Może Piromani poruszają mniej skrajne tematy i są mniej nasączeni ideologią, jednak pewien rodzaj poszukiwania sytuacji bohaterów pozostaje. Nie oznacza to jednak, że dostrzegam tu nadmierne podobieństwa, o nie! Wręcz przeciwnie - u Nowak i historia jest inna, i problemy, wreszcie też sami bohaterowie. Ci ostatni wzbudzają szczególny zachwyt - choć jest ich kilkoro, każdy ma indywidualny rys, charakterystyczny sposób bycia i ciekawą historię do opowiedzenia. Choć rzadko się to zdarza, tym razem zainteresowali mnie wszyscy i z każdym smutno było mi się rozstawać.

Życzyłabym sobie, aby w literaturze było więcej takich książek - prostych, życiowych, niesamowicie autentycznych - i aby każdy debiut literacki trzymał się na co najmniej takim poziomie. Spotkanie z książką Emilii Nowak było wielką przyjemnością i z radością wrócę do niej jeszcze nie raz. Choć opowieść jest pogmatwana, to ów chaos jest tylko pozorem; tak naprawdę cała fabuła jest dobrze przemyślana i pięknie składa się w całość. Jeśli więc macie ochotę na opowieść bliską młodemu sercu, której osią są autentyczne problemy - z wielką radością zapraszam Was do lektury.






Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu SORUS.

poniedziałek, 27 lipca 2015

Jacek Wróbel - "Cuda i Dziwy Mistrza Haxerlina"

"Cuda i Dziwy” krążą od jednego miasteczka do drugiego, oferując prostym, poczciwym ludziom nadzieję na lepsze jutro. Za niewielkie pieniądze Mistrz Haxerlin podzieli się z każdym swoimi magicznymi artefaktami, takimi jak łopata skarbu, rogi ostatniego jednorożca, czy też eliksir miłości. Nieważne, że w rzeczywistości są to nic niewarte śmieci - przecież wszyscy są zadowoleni, przepełnieni poczuciem, że zrobili coś w kierunku poprawy swojego losu. Niestety, na drodze wędrownego kupca nierzadko pojawiają się liczne przeszkody. A to krewny niedawno zmarłego klienta oskarża Haxerlina o przyczynienie się do zgonu, gdzie indziej potrzebna jest pomoc maga, za którego Mistrz się podaje (a którym rzecz jasna nie jest), a na dodatek starzy znajomi zamiast pomóc, tylko dokładają kłopotów. Jak żyć w takich okolicznościach?

Komedie utrzymane w klimatach fantasy, choć łączą w sobie dwie zdawałoby się popularne rzeczy, nie są czymś wyjątkowo często pojawiającym się na rynku, dlatego zawsze korzystam z okazji i sięgam po taką książkę. Cuda i Dziwy Mistrza Haxerlina to zbiór opowiadań, który w pełni wpisuje się w tę konwencję - mocno humorystyczny, garściami czerpiący z klasycznego fantasy; oba elementy są tu podane w dużej porcji. Już samo takie połączenie gwarantuje solidną (przynajmniej moim zdaniem) dawkę wrażeń, ale jak wiadomo, wykonanie i jakość też są ważne. Na szczęście i na tym polu autor poradził sobie znakomicie.

Humor zawarty w książce jest znakomicie wyważony. Pełno tu dowcipnych odzywek, żartów sytuacyjnych czy postaci, które samym swoim pojawieniem się wywołują u czytelnika uśmiech. Owszem, wśród tego wszystkiego znalazło się nieco humoru niższych lotów, jednak został on utrzymany w ryzach i raczej nikomu nie będzie on przeszkadzał. Z drugiej strony w opowiadaniach znaleźć można pełno inteligentnych dowcipów, czy to delikatnie ukrytych w tekście, czy też wręcz przeciwnie: podanych otwarcie na tacy, wpływających całkowicie na historię całego tekstu. Wśród nich zdecydowanie najbardziej przypadły mi do gustu swoiste satyry na pewne zjawiska charakterystyczne dla naszego świata oraz znakomicie napisana parodia dotycząca klasycznych erpegów komputerowych.

Choć mamy tu do czynienia z antologią, to nie jest to klasyczny zbiór niepowiązanych ze sobą tekstów. Mamy tu jednego głównego bohatera, którego losy śledzimy i z każdą chwilą poznajemy coraz bardziej. Dodatkowo opowiadania są ze sobą dość mocno powiązane: pojawiająca się w jednym tekście postać drugoplanowa przewija się przez kolejne cztery historie, a i w piątej jest ona wspomniana, poza tym w czasem pojawiają się nawiązania do wcześniejszych wydarzeń, przez co opowiadania wydają się być ułożone chronologicznie. Ciekawie prezentuje się furtka, jaką autor zostawił sobie na spisanie kolejnych przygód Mistrza Haxerlina: ostatnie opowiadanie w zbiorze stawia głównego bohatera w wyjątkowej sytuacji, sugerującej, że właściwszą formą dla opowiedzenia jego dalszych losów będzie pełnowymiarowa powieść. Jednocześnie w poszczególnych opowiadaniach wyraźnie zaznaczono dziury czasowe pomiędzy poszczególnymi historiami, nic więc nie stoi na przeszkodzie, by Jacek Wróbel napisał kolejne krótkie teksty utrzymane w takiej konwencji, jak Cuda i Dziwy.

Nie będę nikogo oszukiwał: opowiadania o Mistrzu Haxerlinie nie są literaturą wybitną, która odmieni Wasze życie i wprowadzi Was na wyższe poziomy świadomości. To tylko (a może aż?) solidna dawka humoru, zbiór tekstów, które w swojej kategorii zdecydowanie plasują się na początku rankingu, być może nawet są na podium. Jeśli lubicie fantastykę, a i łakniecie czegoś mocno humorystycznego, nie wahajcie się - opowiadania Jacka Wróbla z pewnością przypadną Wam do gustu.





Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Genius Creations.

wtorek, 21 lipca 2015

Stos 6/2015, czyli jak zaszaleliśmy w naszym ulubionym dyskoncie książkowym

Witajcie wakacyjnie! Z racji tego, że od kilku dni wylegujemy się i dopieszczamy nasze wewnętrzne leniwe buły, nie mamy również żadnych nowych recenzji. Książki, oczywiście, czytają się, jednak postanowiliśmy dać sobie parę chwil odpoczynku od pisania. Żeby jednak nie pozostawiać bloga tak do końca bez życia, pochwalimy się dzisiaj najnowszymi książkowymi nabytkami. Tym razem skusiły nas dwie połączone promocje, które razem dały piękny rabatowy efekt - nie dość, że dyskont książkowy Aros zdecydował się obniżyć ceny wielu książek do 35%, to jeszcze zachowały się nam jakieś kupony z Allegro, obniżające wartość koszyka o 20 zł. Rezultatem tej kumulacji były trzy zamówienia i trzy paczki, których zawartość możecie podziwiać poniżej.


Po przeczytaniu opowiadania Siostrzyczki z Elurii, Sylwek postanowił, że musi poznać wielki epos Stephena Kinga. Dotąd był on słabo dostępny jako komplet (lub inaczej: dostępny, ale bardzo drogi), na szczęście wydawnictwo Albatros zdecydowało się na wznowienie, w dodatku w naprawdę wspaniałym wydaniu. Dwa pierwsze tomy już się pojawiły, a niebawem kolejny! W podobny sposób pojawiło się u Sylwka zainteresowanie Brandonem Sandersonem - Z mgły zrodzony to zakup, który ma posłużyć sprawdzeniu, czy twórczość autora mu się spodoba. Z kolei Kaś nie mogła sobie odmówić najnowszego tomu Akademii dobra i zła (zwłaszcza że poprzedni przeczytała jednym tchem) oraz pierwszej części słynnego House of Cards (bo wciąż pojawiają się osoby, które mówią, że zarówno książka jak i serial są dla niej idealne). Król cierni, Cyrk nocy oraz Rogi to książki, na które czailiśmy się już od dawna, natomiast I jak tu nie jeść, Poznaj swój głos oraz Zawsze szykowna, to efekt poradnikowej fascynacji Kaś, która powoli przekonuje się do tego gatunku. No i na koniec perełka - prezent-niespodzianka, jaki Sylwek sprawił Kasi, czyli komiks o Daredevilu - dopieszczenie po zachwytach pierwszym sezonem serialu.



A jak Wasze półki, co na nich nowego? A może macie czytelnicze wakacje?
Z całego serca zapraszamy Was na naszego Instagrama (klik) - w wolnych dniach pojawia się tam sporo zdjęć. ;>

środa, 15 lipca 2015

James Dawson - "Wypowiedz jej imię"

Plotka głosi, że jeśli stojąc przed lustrem w świetle świec wypowie się trzykrotnie imię Krwawej Mary, ta wkrótce się zjawi i rozpocznie rzeź. Pewnej Halloweenowej nocy troje nastolatków postanawia pokazać, jak bardzo są nieustraszeni - odprawiają ów nieskomplikowany rytuał, nie biorąc pod uwagę konsekwencji. Rozpoczyna się odliczanie; bohaterowie mają 5 dni na rozwikłanie zagadki sprzed lat, w przeciwnym razie czeka ich śmierć. Zegar tyka, a duch Mary Worthington coraz wyraźniej daje o sobie znać...

Do skonstruowania swojej powieści James Dawson wykorzystał opowieść szeroko znaną i powtarzaną właściwie na każdym ognisku czy halloweenowym spotkaniu. Można by sądzić, że w takim wypadku tym, co wysunie się na pierwszy plan, będzie dojmujące uczucie wtórności; nic bardziej mylnego. Cała książka, choć jest wariacją na temat legendy, okazuje się być bardzo przyjemna w odbiorze - swoje na pewno robi tu fakt, że alternatywna wersja przygotowana przez autora jest dopracowana w najdrobniejszych szczegółach. Zarówno współczesna część historii, jak i jej dawne wytłumaczenie, są spójne i wypadają bardzo autentycznie, tworząc naprawdę ciekawą całość; widać wyraźnie, że wszystko jest tu przemyślane i nakreślone według dobrze przygotowanego planu.

Spotkałam się z opiniami, według których powieść ta w pewnych punktach jest skierowana wyłącznie do nastolatków; sama odczułam to naprawdę bardzo delikatnie. Niektóre fragmenty książki rzeczywiście mogą wydawać się naiwne, zdarzają się też momenty, gdy narracja lekko się dłuży, jednak są to tak naprawdę króciutkie chwile, a sama historia szybko wraca na właściwe tory. Jeśli mam być szczera, spodziewałam się czegoś dużo bardziej prostego i naiwnego, tymczasem opowieść ma całkiem dobrą konstrukcję fabularną. Zabrakło mi jednak nieco lepszego nakreślenia bohaterów - tak naprawdę poznajemy tylko jedną osobę, Bobbie, nie mamy zatem do czynienia z niczym więcej, jak powieścią o jej indywidualnej walce o życie i drodze do prawdy.

Tym, co mnie zaskoczyło, a co w literaturze grozy jest niezwykle ważne, jest klimat opowieści. Początkowo łatwo przychodziło mi dystansowanie się do historii i nie odczuwałam prawie żadnych emocji; miałam wielką ochotę dopisać tę powieść do długiej listy "horrorów, które nie robią na mnie wrażenia". Muszę jednak przyznać, że im bliżej byłam zakończenia, tym bardziej dawałam się wciągnąć tej historii. W drugiej połowie czytałam ciągiem, z zapartym tchem, a otwarte zakończenie sprawiło, że na moich plecach pojawiły się (drobne bo drobne, ale jednak) ciarki. W ostatecznym rozrachunku stwierdzam, że napięcie było budowane dobrze i narastało we właściwym tempie; dodatkowo finał idealnie wpisuje się w konwencję legend opowiadanych przy ognisku, pozostawia bowiem odpowiednie wrażenie niepokoju.

Gdybym miała krótko podsumować swoje wrażenia po lekturze książki Dawsona, powiedziałabym, że naprawdę warto. Swoim tekstem autor uzupełnia pewną lukę, jaka istnieje w literaturze młodzieżowej; z pewnością znajdą się młodzi odbiorcy, którzy lubią taki rodzaj opowieści z dreszczykiem. Nic nie stoi jednak na przeszkodzie, aby również starsi sięgnęli po tę książkę - jeśli lubicie dobrze skonstruowane legendy i uczucie niepokoju, jakie pozostawiają historyjki o duchach, powinno Wam się spodobać. Nie ma tu może analiz i opisów godnych mistrzów grozy, ale jest klimat i potencjał, który wypada bardzo pozytywnie.





Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie YA!, będącemu częścią GW Foksal.

poniedziałek, 13 lipca 2015

Brandon Sanderson - "Stalowe serce"

Świat, jaki znamy, zmienił się nie do poznania, kiedy przed dziesięcioma laty na niebie pojawiło się nowe, nieznane ciało niebieskie - Calamity. Od tego czasu, choć ciągu przyczynowego między zjawiskami nie udowodniono, z ludźmi zaczęły dziać się dziwne rzeczy - niektórzy z nich nabyli niezwykłe umiejętności. Znając komiksowe opowieści można by sądzić, że w takiej sytuacji Ziemia zyskała wielu obrońców; nic bardziej mylnego. Epicy, bo tak nazwano te wyjątkowe jednostki, szybko zaczęli zabijać, toczyć wojny i podporządkowywać sobie zwykłych ludzi, którzy zaznali nowego rodzaju tyranii.

Jednym z wielu miast na mapie świata dotkniętych nową plagą jest Chicago (a właściwie Newcago), w którym silną ręką rządzi Epik zwany Stalowe Serce. Naraził się on wielu, jednak jedna osoba żywi do niego szczególnie negatywne uczucia - to David, cudownie ocalały z masakry, w której zginął między innymi jego ojciec. Stalowe Serce stał się obsesją chłopaka, który przez lata żył opętany myślą o jego zabiciu; sensem jego egzystencji stało się poznawanie, tropienie i coraz lepsze rozumienie Epików. Z nieźle opracowanym planem postanowił zwrócić się do profesjonalistów - grupy zwanej Mścicielami, odpowiedzialnej za zamachy i eliminację poszczególnych nadludzi. Nie wie, czy zostanie przyjęty, ale święcie wierzy, że jego pomysł może mieć szanse realizacji; sam jest gotów poświęcić wszystko, byle tylko dopiąć swego.

Muszę przyznać, że choć spotkanie z książką Sandersona było dla mnie przyjemnością od samego początku, miałam pewne wątpliwości co do konstrukcji fabularnej. Odczuwałam braki we własnej wiedzy i nie byłam pewna tego, czy zastosowane rozwiązania się sprawdzą. Tak naprawdę dopiero zakończenie rozwiało wszelkie wątpliwości. To jedna z tych książek, które trzeba doczytać do końca, by móc je poddać rzetelnej ocenie i w pełni docenić ich dopracowanie. W opowieści o Epikach wszystko okazuje się być przemyślane, spójne i pięknie posplatane; wiele spraw znajduje swoje wyjaśnienie dopiero w finale, otwierając jednocześnie przed czytelnikiem kolejne niewiadome i zachęcając do sięgnięcia po kolejny tom.

Dodatkowym atutem książki jest jej wielki dynamizm. Mimo tego, że sceny walki przeplatają się tu z tymi związanymi z planowaniem i poznawaniem sytuacji, wszystko jest odpowiednio wyważone i przygotowane tak, aby utrzymywać napięcie u czytelnika. Nigdy nie czujemy się znudzeni, za to często zostajemy wrzuceni w wir świetnie skonstruowanej akcji. Zdecydowanie podczas lektury Stalowego serca nie można się nudzić.

Na plus można również zaliczyć bohaterów - każdy z nich jest inny, a jego indywidualizm jest podkreślony nawet w takich drobiazgach, jak sposób mówienia, codzienne przyzwyczajenia czy też słabostki. Choć nie wszyscy doczekali się swoich przysłowiowych "pięciu minut" i głębszego opisu, zasygnalizowane są również ich indywidualne historie; to niesamowity atut. Warto nadmienić, że takie dopracowanie dotyczy postaci stojących po obu stronach barykady - poznajemy nie tylko Mścicieli, ale też samych Epików, którzy skonstruowani są w niezwykle zróżnicowany sposób. Oprócz dość unikatowych umiejętności, każdy z nich posiada również wyjątkową słabość (znaną szerszemu gronu lub nie; zawsze dotyczącą drobiazgu i zawsze będącą zagrożeniem dla jego życia). Wszystkie te elementy czynią świat przedstawiony nie tylko bardzo spójnym, ale i doskonale przemyślanym, tym bardziej, że naprawdę trudno doszukać się wśród nich nieścisłości.

Choć słyszałam, że jest to powieść młodzieżowa, jestem święcie przekonana, że wielu starszych czytelników również odnajdzie w niej sporo wartości. Na początku miałam wrażenie, że jest to raczej gratka dla fanów komiksów i superbohaterów, jednak mocno się myliłam. Tak naprawdę jest to naprawdę lekkie science-fiction ze świetnie poprowadzoną historią i bohaterami, o których chce się czytać. Jestem bardzo ciekawa, jak potoczą się dalsze losy Mścicieli, zwłaszcza że, jak już wspomniałam, mimo wielu wyjaśnień, pozostaje sporo otwartych kwestii, które po prostu muszą doczekać się rozwiązania.





Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie wydawnictwu Zysk i S-ka.

niedziela, 12 lipca 2015

Arkadiusz Gaczoł - "Uprowadzony"

Nie zrobiłeś nikomu nic złego i absolutnie nie czujesz się winny. Mimo to spotyka cię kara, która brzmi jak najgorszy koszmar - budzisz się w bagażniku samochodu, a obok ciebie znajduje się ciało kobiety. Trafiłeś w ręce psychopaty, któremu obca jest wszelka logika, tacy są najgorsi. Niewiele pomaga tu fakt, że tropem sprawcy już podąża detektyw - dla ciebie rozpoczyna się szaleńcza walka z czasem i własnym, paraliżującym lękiem; walka o znalezienie słabego punktu oprawcy.

Podczas lektury Uprowadzonego nie miałam wielkiego parcia na rozwiązanie zagadki, nie czułam też presji, żeby się nad tym zastanawiać. Po prostu bez większej przyczyny zostałam pochłonięta przez brutalność i dosadność prezentowanego tekstu. Opowieść jest nie tylko kryminałem (przynajmniej w moim odczuciu), ale też opisem ludzkiej determinacji i walki o przetrwanie. To właśnie aspekty związane z ukazaniem ofiary i, co za tym idzie, fragmenty rozgrywające się bezpośrednio po porwaniu, uważam za najmocniejszy punkt powieści. Pozostałe wątki (poszukiwanie sprawcy, próba jego zrozumienia), nie wypadły aż tak interesująco.

Mimo że akcja książki rozgrywa się w końcu XX wieku, w dodatku w Londynie, czytelnik nie odczuwa właściwie żadnego specyficznego klimatu. Równie dobrze mogłaby to być opowieść o wczorajszym zajściu w którymś z polskich miast. Z jednej strony nadaje to powieści uniwersalności, która potęguje lęk i napięcie, z drugiej jednak jest ważną informacją dla tych, którzy lubią kryminały w dawnym stylu, mocno osadzone w klimatycznych miejscach.

Warto nadmienić, że Uprowadzony to opowieść zamknięta na 184 stronach, co warunkuje pewne jej cechy. Jako kryminał jest dynamiczna, trzyma w napięciu i spokojnie można ją przeczytać podczas jednej podróży pociągiem czy wolnego wieczoru. Z drugiej jednak strony próżno tu szukać jakiegoś większego pogłębienia psychologicznego bohaterów. Opowieść obserwujemy z dwóch perspektyw i jednocześnie rozwiązujemy zagadkę z dwóch stron, więc brak tu miejsca na głębszą analizę sprawcy czy jego relacji z ofiarą.

Mimo wszystko książka jednak mocno mnie wciągnęła i z radością będę ją polecała. Wymagający czytelnicy, którzy lubują się w rozbudowanych opisach i analizach, mogą być lekko zawiedzeni, a ci o słabych żołądkach powinni sobie odpuścić, bo opisy są naprawdę plastyczne. Tym niemniej jeśli szukacie kryminału dynamicznego, spójnego i mocno trzymającego w napięciu, w dodatku napisanego w przyjemny w odbiorze sposób, powinniście sięgnąć po Uprowadzonego. Coś czuję, że o autorze jeszcze kiedyś usłyszymy.





Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie Wydawnictwu Innowacyjnemu Novae Res.

sobota, 11 lipca 2015

C.J. Roberts - "Dotyk ciemności"

Powinniście wiedzieć, że na co dzień nie czytam erotyków. Nie wiem, dlaczego ta deklaracja wydaje mi się ważna, ale sądzę, że w pewien sposób wpływa to na mój odbiór i rozumienie tego typu literatury. Mój stosunek do prezentowanego tytułu zmieniał się w czasie, a za każdym razem były to reakcje skrajne - od żywego zainteresowania, aż po skrajną niechęć. Kiedy usłyszałam, że mam do czynienia z czymś innym, nowym i ciekawym, bardzo chciałam tę książkę poznać i narobiłam sobie wielkich nadziei. Gdy do mnie przyszła i zobaczyłam promujący ją cytat - w jednej sekundzie pożałowałam własnej decyzji. Biłam się z myślami, ale w końcu zdecydowałam się rozpocząć lekturę. Z jakim skutkiem ją zakończyłam? Zobaczcie sami.

Livvie ma 18 lat i wcale nie wiedzie jej się w życiu najlepiej - jest nauczona, by nie okazywać pewności siebie, a swój prawdziwy charakter od lat ukrywa pod workowatymi, szarymi ubraniami. Z jednej strony chciałaby opuścić dom, który nie kojarzy jej się z niczym dobrym, z drugiej zaś - zostaje w nim i godzi się na wszystko, co ją spotyka. Paradoksalnie to właśnie ją wybiera na ofiarę profesjonalny treser niewolników, Caleb. Mimo że z pozoru jest to mężczyzna twardy i nieustępliwy, i on ma swoje słabości. Relacja, która miała być prostym powieleniem schematu, zmienia się w coś nieoczekiwanego dla obojga bohaterów.

W książce C.J. Roberts otrzymujemy bardzo dobry obraz dwóch postaci o indywidualnych i dobrze rozpisanych historiach. Zarówno Livvie, jak i Caleb, w początkach swojego życia byli niezwykle doświadczeni przez los - nie otrzymali miłości i nie nauczyli się kochać. Choć ich historie są różne, a doświadczenia rozbieżne, można w nich znaleźć pewne podobieństwo, które wykształciło konkretne schematy przystosowawcze. Teoretycznie w tej relacji stroną dominującą jest Caleb, jednak i on podlega zewnętrznym naciskom; podobnie jak Livvie przyzwyczajony jest do skrajnego przystosowania. Gdy zagłębimy się w tekst, otrzymujemy dość wyczerpujące informacje na temat motywacji postaci i możemy prześledzić ich historię tak, by odkryć, co wpłynęło na bohaterów w przeszłości.

Co do samej płaszczyzny erotycznej, ze zdumieniem muszę przyznać, że wypadła naprawdę dobrze. Przede wszystkim podoba mi się konstrukcja książki i budowanie w niej napięcia - zarówno emocjonalnego, jak i seksualnego. Przyjęty język i terminologia są przyjemne dla oka i nie rażą swoją sztucznością, co jest nie lada wyczynem nie tylko ze strony autorki, ale i tłumaczy. Wiele erotyków brzmi śmiesznie/dziwacznie/żenująco również przez to, że polska mowa nie daje w tym zakresie wiele możliwości wyboru - określenia mamy albo wulgarne, albo śmieszne, albo medyczne. Na szczęście, jak widać na przykładzie Dotyku ciemności, można znaleźć w tym wszystkim złoty środek i przygotować wszystko tak, że książkę czyta się z naprawdę wielką przyjemnością.

Muszę zgodzić się z tym, że Dotyk ciemności wprowadza do literatury nową i bardzo dobrą jakość. Mniej jest tutaj rozważań niedojrzałej emocjonalnie dziewczynki, a więcej rzeczywistej i dobrze opracowanej treści. Bohaterowie są skonstruowani spójnie, historia przemyślana, a napięcie budowane tak, że chce się czytać dalej. Nie czuje się też powtarzalności, a opis przeżyć wewnętrznych postaci jest ciekawy i autentyczny. Poza tym książka ma jakąś treść poza erotycznymi schadzkami bohaterów, a to bardzo duży plus. Nie mogę uwierzyć, że to piszę, ale naprawdę mi się podobało. Czekam na więcej i przyznaję - taką literaturę erotyczną mogłabym czytać częściej!





Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie wydawnictwu Czwarta Strona.

piątek, 10 lipca 2015

Tomasz Lipko - "Notebook"

Życie Radosława Bolesty nie poszło po jego myśli. Brak odpowiednich znajomości zamknął przed nim drzwi do zawodu adwokata, a mająca być tylko tymczasowym zajęciem aplikacja prokuratorska koniec końców zaowocowała pracą, której nie chciał. Jako szeregowy prawnik w prokuraturze rejonowej w Piotrkowie Mazowieckim już dawno pogodził się z brakiem szans na jakikolwiek awans czy sprawę, która choć trochę popchnie jego karierę do przodu - nieustanne walki z przemytnikami samochodów kończą się co najwyżej remisem, a postępowania w sprawie włamań do domków letniskowych należą jedynie do codziennej rutyny. Los Bolesty zmienia się jednak podczas czynności służbowych związanych z wypadkiem samochodowym - jedna z ofiar, Dagmara Frost, umarła na oczach prokuratora, jednak wciągu tych kilku chwil przed śmiercią zrobiła na nim niemałe wrażenie. Gdy ten próbuje poinformować o jej śmierci jej rodzinę, nie może do nikogo dotrzeć, postanawia więc, wbrew prawu i etyce zawodowej, zajrzeć do laptopa zmarłej. To, co tam znajduje, wywraca jego życie o sto osiemdziesiąt stopni…

Choć mamy tu do czynienia z debiutancką powieścią, jest ona zdecydowanie na wysokim poziomie. Autor przez lata związany był z dziennikarstwem, dzięki czemu nauczył się świetnie operować językiem i stylem. Pierwszoosobowa narracja poprowadzona jest tu dynamicznie i zgrabnie nadaje tempo akcji, dzięki czemu książka, mimo sporej objętości, przyswajana jest w zastraszająco szybkim tempie. W tekst znakomicie zostały wplecione elementy z codziennego życia głównego bohatera i jego przeszłości - ani razu nie czułem, że jakaś rzecz wciśnięta została na siłę, raczej wszystko wydawało się być potrzebne i na swoim miejscu.

Nie obyło się tu bez pewnych niedociągnięć, w większości są to jednak moje subiektywne odczucia w związku z pewnymi kwestiami. Zupełnie nie podobały mi się fragmenty, w których pewne sceny ukazane były niechronologicznie; rozumiem sens takiego zagrania, czyli budowanie u czytelnika napięcia poprzez opóźnienia pokazania istotnych scen, jednak zdarzało się, że jego efektem był pewien mętlik w głowie, a i sama lektury wymagała wówczas ode mnie dużo większej uwagi. Denerwujący był też dla mnie motyw zapowiadania przyszłych wydarzeń - przez niemal całą książkę narrator odnosi się do pewnej rzeczy, która dopiero ma się okazać istotna dla fabuły; z początku było to intrygujące, ale z każdym kolejnym tekstem na ten temat rosła we mnie frustracja. Z wad obiektywnych mogę dorzucić błędy w określaniu dat i liczeniu upływu czasu - nie są to jakieś istotne mankamenty, ale na tyle ich dużo, że zwróciły moją uwagę.

Jeśli ktoś uważa, że Polska to kiepski grunt dla thrillera politycznego, to jest w błędzie. Tomasz Lipko stworzył świetny, wielowymiarowy dreszczowiec, mocno zakorzeniony w naszych krajowych realiach, choć niepozbawiony aspektów międzynarodowych. Swojskie klimaty, choć skrajne, zdają się być do bólu rzeczywiste, a wszystkie postaci są dobrze nakreślone, wiarygodne i solidnie osadzone w fabule. Na pierwszym miejscu stoi oczywiście główny bohater - obserwujemy, jak rośnie w nim obłęd związany z Dagmarą Frost, który popycha go do coraz bardziej ryzykownych zachowań - jednak i drugoplanowe postacie są dopracowane. Jedynie postać księdza, z racji że jest dość kontrowersyjnie przedstawiona, może nie każdemu przypaść do gustu, nie można jej jednak zarzucić niekonsekwencji w postępowaniu.

Notebook określony został jako “Thriller 2.0”, coś, co ma być nowością i odświeżeniem gatunku. Poza mocnym akcentem nowoczesnych technologii w fabule faktycznie otrzymujemy tu coś innowacyjnego. Dzięki aplikacji na smartfona możemy skanować pojawiające się na kartach powieści grafiki, co skutkuje odpaleniem krótkiego filmiku. Wraz z prokuratorem Bolestą możemy oglądać pliki wideo, które odnajduje on na laptopie Dagmary. Choć i bez tego fabuła jest jak najbardziej kompletna, takie rozwiązanie stanowi nie lada gratkę. Osobiście wszystkie filmiki odpalałem, a i zdarzało się, że późniejszy rozwój fabuły skłaniał mnie do ponownego obejrzenia niektórych fragmentów. Co prawda sama zastosowana tutaj technologia wymaga jeszcze dopracowania (aplikacja miała często problem z zeskanowaniem zdjęć), ale idea naprawdę przypadła mi do gustu. Z innowacyjnych rzeczy znaleźć też można w książce liczne linki, które okazywały się być prawdziwymi odnośnikami, to rozwiązanie wypadło jednak znacznie gorzej - raz, że mocno odciągało to od lektury, a dwa, z czasem pewne rzeczy okazywały się nie działać, albo prowadzić nie do tego, co sugerowałaby treść książki.

Jak zawsze dość sceptycznie podchodziłem do książki napisanej przez znaną osobę, która dotychczas miała niewiele wspólnego z powieściopisarstwem. W wypadku Notebooka było to zupełnie niepotrzebne - Tomasz Lipko to w końcu dziennikarz z niemałym dorobkiem, a takie doświadczenie dało mu solidne podwaliny pod tworzenie własnych opowieści. Jego debiutancka powieść jest na wyjątkowo wysokim poziomie; wszystko jest tutaj dopracowane, począwszy od języka, poprzez styl, a na pomyśle i fabule kończąc. Jasne, są rzeczy, które nie do końca mi podpasowały, albo które można było zrobić lepiej, ale w ogólnym rozrachunku schodzą one na dalszy plan. Książka naprawdę okazała się warta czasu, jaki na nią poświęciłem.






Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Literackiemu.

czwartek, 9 lipca 2015

Michelle Hodkin - "Mara Dyer. Zemsta"

Jeśli śledziliście moje recenzje poprzednich tomów, wiecie na pewno, że lekturę drugiej części przygód Mary Dyer zakończyłam w stanie całkowitego emocjonalnego rozbicia. Informacja, która pojawia się w finale, zbiła mnie z nóg i rozbudziła emocje; z niecierpliwością czekałam na kolejną część, aby wszystkie wątpliwości w końcu się rozwiały. Gdy Zemsta trafiła w moje ręce, celebrowałam jej poznawanie i bardzo nie chciałam poznać zakończenia. W końcu jednak musiałam... Jakie są moje wrażenia? Zobaczcie sami.

Mara kolejny raz budzi się w szpitalu - ma przebłyski pamięci, jednak jest całkowicie ubezwłasnowolniona; w dodatku ktoś ewidentnie poddaje ją działaniom kolejnej terapii. Choć otumaniona, dziewczyna wciąż ma wolę walki; nie akceptuje tego, co jej powiedziano, tym bardziej, że w jej otoczeniu znów zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Rozpoczyna się podróż po prawdę, droga, która nie będzie usłana różami.

W ostatniej części znani nam bohaterowie są zupełnie inni - dojrzalsi, pełniejsi, bardziej świadomi siebie. To już nie jest opowieść o konfrontacji z siłami nadprzyrodzonymi i wiecznym lęku; to historia o poszukiwaniu własnej tożsamości. Postaci mierzą się z tym, kim są i zastanawiają się, czy poddać się temu, co narzucone, genetyczne czy zapisane w gwiazdach. Wyraźna jest refleksja w temacie sprawstwa - co decyduje o tym, kim się stajemy? Czy człowiek może być z natury dobry lub zły? Co daje nam kontekst społeczny lub sytuacyjny naszych decyzji? Pozornie zdefiniowane postacie zyskują tutaj nową twarz i mają szansę  inaczej poprowadzić swoją historię.

Cała ta refleksja odbywa się oczywiście w klimacie spójnym z tym, który znamy już z poprzednich tomów cyklu. Atmosfera pozostaje mroczna i gęsta, choć czasem zdarza się gwałtowny zwrot akcji, który całkowicie zmienia kierunek toku wydarzeń. Autorka dobrze buduje napięcie i choć chwilami można mieć dość pewnej powtarzalności w akcji, a momentami czuje się delikatnie rozwleczone fragmenty, to całość wypada bardzo pozytywnie. Prawie do samego końca nie wiemy, w jaki sposób poskładać losy bohaterów, a ich historia zawiera pewne luki. Nie mamy też pojęcia, jak zakończy się główny wątek (chyba że, tak jak ja, zajrzymy na koniec jeszcze przed czytaniem, wzrokiem szukając znanego imienia).

Warto wspomnieć również o wątku miłosnym, który przecież w opowieści o Marze Dyer się pojawia. W całej trylogii nie ma problemu "związkowego" trójkąta, a rozważania emocjonalne nie wysuwają się na dalszy plan. Wątek miłosny wzbogacony jest o motyw kontrastu dobra i zła i świetnie współgra z całą fabułą powieści i wykreowanym przez autorkę światem. Sceny, w których Mara i Noah są razem, wypadają naprawdę przyjemnie, a emocje bohaterów wydają się być autentyczne. Będzie to chyba jedna z moich ulubionych literackich par.

Jest kilka młodzieżówek, które polecam z czystym sumieniem; trylogia o Marze Dyer należy do tego zacnego grona. Choć pierwszy tom nie wzbudził mojego zachwytu i miałam po nim dość mieszane uczucia wątpiąc w potencjał całej historii, to drugi i trzeci po prostu wgniotły mnie w fotel. Zarówno pomysł na opowieść, jak i wykonanie, odpowiadają mi w 100% - jest mrocznie, ciężko i do samego końca nie wiadomo, o co tak naprawdę chodzi. Ze smutkiem kończę swoją przygodę z tą opowieścią i mam nadzieję, że autorka pokusi się o stworzenie kolejnej. Widać wyraźnie, że pisanie idzie jej bardzo dobrze i potrafi stworzyć coś naprawdę przemyślanego.





Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie YA!, będącemu częścią GW Foksal.
Moją recenzję tomu pierwszego znajdziecie tutaj, natomiast tomu drugiego - tutaj.

środa, 8 lipca 2015

Suki Kim - "Pozdrowienia z Korei. Uczyłam dzieci północnokoreańskich elit"

Korea Północna to niewątpliwie w chwili obecnej kraj jedyny w swoim rodzaju. Próżno szukać na świecie drugiego państwa, w którym socjalizm i machina propagandy zostały rozbudowane do tak wysokiego poziomu. Polityka skrajnego izolacjonizmu doprowadziła w dodatku do tego, że obraz życia w Korei Północnej jest mocno zniekształcony dla zewnętrznych obserwatorów; poza granice państwa wyciekają zaledwie strzępki informacji, a nieliczni obcokrajowcy wpuszczeni na terytorium KRLD widzą tylko to, co pokaże im władza, a co z reguły jest misternie przygotowanym “teatrzykiem”. Czasem jednak udaje się zdobyć nieco prawdziwszy obraz życia w kraju Kim Dzong Una…

Suki Kim to amerykanka koreańskiego pochodzenia. Choć urodziła się w Seulu, w wieku trzynastu lat przeprowadziła się z rodziną do Stanów Zjednoczonych. To tam spędziła większość życia i to właśnie taki życiorys dał jej możliwość trafienia do Pjongjangu jako wykładowca angielskiego; gdyby całe życie spędziła w Korei Południowej, prawdopodobnie granica północnego sąsiada była by dla niej nie do przekroczenia. Została nauczycielem języka dla młodzieńców wywodzących się w większości z nielicznych elit, rodzin będących blisko Najwyższego Przywódcy, w rzeczywistości jednak, jako pisarka i dziennikarka, chciała zobrazować mieszkańców KRLD widzianych z bliskiej perspektywy.

Z opowieści, jaką spisała, wyłania się przerażający obraz. Wydawałoby się, że studenci pochodzący z elit kraju będą mieli większą świadomość na temat tego, jak naprawdę wygląda Korea na tle reszty świata, jak i nie będzie im brakować podstawowych towarów. Nic bardziej mylnego. Uczniowie Suki Kim wyraźnie odczuwali niedobory panujące w kraju, choć przed swoją nauczycielką udawali, że ich życie jest cudowne. W czytelnika uderza ten dysonans: z jednej strony Koreańczykom na północy jest źle, z drugiej zaś - gotowi są kłamać w żywe oczy, byleby osoba z zachodu myślała, że KRLD to istny raj. Mogłoby się wydawać, że to strach przed represjami zmusza ich do takiego postępowania, ale to nie tylko to; propaganda jest tu tak silna, że ludzie zdają się naprawdę wierzyć w to, co mówią.

Nie ma co się oszukiwać - ukazana przez Suki Kim rzeczywistość w Korei Północnej to jedynie wierzchołek góry lodowej, wyjątkowo wystający ponad poziom morza kilka metrów wyżej niż normalnie. KRLD wciąż robi wszystko, by w oczach zachodu, ale też i swoich obywateli, uchodzić za najlepsze państwo na świecie, ale, choć tajemnicą poliszynela jest rzeczywisty stan tego kraju, wciąż wiele rzeczy jest skrywanych przed ludźmi z zewnątrz. Pozdrowienia z Korei uchylają nieco rąbka tej tajemnicy i pozwalają spojrzeć na ten kraj z innej perspektywy. Z pewnością warto sięgnąć po tę książkę, bo nawet wizyta w Korei Północnej nie dostarczy nam tylu informacji, co opowieść Suki Kim.





Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Znak.

wtorek, 7 lipca 2015

Stephanie Clement - "Medytacja"

Ciągłe zabieganie, milion spraw na głowie, zadania, które przerastają. Wielu z nas po prostu wpada w wir wydarzeń i przejmuje zawrotne tempo, jakie narzuca nam świat. Czujemy się zmęczeni, wyprani, brak nam czasu dla siebie. Mamy coraz mniejszy wgląd w nasze emocje, nie rozumiemy własnych odczuć. Żyjemy ze zszarganymi nerwami. Ten krajobraz jest najpewniej apokaliptyczny i przejaskrawiony, jednak staje się udziałem wielu z nas, także mnie. W ostatnim czasie wokół mnie dokonało się tyle zmian, a na głowę spadło mi tak wiele nowych przeżyć, że w końcu poczułam się wykończona; prezentowana książka pomogła mi coś z tym zrobić.

Nigdy nie medytowałam i choć intuicyjnie czułam, że to stan raczej naturalny i prosty do osiągnięcia, bałam się początków. Nie wiedziałam, jak zacząć i co mogę w ten sposób osiągnąć. Na szczęście kontakt z tekstem Stephanie Clement jest jak dobra konsultacja u specjalisty połączona z praktycznym kursem - na początku otrzymujemy porządne wprowadzenie teoretyczne pozwalające nie tylko zrozumieć ideę samej medytacji, ale też skłania do refleksji, dlaczego w ogóle to robimy. Dalej, idąc tropem odkrytej właśnie motywacji, mamy okazję dobrać dla siebie jak najlepsze metody. Gdy mamy za sobą ten etap, możemy przejść do działania. Autorka prowadzi nas przez różne techniki pokazując ich zalety, dzięki czemu możemy wybrać najodpowiedniejszą dla nas.

Podoba mi się podejście autorki, która nie oszukuje czytelnika i nie próbuje wmówić mu niemożliwego - niejednokrotnie zostajemy ostrzeżeni, że podejmowane aktywności mogą sprawić nam trudność, wymagają skupienia i samozaparcia, mogą też nie dać natychmiastowych efektów. Wszelkie metody są jednak opisane na tyle dokładnie i szczegółowo, że ich wykonanie nie stanowi większych problemów.

Jeśli mieliście już styczność z medytacją, niech nie zrazi Was dopisek "dla początkujących" znajdujący się na okładce - tak naprawdę osoby na różnym poziomie zaawansowania znajdą w tej książce coś dla siebie. Stephanie Clement jest przede wszystkim praktykiem i ów drobny szczegół jest w jej książce bardzo wyraźnie widoczny. Oprócz schematycznych wskazówek znajdziemy tu wiele typowo poradnikowych przykładów z życia, dzięki którym książkę czyta się naprawdę lekko i z wielką przyjemnością. Poza tym poziom przekazywanej przez nią wiedzy jest naprawdę zróżnicowany, a postępowanie według wskazówek może doprowadzić czytelnika do rozwoju, nawet jeśli już coś wie.

Jak wspomniałam, spodziewałam się, że rozpoczęcie tej przygody będzie dużo trudniejsze. Fakt, póki co nie mogę się wypowiedzieć co do dokładnych skutków długotrwałej medytacji, jednak już te kilka podjętych prób pozwoliło mi poczuć się lepiej. Znalazłam czas dla siebie, wyciszyłam się i udało mi się na kilka chwil oczyścić umysł. W połączeniu z jogą medytacja wspaniale oddziałuje na moje zmysły i z pewnością będę jeszcze wiele razy korzystała z jej dobroczynnego działania.





Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie wydawnictwu Illuminatio.

poniedziałek, 6 lipca 2015

Granie w parze #2 - Hanafuda

Dawno, dawno temu przyszedł nam do głowy pomysł na cykl, w którym będziemy opowiadali o grach dla dwóch osób. Było to w zamierzchłych czasach, a jakieś pół roku temu pojawił się nawet jeden odcinek. Później wszystko jakoś ucichło, nikt nie wie dlaczego, bo grać nie przestaliśmy ani na chwilę... Potrzebujemy rygoru. Powtarzalności. Przymusu. Tak zrodził się plan, by na Granie w parze przeznaczyć każdy pierwszy poniedziałek miesiąca. Zaczynamy od dziś, a na początek (drugi początek) opowiemy Wam o niepozornym dziele, które podbiło nasze serca.


Hanafuda to tradycyjna japońska talia, za pomocą której rozegrać można wiele różnych gier. 48 kart podzielonych jest na 12 zestawów odpowiadających kolejnym miesiącom - każdy z nich zdobiony jest grafikami związanymi z klasycznymi motywami zwierząt i roślin w kulturze Kraju Kwitnącej Wiśni.


Zawartość pudełka:
48 kart do gry
6 kart pomocy (po 3 w dwóch rodzajach)
instrukcja w dwóch językach (polski i angielski)


Do gry przyda się także długopis oraz kartka bądź notesik - podczas rozgrywki będziemy często notować zdobyte punkty.

Jak wspomnieliśmy na początku, Hanafuda jest talią kart, której użyć można do rozegrania wielu gier. My stosujemy ją do dwóch wariantów: gry podstawowej oraz koi-koi.


Początkowy układ gry w obu wariantach.

Podstawowa gra

To najprostszy wariant rozgrywki. W podstawowym rozkładzie każdy z graczy otrzymuje po 8 kart i tyle samo odkrytych ląduje na środek stołu. Tura gracza wygląda następująco: wybiera on jedną z kart z ręki i jeżeli na środku stołu znajduje się karta należąca do tego samego zestawu (miesiąca), bierze on obie i kładzie przed sobą. Gdy są dwie pasujące karty, gracz musi wybrać jedną z nich, natomiast gdy na stole są trzy karty z jednego miesiąca, dopasowanie czwartej pozwala zdobyć je wszystkie. Jeśli natomiast karta należy do zestawu, którego nie ma na stole, jest ona dokładana do odkrytej puli. Następnie gracz odsłania wierzchnią kartę z talii i postępuje z nią tak samo, jak z tą, którą zagrał z ręki.

Runda kończy się, gdy każdy zagra ostatnią ze swoich kart - wówczas gracz podliczają punkty. Każda karta ma przypisaną wartość: te, które przedstawiają motywy zwierzęce lub symboliczne dają 10 czy nawet 20 punktów. Karty ze zwojami warte są 5 punktów, natomiast wszystkie pozostałe to blotki, warte jedynie 1 punkt. Gracz, który zdobędzie więcej punktów rozpoczyna kolejną turę.

Tradycyjnie rozgrywa się 12 rund. Po zakończeniu ostatniej podlicza się punkty zdobyte przez graczy - zwycięża ten, który osiągnął lepszy wynik.


Karty zdobyte przez gracza w wariancie koi-koi.

Koi-koi

Koi-koi to gra, którą w jednym aspekcie przyrównać można do popularnego w Polsce makao - mnogość wersji zasad, zarówno głównych, jak i opcjonalnych, jest naprawdę spora. Warto więc przed rozgrywką ustalić z których z nich chcemy skorzystać.’

Sama rozgrywka jest podobna do podstawowego wariantu: gracze ponownie będą zagrywać karty z ręki a następnie odkrywać kolejną z wierzchu talii. Tym razem jednak celem graczy będzie zbieranie określonych układów kart. Przykładowo może to być zestaw trzech niebieskich wstążek, układ dzik-jeleń-motyle czy 10 blotek.

Gracz, który podczas swojej rundy utworzył (lub wzbogacił) któryś z punktowanych układów, może zdecydować się zakończyć rundę i tym samym zainkasować punkty za posiadane układy, bądź też zdecydować się na kontynuowanie gry - daje to szansę na zdobycie większej ilości punktów, istnieje jednak ryzyko, że drugi gracz zdąży sam stworzyć jakiś układ. 

Zdobyte karty są jawne, a i samemu warto wiedzieć co się ma i do jakich układów można jeszcze dążyć - dlatego my zawsze segregujemy zdobyte karty według wartości punktowej i rozkładamy w ten sposób, by wszystkie były widoczne. Po 12 rundach podliczamy punkty - zwycięża ta osoba, która zdobyła ich więcej.


Przykładowa tabela wyników dla obu wariantów.
~*~

Co sądzicie o tej orientalnej grze karcianej? Musimy Wam się przyznać, że jesteśmy jej maniakami - liczba partii rozegranych przez ostatnie 3 lata spokojnie idzie już w setki, a gra wciąż trafia na stół (lub koc/łóżko/podłogę - gramy w nią absolutnie wszędzie). Rozgrywka jest w dużym stopniu losowa - wszak na każdą pełną kolejkę dwie zagrane karty są po prostu dociągane z talii - jednak w żadnym stopniu to nie przeszkadza. Dynamiczne tempo rozgrywki połączone z dużą ilością rund (zawsze rozgrywamy ich 12 w każdym wariancie) powodują, że każdy z graczy ma wiele razy szansę mieć zarówno korzystne karty, jak i po prostu słabe. Dzięki temu nie raz ostateczne wyniki okazywały się być zbliżone do siebie.

O ile podstawowy wariant gry opiera się na “tu i teraz” - gracze po prostu skupiają się na tym, co najbardziej opłaca się im w danym momencie - o tyle podczas partii w koi-koi wyraźnie widać strategiczny aspekt gry. Dużo tutaj kombinowania, planowania przyszłych rund, przewidywania posunięć drugiego gracza. W obu wariantach widać też pewne korzystanie z rachunku prawdopodobieństwa - niemalże cały czas pilnujemy jakie karty już spadły, co mamy na ręce i biorąc to pod uwagę staramy się zagrywać karty mające największą szansę na przyniesienie nam korzyści, albo też takie, które raczej nie podpasują przeciwnikowi.

Choć cała gra to zaledwie 48 kart, rozgrywka potrafi zająć niemało czasu.. Pełna partia (12 rund) w grę podstawową to z reguły około pół godziny. Koi-koi, jako że jest wyraźnie bardziej strategiczny, zajmuje nam do 60 minut. Rozłożenie kart wymaga troszkę miejsca, nie ma jednak tragedii - w podstawowy wariant zdarzyło nam się grać nawet w pociągu. Kolejna zaleta Hanafudy to jej prostota - zasady są naprawdę proste, a wartości i powiązania kart zapadają w pamięć już po kilku partiach. Sama gra jest też stosunkowo nieabsorbująca, można więc przy niej porozmawiać czy puścić w tle niewymagający film.

Z grą związany jest jeden szkopuł - jej dostępność. Talia Hanafudy jest w chwili obecnej całkowicie niedostępna w Polsce, nie ma jej w żadnym sklepie czy na portalach aukcyjnych. Jedyna opcja to zagraniczne portale, ale trzeba się wówczas liczyć z pewnym wydatkiem. Jeśli jednak kiedyś będziecie mieli okazję zagrać w Hanafudę - koniecznie z niej skorzystajcie!


Edit: Wiadomość z ostatniej chwili - niebawem dostępność Hanafudy znacząco wzrośnie! W sierpniu nakładem Wydawnictwa Trefl w sprzedaży pojawi się talia do tej wspaniałej gry! :) 

środa, 1 lipca 2015

Hagar Yanai - "Lewiatan z Babilonu"

Poza dziełami rodzimych twórców polski rynek książki pełen jest dzieł Brytyjczyków, Amerykanów czy popularnych ostatnimi czasy Skandynawów. Pośród wszystkich tłumaczeń zagranicznych książek próżno jednak szukać powieści pochodzących z Bliskiego Wschodu - dlatego gdy tylko usłyszałem o Lewiatanie z Babilonu, fantastyce prosto z Izraela, wiedziałem, że sięgnę po ten tytuł.

Gdy Tami Margolis zapadła na dziwną chorobę psychiczną, która uniemożliwiła jej normalne funkcjonowanie, jej mąż, Emanuel, znakomity lekarz i psychofarmakolog, całkowicie poświęcił się badaniom nad lekiem, który mógłby ją uzdrowić. Gdy prace nad medykamentem były już na ukończeniu, ktoś włamał się do domu Margolisów i ukradł specyfik, przy okazji ciężko raniąc Emanuela. Jonatan i Ela, dzieci lekarza, wyruszają w pościg za złodziejem, pragnąc odzyskać jedyną rzecz, która może pomóc ich mamie. Tropiąc rabusia rodzeństwo trafia do Babilonu - świata, który diametralnie różni się od tego, który znają…

Hagar Yanai oparła swoją książkę o liczne mitologie, które w starożytności rozkwitały na terenach dzisiejszego Bliskiego Wschodu. W powieści widać inspiracje pochodzące z wierzeń żydowskich, sumeryjskich czy też babilońskich - cóż, tak przy najmniej jest w teorii. W praktyce kosmologiczna otoczka świata wykreowanego przez autorkę tylko w niewielkim stopniu korzysta ze starożytnych mitów - odniosłem wręcz wrażenie, że z poszczególnych religii zostały wzięte dwa, trzy elementy, reszta zaś stanowi wymysł autorki. Nie mówię, że to źle, można się jednak nieźle zdziwić, gdy chwyta się po książkę właśnie przez wzgląd na te religijne nawiązania, a tymczasem otrzymuje się coś zupełnie innego - dość powiedzieć, że Babilonia posiada napędzane anielską elektrycznością tramwaje, w bitwach stosuje się pistolety, a krav maga jest sztuką walki, w której szkolą się wojownicy.

Gdy sięgałem po tę książkę, sądziłem, że będzie to po prostu zwykła powieść fantasy. Po przeczytaniu kilku pierwszych akapitów zmieniłem zdanie - miałem do czynienia z młodzieżówką. Jeszcze kawałek dalej ponownie musiałem zrewidować swój pogląd, bowiem styl opowieści zaczął wskazywać na książkę dla dzieci. Ostatecznie okazało się, że Lewiatan z Babilonu zdaje się próbować trafić do każdego odbiorcy niezależnie od wieku, co zaowocowało dość specyficznym efektem. Mieszanka naprawdę skrajnych formuł zamiast zadowolić wszystkich, wywołuje raczej wręcz przeciwny skutek. Nastoletni bohaterowie i momentami schematyczny, charakterystyczny dla młodzieżówek wątek miłosny raczej zirytują dojrzałego odbiorcę. Sceny rodem z bajek dla dzieci, przerysowane i na swój sposób humorystyczne, a także pełne wyjątkowo szczęśliwych trafów i zrządzeń losu w większości przypadków wywołają u starszych zażenowanie. Z kolei dość rozbudowana, wielowymiarowa oś fabularna zdecydowanie wykracza poza dziecięce zrozumienie, zaś humor w postaci absurdów sytuacyjnych (w tym scena, która zdaje się nawiązywać do 12 prac Asterixa) może być niezrozumiały nawet dla nastoletnich czytelników. Pojawiło się też parę dziur logicznych, których nie zauważą tylko dzieci.

Niemało problemów podczas lektury sprawił mi styl prowadzenia powieści. Trzecioosobowy narrator należy do tych wszechwiedzących, kłopot jednak w tym, że wiedzą tą chwali się zdecydowanie zbyt często. Wiele fragmentów książki zawiera opisy historii świata czy zasad, którymi się on rządzi, w większości są to jednak rzeczy tylko minimalnie odnoszące się do fabuły. Natomiast sporo innych kawałków opisuje przygody bohaterów w sposób skrótowy, jedynie nakreślając część wydarzeń. W sytuacji, gdy niektóre przeskoki czasowe oznaczają upływ kilku miesięcy, to naprawdę wpływa na odbiór całości. Dodatkowo niemały mętlik w mojej głowie wywołał fakt, że często pewne rzeczy przedstawiane są niechronologicznie. Przykładowa sytuacja: śledzimy losy jednego z bohaterów, następnie w ramach wspólnej sceny przechodzimy do innej postaci, obserwujemy fragment jej losów, a dopiero następnie dowiadujemy się (nierzadko w wielkim skrócie), co działo się w jej życiu przez długie tygodnie poprzedzające obecne wydarzenia. Wiem, brzmi zagmatwanie, ale takie właśnie jest.

Na koniec jednak najlepsze: Lewiatan z Babilonu mi się podobał. Tak, kłóci się to z wszystkim tym, co napisałem powyżej. Muszę jednak przyznać, że im bardziej zagłębiałem się w lekturę, tym trudniej było mi się od niej oderwać. Z coraz większą prędkością mknąłem przez kolejne strony, zaś wszystkie mankamenty schodziły na dalszy plan. Ta książka potrafi wciągnąć, i nawet to, że do samego końca pewne rzeczy i rozwiązania dalekie są od idealnych, nie zniechęciło mnie do dokończenia lektury. Zacząłem doceniać naprawdę dobry pomysł na fabułę (choć wciąż pewne rzeczy były w niej absurdalnie bezsensowne), a intryga stojąca za całą historią okazała się o wiele bardziej skomplikowana i dopracowana, niż się tego spodziewałem. Po moich początkowych odczuciach było to spore pozytywne zaskoczenie.

Książce Hagar Yanai daleko do ideału, nie ma co do tego wątpliwości. Liczne mniejsze lub większe mankamenty przewijają się przez cały tekst, a próba zrobienia z powieści utworu w pewnym sensie uniwersalnego spowodowała, że zamiast zyskać stracił on na wartości. Mimo to są w Lewiatanie z Babilonu rzeczy, które mogą się podobać, bo są przemyślane i dopracowane. To zdecydowanie książka, co do której każdy sam musi określić, czy jest to lektura dla niego.






Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Uroboros, będącemu częścią GW Foksal.