piątek, 29 listopada 2013

Marie Lu - "Legenda. Rebeliant"

Ostatnimi czasy wpadam w dziwne nawyki czytelnicze. Nigdy nie zdarzało mi się pozostawiać niedokończonych książek, a w tym miesiącu jest to sytuacja nagminna. Może to z powodu choroby, a może innych czynników, długo nie mogłam zdecydować się, która historia powinna zaprzątnąć mój umysł na dłużej. Wybrałam książkę Marie Lu, bo z jednej strony wydawała mi się łatwą do przeczytania, a z drugiej kusiła tematyką młodzieżowej dystopii.

Nie powiem, żebym się zawiodła, choć przyznaję, że książka nie jest tak porywająca, jak klasyki tego gatunku – „Igrzyska Śmierci” czy „Nowa Ziemia”. Czytając, miałam wrażenie, że ciągle czegoś mi brakuje. Prezentowana historia nie jest zbyt skomplikowana i sprowadza się do świata propagandy państwa totalitarnego, które pod przykrywką dobrobytu prowadzi swoje brudne procedery, o których przeciętni obywatele nie mają zielonego pojęcia. Elity z resztą też, chyba że mowa o osobach najbardziej wtajemniczonych i godnych zaufania Wielkiego Elektora. W takim właśnie świecie wychowuje się dwoje piętnastoletnich geniuszy, których losy, choć powinny toczyć się podobnie, są całkowicie różne z racji miejsca, w którym przyszli na świat. June jest „cudownym dzieckiem Republiki”, żyje w dostatku i spokoju. Day natomiast, choć w niczym jej nie ustępuje, a jego sława sięga chyba nawet dalej, pozostaje ulicznym przestępcą, w spektakularny sposób utrudniającym życie władzom. Jak nietrudno się domyślić, losy owej dwójki krzyżują się w niezbyt przyjemnych okolicznościach, a emocje między nimi zmieniają się jak w kalejdoskopie, przechodząc od wrogości do zakochania. Zdarzenia w książce toczą się raczej klasycznie i kończą się wpadnięciem June w wielkie kłopoty (w przypadku Daya trudno mówić o tarapatach większych niż te z początku historii).

Muszę przyznać, że tym, co mnie zaintrygowało, jest pomysł Marie Lu na wydarzenia przed powstaniem Republiki. Sytuacja jest opisana dość mgliście i, choć pewne informacje rysują się bardziej konkretnie (np. propaganda dotycząca odwiecznego konfliktu Republiki z Koloniami, przemilczająca sprawę istnienia Stanów Zjednoczonych), całość pozostaje niewytłumaczona. Mam wrażenie (choć może powinnam nazwać je „nadzieją”?), że autorka ma na to jakiś pomysł, związany z konkretnymi wydarzeniami i przemyślaną ideologią. Brak mi tu trochę tego, co w innych dystopiach otrzymujemy od razu – jasno skonstruowanego świata. Wierzę jednak, że jest to zagadka, którą będziemy odkrywać w kolejnych tomach trylogii.


~*~

Czekam już na Święta, kiedy wszystkie prace na studia będę miała oddane, wszystkie sprawy pozamykane, wrócę do domu i na trzy tygodnie zanurzę się pod kocem ze stertą książek do przeczytania.

poniedziałek, 4 listopada 2013

Andrzej Sapkowski - "Sezon Burz"

„Wiedźmina” czytałam dość dawno i, muszę przyznać, zakończyłam raczej przepełniona irytacją niż zachwytem. O ile losy samego Geralta wciągnęły mnie niesamowicie, o tyle skupiająca wokół siebie końcową fabułę Ciri nie wzbudziła już u mnie tak dużej sympatii. Zapewne gdyby „Sezon burz” zapowiedziany był jako kontynuacja, nie sięgnęłabym po niego tak chętnie. Szczęśliwie przed złożeniem zamówienia nie sięgnęłam również do pierwszego, udostępnionego w Internecie rozdziału – muszę przyznać, że napędził mi on sporo strachu. Język, bliższy panu Forysiowi niż Sapkowskiemu, miał chyba na celu zniechęcenie potencjalnych czytelników. Na szczęście w reszcie książki wszystko wraca do wiedźmińskiej normy, momentami mam nawet wrażenie, że słowa są bardziej barwne i historyczne niż dotychczas.

Jak nietrudno się domyślić dzięki okładkowemu opisowi, cała zabawa kręci się wokół zaginionych wiedźmińskich mieczy. To ona trzymają Geralta w miejscu, gdzie co i rusz wpada w nowe kłopoty, oraz zmuszają do wykonywania zadań, których normalnie by się nie podjął. Mało w tej książce zabijania potworów, więcej intryg i sporów międzyludzkich. Po raz kolejny na jaw wychodzi paskudna natura czarodziejów, których brudne sprawki w połączeniu z dewizą „cel uświęca środki” są przyczynkiem do śmierci ludzi. Znów dowiadujemy się, że tak naprawdę nie wolno ufać nikomu. I, jak to w zwykłym świecie, drobne sprawiedliwe gesty przeplatają się z globalną niesprawiedliwością. Trafiamy na dwór królewski, do domu czarodziejki i wielkiego, magicznego laboratorium, odwiedzamy także wielu zwykłych, prostych ludzi i mieszańców. A wszystkie te wydarzenia, osadzone według głównego trzonu czasoprzestrzennego, wspaniale się przeplatają i uzupełniają.

Prawdę mówiąc jedyną kwestią, która nie pasuje i którą tak naprawdę nie do końca rozumiem, są dwie wstawki z przyszłości, usytuowane 150 lat po opisywanych w książce wydarzeniach. Nie jest to raczej nowy wątek, który kiedyś się rozwinie, bardziej wskazanie na nieśmiertelność legendy o Białym Wilku. Wprowadza lekki zamęt i pytanie – co stało się dalej? Gdzie kończą się losy słynnego wiedźmina?

Wciąż zastanawiam się, czy pan Sapkowski uraczy nas jeszcze krztyną losów Geralta z Rivii. Obecne przedsięwzięcie pokazało, że zarobić się na tym da (w przedsprzedaży poszło więcej egzemplarzy, niż niejedna książka ma nakładu całkowitego…), a i czytelnicy będą zapewne w większości zadowoleni z tego, co otrzymali. Dla mnie losy Białego Wilka są tak niewyczerpane, że mogłabym bez końca czytać o krótkich epizodach z jego życia, takich jak ten opisany w „Sezonie Burz”.  Czekam zatem na więcej i jestem przekonana, że czekać warto.