środa, 30 września 2015

Aneta Jadowska – "Ropuszki"

Kto śledzi naszego bloga, ten wie, że heksalogię o Wiedźmie skończyłam stosunkowo niedawno i byłam nią (mówiąc krótko) zachwycona. Świadoma, że nie było to moje ostatnie spotkanie z wykreowanym przez Anetę Jadowską światem, czekałam z niecierpliwością na dwa nowe projekty, które w niedługim czasie miały wyjść spod pióra autorki. Dziś nadchodzi ta wspaniała chwila, kiedy mogę opowiedzieć Wam o pierwszym z nich, a mianowicie Ropuszkach. Jest to zbiór 14 opowiadań osadzonych w świecie Thornu i stanowiących uzupełnienie dla cyklu o Dorze Wilk.

Jeśli chodzi o tematykę tekstów, najlepiej o tym aspekcie opowiada sama autorka we wstępie do zbioru; ja mogę wspomnieć jedynie, że naprawdę wielu bohaterów doczekało się tu swoich pięciu minut. Nie zawsze narratorką jest Dora – czytelnik ma szansę zetknąć się z perspektywą chociażby Witkaca czy Mirona – i nie zawsze wydarzenia dotyczą jej w takim stopniu, jak te opowiadane w heksalogii. Jest to nowa sytuacja zarówno dla nas, jak i dla samej autorki, a efekt tego projektu jest naprawdę pozytywny. Cieszę się niesamowicie, że Aneta Jadowska zdecydowała się na tak duże zróżnicowanie wśród bohaterów antologii – ich spektrum zdecydowanie się poszerzyło, gdy do głosu doszły chociażby Katia czy doktor Alina, postaci dotąd drugo- czy wręcz trzecioplanowe, a, jak się okazuje, o niesamowicie interesujących losach. Owszem, czasem prezentowane sceny nie wpływają na nasz obraz bohatera absolutnie w żaden sposób (jak w przypadku Leona), są jednak i takie, które zmieniają nasze spojrzenie o 180 stopni (jak historia Bogny).

Fabularnie cała książka utrzymuje dość wysoki poziom. Opowiadania mają różną długość, od kilkunastu do niemal stu stron, a co za tym idzie także zróżnicowaną dynamikę. Nie zdarzyło się jednak, abym miała poczucie znużenia, wręcz przeciwnie – ilość stron jest idealnie dopasowana do tekstu, a autorka nie przeciąga go tam, gdzie nie trzeba. Swoje dokłada także humor, jakim posługuje się Jadowska; dla mnie po prostu idealny.

Nie można również nie wspomnieć o wielkiej zalecie Ropuszek, jaką są... ilustracje! Nareszcie, po wydaniu całej heksalogii, doczekaliśmy się realizacji standardowego planu Fabryki Słów przewidującego obecność w książkach kilku świetnych grafik obrazujących poszczególne sytuacje. Rysunki do antologii stworzyła Magdalena Babińska i moim zdaniem wykonała kawał dobrej roboty – może nie za każdym razem jej wizja postaci zgadza się z tą, która pojawiła się w moim umyśle, ale wszystkie grafiki mają w sobie coś, co całkowicie do mnie przemawia. Zdecydowanie jest to element, którego brakło mi w heksalogii.

Cały zbiór ma tak naprawdę tylko jedną poważną wadę – zdecydowanie zbyt szybko się kończy. Na zakończenie chciałabym wyrazić nadzieję, że projekt antologii opowiadań uzupełniających będzie przez Anetę Jadowską kontynuowany – tak jak wciąż mam wątpliwości co do powstającej serii o Witkacu, tak w Ropuszkach zatraciłam się zupełnie. Podczas lektury otrzymałam dokładnie to, czego chciałam i czego się spodziewałam; poczułam się zupełnie jak na spotkaniu z dawno nie widzianymi przyjaciółmi, w dodatku w świetnej atmosferze. Podobne ciekawostki, smaczki, opowiastki i historyjki mogłabym czytać bez końca, a jestem pewna, że sporo zostało jeszcze do opowiedzenia. Choć nie ukrywam, że z największym entuzjazmem przyjęłabym opowieść poświęconą wyłącznie Romanowi lub Baalowi, tak naprawdę jestem głodna wszystkiego, co związane ze światem Thornu.

Ach, jeszcze ważna sprawa dla tych osób, które póki co po heksalogię nie sięgnęły – osobiście nie polecam zaczynania swojej przygody z cyklem akurat od Ropuszek. Autorka co prawda stosuje wprowadzenia dla postaci, jednym lub dwoma zdaniami wyjaśnia, kto jest kim, jednak osobie nie obeznanej z serią może być ciężko się w tym połapać, no i zwyczajnie narobi sobie spoilerów. Niezłym pomysłem może być podczytywanie opowiadań z Ropuszek w tych momentach heksalogii, gdzie są one umiejscowione (Aneta Jadowska dokładnie opisuje oś czasu we wstępie do zbioru), jednak wymaga to sporo zachodu. Osobiście najbardziej polecałabym jednak czytanie wraz z kolejnością wydania, czyli rozpoczęcie od Złodzieja dusz (moją recenzję znajdziecie tutaj).

poniedziałek, 28 września 2015

Stephen King – "Dziewczyna, która kochała Toma Gordona"

Rozwód rodziców zawsze jest trudnym wydarzeniem dla dzieci, niezależnie od wieku. Dziewięcioletnia Trisha stara się znosić go w ciszy – zawsze wycofana, dwa kroki za wirem rzeczywistych wydarzeń. Gdy podczas jednej z wycieczek jej matka i brat toczą kolejną spektakularną awanturę, dziewczynka nie jest w stanie zwrócić na siebie ich uwagi; postanawia na chwilę odłączyć się od rodziny za potrzebą, oczywiście z zamiarem szybkiego powrotu na wyznaczony szlak. Niestety, nie bierze pod uwagę, jak zdradliwe potrafią być niemal bezkresne lasy stanu Maine – znalezienie drogi powrotnej będzie trudniejsze, niż zakładała.

Książka jest zapisem kilkudniowej dziecięcej tułaczki, podczas której rozgrywają się kolejne małe tragedie. Dziewczynka przeżywa skrajny głód, wycieńczenie, paniczny lęk, musi też konfrontować się nie tylko z nowym środowiskiem, ale i niecodziennymi sytuacjami. Jej jedynym łącznikiem ze światem jest przenośne radio, dzięki któremu słucha transmisji meczów baseballowych. Czytelnik staje się obserwatorem narastającego szaleństwa bohaterki, w umyśle której fikcja coraz silniej miesza się z rzeczywistością.

Już na początku muszę zaznaczyć jedno – naprawdę lubię Kinga w wydaniu obyczajowo-psychologicznym; kto mnie zna, ten wie, że wczesne powieści Mistrza uważam za najlepsze i to w nich najchętniej się zaczytuję. Tym razem jednak opowiadana historia najzwyczajniej w świecie do mnie nie trafiła. Ciągle miałam poczucie niedosytu, emocje, które odczuwałam, były zupełnie inne niż chciałam, a brak dojmującej nudy przypisuję jedynie naprawdę sporej czcionce i niewielkiej objętości samego tekstu, bo fabuła naprawdę nie należy do pasjonujących. Praktycznie cały czas obserwujemy poszczególne kroki Trishy w jej podróży, a warstwa psychologiczna jest zbyt powierzchowna, by mogła na dobre zaciekawić czytelnika. Konwencją drogi powieść nieco (ale naprawdę tylko nieco) przypomina Wielki Marsz, nie jest jednak nawet w połowie tak głęboka i treściwa.

Kolejnym aspektem, który wywołuje we mnie mieszane uczucia, jest konstrukcja głównej bohaterki. Na dzieciach znam się dość słabo i naprawdę ciężko jest mi ocenić, co może i potrafi przeciętna dziewięciolatka, ale mogę powiedzieć o swoich odczuciach – przez całą lekturę, ilekroć przyglądałam się zachowaniu Trishy, towarzyszyło mi przekonanie o wielkiej nieautentyczności. Racjonowanie sobie żywności, przenoszenie głazów aby przejść przez strumień, dorosłe i racjonalne myślenie, bardzo rzadkie chwile utraty panowania nad emocjami... Wszystko to daje obraz daleki od mojego wyobrażenia dziecięcych zachowań. Z drugiej strony jednak ów dysonans z czasem bladł – paradoksalnie im dalej posuwała się akcja, tym bardziej autentycznie wyglądała sytuacja. Narastający obłęd dziewczynki i stopniowa dominacja instynktowych odruchów nad racjonalizmem wypadły pozytywnie – im mniej było w Trishy myślącego człowieka, tym prawdziwiej malował się jej obraz.

Dziewczyna... z pewnością nie spodoba się każdemu. Ci, którzy szukają pełnokrwistego horroru, mogą sobie odpuścić już na starcie, bo nie o grozę w tej książce chodzi. King kolejny raz postanowił zabawić się ludzką psychiką budując obraz wielkiej i wyczerpującej tragedii, jednak moim zdaniem podszedł do sprawy jakoś bez przekonania. Opowieść o Trishy z pewnością nie porywa, ma wiele braków i mogłaby zostać pogłębiona, jest w niej jednak pewna niepokojąca płaszczyzna. Autor znów operuje lękami popularnymi i uniwersalnymi, a w narastającym obłędzie dziecka odnaleźć można pewien pierwiastek każdego z nas. Niestety, zbyt mały, by w umyśle zasiać ziarnko niepokoju; lektury nie zakończyłam z żadnym dyskomfortem psychicznym, czego szczerze i mocno żałuję.

niedziela, 27 września 2015

Maurice Druon – "Królowie przeklęci"

Zawsze byłam zwolenniczką tezy, że historia ludzkości dostarcza nam opowieści co najmniej równie ciekawych jak te, które serwują nam pisarze na podstawie swojej własnej wyobraźni. Na bazie autentycznych wydarzeń z powodzeniem można zbudować niejedno opowiadanie, powieść, a nawet – jak udowadnia Maurice Druon – epicką sagę, która zajmie czytelników na długie godziny. Bardzo chciałam sprawdzić, czy i mnie przypadną do gustu osławieni Królowie przeklęci, a dziś możecie obserwować skutki mojego spotkania z pierwszą częścią cyklu.

W skład najnowszego wydania wchodzą trzy powieści: Król z żelaza, Zamordowana królowa i Trucizna królewska. Fabuła rozpoczyna się w roku 1314 wraz z rozpoczęciem panowania Filipa IV Pięknego i trwa przez kolejne lata, ukazując kulisy walki o władzę – nie tylko we Francji, ale i w całej XIV-wiecznej Europie. Nie brak tu zarówno rozgrywanej na wysokich szczeblach polityki, jak i wielkich namiętności i społecznych niepokojów; słowem – wszystko, czym żył ówczesny świat, znajduje swoje odzwierciedlenie na kartach tej powieści. Akcja jest wartka, dynamiczna i zajmująca, a tematyka pozwala czytelnikowi na całkowite zaangażowanie.

Muszę przyznać, że moje odczucia co do tej powieści są dość mieszane. Z jednej strony widać wyraźnie, że jest to książka stworzona z wielkim zaangażowaniem, z drugiej jednak – jej czytanie wcale nie przyszło mi łatwo. Autor włożył bardzo dużo pracy zarówno w analizę źródeł, jak i dostosowanie historii do potrzeb czytelnika – trzeba Druonowi oddać, że ma naprawdę wielki dar i wrażliwość pozwalającą w odpowiedni sposób przerobić opowieść, aby stała się atrakcyjna. Jedne wątki są uwypuklone, inne ukryte; w jednej chwili rządzi romans, w innej aspekty społeczne, wreszcie zaś wojna i intrygi czysto polityczne. To niesamowita wartość tekstu, która sprawia, że ma on szansę trafić do wielu osób i sporej rzeszy naprawdę się spodobać.

Duże pochwały należą się autorowi także za stosunek do opowiadanej historii i prezentowanych bohaterów. Całość fabuły ujęta jest naprawdę szeroko i nawet jeśli wziąć pod uwagę, że sporo jest w tym wszystkim fikcji i wyobraźni, ciągi przyczynowo-skutkowe zostały nie tylko zachowane, ale i uwidocznione. Czytelnikowi zostają ukazane zarówno motywy, jak i sposoby działań postaci, a sposób ich przedstawienia pozwala na samodzielną analizę i wyciąganie wniosków. Domniemania autora są trafne i trzeba przyznać, że uzupełnił on luki w wiedzy historycznej na tyle dobrze, że autentyczność opowieści nie została zachwiana.

Nie jest jednak tak, że cykl ma same zalety i nic, co pozwalałoby ocenić go negatywnie. Choć autor poświęcił czas również na dopracowanie językowe i stylistyczne, ów aspekt potrafi stać się przekleństwem czytelnika, zwłaszcza w przypadku zbiorczego wydania o tak pokaźnej objętości. Opisy są rozbudowane, barwne, a stylizowany i niełatwy język uderza w odbiorcę już od pierwszej strony. Lektura powieści wymaga uwagi i skupienia, nie jest zatem tak, że możemy całkowicie się odprężyć i pozwolić lekturze płynąć, całkowicie nas relaksując. Znacznie wydłuża to czas czytania, co w moim przekonaniu nie należało do zalet; liczyłam, że powieść mnie porwie, a tak naprawdę chwilami mocno się z nią męczyłam.

Trudno odmówić Królom przeklętym epickości – szeroko zakrojony projekt literacki został stworzony z rozmachem i właściwym przygotowaniem, zarówno technicznym, jak i merytorycznym. Wielowątkowość i spojrzenie na poruszane problemy z różnych stron sprawia, że wielu czytelników odnajdzie tu coś wartego uwagi, a opowieść z pewnością znajdzie wielu fanów. Niestety, mnie zwyczajnie brakuje czasu na takie książki, więc za wadę poczytuję zarówno jej objętość, jak i fakt, że napisana jest językiem w pewnym sensie dystansującym czytelnika. Nie umniejsza to jednak jej największej wartości – udowadniania, że nie potrzeba smoków, karłów i elfów by opowiedzieć naprawdę niesamowitą historię.






Za możliwość poznania książki dziękuję wydawnictwu Otwarte.

sobota, 26 września 2015

Siergiej Łukjanienko – "Nocny Patrol"

Tytułem wstępu powiem tylko, że po cykl Łukjanienki chciałam sięgnąć już dawno – kusiły mnie opinie, sława serii i przyciągające wzrok wznowienia. Zakup był zupełnym przypadkiem, a pierwsze kroki w świecie alternatywnej Moskwy – męką. Teraz jednak, gdy mam za sobą pierwszy tom, już nie mogę się doczekać sięgnięcia po kolejne. Wchodzenie w Zmrok zdecydowanie mi się spodobało.

Świat od zarania dziejów opiera się na dualizmie, współistnieniu sprzecznych sił – dobra i zła, jasności i mroku, światła i ciemności. By nie trawić Ziemi wieczną wojną, otwartym konfliktem, konieczny był rozejm, który miał przynieść ulgę zwykłym śmiertelnikom i pozwolić światu żyć według własnego rytmu, we względnej równowadze. Na ulicach Moskwy postanowień Traktatu strzegą przedstawiciele obu stron – Dzienny Patrol trzymający w ryzach dobro i Nocny, którego zadaniem jest panowanie nad ciemnością. Przedstawicielem drugiego jest Anton – od niedawna strażnik, a już niebawem jeden z głównych uczestników starć sił obu stron. Czy będzie gotów jednoznacznie podporządkować się wyznawanym ideałom? A może granica między dobrem a złem okaże się cieńsza, niż ktokolwiek przypuszczał?

W skład książki wchodzą trzy minipowieści, z których każda ma około 100 stron i stanowi osobną historię, choć całość składa się w przyczynowo-skutkowy ciąg. Patrząc na mikroczcionkę i niewielkie marginesy jestem przekonana, że gdyby prawa do wydania powieści miała Fabryka Słów, z jednej powstałyby trzy książki o podobnej objętości, jaką w tej chwili ma całość. Na szczęście wydanie MAG-a ma naprawdę wiele zalet – jest poręczne, spójne, a nasz wzrok nie ma szansy zmęczyć się małymi literkami, bo czytanie idzie naprawdę szybko i sprawnie. Nie oznacza to bynajmniej, że lektura jest lekka (na początku trzeba włożyć naprawdę sporo uwagi i energii w zrozumienie świata), jednak z czasem doceniamy i akcję, i fabułę, i pomysł, jaki zrodził się w umyśle autora.

W tym miejscu pojawia się kolejna wielka zaleta takiego wydania – otóż gdybym miała przed sobą jedynie pierwszą z historii, po jej zakończeniu prawdopodobnie nie sięgnęłabym po kolejne. W pierwszym kontakcie lektura jest mocno wymagająca, zwłaszcza że jeszcze nie do końca znamy i rozumiemy prawidłowości rządzące światem przedstawionym. Dopiero z czasem nabywamy biegłości, a i wówczas nie robi się przyjemniej; powiem jasno – jeśli męczą was niekończące się rozterki i dywagacje, możecie od razu odłożyć tę książkę na bok. Łukjanienko wiele czasu poświęcił refleksjom bohaterów i ich indywidualnemu spojrzeniu na świat, pokazał mechanizmy przenikania się różnych przekonań i pięknie ujął to wszystko w całość. Wydarzenia fabularne dzieją się tu obok, jakby mimochodem i nie zawsze otrzymują tyle miejsca, ile byśmy chcieli. Tym niemniej nie brak tu akcji, niebezpieczeństw, zagadek i magicznej otoczki, która skusi wielbicieli urban fantasy. Efektu dopełnia lekki styl i humor, który, choć subtelny, potrafi rozwiać wiele czarnych momentów.


- Wobec tego Heser czyta w każdym z nas jak w otwartej księdze.
- Oczywiście.
- Czyli muszę oduczyć się myśleć.
- Najpierw się trzeba nauczyć.[s.383]


Jeśli chodzi o samą treść książki, niesamowicie podoba mi się pomysł na ukazanie niejasnej natury dobra i zła, światła i ciemności. Bohaterowie przeżywają moralne rozterki, a ich rozumowanie dodaje wartości całemu tekstowi – czytelnik ma okazję samemu rozpocząć rozważania. Gdzie przebiega granica między dobrem a złem? Jak daleko można się posunąć w walce z ciemną stroną? Gdzie eliminacja zła daje wyłącznie pozytywne skutki, jak to wszystko wygląda w szerokiej perspektywie? Choć nikt z nas nie należy ani do Dziennego, ani Nocnego Patrolu, każdego dnia dokonujemy swoich małych wyborów, które każą nam balansować na granicy jednego i drugiego. To za sprawą tych rozterek powieść Łukjanienki, choć należąca do gatunku fantasy, potrafi być miejscami niesamowicie autentyczna i bliska człowiekowi.

Tak jak wspomniałam na początku, przekonanie się do tej historii zajęło mi sporo czasu – tak naprawdę dopiero przy ostatniej opowieści, Wyłącznie dla swoich, rozumiałam, o co tak naprawdę chodzi, poskładałam sobie wszystko w głowie i całym sercem pokochałam tę historię. Już dawno nie czytałam fantastyki, w której tak bardzo urzekłaby mnie warstwa przemyśleń i moralności. Po prostu nie mogę się doczekać, co wydarzy się dalej!


wtorek, 22 września 2015

Piotr Kulpa – "Pan na Wisiołach. Krzyk Mandragory"

Druga część horroru rodziny Smutów rozgrywającego się w zaciszu owianej złą sławą wsi Wisioły. Magda i Tymoteusz coraz bardziej oddalają się od siebie, a wpływ tajemniczych sił na ich życie z każdą chwilą staje się coraz bardziej wyraźny. Zbiegi okoliczności zdarzają się częściej i są coraz bardziej podejrzane; wszystko wskazuje na to, że cała sytuacja została zaplanowana i jest częścią szerszego, misternie skonstruowanego planu. Czy w obliczu tak trudnego zagrożenia można w ogóle podjąć walkę?

Już na wstępie mogę powiedzieć, że Krzyk mandragory jest kontynuacją godną i świetnie wykonaną. Pod względem fabularnym autorowi udało się zrobić jeszcze więcej niż w pierwszym tomie – nie tylko znów postawił na indywidualne rysy postaci rozbudowując ich losy i ubogacając motywy, ale również odkrył przed czytelnikiem pewne fakty dotyczące historii Wisiołów i przyczyn aktualnej sytuacji we wsi. Fabuła jest również bardziej jasna i przejrzysta. Mroczne siedlisko było bardzo ogólnym wstępem, w którym dopiero pod koniec odsłonięto przed czytelnikiem pewne fakty, natomiast w Krzyku mandragory mamy do czynienia z większą klarownością. Opowieść jest bardziej spójna i zamknięta, a zagrożenie, jakie stoi przed rodziną Smutów, coraz wyraźniej się krystalizuje. Z każdą stroną odkrywamy nowe fakty i chwilami przecieramy oczy ze zdumienia, bo pomysł, który zrodził się w wyobraźni autora jest naprawdę niesamowity.

Piotr Kulpa jest zdecydowanie mistrzem budowania atmosfery – nie sądziłam, że to możliwe, a jednak druga część jest jeszcze bardziej mroczna, przytłaczająca i nieprzyjemna niż pierwsza. Pojawia się wiele brutalnych, dosadnie opisanych scen, a niektóre fragmenty wręcz epatują cierpieniem, zarówno psychicznym, jak i fizycznym. Jest w czytaniu takich książek jakaś perwersyjna przyjemność, a jakaś wewnętrzna siła każe wchodzić z nimi w coraz silniejszy kontakt. Pod tym względem drugi tom bije na głowę pierwszy – o ile tam atmosfera była wyczuwalna, tutaj hipnotyzuje i wręcz magnetycznie nie pozwala się oderwać od lektury.

To, w jaki sposób rozwija się fabuła drugiej części, każe mi nastawiać się na trzecią nie tylko z nadzieją, ale i wymaganiami. Jestem bardzo podekscytowana i ciekawa tego, jaki będzie finał historii Smutów. Masochistycznie czekam na przeżycia związane z klimatem książki – podczas lektury drugiego tomu przyszedł moment, że całkowicie wpadłam w wykreowany przez autora mrok. To świat chory i wynaturzony, osadzony o ciemną stronę ludzkiej natury, ale przy tym ciekawy i niezwykle intrygujący. Mam nadzieję, że zakończenie trzyma poziom i już nie mogę się doczekać lektury.






Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Wydawnictwom Videograf SA.
Moją recenzję tomu pierwszego znajdziecie tutaj (klik).

poniedziałek, 21 września 2015

Patrycja Gryciuk - "450 stron"

Do czego posuną się ludzie, aby wypromować książkę? Wiktorię Moreau, która właśnie wydaje swój kolejny kryminał, czeka sporo niespodziewanych trudności – najpierw, jeszcze przed premierą tekstu, do sądu wpływa sprawa o zniesławienie, którego miała dopuścić się autorka na łamach powieści, później książka okazuje się plagiatem, a na domiar złego na jaw wychodzi fakt, że ktoś popełnia morderstwa w sposób zgodny z osią fabularną. Kto stoi za niecodzienną aferą? I jak w trudną sytuację wpisze się życie prywatne autorki?

Mimo tego, że opis okładkowy niesamowicie mnie zachęcił, nie jestem w stanie wystawić tej książce pozytywnej opinii. Przede wszystkim zawiodła fabuła - w moim odczuciu nie jest ona w żadnym stopniu wciągająca, w dodatku brakuje tu napięcia, które powinno być cechą charakterystyczną kryminału. Rozdziały są krótkie, to fakt, jednak to, że książkę czyta się szybko, nie świadczy jeszcze o wartkości akcji. Tak naprawdę naprzemiennie nudziłam się i przewracałam oczami z niezadowoleniem, bo ani zabójstwa, ani tajemnica nie były w stanie zachęcić mnie na tyle, abym na dobre się książką zainteresowała.

Kolejną sprawą jest sama tematyka powieści. Zamiast dobrego, zgrabnie skonstruowanego kryminału otrzymujemy w znacznej mierze obyczajówkę, w dodatku nie najwyższych lotów. Bohaterowie są przesłodzeni i wyidealizowani, mało realistyczni, wykreowani dokładnie w punkt. To samo dotyczy z resztą fabuły – gdziekolwiek ciężko byłoby ją spoić, sprawę załatwiają szczęśliwe zbiegi okoliczności. Całości dopełnia specyficzny ogląd świata wyższych sfer, gdzie królują właściwie same puste i płytkie wartości. Wszystko to razem daje mieszankę mdłą, jednostronną i bardzo męczącą w kontakcie.

Za zaletę tekstu można uznać tło, na którym rozgrywa się akcja. Świat wydawniczy nie pojawia się w książkach aż tak często, a możliwość obserwowania kulis rodzimego rynku dodatkowo pobudza ciekawość czytelnika. Niestety, w kontraście dla ciekawego i dość autentycznego (przynajmniej z mojej perspektywy) obrazu rynku książkowego, otrzymujemy kompletnie nieprofesjonalne podejście do pracy policji i systemów jej działania.

Po lekturze 450 stron jednego jestem pewna - kryminały "kobiece" nie są dla mnie, zdecydowanie wolę bardziej klasyczną stronę tego gatunku.W książce Patrycji Gryciuk nie znalazłam niczego, co mogłoby mnie zainteresować na dłuższą metę, a sposób ujęcia wydarzeń i opisu bohaterów zwyczajnie mnie denerwował. Męczyłam się mocno, jestem jednak świadoma, że znajdą się osoby, którym taki sposób prowadzenia fabuły może się spodobać. Tylko myślę sobie, że autorce bliżej do Nory Roberts niż Harlana Cobena.





Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie wydawnictwu Czwarta Strona.

niedziela, 20 września 2015

Jørn Lier Horst – "Poza sezonem"

Zaczynanie kryminalnych serii od środka lub końca to już moja świecka tradycja – nie pamiętam kiedy ostatnio miałam styczność, jak normalny człowiek, z otwarciem jakiejś historii. Nie inaczej jest tym razem, choć w przypadku Poza sezonem mogę zrzucić odpowiedzialność na Smak Słowa (nareszcie nie jest to po prostu moja wina...), gdyż na polskim rynku mamy w tej chwili jedynie trzy ostatnie części cyklu o Williamie Wistingu. Nie dziwcie się zatem, że dziś na tapetę idzie tom 7 – nie umniejsza to w żaden sposób jej wartości, a i ja nie żałuję takiego kontaktu z pisarstwem Horsta.

Sezon wakacyjny dobiega końca, a dzielnica domków letniskowych powoli pustoszeje. Dla drobnych złodziejaszków jest to idealny moment, aby rozpocząć działalność i sprawdzić, jak wiele wartościowych rzeczy pozostało w miejscach wypoczynku. Jednak czym innym jest kradzież, a czym innym morderstwo; sprawa fali włamań nabiera zupełnie innego charakteru, gdy w jednym z domków letniskowych znalezione zostaje ciało mężczyzny. Co wspólnego ze sprawą mają narkotykowi dilerzy i pewien znany dziennikarz? Na to pytanie będzie musiał odpowiedzieć komisarz William Wisting.

Pierwszy raz zdarzyło mi się czytać kryminał, w przypadku którego powolną akcję uznałabym za zaletę. Tutaj żadna sprawa nie umknie opisowi i na pewno zostanie należycie zanalizowana, tempo akcji jest dość niskie, a mimo to przez cały czas czujemy ten cudowny rodzaj napięcia charakterystyczny dla dobrego kryminału. Nie ważne ile pisałby Horst – każde słowo czyta się z przyjemnością, a podczas lektury opisów wyobraźnia czytelnika pracuje na pełnych obrotach; jesteśmy w stanie wyobrazić sobie w równym stopniu miejsce zbrodni, krajobraz i wewnętrzne przeżycia bohatera, bowiem kunszt literacki autora utrzymuje naprawdę wysoki poziom.

Kolejną wielką zaleta jest merytoryczne przygotowanie Horsta. Jako były śledczy doskonale zna kulisy działania policji, a swoją wiedzę aktywnie wykorzystuje podczas pisania. W powieści nie ma miejsca dla bezsensownych zbiegów okoliczności, bo całość jest spójna, przemyślana i doskonale umotywowana – to nie jest oderwany od rzeczywistości kryminał i jestem święcie przekonana, że podobna sytuacja mogłaby mieć miejsce naprawdę. Horst nie stara się operować skrajnościami, jak na przykład Kallentoft; on ze zwykłych zdarzeń splata interesującą i misterną intrygę, która niesamowicie wciąga czytelnika.

Niesamowicie podobało mi się również ukazanie kontrastu światów – Norwegii i Litwy; bogatego, cywilizowanego i uporządkowanego narodu wraz z krajem biednym i pełnym różnie pojętej anarchii. Gdy Wisting odwiedza inny kraj, nie może otrząsnąć się z szoku – poziom życia, ceny, sposoby zarobkowania i stosunek ludzi do prawa budzą w nim wiele sprzecznych uczuć. Dzięki tej płaszczyźnie kryminał nabiera również ciekawej płaszczyzny społeczno-obyczajowej, co dodatkowo nadaje mu wartości.

Po pierwszym spotkaniu z twórczością Horsta jestem zachwycona. Kolejny raz skandynawski kryminał bardzo pozytywnie mnie zaskoczył i chyba mogę już powoli dołączać do grona fanów tego specyficznego gatunku. Najchętniej poznałabym od razu wszystkie pozostałe książki autora, ale niestety jest to niemożliwe; póki co musi mi wystarczyć egzemplarz Psów gończych, który czeka na mojej półce na swoją kolej. Nie mogę się doczekać!





Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Business and Culture oraz wydawnictwu Smak Słowa.

piątek, 18 września 2015

Piątkomiks nieregularny #2 - "All New X-Men: Wczorajsi X-Men"

X-Men to jedna z najpopularniejszych grup superbohaterów z komiksów Marvela. Choć drużyna mutantów na przestrzeni lat zmieniała się niejednokrotnie, wielu jej członków nie tylko zyskało swoich fanów, ale też jest znanych szerszej publice - czy to dzięki filmom aktorskim, czy też serialom, grom, na zabawkach kończąc.Nic więc dziwnego, że homo sapiens superior otrzymali własną serię zeszytów w ramach publikowanego od 2012 roku Marvel Now!

Społeczność mutantów, choć od zawsze pełna była podziałów, osiągnęła w tej kwestii apogeum. Podczas gdy nauczyciele i uczniowie szkoły im. Jean Grey starają się za wszelką cenę unikać konfliktów, drużyna dowodzona przez Cyclopsa werbuje nowych uzdolnionych członków dążąc do wywołania światowej rewolucji. Całej sytuacji nie pomaga fakt, że po licznych walkach i wynikłych z nich zniszczeniach ludzie boją się mutantów, co sprzyja represjom i łamaniu praw. Hank McCoy, dawny przyjaciel Cyclopsa, chce przywrócić wszystko do dawnego ładu - w tym celu sprowadza z przeszłości oryginalną piątkę X-Menów, licząc, że młody Scott Summers przypomni swojej teraźniejszej wersji ideały, w które niegdyś wierzył.

Jeśli ktoś chciałby rozpocząć czytanie komiksów Marvela, a widzą mu się historie o mutantach, “Wczorajsi X-Men” będą najbardziej oczywistym wyborem. Historia przedstawiona w tym tomie bazuje rzecz jasna na wielu wcześniejszych wydarzeniach ze świata, ich nieznajomość nie przeszkadza jednak w żaden sposób w lekturze. Poprzedzający cały tom wstęp krótko streszcza ważne wydarzenia ze świata mutantów, zaś reszta niezbędnych informacji przewija się w treści komiksu. Wynika to z samej konstrukcji opowieści - piątka przybyszów z przeszłości ma sporo do nadrobienia, dlatego na bieżąco są o wszystkim informowani; korzysta z tego również czytelnik, który może dzięki temu nadrobić wszelkie braki. Dodatkowo trzon fabularny stanowią postaci mniej lub bardziej znane nawet osobom nie czytającym komiksów, resztę zaś stanowią postaci nowo, dopiero zaprezentowane w tej publikacji - to również znacznie ułatwia wgryzienie się w świat mutantów.

Spotkanie z młodszą/starszą wersją siebie nie zdarza się codziennie...
Sięgając po “Wczorajszych X-Men” trzeba mieć świadomość, że to początek większej historii. Pierwszy tom serii stanowi swoiste preludium, wprowadzenie fabularne, przedstawiające bohaterów i ich znaczenie da opowieści, a także wyznaczające pewien status quo, będący punktem wyjścia dla właściwej fabuły. Rzecz jasna nie brak tu mniejszych bądź większych zwrotów akcji oraz potyczek osób z nadludzkimi zdolnościami (w końcu to komiks o superbohaterach), niewątpliwie jednak dominuje tu obyczajowa strona historii zapewniająca nieco spokojniejszy ton. Choć nie powiem, i ta warstwa fabularna potrafi dostarczyć niemało emocji. W idealnej dawce został tu także wprowadzony humor - sporadyczny, ale dobrze dobrany, będący przyprawą a nie głównym daniem. Ukazanie jak teraźniejsi bohaterowie spotykają swoje dawne persony dało na tym polu możliwości, które zostały genialnie wykorzystane.

Od strony graficznej komiks prezentuje się na bardzo dobrym poziomie. Co prawda często widać, że jednym kadrom poświęcono o wiele więcej uwagi niż innym, ale nawet te drugie wyglądają przyzwoicie. Znakomicie wypadła tutaj gra światło-cień oraz ujęcia z dalszej perspektywy, sporo dobrego można też powiedzieć o kolorach - żywe, idealnie dobrane i świetnie przechodzące z jednego odcienia w drugi. Tym, do czego można się przyczepić, jest nieco zbyt ciemny odcień kolorów (podobno w oryginalnym wydaniu barwy są jaśniejsze), a także mały mankament związany z klejeniem - jedna grafika rozrysowana na dwie sąsiadujące strony trafiła się akurat w miejscu, w którym łączą się dwie partie kartek, przez co środkowy wycinek obrazka jest “wycięty”, a cała ilustracja wygląda przez to nieco komicznie.

“Wczorajsi X-Men” to dobrze napisana historia, będąca wprowadzeniem do opowieści z naprawdę dużym potencjałem. Fani mutantów nie będą zawiedzeni, a i osoby nowe w świecie komiksów z łatwością odnajdą się w przedstawionych wydarzeniach i w mig połapią się kto jest kim i dlaczego zachowuje się tak, a nie inaczej. Trzeba jednak pamiętać, że fabuła tomu dopiero otwiera poszczególne wątki, które dopiero zostaną rozwinięte w kolejnych częściach, warto więc przygotować się na nieco dłuższą przygodę z Marvelem. Nie mniej jednak - jest to komiks godny polecenia.

czwartek, 17 września 2015

Wojciech Jagielski - "Wszystkie wojny Lary"

Słyszeliście kiedyś o Kistach? To grupa etniczna dawnych wędrowców, którzy osiedli gdzieś pomiędzy Gruzją a Czeczenią. Przez lata czerpali z obu kultur dokładając własne elementy; należeli do obu nacji, a tak naprawdę do żadnej z nich. Niektórzy odczuwali wewnętrzny nacisk, by odnaleźć i zrozumieć swoją tożsamość, inni z kolei przyjmowali życie takim, jakie jest. Przykładem dla drugiej z postaw może być Lara - matka, żona, córka. Zwykła kobieta o niezwykłym losie, naznaczonym wieloma stratami i tragediami. Choć przez lata wojnę obserwowała tylko z boku i chwilami, to właśnie ona odcisnęła największe piętno na jej życiu - piętno największych strat, jakich może doświadczyć rodzic.

Wraz z tokiem opowieści Lary obserwujemy zmieniający się świat i mechanizmy, które w niezwykły sposób łączą różne, pozornie niezwiązane wydarzenia. Patrzymy, jak jedna decyzja może przynieść skutek inny od zamierzonego i jak problemy lokalne przekładają się na globalną sytuację. Widzimy jasno, że wielkie tragedie utkane są z tych małych, a każde zdarzenie ma swoje przyczyny - dużo wcześniejsze i dużo bardziej błahe niż nam się wydaje. Młodzi ludzie ocaleni przed wojną garną się na nią ze zdwojoną siłą; emigranci czują się źle, mimo że mają wszystko; granica między religijnością a fundamentalizmem niesamowicie się rozmywa...

W reportażu Wojciecha Jagielskiego zabrakło mi tylko jednego - emocjonalności. Zdaję sobie sprawę, że odbiór jest w tej sferze bardzo subiektywny, jednak muszę to powiedzieć: tak naprawdę podczas poznawania historii Lary ani razu nic we mnie nie drgnęło. Nie wiem, czy jest to kwestia sposobu narracji autora, czy samego stosunku bohaterki do własnej historii, ale podczas lektury miałam poczucie dużego dystansu, który sprawiał, że opisywane wydarzenia pozostały w mojej głowie jedynie suchymi faktami. Nie oznacza to jednak, że opowieść w jakimkolwiek stopniu nie jest godna uwagi; wręcz przeciwnie - jestem zdania, że warto po tę książkę sięgnąć. Dystans może być w równym stopniu zaletą, jak i wadą, w końcu pomaga czytelnikowi w refleksji i wyciąganiu wniosków.

Historia Lary pokazuje z zupełnie innej strony konflikty, które znamy, a cała książka porusza wiele bardzo istotnych tematów. To rzetelne, konkretne i ciekawe świadectwo na pewno godne naszej uwagi. Pozycja obowiązkowa dla fanów wszelkich reportaży, jednak nie tylko oni powinni po nią sięgnąć - tak naprawdę każdemu z nas przyda się chwila refleksji w temacie fanatyzmu i tego, skąd się bierze, bo gdy poznamy problem od podszewki, dużo łatwiej go zrozumieć, ocenić i zwalczać. Na łamach powieści odnaleźć można również głos w sprawie problemu emigracji, ujęcie tematu z drugiej strony, z innego spojrzenia niż nasze.





Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Znak.

środa, 16 września 2015

Michael Dobbs - "House of Cards"

Walka na szczytach władzy jest zacięta właściwie od zarania dziejów. Choć dziś nikt nie zabija przeciwników (a przynajmniej nie jest to praktyka nagminna w cywilizowanych państwach), istnieje wiele sposobów, aby dokonać morderstwa politycznego i wizerunkowego. Bezwzględność nie jest w tej sferze żadnym novum; wręcz przeciwnie - bez niej właściwie nie sposób sobie poradzić... Właśnie ten temat bierze na tapetę Michael Dobbs - były polityk - tworząc swój literacki cykl opowiadający o kulisach walki o fotel premiera Wielkiej Brytanii.

House of Cards to książka, która z jednej strony zawiodła moje oczekiwania, z drugiej zaś bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła. Zasiadając do lektury liczyłam na wciągający thriller polityczny, w którym ukazana będzie brutalna i bezwzględna polityka u samych szczytów władzy i w tym względzie nie jestem do końca usatysfakcjonowana - w wielu momentach brakowało mi napięcia, tajemnicy czy dreszczu emocji. Również konstrukcja bohaterów pozostawia sporo do życzenia - choć są to postaci ciekawe, ich potencjał nie został w pełni wykorzystany; w moim odczuciu autor zbyt mało uwagi poświęcił ich psychologicznej konstrukcji i analizie zachowań, których się dopuszczają. Z drugiej strony bardzo miłym zaskoczeniem był uniwersalizm sytuacji i postaw, które nie tylko są aktualne dzisiaj, ale też łatwo można je odnaleźć w wydarzeniach znanych z historii. Na plus wypadła także dokładność ukazanych mechanizmów (wcześniej nie miałam pojęcia, że autor był politykiem) i autentyczność prezentowanych wydarzeń.

Warto zaznaczyć, że na pewno nie jest to książka dla każdego - aby czerpać przyjemność z lektury trzeba być przynajmniej w jakimś stopniu zainteresowanym tematem polityki. Pierwsze rozdziały są raczej mało dynamicznie (czy raczej: zwyczajnie nudne) i trzeba nieco determinacji, aby przez nie przebrnąć. Na szczęście im dalej posuwa się fabuła, tym jest ciekawiej; akcja nabiera tempa, a wydarzenia stają się coraz bardziej interesujące. Wreszcie docieramy do momentu, gdy nie sposób oderwać się od opowieści - strony przewracają się same, a my jesteśmy ciekawi, co też wydarzy się dalej.


Jezus kazał nam wybaczać naszym wrogom, a kimże jestem, by poprawiać Wszechmogącego? Lecz w swej nieskończonej mądrości ni cholery nie wspomniał o wybaczaniu naszym przyjaciołom, a już zwłaszcza naszym rodzinom.[s.25]


Od jakiegoś czasu wiele osób mówiło mi, że zarówno serial, jak i książka, powinny przypaść mi do gustu, że jest to opowieść, która na pewno mi się spodoba - mieliście całkiem sporo racji. Z wielką radością zagłębiłam się w ten brudny, polityczny świat i z równym entuzjazmem będę do niego wracała, zarówno przy okazji drugiego tomu (który już czeka na półce na swoją kolej), jak i ekranizacji (która, mam nadzieję, wciągnie mnie, mimo że bardzo rzadko oglądam seriale). Już nie mogę się doczekać, zwłaszcza kolejnych "złotych myśli" otwierających każdy rozdział książki - przez całą lekturę napawały mnie obawą, że skoro tak bardzo mi się podobają, mam zadatki na bezwzględnego polityka...


wtorek, 15 września 2015

Jacek Inglot - "Sodomion"

Przyznam szczerze, że do tej pory Jacka Inglota kojarzyłem jedynie ze słyszenia - wiedziałem, że jest pisarz o tym nazwisku, nigdy jednak nie ciągnęło mnie do poznania jego twórczości. Nawet jeśli kiedyś zetknąłem się z jakimś jego opowiadaniem (w antologii albo czasopiśmie), to żadne nie zapadło mi w pamięci. Cóż, całkiem niedawno postanowiłem jednak bliżej przyjrzeć się dziełom tego autora, a to za sprawą wydanego zbioru opowiadań. Już sama jego nazwa, Sodomion, w połączeniu z lubieżną, lekko obrzydliwą okładką zaintrygowały mnie na tyle, żebym chciał sięgnąć po książkę. Moje zainteresowanie podsycił dodatkowo opis zawartości sugerujący liczne wizje przyszłości, w której to postępowi technologicznemu towarzyszy całkowity upadek moralny, tak więc czym prędzej sięgnąłem po dzieło.

Po lekturze niektórych opowiadań można dojść do wniosku, że przyszłe losy ludzkości malują się w dość nieprzyjemnych kolorach. Wizje są dość skrajne, ale bardzo obrazowe: społeczeństwa kolektywnych grup, w których każdy spółkuje z każdym; świat, w którym odmiana wirusa HIV wybiła niemal wszystkie kobiety; miasta degeneratów, w których masochiści walczą o władzę z sadystami.. To tylko niektóre motywy, jakie pojawiają się w książce. Są drastyczne, skrajne, i choć osobiście nie sądzę, żeby ludzkość miała iść w aż tak złym kierunku, to jednak widać w nich pewne nawiązania, odniesienia do tego, co widać już teraz… To jednak tylko część zbioru, nie jego całość. Dużo tekstów ma zupełnie inny wydźwięk: smutny, melancholijny, skłaniający do przemyśleń. W antologii znaleźć można historie o niespełnionej miłości, o utracie własnej osobowości albo takie, które poruszają tematykę śmierci i swoistego dążenia do niej. Różnorodność jest spora, wszystko to jednak ma refleksyjny charakter, co mi osobiście przypadło do gustu.

Bardzo ciekawym zabiegiem jest zastosowanie w kilku z opowiadań motywów znanych z klasycznych tekstów czy opowieści. Nie są one zawoalowane, ukryte w taki sposób, że czytelnik musi się wszystkiego domyślać, a i tak nie może być pewien, że jego tok rozumowania jest właściwy; wręcz przeciwnie: odwołania są bezpośrednie, nierzadko wskazane już w samym tytule opowiadania. W żadnym wypadku nie jest to wada, nie chodzi tu bowiem o odnajdywanie ukrytych aluzji, lecz zobaczenie, w jak nietypowy, ciekawy sposób można podejść do danego motywu. Przykładowo, Śniąc o Dulcynei to interesujący koncept błędnego rycerza zaadaptowany do futurystycznych podróży międzygwiezdnych, Mała Nikita to historia noir, która bazuje na greckim micie o stworzeniu ludzi, zaś Sodomion, jak można się domyślić po nazwie, nawiązuje do biblijnego motywu z Księgi Rodzaju, choć robi to w dość przewrotny sposób..

Nieco problemów sprawił mi język, jakim posługuje się Jacek Inglot. W wielu tekstach trafiały się długie fragmenty narracji, które w miarę czytania coraz bardziej mnie nużyły, przez co momentami traciłem zainteresowanie tekstem. Problemem były też niektóre zdania - ich konstrukcja była niekiedy dziwna i ciężka w odbiorze; kilka takich zdań pod rząd wybijało z rytmu. Największe problemy sprawiło mi jednak słownictwo - autor w kilku tekstach zdecydował się na konwencję mocno futurystyczną i do niej też dopasował język i wiele nazw. Specyficzne określenia i powszechne anglicyzmy utrudniały przedarcie się przez kilka tekstów; zdecydowanie najgorszy był pod tym względem utwór otwierający zbiór, Grono. Krótka story o miłości, co w sumie sygnalizuje sama jego nazwa… Na szczęście problem ten dotyczył tylko kilku opowiadań z początku antologii, więc po przebrnięciu przez nie lektura była o wiele przyjemniejsza.

Sodomion to zdecydowanie ciekawa pozycja na rynku książki. Interesujące opowiadania, nietypowe zarówno pod względem ujęcia poszczególnych kwestii, jak ogólnej formy, stanowią nie lada gratkę dla czytelników poszukujących nietypowych doznań. Warto jednak pamiętać, że nie jest to antologia dla każdego - sposób przedstawienia sfery seksualnej jest w kilku tekstach bardzo specyficzny i z pewnością u wielu osób wywoła zgorszenie. Jeśli jednak komuś to nie przeszkadza - śmiało może siąść do lektury tego zbioru.





Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Uroboros, będącemu częścią GW Foksal.

poniedziałek, 14 września 2015

Sue Monk Kidd - "Opactwo Świętego Grzechu" [recenzja przedpremierowa]

Gdy Jessie była dzieckiem, w wyniku nieszczęśliwego wypadku zginął jej ukochany ojciec. Choć od tego wydarzenia minęło wiele lat, jego wpływ na rodzinę wciąż jest widoczny, głównie w postępującym szaleństwie matki. Gdy rodzicielka dokonuje samookaleczenia, Jessie, kierowana poczuciem winy i obowiązku, decyduje się wrócić do rodzinnego domu; choć początkowo chce jedynie wesprzeć matkę i poznać motywy jej działania, sytuacja stopniowo wymyka się spod jej kontroli. Bohaterka z jednej strony będzie musiała zmierzyć się z nowym i silnym uczuciem zakochania, z drugiej zaś - z powoli odkrywaną tajemnicą przeszłości własnej rodziny.

Zacznę od jednej wielkiej wady nie tyle samej książki, co jej polskiego wydania. Otóż opis okładkowy udostępniony dla blogerów (na szczęście zniknął już z szerzej dostępnych źródeł), zawierał informację, która okazała się naprawdę wielkim spoilerem. Czytelnik po zetknięciu z czymś takim na dzień dobry został pozbawiony większości tajemniczości i zabawy - gdy główna bohaterka odkrywała prawdę o sobie, my byliśmy już w stanie domyśleć się, o co tak naprawdę chodziło. Znacznie obniżyło to napięcie i w pewnym sensie również przyjemność z czytania.

Na szczęście jest to (w mojej opinii) jedyny mankament - dalej mogę mówić o książce w samych superlatywach. Historia Jessie urzekła mnie właściwie od pierwszej strony, a jej poczynaniom przyglądałam się z rosnącym zaciekawieniem. Opowieść była pełna i dobrze przemyślana, przyjemna w odbiorze, a poza tym pełna różnorodnych emocji. Zdecydowanie nie jest to zwyczajna obyczajówka, w której historia jest prosta, a wątek jeden, w dodatku prowadzący do jasnego i cukierkowego happy endu; u Kidd nic nie jest jednoznaczne, łatwe i przyjemne. Wątek miłosny jest subtelny i niecodzienny, a zaprezentowane uczucia bardzo różnorodne; bohaterowie to osoby trudne, poranione, nie do końca rozumiejące własne zachowania.

A gdybym miała powiedzieć krótko, o czym jest ta książka? Ciężko znaleźć odpowiedź jednoznaczną, choć w moim odczuciu najważniejsze są tu różne wymiary miłości - zakochanie oczami dojrzałych, doświadczonych ludzi, rutyna, która wdziera się w relację małżonków, uczucie dziecka do rodzica i bezgraniczna miłość rodzica do swoich pociech. Z ludźmi, którzy kochają, wiąże się temat zdrady i wybaczenia. Ważny jest również motyw eutanazji, choć, jak już wspomniałam, zbyt mało miejsca zostaje mu poświęcone, aby mówić o głosie "mocnym" czy w jakikolwiek sposób niesamowitym. Tłem dla tych wszystkich wymiarów jest niezwykle klimatyczna wyspa, w dodatku wzbogacona o własną portową legendę, a całość prezentuje się spójnie i wspaniale dzięki zajmującemu stylowi autorki, ktora z gracją snuje swą bogatą gawędę.

Sue Monk Kidd jest pisarką o tyle niezwykłą, że każda kolejna jej książka jest całkowicie inna. I to nie tylko pod względem fabularnym - tak naprawdę przy każdym zatknięciu z autorką mam wrażenie, że czytam tekst kogoś zupełnie innego. Póki co moja relacja z jej tekstami jest bardzo nierówna - po wspaniałych Czarnych skrzydłach nadeszło Sekretne życie pszczół, które zupełnie do mnie nie trafiło. Tym razem poziom zachwytu znów skoczył w górę, a opowieść, którą poznałam, silnie wryła mi się w pamięć i świadomość. Z pewnością będę mile wspominała Opactwo Świętego Grzechu, nie tylko dzięki pięknemu tytułowi, ale też ciekawej treści, która spełniła wszystkie moje oczekiwania.






Za możliwość wcześniejszego poznania książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Literackiemu.
Premiera 8 października!

sobota, 12 września 2015

Anna Kańtoch - "Światy Dantego"

Z twórczością Ani Kańtoch po raz pierwszy zetknąłem się dobrych kilka lat temu i już wtedy przypadła mi ona do gustu. Wiedziałem, że prędzej czy później sięgnę po inne utwory jej autorstwa, jednak jak do tej pory udało mi się to zrobić tylko raz - sami rozumiecie, tak dużo książek do przeczytania, a tak mało czasu.. Teraz jednak udało mi się nadrobić nieco braki w znajomości dzieł, bowiem w moje ręce wpadły Światy Dantego.

W skład zbioru wchodzi dziewięć opowiadań, które na przestrzeni lat zamieszczone były w różnych antologiach zawierających utwory różnych pisarzy. Aż trzy z tych tekstów przyniosły autorce Nagrodę im. Janusza A. Zajdla, miałem więc wobec nich niemałe oczekiwania. Czy zostały one spełnione?

Opowiadań Ani Kańtoch w żaden sposób nie można zaklasyfikować do jednego, konkretnego gatunku. Każdy tekst to tak naprawdę mieszanka różnych nurtów: fantasy miesza się tu z science fiction, młodzieżowa opowieść detektywistyczna przybiera cechy thrillera, zaś postapokaliptyczna wizja przyszłości pełna jest grozy na najwyższym poziomie. Te różne nurty idealnie się uzupełniają, tworząc razem ciekawe i spójne historie, co do których nigdy nie można być pewnym, w którą stronę się potoczą..

Jest jedna rzecz, która poniekąd łączy wszystkie teksty w antologii - każde opowiadanie zawiera w sobie przynajmniej odrobinę horroru. Podczas lektury nieustannie towarzyszy nam lekki dreszczyk, a strach czai się by zaatakować w najmniej spodziewanym momencie. Zwroty akcji są niespodziewane i wywołują w czytelniku wiele emocji; tak naprawdę za każdym razem, gdy już oswajałem się z nagłą zmianą oblicza tekstu, ten znowu przechodził metamorfozę i nierzadko wzbudzał przerażenie. A i tak najlepsze zawsze zostawało na sam koniec.

Spośród dziewięciu tekstów tylko dwa z nich nie przypadły mi do gustu. Miasteczko było dla mnie historią lekko nijaką, nie wywołującą zbyt wielu emocji, a gdy już zaczęło się dziać coś ciekawego - opowiadanie się skończyło. Z kolei Człowiek nieciągły, choć oparty na ciekawym koncepcie, całkowicie mnie do siebie nie przekonał, a i daleki byłbym od klasyfikowania go jako fantastyki, dlatego dziwi mnie fakt, że tekst otrzymał Zajdla.

Pozostałe siedem historii to z kolei literatura na najwyższym poziomie i ciężko z nich wybrać najlepsze. Mi osobiście bardzo podobał Portret rodziny w lustrze. Tekst o Domenicu Jordanie miał tę przewagę, że darzę tę postać niemałym sentymentem - to od jego przygód zacząłem znajomość z utworami autorki. Dodatkowo opowiadanie w mistrzowski sposób pokazuje, jak pisarz z łatwością jest w stanie oszukać czytelnika i zmusić go do myślenia w określony sposób.

Światy Dantego wyróżniają się na tle innych antologii tym, że nie dość, że zostały opatrzone wstępem i posłowiem, to także każde opowiadanie otrzymało własne wprowadzenie. Co więcej, elementy te nie zostały napisane przez Anię Kańtoch, lecz przez Jakuba Ćwieka - tych dwoje zna się od wielu lat i nierzadko pomagało sobie, gdy oboje stawiali pierwsze kroki w branży literackiej. Ćwiek raczy nas licznymi anegdotkami związanymi z tym, jak powstawały poszczególne opowiadania, nierzadko tłumaczy też, skąd wziął się ten czy inny pomysł. To wszystko podlane jest charakterystycznym dla niego humorem i językiem i stanowi naprawdę ciekawy dodatek do tekstów.

Jeśli ktoś nie zna twórczości Ani Kańtoch, a chciałby to nadrobić, z czystym sumieniem mogę mu polecić Światy Dantego. To znakomity przekrój twórczości autorki, pokazujący, jak dobrze radzi sobie ona w różnych konwencjach oraz jak nieszablonowo podchodzi do wydawałoby się oczywistych tematów. Wielowymiarowo historie, pełne zaskakujących rozwiązań - tak bym krótko podsumował ten zbiór. Naprawdę warto po niego sięgnąć.





Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Uroboros, będącemu częścią GW Foksal.

poniedziałek, 7 września 2015

Granie w parze #4 - Patchwork, czyli: "Nie mówi mi, jak mam szyć!"


Pamiętacie jeszcze patchworkowe kołdry i narzuty, kolorystyczne szaleństwa zszywane z resztek materiałów i rażące po oczach kolorami? To, co kiedyś było oszczędnościową koniecznością, a dziś urosło do rangi sztuki, zainspirowało Uwe Rosenberga do stworzenia uroczej i klimatycznej dwuosobowej gierki logicznej, w której zadaniem dla nas jest zszycie możliwie jak najbardziej spójnej kołdry z różnorodnych dostępnych kawałków. Gotowi na rękodzielnicze zabawy? Zatem... do pracy!



Zawartość pudełka:
1 dwustronna plansza czasu
2 plansze kołder
1 neutralny żeton
2 żetony czasu
33 różne kawałki materiału
5 kawałków specjalnych
1 żeton specjalny 
60 żetonów guzików
instrukcja

Zasady gry są właściwie bardzo proste - dysponując pewną ilością guzików (każdy z graczy zaczyna z pięcioma) kupujemy kolejne kawałki narzuty. Każdy z nich ma na sobie dwie wartości - cenę, czyli ilość waluty jaką musimy za niego zapłacić, oraz liczbę pól, o jaką przesuwamy naszego pionka po jego zakupie. Dodatkowo na niektórych naszyte są guziki - o tym, dlaczego są istotne, powiemy za chwilę. Gracz, który aktualnie wykonuje swój ruch ma do wyboru dwie akcje:
- może wziąć jeden z trzech najbliższych kafelków (płaci wtedy odpowiednią ilość waluty, przesuwa się na planszy i od razu umieszcza kawałek na swojej narzucie);
- może również przeskoczyć odpowiednią ilość pól tak, aby być przed przeciwnikiem - wówczas dobiera po jednym guziku za każde minięte pole.

Plansza kołdry gracza - układanie od środka jest szalone, zwłaszcza pod koniec rozgrywki.

Oczywiście cała patchworkowa zabawa rozgrywa się nie przy kupowaniu czy przesuwaniu się po planszy czasu... Istotą całej gry jest nasza indywidualna kołdra - plansza o wymiarach 9x9, na której staramy się ułożyć zakupione kawałki we w miarę spójną całość. Element "wszywamy" do niej od razu po zakupie i od tej pory jest on nieruchomy, musimy zatem dobrze planować swoje przyszłe kroki. Kombinowanie przypomina nieco grę w Tetrisa i bywa czasem naprawdę sporą zagwozdką.

Podczas dobierania kafelków i przesuwania się na planszy należy brać pod uwagę dwa rodzaje znajdujących się na niej pól specjalnych, po minięciu których możemy otrzymać pewne dodatkowe bonusy. Pierwszym ich rodzajem są pojedyncze kafelki - na planszy jest ich 5, a pola z nimi są jednorazowe, co oznacza, że bonus otrzymuje tylko pierwszy gracz, który minie dane pole. Kafelki 1x1 przydają się do ujednolicenia tworzonego patchworku i są darmowym "zapychaczem", który zmniejsza nam ilość wolnych pól. Drugim rodzajem bonusu są pola z guzikiem - tych jest aż 9 i korzysta z nich każdy mijający je gracz. Ich działanie jest proste - gdy je mijamy, zliczamy ze swojego patchworku wszystkie naszyte na kawałkach guziki i dobieramy taką ich ilość, jaką udało nam się zgromadzić.

Plansza czasu i pole gry - zarezerwujcie sobie sporo miejsca, bo kafelki trzeba ułożyć w koło i najwygodniej zrobić to dookoła planszy.

Gra kończy się, gdy obaj gracze dotrą do końca planszy, jednak nie od razu widzimy wynik - zwycięzcą nie jest ten, kto pierwszy zakończył trasę, a ten, kto uzyska największą ilość punktów. Każde niezapełnione pole patchworku kosztuje nas dwa punkty ujemne, natomiast każdy zachowany guzik to jeden punkt dodatni. Mówi się, że ciężko zakończyć tę grę z bilansem dodatnim, choć my osobiście uważamy, że to nieprawda - nam udawało się to praktycznie za każdym razem.

~*~

Patchwork zawładnął nami już od pierwszej rozgrywki - przez dobry tydzień nie mogliśmy się od niego oderwać. graliśmy w niego w każdej wolnej chwili. Urzekła nas prostota zasad dających niesamowite możliwości. Ta gra to ciągłe kombinowanie, główkowanie połączone z pilnowaniem przeciwnika. Wziąć tańszy klocek, czy droższy, który kiedyś zwróci nam wydane guziki? Ale jeśli weźmiemy droższy, nie będzie nas na nic stać i zmuszeni będziemy potem po prostu wyprzedzić przeciwnika na planszy… Wybory, wybory i jeszcze raz wybory. Każdy nasz ruch zmienia zarówno możliwości nasze, jak i drugiego gracza, nic tu nie zależy od przypadku.

Gra jest niesamowicie regrywalna. Każda partia jest całkowicie inna, wymagająca od gracza dostosowania swoich posunięć od ułożenia kawałków materiału oraz poczynań oponenta. Dodatkowym atutem jest też czas rozgrywki - jedna partia to około 20-30 minut, zaręczamy jednak, że na jednej rundzie się nie skończy; gra nie wywołuje znużenia, wręcz przeciwnie, po pojedynku od razu mamy ochotę na rewanż.

Patchwork jest strzałem w dziesiątkę, jeśli poszukujecie gry dwuosobowej. Proste zasady nie odstraszą nikogo, natomiast krótki czas rozgrywki sprawia, że nie musimy na grę rezerwować całego wieczoru - znakomicie sprawdzi się ona jako przerywnik między innymi czynnościami. Jednocześnie jest to gra, która pozwala nam wyraźnie wpłynąć na przebieg partii i zaznać przyjemnego wysiłku intelektualnego. Zdecydowanie polecamy!

niedziela, 6 września 2015

Aneta Jadowska - "Wszystko zostaje w rodzinie", "Egzorcyzmy Dory Wilk", "Na wojnie nie ma niewinnych"


Każdy z nas ma jakieś literackie słabostki - gatunki, które pozwalają odreagować, czy serie, które uwielbiamy. Ja swojego faworyta w tej kwestii znalazłam stosunkowo niedawno. Choć na co dzień czytam różne książki, nie będę ukrywała, że najlepiej odpoczywa mi się przy tych mniej ambitnych - potrzebuję bohaterów, których pokocham całym sercem, nieskomplikowanej narracji i fabuły, która będzie potrafiła odciągnąć mój umysł od życia. Wiem, że to dość subiektywne kryteria, ale i wybór w tym względzie jest całkowicie "mój". A seria o Dorze Wilk w powyższe punkty wpasowuje się idealnie.

Choć myślałam, że ostatnie tomy pochłonę w tempie ekspresowym, wcale się tak nie stało - zupełnie nieświadomie dawkowałam sobie tę przyjemność, rozciągając w czasie przygodę z ulubionymi bohaterami. Nie miałam poczucia, że opowieści mnie nie wciągnęły, wręcz przeciwnie - z wielką radością odkrywałam kolejne historie, nawet jeśli łatwo mogłam się domyślić ich ostatecznego zakończenia.

Nie ma co się oszukiwać - im dalej zagłębiamy się w serię, tym wyraźniej widzimy rządzące nią schematy. Praktycznie każda książka zaczyna się (lub kończy) nagłym, burzącym spokój wydarzeniem, po którym Dora pakuje się w tarapaty. Aby z nich wybrnąć, uruchamia znajomości (tu pomogą jej wilki, tu wampiry, tu odwoła się do wsparcia piekielników...), po czym następuje mniej lub bardziej prosta droga do rozwiązania problemu. Oczywiście główna bohaterka i jej najbliżsi wychodzą ze sprawy bez szwanku (ups, wybaczcie spoiler, ale to chyba tak jak z Rywalkami - przecież już od pierwszej strony wiadomo, jaki będzie finał...), przeciwnicy dostają po tyłku i albo się nawracają, albo spotyka ich zasłużona, okrutna kara.

Brzmi koszmarnie, prawda? Jestem przekonana, że w przypadku wielu książek uznałabym to wszystko za wadę nie do przejścia i zarzuciłabym serię po drugim, no, może trzecim tomie. Ale nie w przypadku Dory Wilk. Wspominałam już o tym, że jest coś w klimacie, tematyce i bohaterach tego cyklu, co nie tyle każe mi przymykać oko na powyższe sprawy (przecież doskonale je widzę!), a raczej sprawia, że stają się one dla mnie zupełnie nieistotne. Dzięki lekkiej atmosferze, humorze bliskim mojemu i magicznej otoczce zapominam o całym świecie (a później przez telefon opowiadam Sylwkowi fabułę lub wysyłam mu fragmenty tekstu - biedny, biedny chłopak...).

Jeśli kogoś to interesuje - moim ulubionym tomem są Egzorcyzmy Dory Wilk - mimo tego, że w ostatnich częściach do głosu dochodzi sporo postaci, które szczerze uwielbiam (fenomenem jest tu objawienie Romana w ostatnim tomie), to atmosfera piekła, historia Baala i niekończące się słowne utarczki przemawiają do mnie najbardziej ze wszystkich opisywanych historii. Najmniej natomiast podobał mi się finał; raz, że historia nie za bardzo mnie wciągnęła, dwa - chyba spodziewałam się kilku innych rozwiązań. Do negatywnych odczuć na pewno swoje dorzucił też fakt, że sama na siłę rozwlekałam lekturę, przez co mogła mi się wydawać dużo bardziej nudna niż była w rzeczywistości.

Z jednej strony ciężko mi pogodzić się z faktem, że to już koniec, z drugiej jednak - wiem, że będę do tej serii wracała, bo wykreowany przez Anetę Jadowską świat mocno wrył się w moją głowę. Póki co z mieszanymi uczuciami czekam na Ropuszki i pierwszy tom serii o Szamanie. Nie przepadam za postacią Witkaca, ale dam mu szansę, bo gdzieś po cichu liczę, że ten klimat i humor, za które pokochałam cykl o Dorze, nie mogą tak po prostu zniknąć. W każdym razie chcę w to wierzyć.

sobota, 5 września 2015

Ewa Wróbel, Jan Wróbel - "Polak potrafi, Polka też..."


Jeśli uważnie śledzicie naszego bloga i robicie to od dłuższego czasu, na pewno nie umknęły Waszej uwadze moje zachwyty nad najnowszym dzieckiem Znaku Horyzont, czyli serią Polska 2.0, której twórcą jest Jan Wróbel - historyk i publicysta. Jeszcze przed premierą pierwszego tomu, po lekturze materiałów promocyjnych, opływałam w zachwyty nad formą i treścią, a kształt finalnej wersji tylko te odczucia spotęgował. Czułam, że jest to projekt wspaniały i z wielką niecierpliwością czekałam na premierę tomu drugiego. I wiecie co? To już!

Cykl Polska 2.0 główne założenia ma dwa - "odczarowanie" historii jako takiej i udowodnienie, że można ją przekazywać kreatywnie, ciekawie i atrakcyjnie dla młodego czytelnika (w sumie starszego też), a także rozpromowanie polskości, zaprezentowanie innego, interesującego spojrzenia na nasz kraj. W pierwszym tomie otrzymaliśmy zbiór wydarzeń historycznych, w których Polacy psuli szyki państwom ościennym, druga część natomiast skupia się na tym, jak wiele świat zawdzięcza naszym rodakom. Czy wiecie na przykład, że to nasz rodak wymyślił kasowniki biletów, kolejowe semafory, czy zajęcia wychowania fizycznego?

W książce znalazło się miejsce dla 43 postaci lub grup, które w ten czy inny sposób wpłynęły na losy świata. To naprawdę obszerny wór, do którego wrzucono wiele różnych wydarzeń - mamy tutaj do czynienia z szerokim przekrojem czasowym i tematycznym. Obok postaci bardzo znanych współcześnie (jak Helena Modrzejewska, Janina Ochojska czy Maria Skłodowska-Curie) mamy też sporo osób, które docenione są poza granicami Polski, a u nas zapomniane. Co prawda w niektórych przypadkach związki bohaterów z naszym krajem nie są szczególnie mocne, jednak przyznać trzeba, że większość życiorysów faktycznie swój sens ma. Nie są to tylko wynalazcy - autorzy opowiedzieli również o reformatorach, społecznikach czy osobach ze zwyczajnie ciekawym życiorysem.

Zarówno po tytule, jak i tematyce książki można by sądzić, że tym razem będzie nieco mniej zabawnie, jednak wrażenie to jest całkowicie mylne - lekki, żartobliwy klimat został utrzymany, a opisywane postaci, choć otoczone należytym szacunkiem, czcią i chwałą, potraktowane są z lekkim przymrużeniem oka. Swoje dokładają ilustracje Joanny Wójcik, które również w tej części cieszą oko i dopełniają humorystycznego klimatu. Jeśli chodzi o samą oprawę tekstu, mam wrażenie, że różni się ona nieco od tej z poprzedniego tomu. Wśród ilustracji jest mniejsza różnorodność, dominują komiksy i krótkie, graficzne przedstawienia sytuacji. Rozdziałów jest więcej, są krótsze i pojawiają się między nimi krótkie nawiązania utrzymujące płynne przejścia między postaciami. Na szczęście zachowana została przyjemna "zeszytowa" oprawa.

Tę recenzję zakończę podobnie jak poprzednią - oczekiwaniem. Już w styczniu premiera kolejnej części cyklu, tym razem dotyczącej naszych narodowych... porażek. Jednak nie popadajmy w marazm, Jan Wróbel z pewnością znajdzie sposób, by nasze narodowe kompleksy przekuć w zwycięstwa i udowodnić, że Polacy przegrywają tylko wtedy, gdy naprawdę im się to opłaca!







Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Znak.

piątek, 4 września 2015

Thomas Goetz - "Cudowny lek"

Choć dzisiaj trudno to sobie wyobrazić, jeszcze pod koniec XIX wieku świat nie miał pojęcia o istnieniu zarazków - nie widziano związku pomiędzy poszczególnymi przypadkami chorób i zupełnie nie zwracano uwagi na higienę (w końcu nie znano pojęcia zakaźności). Pierwsi uczeni, którzy odważyli się wyjść przed szereg i podjąć próbę zmiany myślenia, nie mieli łatwego zadania - musieli zmierzyć się z krytyką, podejrzliwością i ostracyzmem społecznym. Na szczęście byli wśród nich odważni naukowcy, gotowi poświęcić życie badaniu i udowadnianiu swoich idei - to dzięki nim możemy się w tej chwili poszczycić tak rozwiniętą medycyną. Ich odkrycia procentują do dziś, a książki takie jak tekst Thomasa Goetza są wspaniałym sposobem ich upamiętnienia.

Pod koniec XIX wieku gruźlica zbierała swoje żniwo - prowadziła do trudnej i powolnej śmierci, a liczba nią zarażonych przechodziła wszelkie dzisiejsze wyobrażenia. Trudno się dziwić, że wielu lekarzy postawiło sobie za cel odkrycie rządzących nią prawidłowości i wynalezienie leku, który mógłby ulżyć chorym w cierpieniu i pomóc w wyeliminowaniu zagrożenia. Wśród badaczy odnaleźć można dwa nazwiska, które wspominamy do dziś - Robert Koch oraz Ludwik Pasteur; to właśnie między nimi rozegrał się główny etap wyścigu do sławy, w którym stawką było nie tylko udowodnienie światu swoich racji; w tej opowieści główną nagrodą było ludzkie życie.

Na samym wstępie należy wspomnieć, jakiego rodzaju jest to książka, a dokładniej czym na pewno nie jest. Klimat opisu okładkowego, podkreślenie elementu rywalizacji między badaczami czy emocjonalnych konotacji sugerują, że będziemy mieli do czynienia z czystą beletrystyką, powieścią w oczywisty sposób opartą na faktach, ale jednak mocno fabularyzowaną. Tymczasem Cudowny lek to w znacznym stopniu opracowanie naukowe, które w dodatku nie ogranicza się do życiorysów Roberta Kocha i Ludwika Pasteura czy poszukiwania leku na gruźlicę, a nakreśla spory kawał historii medycyny i obraz społeczeństwa końca XIX wieku. Najbliższą prawdy opinią jest chyba ta przyrównująca książkę Goetza do Stulecia chirurgów - tam również mamy do czynienia z solidną dawką historycznej wiedzy, tyle że Thorwald porusza tematy dużo bardziej ciekawe.

Absolutnie nie chciałabym jednak mówić, że Cudowny lek jest książką nudną, wręcz przeciwnie - od pierwszej strony możemy wciągnąć się w opowieść, a kolejne karty mijają nam naprawdę szybko. Problem polega na tym, że z czasem możemy poczuć się zmęczeni, zwłaszcza jeśli oczekiwaliśmy czegoś innego - autor stosuje naprawdę sporo dygresji ogólnych, zdarza mu się odbiegać od głównego wątku na rzecz medycznych szczegółów, co sprawia, że losy badaczy i historia leku na gruźlicę schodzi momentami na dalszy plan.

Zabawną sprawą jest język powieści. Gdy na potrzeby pisania recenzji wracałam do tekstu i ponownie go przeglądałam, niektóre zdania wydały mi się sztucznie napompowane, patetyczne, napisane zbyt wysokim stylem, inne z kolei zwyczajnie proste. Co ciekawe, podczas właściwej lektury zupełnie tego nie odczułam, tekst czytało mi się płynnie, a wykorzystany język nie wyróżniał się niczym szczególnym - ot, środek wyrazu, narzędzie, które zeszło na dalszy plan. Nie mam zamiaru się go czepiać, bo skoro nie sprawiał mi problemów podczas lektury, najpewniej był po prostu dopasowany do sytuacji, muszę jednak zwrócić na inną kwestię, nieco bardziej techniczną; otóż nasz autor wyraźnie lubuje się w przypisach. Sama jestem w trakcie pisania pracy magisterskiej i rozumiem ideę oraz wagę bibliografii, jednak tutaj naprawdę można mieć przesyt; nie wiem, czy Goetz jest człowiekiem tak lękliwym, czy tak bardzo chciał się popisać źródłami, z których korzystał, ale przypis przy zdaniach takich jak Dla rolników w każdej epoce choroba ta oznaczała katastrofę. uważam za sporą przesadę.

Z drugiej strony w całej książce widać niesamowite przygotowanie merytoryczne autora. Zdecydowanie włożył on w napisanie książki sporo pracy, poświęcił czas i wykazał dużo własnej wiedzy. Zawsze doceniam osoby, które chcą się z nami dzielić podobnymi opowieściami, a tutaj dodatkowo (oprócz dobrego poziomu merytorycznego) otrzymujemy tekst przyjemnie i w miarę przystępnie napisany. Tym niemniej zasiadając do lektury Cudownego leku warto mieć na uwadze, na co się piszemy - jestem przekonana, że wielu czytelników nie dobrnie do końca zniechęcona technicznymi aspektami medycyny, przydługimi dygresjami i dużą dawką historii. Inni z kolei skończą lekturę usatysfakcjonowani i będą chcieli więcej. A ja? Liczę po cichu, że ktoś kiedyś zdecyduje się na zaprezentowanie nam fabularnej wersji tej historii, bo opowieść ma niesamowity potencjał.





Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Znak.

czwartek, 3 września 2015

Frater Barrabbas - "Magiczna kabała"

Słysząc słowo "kabała" większość z nas ma jakieś (najczęściej potoczne) rozumienie - niemal automatycznie nasuwają nam się myśli o czerwonej wstążeczce, wróżbach z kart klasycznych czy skojarzenia związane z judaizmem. Niewiele osób jednak zdaje sobie sprawę, czym tak naprawdę jest kabała i jak potężną wiedzę ze sobą niesie. Jasną sprawą jest, że nie każdego to interesuje, jednak dla tych, którzy czują potrzebę poszerzania wiedzy, Frater Barrabbas stworzył książkę zawierającą przysłowiowe "podstawy podstaw", wprowadzenie do nauki kabały. Co więcej - autor przekonuje, że wiedza na jej temat może się przydać każdemu adeptowi sztuki magicznej, niezależnie od tego, czym konkretnie się zajmuje.

Nie łudźcie się - jeśli jesteście kompletnymi laikami i brak Wam solidnej motywacji do nauki, raczej przez tę książkę nie przebrniecie. Poradnik ten miał być docelowo przeznaczony dla początkujących i generalnie swoje założenie spełnia, jednak jest tak naszpikowany wiedzą, że podczas czytania należy cały czas mieć uwagę na pełnych obrotach. Absolutnie nie jest to książka "do poczytania" - nie powala narracją, a w formie przekazu jest typowym (choć, trzeba to przyznać, dobrze napisanym) podręcznikiem. Autor przedstawia nam historię kabały, jej podstawowe założenia, najważniejsze tezy, a następnie wprowadza nas w świat praktyki, demonstrując na przykładach, do czego konkretnie może nam posłużyć zgłębienie tajników owej dyscypliny duchowej.

Gdy znajdziemy odpowiednio dużo motywacji i czasu, by na dobre przysiąść do lektury, mamy szansę odkryć wszystkie zalety książki Barrabbasa. Pierwsze są już wizualne - marginesy są małe, a czcionka nieduża, więc na niespełna 300 stronach otrzymujemy naprawdę sporo tekstu. Tekstu, warto podkreślić, niesamowicie merytorycznego i dokładnego. Praktycznie każde kolejne zdanie niesie za sobą istotne informacje, a lektura przypomina fascynujący wykład, na którym nie nadążamy za notowaniem, bo każde słowo zdaje się być niesamowicie ważne. Autor nie rozpieszcza czytelnika - jego książka nie jest sztucznie uproszczona, a my od pierwszej strony konfrontujemy się z mniej lub bardziej znanymi określeniami; na szczęście na końcu książki znajduje się słowniczek, który ma nam pomóc w wyjaśnieniu zawiłości.

Jeśli chodzi o część praktyczną - jej konstrukcja jest naprawdę dobra. Autor nie wrzuca wszystkiego do jednego worka, tylko sprawnie dzieli proces nauki na kolejne etapy, dając nam całkiem sporo przydatnych umiejętności. W książce znajdują się zarówno ćwiczenia, które docelowo powinniśmy systematycznie powtarzać, jak również praktyczne wskazówki dotyczące chociażby tworzenia sigili. Całość opisana jest tak, aby wiedza była stopniowana, a kolejne rozdziały wykorzystują dane, które dotarły do nas za sprawą poprzednich.

Choć Barrabbas sygnalizuje, że kabała ma różnorodne korzenie i punkty styczne z praktycznie każdym systemem magicznym, to nam pozostawione zostaje wyciągnięcie wniosków i "dopasowanie" jej do tego, czym się zajmujemy. Nie ma tu gotowej recepty na wykorzystanie nauk kabalistycznych, a jedynie wskazówki, które mogą nam w tym pomóc. Zgadzam się jednak z tezą, że nauka kabały (jeśli ją przyjmiemy) może wiele w naszych głowach uporządkować. Z pewnością jest to system dobry, gdy poszukujemy konkretnego, "nadrzędnego" obrazu świata z ujęciem istniejącej w nim magii i mechanizmów nią rządzących.

Tak jak już wielokrotnie wspominałam, przeprawa z tą książką nie jest najłatwiejsza, ale się opłaca - jeśli jesteście zainteresowani tą konkretną tematyką, śmiało mogę Wam ją polecić. Co prawda część teoretyczną musiałam przeczytać dwa razy, co zajęło mi sporo czasu, jednak do praktyki przechodziłam z naprawdę sporą dawką wiedzy. Teraz z chęcią sięgnęłabym po podręcznik dla "średniozaawansowanych" - muszę chyba sprawdzić nasz rodzimy rynek pod kątem podobnych publikacji...





Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie wydawnictwu Illuminatio.