czwartek, 29 października 2015

Blanca Busquets – „Półsłówka”


„Zabiłem człowieka. To było 23 lutego” – takie wyznanie słyszą z ust umierającego ojca jego dorosłe dzieci. To prawda? A może agonalny stan sprawił, że konfabuluje? Zdanie nie znajduje swej kontynuacji ani dopowiedzenia, jednak niesie za sobą szereg skutków – w czterech rozdziałach odnajdujemy potoki myśli, jakie rodzą się w głowach poszczególnych bohaterów.

Niezwykłą sprawą jest dla dzieci konfrontacja z wyznaniem ojca – w każdym z nich budzi ono zupełnie inne refleksje, choć tok tych przemyśleć może nam się wydawać całkowicie nienaturalny. Czytelnik z jednej strony ma ochotę potępić postaci za kompletne odrzucenie myśli o ojcu (czy to umierającym rodzicu, czy też domniemanym zbrodniarzu), z drugiej strony jednak chciwie podąża za galopadą, która rozgrywa się w ich głowach. Dla każdego z bohaterów 23 lutego 1981 roku był dniem wyjątkowym i fakt ten z jednej strony czyni ich indywidualnościami we własnych głowach, podczas gdy dla czytelnika stanowi oś łączącą każde z nich z pozostałymi.


Uśmiechnął się i zaczął zdejmować mi bluzkę, spodnie, skórę, serce, wszystko.[s.32]

Najpierw przyszedł lekarz, a potem ksiądz, który po powrocie do kościoła zabił w dzwony. Nina otworzyła okno i wtedy je usłyszeliśmy, weszły nam do domu.[s.79]


Zakochałam się w pięknym stylu, w jakim autorka prowadzi swoją narrację – w jej poetyzmie, metaforach, plastyczności opisu i niezwykłości właściwie każdego kolejnego zdania. To literatura, w jakiej można się zatracić, choć do narracji zdecydowanie trzeba przywyknąć. Przede wszystkim jedyną formą przekazu jest strumień świadomości, a więc długie, wielozdaniowe akapity złożone z potoku myśli i odczuć bohaterów; czytelnik staje przed wyzwaniem nadążenia za tą opowieścią przy jednoczesnym uchwyceniu sensu. W takiej formule trudność sprawia też koncentracja na tym, co jest częścią myśli bohatera i odróżnienie tego od zawartych we wspomnieniach wypowiedzi innych osób. W tym rodzaju narracji w większości przypadków nie stosuje się dialogów, a mowa zależna nie jest oddzielona za pomocą cudzysłowów.

Warto też zauważyć, że autorka, choć pisze bogato, nie popada w przesadę, a w książce treść nie dominuje formy, jak to się nierzadko zdarza. Pod pozorem opowieści zwyczajnej Busquets wprowadza wiele trudnych tematów, które przez lata stanowiły społeczne i obyczajowe tabu. Bohaterowie nie tylko wspominają zmagania z własną tożsamością, dorastanie i podejmowanie decyzji tak trudnych, że doskwierających jeszcze wiele lat później; oni urastają do rangi osób-symboli, reprezentujących problemy spychane na margines przez dziesięciolecia. Im silniej zagłębiamy się w koleje rozdziały powieści, tym dalej wchodzimy w sfery trudne i abstrakcyjne; odkrywamy coraz to silniejsze i bardziej niszczące tajemnice. Poznanie wszystkich płaszczyzn tej historii wywołuje szok i niedowierzanie. Patrząc na sekrety osób, które pozornie łączy bliska więź, zaczynamy się zastanawiać, ile podobnych drzemie dookoła nas. Czy nie każdy ma swoje półsłówka, którymi zbywa innych podczas niewygodnych pytań?

Przy tym wszystkim w powieści jest jeszcze jedna wspaniała rzecz – Busquets w całym swoim poetyzmie płynnie lawiruje między emocjami, przechodzi od uniesień do smutku i letargu, a każde z wywołanych i opisywanych odczuć uderza w czytelnika z niespotykaną intensywnością i siłą. Poruszane problemy mogą nas nie dotyczyć, ale jakiś element narracji jest w stanie poruszyć w nas struny, które normalnie pozostają w uśpieniu; co więcej – poruszyć je tak, byśmy doznanie na długo zapamiętali.

Taką prozę chce się czytać. Kolejna wybitna i nietuzinkowa Miotła. Polecam.





Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie wydawnictwu W.A.B.

środa, 28 października 2015

Thomas Arnold – „Tetragon”


Jedno mieszkanie połączyło ze sobą dwie silne osobowości i stało się przyczynkiem dla pewnej tajemniczej i bardzo niebezpiecznej sprawy kryminalnej – w lokum zamieszkiwanym przez narkotykowego dilera znaleziono krew zaginionego syna wiceszefa policji, włos córki szefa wydziału zabójstw oraz tajemniczego owada przypominającego świerszcza. Wszelkie próby rozwiązania tej sprawy prowadzą jedynie do niedomówień i rosnącego niebezpieczeństwa, a z każdą chwilą na jaw wychodzą coraz to nowe tajemnice. Co może łączyć chłopaka z dobrego domu, owady i dziwną toksynę? I jak można prowadzić śledztwo, gdy znikają kolejne, ważne dla sprawy osoby?

Przez znaczną część książki miałam wrażenie, że w tekście jest coś dziwnego, jednak sam sens odczucia pozostawał dla mnie nieuchwytny. Dopiero mniej-więcej w połowie zdałam sobie sprawę, co takiego mnie uwierało, a była to dość specyficzna narracja z dużą ilością dialogów. W zdecydowanej większości przypadków (poza scenami, w których występuje tylko jedna osoba) to rozmowy bohaterów są dla czytelnika podstawowym źródłem informacji. Narrator, który w znacznej części kryminałów ma wiedzę, opisuje sceny i nierzadko wyciąga wnioski, w Tetragonie ma rolę ograniczoną niemal do minimum. Muszę przyznać, że ta specyficzna konstrukcja, choć ryzykowna, opłaciła się – autor wykazał się umiejętnością kreowania dialogów ciekawych i w zdecydowanej większości autentycznych; zgrzyty były nieliczne, a przy takiej ilości materiału wręcz niezauważalne.

Około połowy książki podjęłam również pierwszą próbę opisania fabuły, dzięki czemu uświadomiłam sobie mnogość dróg fabularnych, jaka została tu wprowadzona. Wiceszef policji i jego syn, szef wydziału zabójstw i jego córka, tajemnice akademickie, śledztwo dotyczące morderstwa, elementy życia komisarzy… Do tego wszystkiego czytelnik cały czas ma w głowie tajemniczą scenę otwierającą opowieść, która przecież nie może być bez znaczenia, a przez długi czas nie znajduje swojej kontynuacji. Jak widać wątków jest sporo i choć wszystkie są w pewien sposób połączone, miałam sporo obaw, czy każda z nich znajdzie zadowalające rozwiązanie. Muszę przyznać, że jestem pozytywnie zaskoczona, bo to właśnie fabuła jest najmocniejszym elementem powieści – widać, że jest spójna, przemyślana i zaplanowana, wszystko splata się w naprawdę dobrą całość. Poziom skomplikowania opowieści jest właściwy, a wiele opisywanych zdarzeń jest w stanie nas zaskoczyć, bo okazuje się mieć zupełnie inny charakter niż na początku zakładaliśmy.

Jeśli chodzi o samą konstrukcję książki, to miałam wrażenie, że była ona dość nierówna. Na samym początku, gdy czytelnik niewiele wie, napięcie stopniowo rośnie, a kolejne wydarzenia przyjmowane są z zainteresowaniem. Około połowy książki zaczynają się pierwsze wyjaśnienia, które sprawiają, że chcielibyśmy poznać zakończenie sprawy i zrozumieć cały jej sens; niestety – w tym momencie przychodzi pora na połączenie i domknięcie wszystkich wątków, co może się lekko dłużyć. Wreszcie docieramy do bardzo dynamicznego i szybkiego finału. Taka konstrukcja nie zawsze sprawia przyjemność i momentami bywa dla nas nużąca. Nie polecam też czytania książki małymi partiami - zwłaszcza w drugiej połowie taki zabieg dodatkowo rozwleka fabułę; zdecydowanie lepiej wziąć ją na raz i cieszyć się kolejno rozwiązującymi się zagadkami.

Kilka słów należy się również bohaterom powieści – niestety, ten aspekt mnie nie zachwycił. O ile sama historia była interesująca, a pomysł na fabułę przemyślany, wyglądało, że to na nim autor skupił całą swoją energię. Podczas lektury miałam wrażenie, że opowieść mogłaby dziać się gdziekolwiek, a jej bohaterem mógłby stać się każdy – postaciom zabrakło indywidualnych rysów, historii i motywacji, a ich zachowania były w pewien sposób podporządkowane fabule, nie zaś własnemu charakterowi.

Podsumowując Tetragon jako całość powiem, że jest to thriller przyzwoity, który zapewni przyjemność z lektury zwłaszcza wielbicielom powieści sensacyjnych. Nie ma tutaj charakterystycznych dla kryminałów zwrotów akcji ani wodzenia czytelnika za nos, nie poszukujemy też tajemniczego mordercy, a jedynie odkrywamy sens popełnionych zbrodni. Sporo jest trupów, strzelania i niebezpiecznych policyjnych akcji. Autor wziął na tapetę dość popularny motyw (nie zdradzę jaki, nie chcąc odbierać Wam przyjemności z czytania) i stworzył na jego temat całkiem zgrabną wariację. Nie była to może przygoda niezwykle emocjonująca, ale przyjemna – z pewnością będę chciała ją powtórzyć.






Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie Autorowi!

poniedziałek, 26 października 2015

Zbigniew Lew-Starowicz – „Wszystko da się naprawić”


W czasach, gdy wiele związków rozpada się krótko po zawarciu, a ludzie nie szukają pomocy w trudnych chwilach; gdy szybko popadamy w fascynację nowym i nie mamy już ochoty pielęgnować tego, co stare; gdy nudzimy się szybciej niż kiedykolwiek, profesor Starowicz apeluje: Wszystko da się naprawić! I, aby nie być gołosłownym, podaje szereg rad, które mogą wspomóc walkę z kryzysami w związku. Tradycyjnie już, w rozmowie z Krystyną Romanowską.

Co znajdziemy w poradniku? Na samym początku profesor odkrywa przed nami różne przyczyny zwiększonej liczby rozwodów: społeczne przyzwolenie (a nawet pochwała w świecie show biznesu), ogólny konsumpcjonizm społeczeństwa, wydłużenie średniej życia (no bo trudniej żyć z jedną osobą 50 lat niż na przykład 30!), zmiana modelu rodziny… W książce otrzymamy również naukowy przepis na kłótnię idealną i dowiemy się jak mają się do związku biblijni czterej jeźdźcy Apokalipsy. Wszystko to okraszone będzie szeregiem przykładów z doświadczenia samego profesora.


Nie ma co dorabiać skomplikowanej filozofii – dbanie o związek to uwzględnianie potrzeb i oczekiwań drugiej osoby. I czasami po prostu trzeba nad tym popracować. Jeżeli nasz partner jest pieszczochem, to postarajmy się zaspokajać jego potrzeby. Albo kiedy potrzebuje zamknąć się na pięterku i malować czy słuchać muzyki przez kilka godzin, uszanujmy to. Ważne, żeby drugiej osobie było z nami dobrze.[s.96]


Do takich właśnie przemyśleń w znacznej mierze sprowadza się tekst – jak już wspominałam wielokrotnie przy okazji różnych poradników, frazesy są nam potrzebne, bo często o nich zapominamy. Wiele problemów par wynika z braku poszanowania zasad elementarnych: szacunku lub wzajemnej uważności; jesteśmy w związkach dla siebie, realizujemy własne potrzeby, a brak nam zainteresowania drugą osobą – tym, jaka jest i co sprawia jej przyjemność. Na poziomie poradnika takie rady mogą pomóc, bo sporo nam uświadamiają; mamy okazję przyjrzeć się swojemu związkowi i zastanowić się, czy dobrze do niego podchodzimy. Oczywiście wiele poglądów profesora może budzić kontrowersje, ale pamiętać należy, że wyostrza je nieco sama formuła książki (skupiamy się tu na parach, które mają poważniejsze problemy i potencjalnie mogą/powinny trafić na terapię, nie zaś na związkach zdrowych), a i sam zainteresowany należy do ekspertów w swojej dziedzinie z pewnością nie tylko dzięki medialnej aktywności.

Książka, jak wszystkie z tej serii i poradniki Starowicza w ogóle, napisana jest niezwykle lekko i przystępnie. Profesor łatwo i z płynnością opowiada o ludzkich problemach, ujmuje ich sedno jasno i sprawnie tłumaczy, czego konkretnie dotyczy trudność; widać w tym lata akademickiej praktyki. Również przykładami sypie jak z rękawa – gdy trzeba coś dodatkowo objaśnić, łatwo znajduje konkretną scenkę z gabinetu lub z życia. Takie książki czyta się naprawdę dobrze, ale też szybko – ja swoją pochłonęłam w jeden wieczór, tego samego dnia, kiedy ją dostałam.

Sama treść ma moim zdaniem jedną poważną wadę i jedna wielka zaletę. Bardzo negatywnie oceniam wstawki, które zastosowano, mianowicie po niemal każdym rozdziale znajdujemy kilku-, kilkunastostronicowy fragment ciągłej wypowiedzi profesora na jakiś konkretny temat. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że są to wycinki z wcześniejszych tytułów z serii, i że zajmują prawie 1/5 książki. Krótkie cytaty – w porządku, rozumiem potrzebę zachęcenia czytelnika do innych tekstów, jednak ta objętość jest nieco przesadzona. Ten problem miałam w głowie niemal do samego końca lektury, jednak w ostatnim rozdziale znalazło się coś, co całkowicie go dla mnie zrównoważyło – pierwszy raz w całej serii profesor dał się namówić na opowiedzenie o kilku stosowanych przez siebie metodach. Podał przykłady – nikłe, to fakt, ale dla mnie były one jak uchylenie drzwi gabinetu, które dotąd pozostawały szczelnie zamknięte. Bardzo duży plus!

Na koniec kilka uwag odnośnie wydania – może to śmieszne, ale gdy ta książka leży na płaskiej powierzchni, naprawdę zwraca uwagę! Ta kreska na okładce ma imitować rozcięcie i pod pewnym kątem prezentuje się naprawdę dobrze. Gorzej jest w środku. Powiem tak: jeśli ktoś jest zagorzałym ekologiem, powinien tę książkę omijać szerokim łukiem – marginesy, które i tak są duże, we wspomnianych już wstawkach z innych książek stają się ogromne. Źle to wygląda, źle się czyta i naprawdę nie ma większego sensu.

Oceniając książkę jako całość, jestem naprawdę zadowolona. Przy mojej ostatniej niechęci, czytelniczym kacu i innych trudnościach, pochłonęłam ją za jednym podejściem i naprawdę się wciągnęłam. Uwielbiam poradniki z tej serii i zawsze sięgam po nie z przyjemnością, bo za każdym razem jestem w stanie wyciągnąć z nich choćby drobne porady, które pozwolą inaczej spojrzeć na swoją postawę i własny związek. Poza tym przy całej wiedzy, jaką niesie ten poradnik, jest on naprawdę przyjemny w odbiorze – również z tego powodu zdecydowanie mogę go polecić.






Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Czerwone i Czarne.

niedziela, 25 października 2015

Scott Sigler – „Zakażenie”


Obywatele amerykańscy giną za sprawą tajemniczego wirusa, który zmienia ich w paranoików gotowych uznać za niebezpiecznego i zabić każdego, kto nie jest nosicielem, nawet członków najbliższej rodziny. Choroba przyjmuje formy inteligentne, zdolne opuścić ciało człowieka, przemieszczać się, skupiać w jednym miejscu i współpracować. Podlegający bezpośrednio prezydentowi zespół składający się z oddziału badawczego i szturmowego pracuje jednocześnie nad poznaniem natury wirusa i niwelowaniem skutków jego działań. Jednak zwykłe aktywności nie wystarczają, gdy choroba zmienia swój charakter i staje się zakaźna. Rozpoczyna się wyścig z czasem, którego stawką jest nie tylko życie zarażonych, ale i globalne bezpieczeństwo świata.

Zakażenie to kontynuacja Infekcji – książki wydanej w Polsce w roku 2010 nakładem wydawnictwa Papierowy Księżyc. Osobiście nie czytałam pierwszego tomu i jestem szczerze przekonana, że nie jest to aż tak bardzo konieczne. Owszem, wydarzenia w trylogii są ciągłością i następują bezpośrednio po sobie, jednak narracja poprowadzona jest tak, jakby autor przewidział istnienie ludzi namiętnie czytających od środka (jak ja). Fabuła rozpoczyna się w momencie objęcia rządów przez nowego prezydenta, który zostaje stopniowo wprowadzony w tajny projekt walki z wirusem, a czytelnik w tej scenie otrzymuje cały zestaw potrzebnych informacji; co nie zostało powiedziane, będzie wytłumaczone na najbliższych stronach.

Co ciekawe, mimo że w tekście otrzymujemy całkiem sporo wiadomości, jest on napisany raczej zwięźle, powiedziałabym „po męsku”. Nie ma tutaj zbędnych opisów związanych z wyglądem ludzi i rzeczy, nie ma niepotrzebnych rozważań nad emocjami, użalania się nad przeszłością czy snucia planów dotyczących przyszłości. Z drugiej strony – w narracji otrzymujemy wszystko co potrzebne i nie odczuwamy niedosytu. Przyjemnie było zetknąć się ze stylem tak konkretnym i w pewnym sensie prostym; dzięki niemu autor mógł skupić się na budowaniu dynamizmu zdarzeń.

Mimo że marginesy w książce są malutkie (patrząc na kartki mamy wrażenie, że zostały wykorzystane do maksimum), a całość liczy sobie niemal 600 stron, czyta się naprawdę szybko. Gdy już minie pierwsze zapoznanie, wpadamy w ciąg wydarzeń opisywanych z kilku płaszczyzn i perspektyw. Wystarczy zerknąć na spis treści, by ten dynamizm wyłapać – fabuła książki zamknięta jest w 9 dniach, w ramach których otrzymujemy ponad 130 krótkich, kilkustronicowych rozdziałów naprzemiennie ukazujących wydarzenia w różnych miejscach.

Każdy z równoległych wątków, choć w oczywisty sposób jest związany z pozostałymi przez zakażonych, toczy się zupełnie inaczej. Grupy postaci, których dotyczą poszczególne części opowieściowej układanki, również mają swoje indywidualne rysy – tutaj każdy bohater ma własną historię i przekonania, które determinują jego stosunek do wirusa, działań rządu i własne postępowanie. Z perspektywy czytelnika przyjemnym jest fakt, że nie wszystko jest tu przewidywalne – niektóre postaci potrafią nas zaskoczyć swoimi zachowaniami czy reakcjami na zmieniające się otoczenie. W gąszczu bohaterów indywidualnością jest też sama przyczyna wirusa, czyli sztuczna inteligencja – bardzo podoba mi się sposób, w jaki została wykreowana, to że się zmienia, uczy, dostosowuje i… popełnia błędy z powodu braku algorytmu na ludzką nieprzewidywalność.

Jak wspomniałam na początku, nie czytałam Infekcji. Jednak patrząc na sam warsztat pisarza i poruszaną, dość popularną jednak, tematykę, nie mogę uwierzyć, że książka nie była na tyle dobra i opłacalna, żeby ją kontynuować. Cieszę się, że na wydanie drugiego tomu zdecydowało się wydawnictwo Gmork i absolutnie nie żałuję, że to właśnie od tej części zaczęłam swoją przygodę z cyklem. Już samo spotkanie ze stylem autora i jego pomysłem na fabułę było wielką przyjemnością. Infekcję potraktuję jak prequel i jestem pewna, że będę w równym stopniu cieszyła się lekturą.






Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Wydawnictwu GMORK.

piątek, 23 października 2015

Maciej Stuhr, Beata Nowicka – „Stuhrmówka”

Aktor teatralny i filmowy, artysta kabaretowy, psycholog – Maciej Stuhr to człowiek wszechstronny i osobowość charakterystyczna, bynajmniej nie tylko z powodu sławetnego pochodzenia. Wszyscy chyba kojarzymy jego kreacje z wielkiego ekranu, a niektórzy (jak ja) dodatkowo mieli okazję śledzić jego quasi-literackie poczynania przy okazji felietonów publikowanych na łamach Zwierciadła. Od lat cenię go sobie za wspaniałą grę aktorską, ale też sposób bycia, poczucie humoru i spójność w kreowaniu wizerunku. Nie wyobrażałam sobie, że mogłabym tę książkę przegapić.

W Stuhrmówce nie ma na pozór niczego niezwykłego – aktor opowiada o swojej historii i o tym, jak wyglądało jego dotychczasowe życie; nie szczędzi przemyśleń i anegdot, zdradza trochę stosunku do świata.. Rynek wydawniczy obfituje w podobne pozycje, a sięgając po nie kierujemy się głównie nazwiskiem na okładce. Życzyłabym sobie jednak, żeby wszelkie książki tego typu były tak lekkie, inteligentne i przyjemne w odbiorze; aby ich twórcy i bohaterowie zawsze pozostawali sobą i nie dali się opętać wszechobecnej kreacji samego siebie. Bo faktem jest, że wiele wywiadów czyta się trudno, a rozmówcy wypadają w nich niezwykle sztucznie; tutaj tego nie ma. Na tylnej okładce, obok tych wszystkich (cudownych skądinąd) wypowiedzi innych znanych na temat Stuhra, znaleźć się powinno jedno ważne ostrzeżenie – uwaga, wciąga. Dosłownie, bo styl opowieści sprawia, że ze zwykłego „zerknę na chwilę, przejrzę tylko kilka stron” robi się cały poświęcony na lekturę wieczór.

Już od samego wstępu uśmiechamy się szeroko – autor i bohater w jednym wita nas w przedmowie napisanej tym charakterystycznym dla niego, teatralnym i kwiecistym stylem. Wraz z kolejnymi stronami jest pokusa, by się w tym uśmiechu zatracić  i mieć nadzieję, że nie opuści nas do samego końca. Niestety, choć chcielibyśmy, aby tak właśnie było i choć sam bohater trzyma swoje nastawienie na stałym poziomie, nie zawsze towarzyszy nam śmiech, bo i nie całe ludzkie życie jest nim wypełnione. Cieszę się niezmiernie, że wspomniane już okładkowe wypowiedzi innych na temat Stuhra znajdują swoje odzwierciedlenie w treści książki. Zwykłe rozdziały, zapis rozmów, przeplatane są krótkimi wtrąceniami, w których narracja oddawana jest właśnie im, innym. To ciekawe uzupełnienie stanowi idealne wyważenie – nagle zmienia się styl, odpada poczucie humoru, a lekką narrację zastępuje opowieść z trzeciej perspektywy, która pozwala odsapnąć i inaczej spojrzeć na samego bohatera.

Podczas lektury łatwo zapomnieć, że jest to dialog z udziałem (jak to dialog) dwóch osób – a jednak! Beata Nowicka jest tu bardzo ważnym elementem (jeśli mogę użyć takiego określenia) i prowadzi tę rozmowę w sposób dokładnie taki, jaki uwielbiam: nie wpycha się na siłę na pierwszy plan, nie lansuje własnej osoby, nie podtrzymuje przesady, za to jest i przyjemnie towarzyszy. Gdy trzeba – inteligentnie dopowie lub skomentuje (jej wtrącenia składające się z jednego tylko, ale jakże trafnego słowa, są wspaniałe!), a gdy przyjdzie pora sprawnym ruchem zamknie temat i umiejętnym nawiązanie przejdzie do kolejnego. Perfekcyjnie.

Jeśli nie lubicie czytać o codzienności, dajcie sobie spokój, bo tu jest jej naprawdę dużo. Jeśli szukacie sensacji, odpuście, bo autor niczego niezwykłego tu nie zdradza. Ale jeśli czujecie, że ten tekst może Was zainteresować, nie powinniście być zawiedzeni, bo realizacja projektu jest na naprawdę wysokim poziomie. Ja bawiłam się świetnie i mogę powiedzieć tylko jedno – bardzo chciałabym więcej. W stylu, jakim posługuje się Stuhr, mogłabym czytać o czymkolwiek i zawsze byłabym tak samo zainteresowana, bo jestem psychofanką tego żartu i, choć brzmi to jak oksymoron, naturalnej teatralności. Mam nadzieję, że to nie ostatnia taka książka.





Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Znak.

czwartek, 22 października 2015

Robert Cichowlas, Łukasz Radecki - "Miasteczko"

Niemoc twórcza dopaść może każdego pisarza, nawet tego najbardziej płodnego literacko. Przed takim właśnie problemem stanął Marcin Lanowicz, autor bestsellerowych książek dla kobiet - termin oddania tekstu do redakcji nieubłaganie się zbliża, jednak stworzenie nawet najprostszej sceny wydaje się być syzyfową pracą. Wszelkie pomysły na odzyskanie weny zawodzą jeden po drugim, pojawia się jednak światełko w tunelu: ulotka zachęcająca do wynajęcia domku w Morwanach, małym miasteczku na Mazurach. Odpoczynek z dala od cywilizacji wydaje się być tym, czego Marcin potrzebuje, postanawia więc zrobić sobie z żoną mały urlop. Okazuje się jednak, że Morwany nie są zwyczajną miejscowością, a w dodatku komuś wyraźnie zależało, żeby Lanowiczowie tam trafili…

Powiem, szczerze, że początek Miasteczka nie zachwycił mnie jakoś specjalnie. Domek na uboczu, miasteczko skrywające jakieś tajemnice, niewytłumaczalne zdarzenia i mieszkańcy okolicy, którzy ewidentnie boją się powiedzieć przyjezdnym prawdę - to motywy wyjątkowo oklepane w horrorach, nastawiałem się więc na dość przeciętną lekturę. Na szczęście wraz z rozwojem fabuły wiele elementów okazuje się mieć drugie, nietuzinkowe oblicze, dalece wykraczające poza utarte schematy, a odkrywane przed czytelnikiem kolejne tajemnice Morwan zaskakują zarówno samym pomysłem, jak i poziomem realizacji.

Brak zachwytu przy pierwszych stronach wynikał jeszcze z jednej rzeczy: sposobu narracji. Wiele fragmentów powieści jest zdecydowanie zbyt rozciągniętych, nużących, przez co dynamika tekstu wyraźnie kuleje. W dodatku wstęp do historii bogaty jest w opisy, które tak naprawdę dla późniejszej fabuły mają znaczenie znikome, czy wręcz zerowe; podobnie też wyglądają pierwsze dialogi, niektóre niejako pozbawione wewnętrznej ciągłości. Całe szczęście gros tych problemów zaczęło znikać w miarę posuwania się akcji do przodu, jednak fragmenty likwidujące dynamizm pojawiały się przez niemal cały czas; dopiero końcówka tekstu nabrała większego tempa, w krótkim czasie zaskakując mnie licznymi zwrotami akcji.

Groza i erotyka - te dwa słowa w opisie okładkowym najbardziej rzucały się w oczy. Pierwsze z nich jest jak najbardziej trafne; co prawda osobiście nie czułem się jakoś bardzo przerażony (może już za często chwytam po ten gatunek?), jestem jednak przekonany, że na wielu osobach tekst zrobi niemałe wrażenie. Z kolei co do erotyki… Cóż, zacznijmy od tego, że stanowi ona raczej pewne tło, czy też raczej swoiste uzupełnienie głównej fabuły. Jasne, w jakiś sposób jest to ważny element całego tekstu, nie ma go jednak zbyt wiele. Pewne wątpliwości budzi poziom wykonania tego aspektu w scenach mocno na nim opartych. Tam, gdzie sytuacja miała być normalna, opis jest sztuczny i raczej mało ciekawy natomiast w “nienormalnych” (brak mi lepszego określenia) fragmentach w oczy kuje wręcz medyczne słownictwo użyte w narracji, zaś sam ich przebieg jest z pewnością szokujący i wywołujący niesmak u części odbiorców.

Miasteczko z pewnością jest interesującą pozycją na rynku wydawniczym. To dobry horror z ciekawym i oryginalnym pomysłem na fabułę, który z pewnością wielu osobom przypadnie do gustu, choć raczej osób obytych z gatunkiem nie przerazi. Warto jednak mieć na uwadze fakt, że nie jest to książka dla wszystkich: specyficzne sceny, choć występujące w stosunkowo małej ilości, wywołają obrzydzenie u wrażliwszych czytelników. Jeśli jednak nie macie delikatnego żołądka - na pewno warto zainteresować się tą książką. Może nie jest to dzieło wybitne, ale mimo wszystkich swoich wad stojące na dość przyzwoitym poziomie.





Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Wydawnictwom Videograf SA.

środa, 21 października 2015

Jean-Christophe Brisard, Claude Quétel – „Dzieci dyktatorów”


Przy okazji zagłębiania się w różnorodne biografie kilkakrotnie naszły mnie refleksje na temat codziennego funkcjonowania największych tyranów w historii. Stalin, Castro, Mussolini – oni wszyscy mieli przecież żony, dzieci i domy, do których wracali niemal każdego dnia. Czy jest w ogóle możliwe, by życie tych, którzy twardą ręką trzymają całe narody, mogło przebiegać normalnie? Czy ktoś, kto z zimną krwią wydaje wyroki śmierci i działa pod ciągłą presją, może w ogóle brać udział w zdrowym wychowaniu dziecka?

Praca pod kierownictwem Brisarda i Quétela rzuca pewne światło właśnie na tę tematykę. Poprosili oni swoich kolegów po fachu – reporterów, historyków i znawców geopolityki – o przekazanie wiedzy na temat losów przywódców państw totalitarnych i ich otoczenia. Z integracji tych danych powstały Dzieci dyktatorów – 17 rozdziałów, w których politycy otrzymują najsurowszą z ocen, bo wystawioną przez pryzmat życia ich dzieci. Każda część dotyczy jednego ze znanych przywódców ostatnich lat i napisana jest przez innego znawcę tematu.

Bardzo podobało mi się skupienie autorów na tym, co najważniejsze w tekście – jako że mowa o postaciach powszechnie znanych i szeroko omawianych w innych źródłach, nie znajdziemy tu praktycznie żadnych rozbudowanych biogramów, a jedynie krótkie wprowadzenie opisujące danego dyktatora, a także krótko omawiające jego sytuację rodzinną. Również w dalszych częściach opowieści opierają się o ściśle wyselekcjonowane i mocno okrojone dane. Niestety, to co jest zaletą w przypadku wstępu, przestaje nią być, gdy mowa o historii właściwej; podczas lektury tak maksymalnie skondensowanego tekstu mamy wrażenie gnania przez fakty, sceny i obrazy. Każda z migawek opatrzona jest datą i te cyferki dosłownie przebiegają nam przed oczami, gdy obserwujemy kolejne przykłady scen z dyktatorskiego życia. Czytelnik trzymuje zwarty materiał, ale analizy emocji i odczuć musi dokonać sam.

Na szczęście ze względu na to, że twórcami poszczególnych rozdziałów są różne osoby, pomiędzy tekstami występuje szereg różnic. Te, których autorzy postawili na bardziej narracyjną formułę, wypadają zdecydowanie lepiej, zwłaszcza gdy dodatkowo w treść wplecione zostały przykłady wypowiedzi samych dyktatorskich dzieci. Kontakt ze wspomnieniami tych osób robi wrażenie dużo większe niż jakikolwiek opis i wywołuje szereg różnorodnych emocji. Zaskakujący jest stosunek dzieci do rodziców, a także do totalitarnych elit, w którym przyszło im żyć – w ich oczach jest to zestawienie całkowicie zwyczajnych osób, które, owszem, posiadają wady i zalety, jednak w ocenie wypadają tak nudno i normalnie, jak nasi sąsiedzi z domu obok. Te opisy, naznaczone naturalną przecież idealizacją utrzymującą w ryzach każdą rodzinę, szokują najbardziej, zwłaszcza w zestawieniu z ogółem czynów tych konkretnych ojców.

Duże wrażenie robią także fotografie, nawiasem mówiąc znakomicie wkomponowane w tekst. Na wszystkich widzimy dyktatorskie rodziny podczas scen zwyczajnych, pełnych miłości i szczęścia. To nierzadko wspomnienie po propagandzie towarzyszącej totalitarnym rządom, choć z drugiej strony – czy naprawdę powinniśmy się temu dziwić? Wszak nawet dziś osoby publiczne, jak choćby głowy państw, serwują nam wyłącznie obrazy rodzinnej sielanki, podczas gdy zarówno statystyka, jak i nasze doświadczenia pokazują, że w każdej rodzinie zdarzają się problemy. Tyle że współcześni rzadziej mają na rękach krew tylu tysięcy ludzi.

Czy jest to książka przerażająca? Przejmująca? Trudna? Zdecydowanie tak, choć dystans, precyzja i obiektywność autorów wprowadzają powiew chłodu do analizy opisywanych treści. Wiele z prezentowanych wydarzeń robi wrażenie i szokuje, jednak równie wiele nie sięga dalej niż przeciętna rodzinna patologia. Może to zabrzmi strasznie, ale po ojcach-dyktatorach spodziewałam się czegoś więcej, tymczasem w wielu przypadkach ich winy względem rodzin sprowadzają się do zmian partnerów, braku zainteresowania dziećmi i ingerencji w ich wybory, a to grzechy powszechne (choć oczywiście nie mówię, że powinno być  na nie przyzwolenie). Okazuje się, że wielu totalitarnych przywódców, nawet jeśli nie mieści nam się to w głowie, nie było domowymi despotami. To chyba najbardziej zaskakujący z wniosków, jakie nasuwają mi się po lekturze.






Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Znak.

poniedziałek, 19 października 2015

Irena Matuszkiewicz – „Zjazd rodzinny” [recenzja (przed)premierowa]

Książki Ireny Matuszkiewicz to dla mnie żywe wspomnienia z dzieciństwa -  od Agencji Złamanych Serc rozpoczęłam przed laty swoją przygodę z serią Literatura na obcasach, a tym samym z nowoczesną powieścią kobiecą. Później były Szwaja i Grochola, a także inne, mniej znane i mniej poczytne autorki, jednak ich książki nigdy nie były dla mnie aż tak ważne. Tym bardziej ucieszyłam się, gdy trafił do mnie przedpremierowy egzemplarz najnowszej powieści pani Ireny – choć dziś rzadziej sięgam po literaturę kobiecą, tym razem zrobiłam to z radością. I przyznać muszę, że ani trochę się nie zawiodłam.

Archiwistka Ewa Parelska otrzymuje tajemniczy list dotyczący zmarłej krewnej, o której nie miała jak dotąd absolutnie żadnego pojęcia, mimo że uważa się za osobę obeznaną w losach rodziny. Gdy dzieli się wątpliwościami ze swoimi córkami, te namawiają ją do zorganizowania familijnego zjazdu – obie zgodnie uznają, że jest to doskonała okazja, by w jednym miejscu zebrać wszystkich żyjących krewnych i odnowić rozluźnione przez lata znajomości. Czy możliwe jest, aby tak duże grono było w stanie działać razem po latach? I przede wszystkim – jak wiele tajemnic kryje ród Korzeńskich?

Po opisie skupiającym się na czasach współczesnych, pierwsze spotkanie z książką jest lekko szokujące. Okazuje się bowiem, ze narracja jest złożona z dwóch linii czasowych, z których tylko jedna rozgrywa się współcześnie. Druga, zajmująca zdecydowaną większość książki, opowiada o początkach rodu Korzeńskich, a więc zaczyna się jeszcze w latach międzywojnia. Czytelnik ma okazję w sposób niespieszny poznać sytuację familii, która dopiero co rozpoczyna swoje funkcjonowanie; wraz z dawnymi bohaterami przeżywamy wzloty i upadki nie tylko rodzinne i społeczne, ale też związane z dynamicznie zmieniającą się sytuacją polityczną. W znacznej mierze obserwujemy życie codzienne – pracę, spotkania towarzyskie, czy wychowanie dzieci.

Tworząc część dawną swojej książki, autorka wzorowała się wyraźnie na powieściach klasycznych, jak chociażby Nad Niemnem czy Rodzina Połanieckich. Tam również znajdziemy losy rodzin opisane na tle różnych społeczno-politycznych przemian. Bohaterowie przeżywają swoje rozterki, i choć brak może tutaj szalonych porywów namiętności, to przynajmniej wątki patriotyczne są jak najbardziej obecne. Gdy dodamy do tego język – lekko stylizowany na dawny w pewnych formułach gramatycznych, jednak nie na tyle, by było to uciążliwe – otrzymujemy mieszankę naprawdę dopracowaną i przyjemną w odbiorze zwłaszcza dla tych, którzy lubią powieści z epoki.

Jeśli chodzi o samą fabułę, to miałam co do niej wiele, jak się z czasem okazało niesłusznych, obaw. Przede wszystkim nie przepadam za przeskokami czasowymi i bałam się, że będą mi przeszkadzały – na szczęście nic takiego się nie stało, bowiem, jak już wspomniałam, we współczesności osadzony jest naprawdę nikły procent opowieści. Gdy rozpoczyna się właściwa akcja, wpadamy w nią momentalnie, a autorka niezbyt często nas z tej fascynacji wyciąga. Książkę czyta się z przyjemnością i zainteresowaniem. Choć na początku nie widać powiązań między zagadką z czasów współczesnych, a początkami rodziny, w miarę zagłębiania się w opowieść odkrywamy tych połączeń coraz więcej, co dodatkowo wzbudza naszą ciekawość. Jednak, jeśli mam być szczera, moim zdaniem fabuła obroniłaby się również, gdyby dotyczyła wyłącznie XX wieku.

Kolejnym atutem są bohaterowie, zwłaszcza ci dawni, którzy mają swoje indywidualne cechy – poglądy, postawy, zachowania. Towarzyskie spotkania i dyskusje są stałą okazją do konfrontacji i zachwycają różnorodnością postaci i pokazują, że została ona dobrze przez autorkę wykorzystana. Wrażenie robi również humor bohaterów – poprawny, bo utrzymany w starym stylu, ale oparty o szereg zabawnych powiedzonek i charakterystycznych fraz. Mimo że niewiele wiemy o współczesnej rodzinie, między pokoleniami widzimy pewne ledwie dostrzegalne analogie i schematy, które, mam nadzieję, znajdą jeszcze swoje rozwinięcie.

Tym, co najbardziej mnie ucieszyło podczas całej lektury, były trzy ostatnie słowa: Koniec pierwszej części. Nie pozostaje mi nic innego, jak czekać na kolejną, bo zalążkiem historii opowiedzianym w Zjeździe rodzinnym autorka zaciekawiła mnie niesamowicie. Jestem zachwycona stylem i pomysłem, a także tym, że powieść czyta się jak najlepsze klasyki – dla mnie niczego więcej do szczęścia nie potrzeba.





Za możliwość przedpremierowego poznania książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Prószyński i S-ka.

niedziela, 18 października 2015

Val McDermid – „Anatomia zbrodni”


Jak świat światem zbrodnie towarzyszą funkcjonowaniu człowieka. Zabija się z różnych przyczyn – z zazdrości, z żądzy, z chęci wyeliminowania przeszkód lub dla zaspokojenia własnych, psychopatycznych potrzeb. Większość społeczeństw zgadza się jednak co do jednego – zabicie drugiego człowieka jest niedopuszczalne i wymaga kary. A gdy takową chcemy wymierzyć, na scenę wkracza kryminalistyka. Choć nazwa tej dziedziny nauki kojarzy nam się głównie z serialowymi pracownikami ultranowoczesnych laboratoriów, tak naprawdę  jej korzenie sięgają dużo dalej niż czasy współczesne, dalej nawet niż rozpowszechnienie analizy DNA. Prekursorzy kryminalistyki działali już w XIX wieku, a ich odkrycia stały się przełomowe nie tylko dla sądownictwa, ale też życia społecznego. Choć od tego czasu nauka pognała do przodu jak szalona, z wielu ówczesnych metod korzystamy do dziś, jedynie w udoskonalonej wersji.

Morderstwa, śledztwa i dochodzenia okazały się przez lata tematem wdzięcznym i na dobre przeniknęły do kultury masowej – wystarczy spojrzeć na sukces seriali takich jak seria CSI: kryminale zagadki czy niesłabnącą popularność kryminału jako gatunku literackiego. Val McDermid jest tego fenomenu doskonale świadoma, odczuwa go niejako na własnej skórze, gdyż sama jest autorką książek tego rodzaju. Tym razem jednak, zamiast wprowadzać tajniki kryminalistyki jako tło własnej powieści, postanowiła uczynić z nich głównego bohatera – w ten sposób powstała Anatomia zbrodni, czyli podróż przez historie, metody badawcze, techniki pracy i konkretne przypadki rozwiązane przez tę, jakże potrzebną, metodę nauki. Książka składa się z 12 rozdziałów, z których każdy opowiada o  innej gałęzi kryminalistyki – krótko opisuje historię rozwoju danej dziedziny, przybliża nam sylwetki dawnych i współczesnych badaczy, omawia metody i pokazuje sprawy, które dzięki tym konkretnym działaniom rozwiązano.

Przyznam szczerze, że nigdy dotąd nie czytałam żadnej z książek autorki, ale po spotkaniu z tą mam na nie naprawdę wielką ochotę. Styl pisania McDermid jest przyjemny i płynny, a ja wciąż uważam, że napisanie przystępnej literatury faktu jest zadaniem naprawdę bardzo trudnym. Tutaj właściwie nie odczuwamy trudów gromadzenia i przedstawiania kolejnych informacji, składania ich w całość; podczas lektury nie dostrzegamy też przejść między sferą czysto techniczną, a opisami śledztw, które z natury są bardziej fabularne. Wszystkie elementy splatają się razem i dają naprawdę dobry, spójny efekt. Ponadto autorce udało się wyważyć proporcje między obiema sferami tekstu – z jednej strony mamy tutaj dużo danych technicznych, jednak nie na tyle, byśmy poczuli się przytłoczeni; z drugiej zaś autorka nie rozgaduje się zanadto kiedy omawia kolejne śledztwa. Widać wyraźnie, że pomysł na tekst został przemyślany i dopracowany.

Cudowne jest w tej książce to, że nie jest ani odrobinę tendencyjna. Autorka przekazuje nam wiedzę w sposób rzetelny i umiejętnie łączy fakty zgromadzone na podstawie różnych źródeł. Z jednej strony obala mity powstałe przez nasz kontakt z serialami kryminalnymi, z drugiej zaś pokazuje przypadki, gdy potoczna wiedza z nich wyniesiona pomogła w uchwyceniu sprawcy przestępstwa. Obok historycznych przykładów obrazujących sukcesy dziedziny, McDermid wywleka również sprawy nieudane, w których rozwój nauki wskazał, że badacze się mylili, a skazana osoba niesłusznie poniosła śmierć. Przy takim doborze faktów widać wyraźnie, że celem autorki nie jest ocena, a rzetelne przekazanie wiedzy.

Pozwolę sobie jeszcze na kilka porad technicznych, dotyczących samego czytania. Przede wszystkim – jeśli macie słabe żołądki, a wnikliwe opisy rozkładających się ciał, cięcia skóry i innych okropieństw źle na Was wpływają, odpuśćcie sobie już na wstępie (lub sięgnijcie tylko po względnie bezpieczne rozdziały o psychologii sądowej, informatyce czy sali rozpraw). Choć autorka nie stara się na siłę epatować okrucieństwem, jest w swoim przekazie rzetelna, a to oznacza, że jeśli mowa jest o obrzydliwościach, będą one w tym przekazie naprawdę obrzydliwe. Drugą sprawą jest fakt, że mimo płynnej narracji ta książka nie nadaje się (przynajmniej moim zdaniem) do czytania na raz. Zabieranie jej do pociągu, autobusu czy, tak jak w moim przypadku, długiej kolejki do dziekanatu, trochę się nie sprawdza – ilość faktów kołacze nam się po głowie i wymaga uporządkowania zanim przejdziemy do kolejnej części, bo poszczególne rozdziały nie są ze sobą w żaden sposób połączone.

Jeśli w kryminałach Waszą ulubioną częścią jest poszukiwanie sprawcy, w serialach z niecierpliwością czekacie na „tych ludzi w fartuchach”, a odór rozkładającego się ciała Was nie przeraża – właśnie znaleźliście książkę dla siebie. Jestem pod wielkim wrażeniem tego, jak bogaty jest materiał zgromadzony przez McDermid i jak pięknie udało się jej go zintegrować. To naprawdę rzetelne opracowanie, skupiające w sobie zarówno dane historyczne, jak i współczesne fakty; chyba jedyne, które obok opisu metod pokazuje również tak wiele wciągających przykładów. Czytając, co i rusz miałam ochotę opowiadać wszystkim wokół o ciekawostkach, które tu odnalazłam – to chyba jedyny skutek uboczny obcowania z tą książką.






Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie wydawnictwu W.A.B.

sobota, 17 października 2015

Michael Dobbs – „House of Cards. Ograć króla”


Francis Urquhart obejmuje urząd premiera Wielkiej Brytanii. Wydawać by się mogło, że tym samym staje na czele kraju i otrzymuje rzeczywistą władzę, jednak w obliczu kryzysu i zbliżających się wyborów na horyzoncie pojawia się niespodziewany polityczny przeciwnik w osobie samego króla. Czy można go wywieść w pole? I jak w ogóle próbować tego w kraju, w którym panuje monarchia dziedziczna, a rodzina królewska jest powszechnie uwielbiana?

O ile pierwszy tom cyklu House of Cards w jakiś sposób przypadł mi do gustu (choć nie otrzymałam dokładnie tego, na co liczyłam), o tyle drugi kompletnie mnie rozczarował. Zarówno podchodzenie do lektury, jak i brnięcie przez nią sprawiło mi nie lada trudność; męczyłam się praktycznie przez cały czas. Mam wrażenie, że w tej części jest dużo mniej konkretów – cel polityczny jest rozmyty, zatem również działania nie są zbyt jasno ukierunkowane. Właściwie cała powieść składa się z krótkich rozdzialików, migawek, które zdają się nie mieć żadnego powiązania. Oczywiście z czasem wydarzenia nieco się klarują, a wątki są finalizowane, jednak nie wynagradza to tego, co dzieje się przez cały tekst – jednego wielkiego zamieszania. Osi fabularnych jest kilka i tylko nieliczne są w stanie wywołać w nas emocje, a uczucie intrygującego napięcia spadło właściwie do zera.

Kolejnym minusem są bohaterowie – o ile w przypadku nowych postaci (króla i jego otoczenia) możemy mówić o jakiejś uzasadnionej kreacji, o tyle Urquhart i jego środowisko najzwyczajniej w świecie tracą. Nie mamy już do czynienia z charyzmatycznym, inteligentnym i silnym politykiem; skończyły się trafne komentarze, krwiste cytaty, uzasadnione i umotywowane okrucieństwo. Tu, gdzie fabuła pozwoliłaby na jakiekolwiek pogłębienie, ujawnienie motywów, nie otrzymujemy absolutnie nic. Książkowy Francis traci pazur i to stanowczo zbyt szybko – strach pomyśleć, jak będzie wyglądało jego zachowanie w części trzeciej. W powieści brakuje również wyrazistego tła społecznego, klimatów i nastrojów politycznych, a także charyzmatycznych postaci drugoplanowych – świat wyższych sfer staje się tu po prostu nijaką, szarą papką bez mocniejszych akcentów.

Na koniec muszę się Wam do czegoś przyznać – podczas lektury drugiego tomu w końcu obejrzałam serial; w ciągu tygodnia pochłonęłam dwa pierwsze sezony i zaczęłam trzeci. I wiecie co? W tym kontekście jestem Dobbsowi za te książki wdzięczna. Gdyby nie jego pomysł i całkiem niezła realizacja pierwszego tomu, prawdopodobnie nie powstał by tak dobry projekt; to dzięki autorowi książek możemy cieszyć się naprawdę udaną ekranizacją. Rzadko to mówię, ale tutaj nie może być inaczej: serial przerósł tekst. Jeśli szukacie pełnokrwistych, dobrze umotywowanych bohaterów, uczucia napięcia, intryg i przytłaczającej bezwzględności – zapraszam serdecznie. Do serialu, nie książki, bo ta druga zdaje się być jedynie bladym odbiciem.





Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Znak.


Gra o władzę  |  Ograć Króla  |  The Final Cut 

piątek, 16 października 2015

Piątkomiks nieregularny #3 - "Avengers: Świat Avengers"

Drużyna Avengers stoi na straży Ziemi, gotowa w każdej chwili stawić czoła każdemu zagrożeniu dla planety, niezależnie od jego pochodzenia. Trudności, którym jeden bohater by nie podołał, dla grupy herosów nie stanowią problemu. Czy jednak są zagrożenia, z którymi nawet Avengersi nie będą w stanie sobie poradzić? Czy naszą planetę czeka wówczas zagłada? Gdy na Marsie pojawia się Ex Nihilo, który tworzy na czerwonej planecie nowy ekosystem i jednocześnie przypuszcza atak biologiczny na Ziemię, herosi ruszają do walki, szybko jednak okazuje się, że nie docenili oni nowego przeciwnika. Na szczęście bohaterowie przygotowali się na taką ewentualność…

Historia opowiedziana w tym tomie teoretycznie jest dość przystępna: nie wymaga ona szczególnej znajomości wcześniejszych przygód bohaterów, a główny przeciwnik występujący w komiksie jest postacią zupełnie nową i wszystkiego na jego temat dowiadujemy się w trakcie lektury. Herosi stanowiący drużynę Avengers są znani nawet osobom, które nie czytają komiksów, z kolei inni pojawiający się bohaterowie to albo równie popularne postaci, albo osoby mało znane, dopiero tutaj ukazane nieco szerzej. Kilku bohaterów (Smasher, Hyperion, Kapitan Wszechświat) otrzymało nawet w tym tomie parę stron na wyłączność, które przedstawiają pokrótce ich historie.

Cóż, teoria teorią, ale praktyka nie jest tak różowa. Scenarzysta serii, Jonathan Hickman, wyraźnie lubuje się w przedstawianiu wydarzeń niechronologicznie. Samo założenie nie jest oczywiście z natury złe, jednak tutaj mamy do czynienia z wyraźnym przesytem; ciągłe skakanie w czasie i przestrzeni, nierzadko między różnymi bohaterami, naprawdę nie ułatwia odbioru, przez co nietrudno jest się we wszystkim pogubić, trudno też jest utrzymać uwagę na głównym wątku i bieżących wydarzeniach.

Sytuacji nie poprawia też wewnętrzna niespójność tomu. W środku umieszczono sześć zeszytów serii o Avengersach: trzy pierwsze opowiadają o starciu z Ex Nihilo oraz, przy użyciu retrospekcji, o tajnym projekcie Tony’ego Starka i Steve’a Rogersa. Czwarty zeszyt to z jednej strony pokłosie wcześniejszych wydarzeń, z drugiej zaś ukazanie historii Hyperiona. Od całej historii odbiega piąta część - jest ona niemal w całości poświęcona Smasher: dowiadujemy się, jak zdobyła ona swoje moce, a także obserwujemy, jak wraz z Avengersami pomaga ona w obronie galaktycznego Imperium Shi’ar. Wydarzenia te wydają się zupełnie nie być związane z resztą tomu (tylko jedna rzecz delikatnie sugeruje, że może być inaczej, ale pewności w tej kwestii nie mam) i dopiero ostatni komiks w zbiorze powraca do głównego wątku, lecz tak naprawdę skupia się on niemal wyłącznie na postaci Kapitan Wszechświat oraz delikatnym wprowadzeniu do przyszłych wydarzeń.

Na niemałą pochwałę zasługuje graficzna strona tomu. Rysunki są żywe, przykuwające wzrok i tam gdzie trzeba szczegółowe. Kolory i cienie są nałożone perfekcyjnie i dzięki nim grafiki niejednokrotnie przykuwają uwagę na dłużej. Interesującym faktem jest to, że w połowie tomu nastąpiła zmiana rysownika, a mimo to niewprawione oko może tego nawet nie zauważyć - oczywiście są pewne różnice w kresce, jednak styl obu artystów jest w miarę podobny, dzięki czemu seria zachowuje ciągłość graficzną.

Świat Avengers był w moim odczuciu całkiem przyjemną i interesującą lekturą. Nie jest to jednak komiks idealny: stopień pogmatwania historii, która wbrew pozorom nie jest wyjątkowo skomplikowana, zdecydowanie działa na niekorzyść tomu i z pewnością wielu osobom utrudni zapoznanie się z opisywanymi wydarzeniami. Nadmiar przeskoków między wydarzeniami i postaciami, choć zapewne miał urozmaić fabułę, zadziałał na jej niekorzyść, zawężając potencjalne grono zadowolonych odbiorców. Warto jednak pamiętać, że przy odrobinie chęci da się zrozumieć tę historię i tym samym dostrzec jej potencjał.

środa, 14 października 2015

Monika Jaruzelska – „Oddech”

Zupełny przypadek wpłynął na to, że zdecydowałam się sięgnąć po tę książkę. Do tej pory miałam jedynie styczność z pojedynczymi, ale zawsze pozytywnymi opiniami na temat poprzednich tekstów autorki – Rodziny oraz Towarzyszki panienki. Nie miałam kompletnie żadnego wyobrażenia, czego się spodziewać, postanowiłam po prostu sprawdzić, czy proza Moniki Jaruzelskiej i mnie przypadnie do gustu.

Co znajdziemy w Oddechu? Jest to zbiór migawek z życia, krótkich scenek i refleksji o różnej głębi; większość z nich dotyczy rodziny i szarej codzienności. Autorka z jednej strony odkrywa przed nami kulisy swojego funkcjonowania, jednak bardzo silnie kontroluje to, ile danych dociera do czytelnika – pokazuje nam sceny wyselekcjonowane i ujęte inteligentnie, jednocześnie nie zdradzając zbyt wiele. Ostatnio coraz częściej nasuwa mi się to porównanie, ale znów trafiam na książkę, która w jakimś stopniu kojarzy mi się z blogiem – dziś popularne są właśnie takie, z jednej strony zwyczajne, z drugiej utrzymane w ryzach i obliczone na efekt. W książce Jaruzelskiej nie zostajemy zalani ani emocjami, ani treścią; to raczej krótkie informacje z pogranicza uzewnętrzniania i lekko filozoficznej analizy.

Autorka porusza różne tematy – niektóre bliskie każdemu z nas (relacje z rodziną, dziećmi, z samą sobą), inne specyficzne i właściwe dla konkretnej sytuacji autorki, córki generała Wojciecha Jaruzelskiego. Jednak nawet w tym drugim przypadku pewne uczucia takie jak ból, lęk czy tęsknota są jak najbardziej uniwersalne. Jest to z pewnością jeden z podstawowych czynników, które sprawiają, że kontakt z opowieścią jest po prostu przyjemny. Drugim takim aspektem jest język – niespodziewanie lekkie pióro i talent literacki nadają powieści specyficznego charakteru. Prozy Jaruzelskiej nie da się z niczym pomylić i daleko jej do schematyczności.

Pewnie nie każdemu spodoba się ta oszczędna, wyrywkowa formuła, brak ciągłości między poszczególnymi obrazami i tylko wybiórcze pogłębienie treści. Jednak ci, którym to nie przeszkadza, powinni być zadowoleni – obok tych wszystkich charakterystycznych cech otrzymujemy kontakt z kawałkiem całkiem dobrej prozy.

Książka przyjemna, autentyczna i… zwyczajna. Pytanie, czy czytalibyśmy ją równie chętnie, gdyby nie nazwisko na okładce.






Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Czerwone i Czarne.

wtorek, 13 października 2015

Sarah J. Maas - "Dziedzictwo ognia"

Dzięki Chaolowi Celaena trafia do Wendlyn. Choć z początku pomysł nie bardzo jej się podobał, zamorska kraina okazuje się być idealnym miejscem, w którym dziewczyna nie tylko może znaleźć odpowiedzi na liczne pytania, ale też rozwinąć swoje umiejętności. Tymczasem w Erilei kapitan gwardii coraz częściej staje przed jednym istotnym pytaniem: komu jest tak naprawdę lojalny? Choć odpowiedź nie jest łatwa, wszystko wskazuje na to, że Chaol będzie zmuszony opowiedzieć się w końcu po jednej ze stron, bowiem otwarty konflikt wydaje się być nieunikniony. Zwłaszcza, że król Adarlanu zdaje się prowadzić przygotowania do kolejnych strasznych rzeczy…

Trzeci tom serii o zabójczyni różni się wyraźnie od poprzednich. Dotychczas narracja skupiała się niemal wyłącznie na Celaenie, jedynie w drugiej części paru bohaterów zyskało nieco więcej czasu wyłącznie dla siebie. W Dziedzictwie ognia otrzymujemy cztery niemalże równorzędne wątki, których rozwój obserwujemy na zmianę. Dzięki takiemu zabiegowi uwaga czytelnika jest w pełni zaabsorbowana, nie pozostawiając mu czasu na nudę.

Główną osią fabularną jest rzecz jasna historia Celaeny. Przyznam szczerze, że to w moim odczuciu najsłabszy element książki - wydarzenia w nim opisywane są co do zasady mało dynamiczne. Wyraźnie widać, że w tym tomie to, co dzieje się wokół głównej postaci, ma wyraźnie na celu ukształtowanie jej losów w kolejnej części: widzimy, jak przechodzi ona nowe szkolenie, a także jak do fabuły bezpośrednio (i momentami dość topornie) zostaje wprowadzona nowa postać, której przyszłego znaczenia można się z łatwością domyślić niemalże od samego początku.

Dwie kolejne osie fabularne związane są z Chaolem i Dorianem. Choć w wielu momentach się one przeplatają, wyraźnie widać między nimi granicę. Wątek kapitana gwardii jest rozbudowany i momentami nieprzewidywalny, jednocześnie stanowi naprawdę solidną historię, która w ciekawy sposób ukazuje bohatera i kierujące nim myśli. Z kolei fragmenty opisujące życie Doriana przez większość czasu wydawały mi się być jedynie zapychaczem, którego celem jest po prostu przypominanie czytelnikowi o istnieniu tej postaci, jednak ku mojemu zdumieniu tak nie było - końcowe rozwiązanie było tak niespodziewane i szokujące, że długo nie mogłem zamknąć ust ze zdziwienia.

Najciekawszy moim zdaniem jest jednak wątek poświęcony Manon. To całkowicie nowa bohaterka, która od razu ze swoim debiutem stała się jedną z głównych postaci. Dotychczas wiedźmy w świecie wykreowanym przez Sarah J. Maas były elementem marginalnym: jedynie gdzieniegdzie pojawiły się informacje o wojnach, które ze sobą toczyły, raz też jedna pojawiła się na krótki moment. Teraz ów fragment rzeczywistości otrzymał należytą mu uwagę, a postać Manon, dzięki wyraźnemu odróżnieniu się od pozostałych bohaterów, wypada niesamowicie intrygująco i wnosi do serii spory powiew świeżości.

Choć po skończeniu książki nie mam jakoś specjalnie zbyt wielu zastrzeżeń do fabuły, jest jednak w powieści coś, co mi się wyjątkowo nie podobało. Luźna narracja bardzo otwarcie opisuje przemyślenia bohaterów i niestety to, co widzimy, nierzadko wyzbyte jest z pewnej ciągłości. Często postaci starają się działać zgodnie ze swoimi uczuciami, których nie rozumieją, albo też kierując się rozumem, w efekcie co chwile przeczą swoim wcześniejszym myślom i czynom, co owocuje zachowaniami wymykającymi się mojemu pojmowaniu. Na szczęście stan taki nie pojawia się non stop, jednakże przy trzecim tomie powieści można by już wymagać, by bohaterowie byli dobrze nakreśleni.

Po raz kolejny autorka zasłużyła sobie na pochwałę w kwestii kreacji świata oraz rozwiązań fabularnych. Z każdą chwilą co raz bardziej widać, jak skomplikowany, spójny pomysł zrodził się głównie Sarah Maas - od samego początku był on konsekwentnie realizowany, czego efekty można bez problemu zobaczyć. Wiele dotychczasowych wydarzeń układa się w coraz to pełniejszy obraz, dojść też można do wniosku, że nic tu nie jest przypadkowe. Nawet najbardziej błahe rzeczy czy fakty o świecie, które z początku wydawały się być po prostu uzupełnieniem całej historii, często powracają jako o wiele bardziej istotne, sporo jest też odniesień do pewnych wydarzeń, które jedynie były podawane na marginesie głównej historii.

Przy okazji Korony w mroku moje zachwyty nad książką wywołały we mnie swoisty niepokój - obawiałem się, że autorka może nie dać rady poprzeczce, którą ustawiła sobie wyjątkowo wysoko. Teraz wiem, że moje obawy były bezzasadne. Owszem, nie wszystko poszło po mojej myśli, a niektóre rozwiązania czy sposoby prowadzenia akcji zawiodły moje oczekiwania, jednak te niewielkie niedogodności znaczą niewiele w obliczu całej reszty. Znakomity pomysł nie tylko dalej się broni, ale też pokazuje pazura, a genialne rozwiązania w postaci wielowątkowej fabuły i wprowadzenia nowej, charakterystycznej postaci dały książce nową moc. Dziedzictwo ognia to zdecydowanie dobra kontynuacja i po jej lekturze nie pozostaje mi już nic innego, jak z utęsknieniem wypatrywać kolejnego tomu.





Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Uroboros, będącemu częścią GW Foksal.

niedziela, 11 października 2015

Anna Moczulska – „Bajki, które zdarzyły się naprawdę”

Gdy oglądamy lub czytamy baśnie, rzadko pamiętamy, że zawsze jest w nich ziarnko prawdy – nie tylko w zakresie fabularnym, ale i w obrębie przedstawianego tła. Przepych, kolorowość i zabawa, czyli główne filary fikcyjnych dworów królewskich, były jedną z ich cech również w świecie rzeczywistym, tyle że realnie towarzyszyły im intrygi i nie zawsze czysta polityka. Prawdziwe księżniczki doświadczały ich na każdym kroku, co nie znaczy, że nie udawało im się w jakiś sposób iść ścieżkami fikcyjnych koleżanek. Te właśnie podobieństwa wychwytuje w swojej pracy Anna Moczulska udowadniając nie tylko, że bajki zdarzały się naprawdę, ale również, że nie każda z nich ma swoje szczęśliwe zakończenie.

Autorka podzieliła swoje bohaterki, przyrównując ich historie do losów znanych fikcyjnych księżniczek. I tak: mamy tu rozdziały dotyczące Kopciuszków, Śpiących Królewien, Księżniczek na ziarnku grochu, Pięknych i Bestii oraz Królewien Śnieżek. Każda taka część składa się ze wstępu, w którym autorka krótko omawia swoje rozumienie baśni i niejako uzasadnia dobór postaci, oraz opisów kilku bohaterek. Trzeba przyznać, że pomysł sam w sobie jest ciekawy, a jego realizacja spójna i przemyślana – opowieści poprowadzone są inteligentnie, dokładnie tak, aby uwydatnić cechy potwierdzające podobieństwo i utrzymać konwencję w ryzach.

Pierwszym ogromnym plusem pozycji jest fakt, że autorka zestawiła w niej opowieści zarówno popularne, jak i mniej znane. Szczerze mówiąc zakładałam, że będzie to pozycja nie tylko mało pogłębiona, ale też oparta o wiedzę powszechną; spodziewałam się po prostu nowego spojrzenia na te najsławniejsze i najczęściej omawiane osoby. Przyznaję, że zostałam bardzo miło zaskoczona, bo o sporej części opisywanych postaci po prostu nie miałam pojęcia, a i przy tych znanych lektura płynęła mi szybko i przyjemnie. Znalazłam tu nawet nieco inspiracji do szperania w biografiach, a to naprawdę nieczęsto się zdarza.

Jeśli chodzi o sposób przekazu, zdecydowanie daleko tej książce do historycznej rozwlekłości i nudy. Widać od razu, że Moczulska pisze dużo, często i z przyjemnością (prowadzi bloga Kobiety i historia) – w swojej książce bawi się słowem i żongluje faktami z takim zapałem, że do swojej gry jest w stanie wciągnąć każdego. Swoją narrację snuje nie w konwencji podręcznika, ani też (czego się spodziewałam) baśni; to po prostu luźna gawęda, która zawiera dokładnie odmierzoną ilość informacji. Są więc daty i pewne historyczne fakty, ale przemycane jakby mimochodem pomiędzy szeregiem domniemywań na temat emocji, stanów, refleksji i wniosków, które mogły być udziałem opisywanych bohaterów.

Pomimo tego, że książka niesamowicie mi się spodobała, muszę wskazać na jeden mankament, którym są ilustracje. W środku, gdzieś pomiędzy kartkami, czytelnik odnajduje wklejkę – kilka stron na które wrzucony jest zestaw portretów, rycin i  obrazów prezentujących omawianych bohaterów. Grafiki są różnej wielkości, słabo do siebie pasują, i chociaż są podpisane, to raczej nie chce nam się do nich przeskakiwać w trakcie lektury, a po niej stanowią jedynie smutny dodatek. Szkoda, bo gdyby znalazły swoje miejsce wplecione w tekst, byłyby ładnym uzupełnieniem wydania.

To jednak tylko wizualny aspekt – tak naprawdę ilustracji mogłoby nie być wcale, a książka obroniłaby się samym tylko tekstem i sposobem opowiadania autorki. To kolejna na rynku opowieść quasi-historyczna, której lektura jest niesamowitą przyjemnością. Otoczenie kobiecych bohaterek konwencją baśni było nie tylko pomysłowe, ale i ciekawe, tym bardziej, że wykonanie naprawdę robi wrażenie. Tak pisane książki mogłabym czytać bez końca.






Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Znak.

sobota, 10 października 2015

Zakupy na pożegnanie wakacji (stos 9/2015)

Na początek chcielibyśmy postawić śmiałą tezę: w te wakacje kupowaliśmy mało (w każdym razie jak na nasze możliwości). Raz, że nie było jakiejś szalonej ilości okazji, a dwa, że coraz częściej zdarza nam się patrzeć na księgarniane regały i jedynie wskazywać palcem, co już u siebie mamy. Nie jest jednak tak, że już niczego nie chcemy, nic nas nie ciekawi i nie mamy żadnych pomysłów na nowe nabytki - wciąż zdarza się, że coś nas urzeka i korci, tylko dzieje się to nieco rzadziej. Efektem owego "rzadziej" są poniższe stosy. Nie jest tak źle, prawda?


Nocny Patrol to najstarszy z prezentowanych nabytków; spodobał się na tyle, że całkiem niedawno trzeba było kupić drugą część. Jako że udaliśmy się po nią do księgarni outletowej, nie mogliśmy wyjść tylko z jedną pozycją; wraz z książką Łukjanienki i Wasiljewa zakupiony został Worek kości, Papusza oraz Tully (bo Kaś słyszała, że to dobra książka na początek przygody z Paulliną Simons). Zanim się pojawiłeś i dwie książki Mii March to nabytki z osławionej już promocji w Biedronce, natomiast Ropuszki... cóż, Sylwek uległ jękom Kaś, które rozpoczęły się tuż po premierze książki.


Drugi stosik to książki, które znalazły swoje miejsce na półkach Sylwka. Oczy smoka, Przedksiężycowi i książka Iana MacLeoda to nabytki z pochodzące ze wspomnianego już outletu, Wzorzec Zbrodni upolowany został za kilka złotych na wyprzedaży w Auchanie, natomiast trzeci tom serii Akta Dresdena pochodzi z naszego ulubionego dyskontu książkowego, czyli Arosa. Tym razem zamówienie nie było duże, a jego głównym celem było sprawienie sobie przez Sylwka czterech kolejnych komiksów z Egmontowskiej serii MarvelNow!, które możecie podziwiać na zdjęciu poniżej.


Jak już zostało powiedziane - jak na nasze możliwości nie tych nabytków zbyt wiele. W ostatnim czasie nie było aż tak dużo tytułów, które chcielibyśmy zdobyć, jednak nadchodzące premiery pokazują, że ta sytuacja może się nieco zmienić...


A jak Wasze jesienne zakupy?

piątek, 9 października 2015

Aleksandra Zaprutko-Janicka – "Okupacja od kuchni"

Pomysły na to, jak ciekawie i nowatorsko ująć tematykę historyczną, nie przestają mnie zaskakiwać. Jak się okazuje, wiele jest możliwości i perspektyw, z których możemy spojrzeć na dany temat, nierzadko wydawałoby się do cna oklepany. Aleksandra Zaprutko-Janicka zdecydowała się na opowiedzenie popularnej historii okupacji z perspektywy... kuchni. Niebanalnie, przyznacie? Mówi się, że przez żołądek do serca, zobaczmy zatem, czy niecodzienna tematyka rzeczywiście się sprawdziła.

Gdyby ludność okupowanej Polski żywiła się wyłącznie tym, na co otrzymywała talony, dorosły człowiek spożywałby jedynie 400-600 kalorii dziennie, co stanowi 1/5 średniego zapotrzebowania. Nietrudno zgadnąć, że w takich warunkach Polacy zostaliby po prostu zdziesiątkowani przez głód, na czym z resztą zależało Niemcom. Na szczęście nasi przodkowie, dzięki wrodzonemu sprytowi i niegasnącej woli przetrwania odnaleźli sposoby, by w trudnej codzienności odnaleźć inne, nierzadko bardzo niebezpieczne rozwiązania. Przebranie zarżniętej świni za starszą panią, którą trzeba przetransportować do lekarza? Przystosowanie składów kolejowych do montażu tajnych skrytek na jedzenie? Nieskończone łączenie tych samych (mało atrakcyjnych) produktów, by uzyskać jakąkolwiek różnorodność? Iście ułańska fantazja.

Okupacja od kuchni to książka nie tyle o trudnych czasach, co o niezłomnym charakterze Polaków, który miał swoje przejawy absolutnie w każdej dziedzinie życia. Gdy czytamy, jak nasi przodkowie szukali niebanalnych rozwiązań, brzmi to dla nas swojsko i znajomo. Dzięki skupieniu na tym pozytywnym i budującym aspekcie książka jest dużo bardziej optymistyczna, niż mogłaby być i niż jest większość pozycji opisujących ten właśnie okres historyczny. Efektu dopełnia swobodna narracja, której daleko do sztucznego napompowania, z jakim zwykliśmy opowiadać o wojnie. Tutaj nierzadko jest dowcipnie, ironicznie i zabawnie, innym razem przychodzi czas na moment refleksji; wszystko to wypada naturalnie i naprawdę przyjemnie.

Jednak lekki styl i pozytywne ujęcie tematu nie zmienią faktu, że treść, na której wyrosła opowieść, absolutnie nie jest żartobliwa. Warunki panujące w okupowanej Polsce są właściwie nie do wyobrażenia z perspektywy dzisiejszego świata, w którym mamy wszystko na wyciągnięcie ręki. Dla najmłodszych odbiorców, którzy nie pamiętają czasów komunizmu, jest to na pewno cenne świadectwo i warto, by na chwilę nad nim przystanęli pamiętając, jak bywało trudno, w dodatku nie tak całkiem dawno temu.

Książka Aleksandry Zaprutko-Janickiej zdecydowanie zasługuje na naszą uwagę, w dodatku z kilku równie ważnych powodów. Opowieści daleko do sztywnych ram podręcznika do historii, a prezentowane w nim fakty podawane są w lekkim i nieobciążającym stylu. Nie oznacza to jednak, że brak tu rzetelności – o mocnym osadzeniu w prawdzie historycznej świadczy bardzo szeroka bibliografia. Autorka oparła swój tekst nie tylko o opracowania teoretyczne, ale też całą masę wspomnień i pamiętników osób, które były bezpośrednimi świadkami wydarzeń z tamtych lat; wtrącane miejscami cytaty dodatkowo ubogacają tekst. Kolejnym walorem są fotografie (dobrze dobrane i stanowiące trafne ilustracje), a także znajdująca się na końcu Okupacyjna książka kucharska, w której możemy znaleźć przepisy na potrawy, których przyrządzanie było w czasie okupacji smutną koniecznością.

Cóż mogę powiedzieć, polecam.





Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Znak.

środa, 7 października 2015

Sarah J. Maas - "Korona w mroku"

Choć Celaenie udało się przetrwać królewski turniej, przy okazji zdobywając grono prawdziwych przyjaciół, dziewczyna wciąż nie cieszy się wolnością. Jako marionetka w rękach króla zmuszona jest wykonywać rozkazy i zadania pochodzące od okrutnego tyrana. Zabójczyni prowadzi jednak swoją własną grę, dążąc po cichu do osiągnięcia celów sprzecznych z monarszymi. Wszystko się jednak komplikuje, gdy w ramach kolejnej misji Celaena zmuszona jest zająć się Archerem Finchem, znajomym jeszcze z czasów, gdy dziewczyna szkoliła się w Twierdzy Zabójców…

Gdy rozpoczynałem swoją przygodę z serią “Szklany Tron”, nie miałem wobec niej większych oczekiwań. Pierwszy tom co prawda okazał się być całkiem przyjemną lekturą, miał jednak trochę mniejszych lub większych błędów. Byłem jednak na tyle zachęcony, by sięgnąć po cykl czterech nowelek tworzących prequel do głównej historii. Wydarzenia w nim przedstawione, choć niespecjalnie rozbudowane, nie tylko wnosiły sporo do opowieści o zabójczyni, ale też pokazywały, że Sarah J. Maas rozwija swój warsztat artystyczny. Z kolei drugi tom serii… Cóż, on jest po prostu znakomity!

Wyraźna zmiana na plus nastąpiła chyba na każdej możliwej płaszczyźnie. Bohaterowie ulegli rozwinięciu; każdą postać poznajemy z wielu różnych stron i często w skrajnych sytuacjach. Problemy, którym protagoniści stawiają czoła, ukazują szerokie spektrum ich cech. Co więcej, każda postać w jakiś sposób się rozwinęła i niewątpliwie zmieniła w stosunku do tego, co było przedstawione na początku, podobnie też jest z relacjami łączącymi poszczególne osoby. Zdecydowanie na plus wyszło książce trochę mniejsze skupienie się na głównej bohaterce, z korzyścią dla innych postaci. Zdarza się, że obserwujemy ich losy, choć nie zawsze zabójczyni jest w pobliżu; co więcej, sposób prowadzenia narracji nierzadko odkrywa przed nami ich myśli i wewnętrzne pobudki.

Pomysł na fabułę i kreację świata zasługuje na uznanie. Ciąg wydarzeń, ich przyczyny i skutki - wszystko jest wyraźnie przemyślane. Zaskakujące jest, jak wiele rzeczy, które w poprzednim tomie wydawało się być błahymi, nic nie znaczącymi, tutaj okazuje się mieć całkiem spory wpływ na rozwój akcji. Sporo kwestii ukazane zostało w zupełnie innym świetle, nierzadko całkowicie innym od dotychczasowego. W tym wszystkim widać wyraźnie, że autorka już od pierwszej części miała wszystko zaplanowane.

To, jak toczy się fabuła, wielokrotnie zaskakuje. Choć można mieć wątpliwości co do pewnych rozwiązań, trzeba przyznać, że wszystko, co się dzieje, ma ku temu wyraźne powody i wyjątkowo rzadko można by rzec, że coś budzi w czytelniku wątpliwości. Oczywiście, takie rzeczy się pojawiają, nie brak tu również rozwiązań wyraźnie uproszczonych, jednak jak na książkę młodzieżową takich rzeczy jest tu wyjątkowo mało. Sytuacja jest wręcz odwrotna: jak na lekturę skierowaną do nastoletnich czytelników w powieści poruszanych jest wyjątkowo dużo poważnych kwestii, a prezentowane podejście do wielu spraw jest nad wyraz dojrzałe.

Pod kątem technicznym również nastąpił wyraźny progres. Tym razem nie było takiego natłoku powtórzeń, co z pewnością jest zasługą zarówno autorki, jak i tłumacza - ja wyłapałem je tylko dwa razy, w dodatku po dłuższym zastanawianiu się w obu przypadkach doszedłem do wniosku, że ciężko by było inaczej sformułować zdania. Polepszeniu uległa też dynamika tekstu: podział na rozdziały jest sensowny i idealnie wpływa na tempo akcji, z kolei długość i swoista rytmika zdań powodowały, że w moim przypadku lektura szła niezwykle gładko.

Choć na początku się na to nie zapowiadało, to jednak śmiało mogę stwierdzić, że seria o Celaenie trafiła na listę moich ulubionych cyklów fantasy. Rozwój historii oraz bohaterów wzbudził mój podziw, nie mogę się więc doczekać lektury kolejnej części. Choć rzecz jasna mam co do niej pewne obawy, bo jak wiadomo: im wyżej się jest, tym upadek bardziej boli. Zwłaszcza, że pewne informacje, na które natrafiłem w internecie, sugerują mi, że mogę nie być w pełni zadowolony...

poniedziałek, 5 października 2015

Granie w parze #5 - Jaipur

Choć wakacje dobiegły końca, dzisiaj zapraszamy Was na jeszcze jedną, małą wycieczkę. Odwiedzimy Indie i targ, na którym Maharadża postanowił rozejrzeć się za nowym ministrem handlu. To może być ktoś z Was! Wystarczy, że będziecie mądrze wymieniać towary i wykażecie się rozwiniętym zmysłem handlowym. Gotowi na tę niecodzienną rozmowę kwalifikacyjną?


Jaipur to nieskomplikowana, szybka i dynamiczna gra ekonomiczna, w której celem jest zdobycie jak największej liczby punktów za korzystne transakcje handlowe. Gracz musi planować swoje ruchy z wyprzedzeniem - towar najpierw trzeba zdobyć, a dopiero potem sprzedać. Jednak ważna jest nie tylko taktyka, ale też szybkość, gdyż ten, kto sprzedaje pierwszy, ma szansę na znacznie większy zarobek.

Zawartość pudełka:
55 kart towarów
38 żetonów towarów
1 żeton wielbłąda
18 żetonów premii
3 pieczęcie uznania
instrukcja

Pole gry jest spore i długo się rozkłada, ale w grze okazuje się bardzo funkcjonalne.

Na początek rozgrywki każdy z graczy otrzymuje 5 kart. Jeśli posiada wielbłądy, kładzie je przed sobą - ich liczba nie wlicza się do limitu kart na ręce, który zawsze wynosi 7. Na środku pola gry rozkładamy targ - na początku zawsze są to trzy wielbłądy oraz dwie losowe kart z talii do dociągania. Po przygotowaniu stołu rozpoczynamy rozgrywkę, w której gracze naprzemiennie odbywają swoje tury; podczas każdej z nich możliwe jest wykonanie tylko jednej, wybranej akcji: wzięcia lub sprzedania kart. Gracz, który decyduje się na branie, ma do wyboru trzy działania:
- wymianę, która oznacza wzięcie na rękę wszystkich interesujących kart towarów i zastąpienie ich kartami z ręki lub posiadanymi wielbłądami,
- wzięcie towaru, czyli dobranie jednej karty towaru i zastąpienie jej kartą ze stosu do dociągania,
- wzięcie wielbłądów, czyli zabranie ze stołu wszystkich wielbłądów, położenie ich przed sobą oraz zastąpienie ich kolejnymi kartami ze stosu do dociągania.

W grze mamy sześć typów towarów: skóry, przyprawy, tkaniny, złoto, srebro i diamenty, a także wielbłądy.

Gdy uda nam się zebrać zadowalającą ilość kart, możemy je sprzedać. W tym celu na stos kart odrzuconych odkładamy taką ilość kart jednego towaru, jaką chcemy sprzedać i w zamian zabieramy taką samą ilość żetonów danego typu z wierzchu stosu. Jeśli sprzedaliśmy trzy lub więcej sztuk otrzymujemy również bonus w postaci żetonu premii (odpowiedni dla trzech, czterech i pięciu sprzedanych kart).

Podczas gry warto pamiętać, że wartości na żetonach towarów są różne - najwięcej punktów jest na wierzchnich żetonach, więc gracz, który sprzedaje wcześniej, zarabia więcej. Z drugiej strony im dłużej zbieramy dany towar, tym więcej kart sprzedać możemy za jednym razem, a co za tym idzie mamy szansę na wyższy bonus z dodatkowego żetonu. Jednym słowem - na bieżąco musimy kalkulować, co jest najbardziej opłacalne.

Żetony z punktami - obiekt westchnień każdego kandydata na ministra handlu...

Runda kończy się, gdy wyczerpią się trzy stosy żetonów lub talia kart do dociągania. Po zakończeniu gracze podliczają punkty znajdujące się na odwrocie żetonów, a ten, który ma ich więcej, wygrywa i otrzymuje pieczęć uznania. Aby wygrać, należy zdobyć dwie takie pieczęcie. W naszym przypadku rozegranie pełnej gry (3 partie) zajmuje około 25 minut.

~*~

Planując dzisiejszego posta braliśmy pod uwagę kilka różnych gier, ciężko nam jednak było zdecydować się na konkretny tytuł. Nasz dylemat zakończył się pod koniec września, gdy w sposób całkowicie niespodziewany w nasze ręce trafił Jaipur. Gra momentalnie zdobyła nasze serca i zawładnęła czasem, dlatego uznaliśmy, że koniecznie musimy Wam o niej opowiedzieć!

Jaipur to idealny przykład rozrywki, która przy minimalnej ilości zasad daje niezliczone możliwości. W swojej turze teoretycznie zawsze robimy jedną z dwóch rzeczy, lecz każda z nich ma tyle wariantów, że nie sposób przewidzieć, na co konkretnie zdecyduje się gracz. Co więcej, rzadko można powiedzieć, że w jakimś momencie możemy zrobić tylko jedną rzecz, albo że tylko jedna nam się opłaca - wręcz przeciwnie, często możemy osiągnąć korzyści na kilka różnych sposobów, i to od nas zależy, na który się zdecydujemy.

Niewątpliwą zaletą jest też czas rozgrywki. Mniej niż pół godziny na 3 rundy to wynik naprawdę oszałamiający i zdecydowanie powinien on przekonać osoby, które nie dysponują zbyt dużą ilością wolnego czasu lub zwyczajnie nie lubią rozwlekłych, ciężkich, niekończących się batalii. Sama gra jest też naprawdę dynamiczna - kolejne tury graczy są naprawdę krótkie, rzadko kiedy trafia się sytuacja, w której ciężko jest zdecydować się na jakiś konkretny ruch.

Jaipur spodobał się nam już od pierwszej partii. I chyba nie tylko nam, bo  pierwszy nakład gry wyczerpał się w zastraszającym tempie. Z pewnością jest to tytuł, który ma szansę trafić w gusta wielu par, dlatego z czystym sumieniem polecamy Wam, byście wypatrywali go na sklepowych półkach.