sobota, 28 września 2013

Ewa Stachniak - "Katarzyna Wielka. Gra o władzę"

Moje zainteresowanie książką jest zrozumiałe – Zofia Augusta von Anhalt-Zerbst jest jedną z moich ulubionych postaci historycznych; postacią barwną i niejednoznaczną, Imperatorową Wszechrusi i Semiramidą Północy, mecenasem kultury i krwawą tyranką. W dodatku moją podwójną imienniczką! Trudno się zatem dziwić, że mając sposobność zagłębić się w książce Ewy Stachniak, od razu z niej skorzystałam…

Na wstępie powiem, że dla osób, które nie miały styczności z opisami tej książki, nieco zaskakujący może się wydać sposób narracji. Całą historię opowiada postać wykreowana – Barbara, córka polskiego introligatora, która dzięki umiejętnościom swojego ojca i szczęśliwej obietnicy carycy Elżbiety trafia na dwór Imperatorowej. Najpierw jako służąca, stopniowo wspina się po szczeblach dworskiej „kariery”. Zostaje zauszniczką Elżbiety i najbliższą przyjaciółką młodziutkiej Zofii. Jest baczną obserwatorką, a dzięki jej subiektywnym odczuciom, ocena życia carycy staje się dużo pełniejsza.

Historia opisywana w książce zaczyna się na długo przed przybyciem Zofii do Rosji, ale mam wrażenie, że jest to zabieg celowy, obrazujący czytelnikowi genezę sytuacji, w sam środek której niespodziewanie trafia młodziutka księżniczka. Pozwala to także od samego początku obserwować zachodzące w Zofii zmiany. A jest ich sporo, trudno bowiem przywyknąć do tak nieprzyjemnych warunków – zmiennych nastrojów carycy, zawistnych dwórek, komentujących każdy ruch, zauszniczek, dzielnie donoszących swojej pani o poczynaniach każdego… By żyć w takim środowisku trzeba stać się twardym, nawet jeśli nie miało się takiego zamiaru.

Taka też staje się Zofia. Wraz z przyjęciem imienia Katarzyny przyjmuje nową siebie, ucząc się, jak radzić sobie na dworze. Choć spotyka ją wiele cierpień, nie okazuje słabości – prawie nikomu. Prawie, ponieważ czasem odzywa się w niej mała dziewczynka, potrzebująca miłości i opieki, a dzieje się to – jak nietrudno się domyślić – w towarzystwie mężczyzn, których darzy uczuciem. Niestety nie wszyscy na to zasługują… Na szczęście w chwilach kryzysowych, ukształtowany przez lata cierpień charakter Katarzyny nie zawodzi – znajduje ona siłę, by w kluczowym momencie stanąć na czele zamachu stanu, który otwiera jej drogę do władzy i tronu samodzielnej władczyni, Imperatorowej Wszechrusi.

Brak mi trochę w tej książce dokończenia dziejów carycy o czas jej rządów, choć oczywiście autorka sprawnie rozwiązuje ten problem, nie dając Barbarze możliwości kontynuowania opowieści. Trochę żal, bo to właśnie późniejszy okres życia Katarzyny jest tym najbardziej fascynującym. Z drugiej strony temat ten jest omówiony wzdłuż i wszerz zarówno w książkach historycznych, jak i w literaturze, wszak, jak wspomniałam na samym początku, jest to jedna z najbarwniejszych i najbardziej niejednoznacznych postaci XVIII-wiecznej Europy. To, na czym postanowiła skupić się Ewa Stachniak jest przedstawione dobrze i pomysłowo. Konstrukcja świata i postaci odpowiada mojej wiedzy i oczekiwaniom. I trudno nie zgodzić się, że autorka zaprasza nas w ciekawą podróż na „głupi dwór rozdanych ról”, jak to pisał Kaczmarski w utworze „Sen Katarzyny II”.

piątek, 27 września 2013

Andrzej Pilipiuk - "Szewc z Lichtenrade"

Sięgając po utwory napisane przez grafomana, człowiek z góry zakłada, że nie będzie to twórczość wysokich lotów. Inaczej jest jednak w przypadku Andrzeja Pilipiuka, Wielkiego Grafomana polskiej fantastyki - jego dzieła nie są może wybitne, ale w zdecydowanej większości utrzymane na wysokim poziomie. Dlatego też "Szewc z Lichtenrade" nieco mnie rozczarował...

Opowiadanie otwierające antologię nosi tytuł "Wudnerwaffe" i już przy nim nastąpił pierwszy zgrzyt. Po kilku początkowych zdaniach miałem wrażenie, że gdzieś już to czytałem. Stronę dalej przypomniałem sobie, że to samo opowiadanie otwierało antologię "Strasznie mi się podobasz". Średnio podoba mi się polityka prowadzona przez wydawcę, który dwukrotnie sprzedaje ten sam 'produkt' (w dodatku raczej przeciętny). Samo opowiadanie to często pojawiający się u Pilipiuka motyw alternatywnej rzeczywistości, choć tym razem przedstawiony w formie nieco bardziej karykaturalnej - otrzymujemy tu m.in. żyjącego w ubóstwie Hitlera parającego się malarstwem, a także doktora Mengele, dilera morfiny.

Bohaterem dwóch opowiadań jest znany z wcześniejszych antologii doktor Paweł Skórzewski. W "Traktacie o higienie" lekarz walczy z plagą wszawicy w niewielkiej wszy i jako jeden ze środków zaradczych stosuje obcięcie włosów u osób dotkniętych chorobą. Nie wie on jednak, że powszechny u mieszkańców wsi zabobon, dotyczący odciętego kołtuna, może mieć w sobie ziarnko prawdy... Historia opowiedziana przez Pilipiuka jest krótka i nieskomplikowana, a mimo to wciągająca. Drugim z opowiadań o doktorze Skórzewskim jest "Sekret Wyspy Niedźwiedziej". To jedna z dłuższych opowieści w zbiorze, aczkolwiek tutaj także fabuła jest nieskomplikowana i jednotorowa.  Tym razem lekarz, za sprawą swojego krewnego, zostaje członkiem carskiej ekspedycji na tytułową wyspę, gdzie prawdopodobnie żyją gęsi Filaretowa - jak dotąd nie udało się napotkać ich żywego okazu, natrafiano jedynie na pióra lub martwe osobniki. Cała misja ma jednak nie tyle charakter badawczy, co polityczny, gdyż w to samo miejsce płynie ekspedycja niemiecka. Opowiadanie zrobiło na mnie bardzo dobre wrażenie, rozczarował mnie jednak sposób, w jaki autor zdecydował się je zakończyć.

Pięć opowiadania, czyli połowa antologii, dotyczą lubianej przez Pilipiuka tematyki archeologii. Ich bohaterem jest Robert Storm albo doktor Olszakowski (a w jednym wypadku obydwaj panowie) i oscylują one wokół poznawania przeszłości. Najbardziej wyróżnia się opowiadanie "Ślady stóp w wykopie" - tutaj archeologia jest tylko tłem dla całej historii, a sama opowieść utrzymana jest w konwencji charakterystycznej dla literatury grozy. Dzięki temu opowiadanie, choć dość krótkie, trzyma w napięciu i pobudza wyobraźnię, co dodatkowo spotęgowane zostało przez otwarte zakończenie. Pozostałe cztery opowiadania "archeologiczne" nie wzbudzają aż tylu emocji. Opowiadania z Robertem Stormem, "Ludzie, którzy wiedzą", "Yeti ciągną na zachód" oraz "Szewc z Lichtenrade", opierają się niemal w całości na rozmowach głównego bohatera z innymi ludźmi oraz poszukiwaniu informacji w starych książkach i dokumentach. Ale chociaż ich akcja nie porywa, są one nad wyraz ciekawe i klimatyczne. Nieco inaczej jest w przypadku "Świątyni", historii z doktorem Olszakowskim, w której to Pilipiuk sięgnął po motywy szamanistyczne z kultury lapońskiej. Opowiadanie jest zdecydowanie przydługie w porównaniu do oferowanej treści, a mistyczna otoczka tylko w niewielkim stopniu poprawia jakość raczej przeciętnej fabuły.

Ostatnie dwa opowiadania nie wpisują się w żadną z wymienionych przeze mnie wcześniej konwencji. W "Parowozie" otrzymujemy historię Masława Malinowskiego, dziennikarza piszącego artykuły dla pisma o tematyce zjawisk paranormalnych. Udaje się on do Michałowic, miasteczka, w którym ludzie umierają o wiele częściej, niż gdziekolwiek indziej. W trakcie dziennikarskiego śledztwa Masław odkrywa, że może mieć to związek z tajemniczą lokomotywą, która pojawiła się w mieście tuż po zakończeniu wojny. Chociaż fabuła opiera się tylko na odkrywaniu przeszłości,  przedstawiona historia jest ciekawa i spójna, a ja sam z wielkim zainteresowaniem poznawałem kolejne elementy układanki. Najlepsze moim zdaniem opowiadanie zostawiłem na sam koniec. Akcja "W okularze stereoskopu" umiejscowiona została w Warszawie w czasach komunizmu, a głównym bohaterem jest Piotrek, nastoletni chłopiec, który zawiera osobliwą przyjaźń z sąsiadem z bloku, panem Aleksandrem, niegdyś żołnierzem Armii Krajowej. Emeryt, w zamian za przynoszenie mu zakupów, opowiada chłopakowi swoje życie oraz pokazuje tytułowy stereoskop. Opowiadanie utrzymane jest przez większą część czasu w smutnej, wręcz depresyjnej atmosferze, ukazując zarówno problemy byłego AK-owca w socjalistycznym ustroju, jak i trudności w funkcjonowaniu starszego, schorowanego człowieka.

Kończąc, "Szewc z Lichtenrade" rozczaruje większość osób, która miała styczność z wcześniejszymi opowiadaniami Pilipiuka. Autor nie zaprezentował w opowiadaniach nic nowego - wykorzystuje w większości utarte przez niego samego schematy, jak choćby alternatywna historia świata, zmieniająca wszystko na niekorzyść III Rzeszy, czy też bardzo charakterystyczne, podobne do siebie rozmowy głównych bohaterów z przypadkowymi osobami (mieszkańcami wiosek, kamienic, itp.), które powtarzają się w większości opowiadań. Nowością jest natomiast pewne podejście Pilipiuka do elementu fantastycznego zawartego w jego dziełach. W odróżnieniu od opowiadań z poprzednich antologii tutaj zjawiska paranormalne stanowią jedynie pewne tło, niekoniecznie nawet występując w opowieści.  Dzięki temu zabiegowi opowiadania mają większy klimat i chociaż akcja nie posuwa się szybko do przodu, historie opowiedziane w tym zbiorze potrafią wciągnąć. Niewielkie niezadowolenie mogą jednak wywoływać zakończenia historii, które dość często pozostawiają u czytelnika pewien niedosyt.

Jest to zbiór opowiadań, który nie jest zły, nie jest też jednak wybitny. Stałych czytelników twórczości Pilipiuka może on nieco rozczarować, ale jeśli podejdzie się do niego bez większych wymagań, to z pewnością da on wiele przyjemności podczas lektury. Cały zbiór czyta się jak każde dzieło Andrzeja Pilipiuka - szybko i lekko, bez większych chwil znużenia.

środa, 25 września 2013

Susan Ee - "Angelfall"

Długo zastanawiałam się, czy napisać opinię o tej książce, tym bardziej że moje wrażenia na jej temat nie należą do zbyt pozytywnych. Na początku myślałam, że problem tkwi we mnie i z czasem przywyknę do specyfiki literatury młodzieżowej, jednak w miarę poznawania kolejnych tytułów z tego gatunku zrozumiałam, że to coś w samym „Angelfall” mi nie odpowiada.

Książka to historia Penryn, dziewczyny, która opiekuje się chorą umysłowo matką i niepełnosprawną siostrą w zniszczonym świecie, będącym polem rozgrywek politycznych między aniołami. Na jej drodze staje jeden z nich, a właściwie, technicznie rzecz ujmując, eks-anioł, pozbawiony jest bowiem swojego najważniejszego atrybutu, czyli spektakularnych anielskich skrzydeł. Stracił je poprzez odcięcie w walce i nosi przy sobie jak najdroższy skarb. Gdy na jego drodze staje Penryn, jest skrajnie wyczerpany i wymaga pomocy, przynajmniej w znalezieniu miejsca pozwalającego na spokojną regenerację. Ona zaś koniecznie chce odnaleźć drogę do anielskiego gniazda, by odnaleźć porwaną siostrę. Potrzebując siebie nawzajem bohaterowie wchodzą w dziwny układ, w którym w zdecydowanej większości przypadków to Raffe (a właściwie archanioł Rafael) stawia na swoim. Nie ma z tym z resztą problemów, bo Penryn wyraźnie się w nim podkochuje..

Prawdę mówiąc trochę żałuję, że przez całą książkę zmuszeni jesteśmy znosić takie właśnie akcenty, choć z powodzeniem cała książka mogłaby rozgrywać się w świecie aniołów. Kłótnie „na górze” i prawdziwe wojny polityczne, podszyte dużą dawką bezwzględności to świetny temat na dobrą literaturę fantasy. Zamiast tego autorka serwuje nam masę rozterek sercowych dorastającej Penryn, której zachowania są tak niekonsekwentne, że aż strach. Niby można przyjąć, że literatura młodzieżowa służy właśnie temu, żeby pokazać takie problemy, najbliższe nastolatkom i jak najbardziej prawdziwe. Zapewne również większość z nas, spotykając na swojej drodze prawdziwego anioła, piałaby z zachwytu… Jednak rozważania na temat kropelek wody spływających powoli po nagim torsie Raffego mocno kłują w oczy. Podobnie razi samo zachowanie bohaterki wobec towarzysza – więcej w tym wszystkim tupania nóżkami i przekornych zachowań z gatunku „chciałam dobrze” niż jakiegokolwiek konstruktywnego dialogu.

W moim mniemaniu książka jest zmarnowanym pomysłem o wielkim potencjale. Pierwszym odczuciem po jej zakończeniu był niedosyt i żal, że to właśnie Susan Ee trafiło takim dobrym pomysłem. Wojny aniołów, w których ludzie kompletnie się nie liczą, ukazujące te istoty jako bezwzględne i po trupach dążące do celu… To, co przychodzi na myśl podczas lektury to stwierdzenie „anioł też człowiek”, istoty ze świata Susan Ee niewiele mają bowiem wspólnego ze ślicznymi, okrąglutkimi postaciami z Biblii dla dzieci, które zawsze z uśmiechem zanoszą do Boga ludzkie modlitwy. Nie, zdecydowanie do aniołów z tego świata nie ma co się modlić, i tak najpewniej zabiją nas z zimną krwią, ewentualnie uczynią swoimi sługami.

Kończąc powoli – naprawdę życzę Susan Ee jak najlepiej, bo wyobraźnię ma dobrą, a warsztat zawsze można szlifować. „Angelfall” mnie nie zachwyciło, a szkoda, bo była to książka z naprawdę dużym potencjałem. Sięgnę pewnie po kolejne tomy, trochę z chęci kolekcjonowania doświadczeń związanych z młodzieżową postapokalipsą, a trochę pewnie wiedziona cieniem nadziei, że z czasem autorka pozostawi w spokoju ludzi i powie więcej o anielskim świecie. Brak mi na rynku takiej właśnie książki.

niedziela, 22 września 2013

"13 ran"

Lubię zbiory opowiadań. W przypadku powieści wystarczy jeden nieodpowiadający nam element żeby książka nie przypadła nam do gustu. Antologie mają zatem tę zaletę, że szans na to, że coś nam się spodoba, mamy kilka, a niekiedy kilkanaście. Jasne, otrzymujemy również tyle samo szans na rozczarowanie, jednak statystycznie zawsze powinniśmy natrafić na kilka dobrych opowiadań. Dodatkowo zbiory opowiadań różnych autorów mają ten wielki plus, że inspirują i pozwalają nam poszerzyć wiedzę o danym gatunku o kolejnych pisarzy bez zagłębiania się w ich, czasami rozczarowujące, powieści.

"13 ran" to trzecia antologia wydawnictwa Replika zawierająca opowieści z gatunku szeroko rozumianej grozy, ale pierwsza, którą miałem okazje przeczytać.  W środku znajdziemy opowiadania zarówno krajowych, jak i zagranicznych twórców, a ich tematyka i sposób pobudzania wyobraźni są w każdym przypadku inne.

Opowieścią, która otwiera cały zbiór, jest "Silniejszy", autorstwa Jacka Ketchuma. Jest to krótkie opowiadanie, utrzymane w bardzo depresyjnym klimacie, w którym do samego końca człowiek nie jest pewny co się zdarzy. A warto wspomnieć, że zakończenie jest nagłe i  dostarczające wielu emocji.

Druga historia stworzona została przez znany polskim miłośnikom grozy duet Cichowlas & Kyrcz Jr. "Pragnienie" to mroczna opowieść bogata w wulgaryzmy, seks oraz pewną dozę abstrakcji. To, co przytrafia się głównemu bohaterowi, dalece wykracza poza normalność, pod koniec jednak okazuje się być metaforą użytą przez autorów do zobrazowania czegoś całkiem realnego. Mimo to, zamiast skłaniać do przemyśleń, opowiadanie skupia się bardziej na szokowaniu odbiorcy.

Następny w kolejce jest mistrz horroru ekstremalnego Edward Lee wraz ze swoim "Kadłubkiem" (bądź też "Panem Kadłubkiem", nie wiedzieć czemu w książce funkcjonują dwie nazwy). Policja odnajduje odcięte kończyny należące do młodych kobiet, a z czasem też pojawiają się odpowiadające im tułowia. W trakcie śledztwa okazuje się, że śmierć kobiet następowała długo po odnajdywaniu ich kończyn, a na ich ciałach odkryto obecność nasienia należącego prawdopodobnie do sprawcy. Autor konstruuje fabułę w sposób szybki i dynamiczny, nie bawi się także w owijanie w bawełnę - obrazy tworzone w wyobraźni czytelnika są jednoznaczne i bardzo szokujące. W dodatku dało mu się stworzyć przerażającą historię nie wykraczając w żadnym stopniu poza to, co realne.

Autorem kolejnego opowiadania jest polak kryjący się pod pseudonimem Rob Kayman. We "Wszystkich nieświętych"  widzimy zepsute do szpiku kości społeczeństwo, które przedstawione zostało przy użyciu charakterystycznego dla horroru ekstremalnego połączenia wyuzdanego seksu i krwi liczonej w hektolitrach. Mimo tego zabiegu opowiadanie nie jest w żaden sposób straszne i powoduje u czytelnika zniesmaczenie. Na domiar złego pozbawione jest ono większego sensu, zaś zakończenie jeszcze bardziej obniża jego ogólną ocenę.

Carlton Mellick III to pisarz znany raczej w bardzo wąskich kręgach, w których to jednak uważany jest za mistrza w swoim gatunku. Tworzy on bowiem dzieła klasyfikujące się jako bizarro fiction - czyli im dziwniej, tym lepiej. Takie jest też opowiadanie "Uszatek", którego akcja dzieje się w świecie, gdzie ponad dziewięćdziesiąt procent populacji cierpi na agorafobię i unika bezpośrednich kontaktów z innymi ludźmi. Główna bohaterka należy do tej części społeczeństwa, swoje życie spędza wyłącznie w domu, a sporą część czasu poświęcając zbieractwu. Zbiera ona m.in. koty - genetycznie zmodyfikowane zwierzęta, niewymagające karmienia, które po kilku tygodniach zamieniają się w nieruchome eksponaty, co mniej więcej zbiega się w czasie z dotarciem nowego kota. Problem pojawia się w momencie, gdy paczka z nowym kotem przez długi czas nie dociera do bohaterki, a gdy już to następuje, to kot okazuje się mieć zamiast sierści niezliczoną ilość ludzkich uszu.

"Opowiem ci mroczną historię" to opowiadanie autorstwa Stefana Dardy, o którym wiele mówi sam tytuł. Redaktor pewnej gazety ogłasza konkurs na najlepszą mroczną opowieść, po czym dostaje ofertę od mieszkańca pewnego domu spokojnej starości - usłyszy od niego pewną historię, ale jeśli uzna, że to najstraszniejsza opowieść z jaką się spotkał, to ma w zamian odwołać konkurs. Napięcie budowane jest stopniowo, a czytelnik cały czas ciekaw jest co będzie dalej. I chociaż zakończenie nie jest zaskakujące, opowiadanie zapewnia sporą dawkę przyjemności.

Ponieważ Graham Masterton to doświadczony pisarz grozy, spodziewałem się, że "Mechanik" będzie co najmniej dobry. Niestety, czekało na mnie rozczarowanie. Na samym początku opowiadania mamy bardzo bezpośrednią scenę seksu (co nie dziwi, zważywszy, że autor pisze również poradniki seksualne) natomiast późniejszy zwrot akcji nie jest ani w żadnym wypadku innowacyjny, ani też jakoś specjalnie straszny. Brak też w jego zakończeniu wyraźnej puenty.

Kolejnym opowiadaniem w zbiorze jest "Lipiec w Coyoacán", którego autorką jest młoda polska pisarka, Aleksandra Zielińska. Historia utrzymana jest w mrocznych, ponurych klimatach dotyczy koszmaru, jaki przeżywa młoda kobieta po utracie ciąży. Koszmar ten przyjmuje z czasem bardzo surrealistyczny i przerażający charakter... Jest to moim zdaniem jedno z lepszych opowiadań w antologii, nie tylko pod kątem treści, ale także ze względu na sposób, w jaki zostało ono napisane.

"Kulka" Anny Klejzerowicz to opowiadanie w najbardziej klasycznym stylu jaki można sobie wyobrazić. Motyw przeklętego przedmiotu funkcjonuje w literaturze grozy od dawna, ciężko jest wymyśli w tym temacie coś innowacyjnego. Z tego też powodu "Kulka" pozbawiona jest oryginalności, co w połączeniu z przeciętnymi dialogami i postaciami nie pozwala wystawić opowiadaniu dobrej noty.

W "Kwiatach na wietrze" Rick Hautula sięga po dość nietypową tematykę - otrzymujemy tutaj horror bazujący na japońskich wierzeniach dotyczących duchów połączony z motywem pilotów kamikadze. Historia starszej kobiety, której duch nie pozwala dostać się na samolot jest nie tylko w specyficzny sposób straszna, ale też nad wyraz smutna. Dzięki temu opowiadanie, chociaż pozbawione pędzącej do przodu akcji, jest wyjątkowe i zapadające w pamięć.

Zupełnie innym rodzajem horroru jest surrealistyczne opowiadanie Łukasza Radeckiego noszące tytuł "Imperium Robali". Opowieść pełna bezpośrednich, szokujących obrazów, w której nie wiadomo co jest jawą, a co snem, przykuwa uwagę czytelnika, po chwili jednak rozczarowuje. Zarówno dialogi, jak i sposób nakreślenia postaci są raczej na niskim poziomie i znacznie obniżają komfort czytania, nie pomaga w tym również pozbawiona głębszego sensu fabuła.

Ostatni zagraniczny autor w antologii to Jonathan Maberry, którego polski czytelnik może znać dzięki trylogii "Pine Deep". Jego opowiadanie nosi tytuł "Duch z Greenbriar", zaś głównym bohaterem uczynił Sherlocka Holmesa. Chociaż z zasady nie przepadam za korzystaniem z postaci stworzonych przez innych autorów, to jednak muszę przyznać, że Maberry'emu udało się zachować klimat towarzyszący opowiadaniom o najsłynniejszym detektywie. Co jednak istotne, wybór bohatera zaowocował tym, że nie mamy tu do czynienia z horrorem, tylko z kryminałem, w którym występują elementy paranormalne. Nie pogarsza to jednak odbioru opowiadania, które, choć nie straszy, to jednak daje sporo rozrywki.

Antologię zamyka opowieść "Niosący światło", autorstwa Magdaleny Marii Kałużyńskiej. Otrzymujemy dziejącą się w Polsce historię o seryjnym mordercy-psychopacie umykającym przed organami ścigania. Brutalność, dynamiczna akcja oraz rosnące napięcie, w połączeniu z zaskakującym zakończeniem, dają nam całkiem przyzwoite opowiadanie, które śmiało można uznać za jedno z lepszych w tym zbiorze.

"13 ran" to bardzo dobry zbiór opowiadań. Tak jak w praktycznie każdej antologii dostajemy zarówno opowiadania znakomite, jak również przeciętne bądź po prostu słabe. Co ciekawe, wielu młodych twórców zaprezentowało się w nim lepiej niż niektórzy bardziej rozpoznawalni autorzy. Duża różnorodność tematyczna oraz stylistyczna pozwala poznać różne oblicza grozy i zapewnić rozrywkę na długie godziny, a dodatkowo zwiększa szansę na to, że każdy znajdzie coś dla siebie.

sobota, 21 września 2013

Julianna Baggott - "Nowa Ziemia"

Długo czułam niedosyt, pochodzący z braku tej książki na moich półkach. „Nowy Przywódca” kusił z księgarskich regałów, zachęcał do lektury, przyciągał ciekawą historią… Pierwszy tom natomiast pozostawał nieuchwytny. Na wysokości zadania stanęło na szczęście wydawnictwo Egmont, które na swoje polconowe stoisko zabrało egzemplarze „Nowej Ziemi”. Kiedy dostrzegłam książkę, pobiegłam po nią od razu i, choć budżet mieliśmy już mocno nadszarpnięty, po chwili ściskałam ją w swoich rękach jak najdroższy skarb.

Nie zawiodłam się. Książka Julianny Baggott trzyma poziom przez wszystkie strony, zaskakując czytelnika zwrotami akcji, rozwiązaniami i konstrukcją świata. Zwłaszcza ten aspekt zasługuje na wielką pochwałę – autorka powiedziała głośno i wykorzystała, rozbudowując do granic możliwości to, co do tej pory przewijało się wyłącznie w niezbyt smacznych żartach – wiecie, tych o trójgłowych rybach z Fukushimy. Mutacje, które wymyśliła sobie autorka na czele ze stapianiem się ludzi z otoczeniem na skutek Wybuchu… Wyobraźnia pani Baggott poszła bardzo daleko w kierunku, który dotąd pozostawał pewnym tabu, co niezwykle cenię.

Sposób przedstawienia historii wyzwala pewien podskórny lęk, który tkwił gdzieś we mnie, tak jak tkwi zapewne w wielu z nas. Świat od zawsze podzielony jest na elity i masę, strach też czasem pomyśleć, do czego są w stanie posunąć się ci, którzy uważają się za lepszych, chcąc mieć Ziemię tylko dla siebie. Pomysł realizowany w książce, dotyczący budowy schronu, do którego nie zaproszono wszystkich i wybuchu, który nie był bynajmniej przypadkowy, zdaje się realny w obliczu możliwej tak naprawdę w każdej chwili wojny atomowej. Technika idzie do przodu i nikt tak naprawdę nie ukrywa, że badania nuklearne na dużą skalę są prowadzone w różnych częściach świata. To właśnie jest siłą tej książki – klasyfikuje się na pograniczu fantastyki i całkiem realnego horroru, który w przyszłości mógłby stać się naszym udziałem. Właściwie częściowo miał już miejsce, bo badania genetyczne nad stworzeniem nowej rasy wyłącznie z elit, tak aby maksymalnie rozwinąć wszelkie zdolności człowieka, a także marzenia o krzyżowaniu ludzi i zwierząt w celu uzyskania idealnej rasy „sług” brzmią dziwnie znajomo w kontekście chociażby ideologii nazistowskiej.

Jeśli chodzi o samą treść, historia należy raczej do klasyków gatunku. Mamy tu chłopaka i dziewczynę, bohaterów głównych. Pochodzą z różnych sfer społecznych i choć pozornie powinni (a przynajmniej mogliby) być wrogami, muszą współpracować, by osiągnąć swoje cele. W przypadku Pressi i Patrige’a nie jest to co prawda duże poświęcenie, szybko odkrywają bowiem, że dążą do tego samego, a ich cele przeplatają się wzajemnie, jednak schemat postępowania pozostaje podobny do innych młodzieżowych antyutopii.

Konstrukcja książki jest odpowiednia dla prezentowanych wydarzeń. Narracja jest pierwszoosobowa, bohaterowie przeplatają się w swoich wypowiedziach. O ile na początku ich opowieści ukazują nam naprzemiennie dwie różne historie ludzi kompletnie niepodobnych, o różnych problemach i priorytetach, o tyle gdy w końcu się spotykają, zabieg daje nam ciekawsze i pełne spojrzenie na sytuację. Opowieść jest ponadto uzupełniana o pojedyncze fragmenty wypowiedzi innych postaci, nie pozostawiając nam miejsca na domysły i analizę niedomówień.

W kwestii wrażeń końcowych – jestem szczerze zachwycona. Od dawna nie dołączyłam do grona fanów powszechnie opiewanej książki. Pomysł Julianny Baggott jest kontrowersyjny, ale bardzo dobry, skłania do myślenia i szperania w tematyce badań nuklearnych, sama autorka zachęca z resztą do tego w zakończeniu książki. Ponadto wykonanie i realizacja pomysłów są na najwyższym poziomie. Zżyłam się z bohaterami, rzucałam książką z wściekłością, by za chwilę do niej wrócić. Żałuję, że tym razem (jak to było w przypadku „Igrzysk Śmierci”) nie mam przy sobie całej trylogii na raz, bo z pewnością pochłonęłabym ją jednym tchem. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że już niedługo wrócę do świata, który musiałam opuścić tak szybko, zaraz potem, jak się w nim zadomowiłam.

piątek, 20 września 2013

Oliver Bowden - "Assassin's Creed: Objawienia"


Powieści pisane na kanwie gier komputerowych to taka dziwna kategoria książek wywołująca mieszane uczucia. Z jednej strony wiadomo, że są to książki pisane na zlecenie, przez nie zawsze utalentowanych pisarzy, powstające wyłącznie w celu zmaksymalizowania zysków ze znanej marki. Z drugiej jednak strony wielu graczy, urzeczonych światem stworzonym przez twórców gry, z radością pozna inne przygody i historie umiejscowione w znanych im krainach.

Nieco inaczej ma się sprawa w przypadku książek opartych na serii Assassin's Creed. Powieści wydawane pod tą marką w żaden sposób nie rozszerzają uniwersum znanego z ekranu komputera (lub z telewizora, jeśli ktoś preferuje rozgrywkę na konsoli), są natomiast jego przekładem z wersji wirtualnej na papierową. Fani serii mogą być zawiedzeni, ponieważ z książek nie dowiedzą się nic nowego, ale wielu z nich chętnie będzie ponownie śledzić przygody Asasynów. Takie rozwiązanie ma zaletę dla czytelników, którzy w gry komputerowe nie grali - poznają historię w całości, od początku, nie będą mieli poczucia, że brakuje im jakiejś wiedzy potrzebnej do pełnego zrozumienia fabuły.

"Assassin's Creed: Objawienia" to czwarta powieść z serii, oparta na grze o tym samym tytule (aczkolwiek tytuł gry nie został przetłumaczony na język polski). Autorem tej, jak i wszystkich pozostałych książek z cyklu, jest Oliver Bowden, dzięki czemu czytelnik ma gwarancję, że wszystkie części napisane są podobnym językiem i utrzymane na podobnym poziomie.

Głównym bohaterem "Objawień" jest znany z dwóch wcześniejszych tomów Ezio Auditore da Firenze. Tym razem mistrz Bractwa Asasynów wyrusza na bliski wschód, gdzie w ruinach twierdzy Masjaf ma nadzieję odnaleźć bibliotekę Altaira, swojego poprzednika sprzed trzech stuleci. Wyprawa się nieco komplikuje - na miejscu Ezio napotyka na swojej drodze Templariuszy, którzy również chcą zdobyć wiedzę zawartą w zaginionej bibliotece. Dodatkowo, by otworzyć do niej drzwi, trzeba odnaleźć 5 kluczy ukrytych w Konstantynopolu. Ezio udaje się zatem do stolicy Imperium Osmańskiego gdzie zostaje wciągnięty w problemy tamtejszych asasynów oraz w walkę o władzę nad imperium otomanów.

Ciężko jest jednoznacznie ocenić tę książkę. Fabuła powieści szybko porusza się do przodu i potrafi wciągnąć czytelnika na długie godziny. Niestety dość często występują w niej "niespodziewane komplikacje" bądź zbiegi okoliczności, których liczba zdecydowanie przekracza normę. O ile w wypadku gry było to niezauważalne i działało na jej korzyść, o tyle tutaj jest to zbyt widoczne, a niekiedy irytujące. Nie jest to jednak wina autora książki, gdyż to nie o on stworzył historię w niej zawartą. Warto jednak wspomnieć, że wszystkie powieści z cyklu pozbawione są pewnego nadrzędnego wątku, który występuje w grach, co moim zdaniem jest dobrym rozwiązaniem - dzięki temu powieści zachowują swój spójny charakter i są w stanie trafić do szerszego grona odbiorców.

Pod kątem warsztatu literackiego książka jest dobra, ale nie wybitna. Zdania konstruowane są w sposób prosty i lekki w przyswajaniu, aczkolwiek powieść nie straciłaby na tym, gdyby było w niej mniej akapitów, które w całości składają się ze zdań prostych. Pewnym problemem są też dialogi - podczas czytania bardzo często byłem przekonany, że zostały one po prostu słowo w słowo spisane z wersji komputerowej. I o ile wypowiadane przez bohaterów gier brzmiały one znakomicie, o tyle w wersji papierowej wydają się być sztuczne i sztywne. Problemem są też pojawiające się pojedyncze słowa bądź zdania w ojczystych językach postaci. W wielu momentach występuje ich za dużo, więc w celu zrozumienia fabuły czytelnik musi co chwilę skakać do znajdującego się na końcu książki słowniczka (który to, notabene, jest bardzo niekompletny).

Reasumując: "Assassin's Creed: Objawienia" to powieść dobra, ale nic ponadto. Historia w niej opowiedziana jest spójna i ciekawa, dodatkowo nie jest przeznaczona wyłącznie dla osób, które grały w grę komputerową o tym samym tytule. Mimo sporej objętości lektura książki się nie dłuży, a niedociągnięcia techniczne tylko nieznacznie obniżają komfort płynący z czytania. Oceniam tę pozycję na solidne sześć i polecam ją zarówno fanom wirtualnych przygód asasynów, jak i miłośnikom fikcji historycznej.

James Dashner - "Więzień Labiryntu"

Po fenomenie „Igrzysk śmierci” stałam się fanką nowego wydania postapokalipsy. Słyszałam już wielokrotnie, że cofam się w literackim rozwoju i niepotrzebnie zawracam sobie głowę książkami dla młodzieży. Warto jednak czasem sięgnąć po coś lżejszego, poza tym fenomen tego typu literatury jest tak silny, że po prostu musiałam przekonać się na własnej skórze, o co w tym wszystkim chodzi.

Wybór „Więźnia Labiryntu” nie opierał się na kwestiach merytorycznych. Po prostu ze wszystkich tego typu książek był najbardziej niedostępną. Dlatego też, kiedy przy pierwszej okazji jego obecność w sklepie zbiegła się z promocją, znalazł się on w mojej bibliotece, a ja od razu zaczęłam lekturę.

Swoją przygodę w Labiryncie rozpoczynamy wraz z Thomasem i to on jest naszym przewodnikiem po wykreowanym przez tajemniczych Stwórców świecie. Właściwie wszystko tu jest tajemnicze, ponadto pozostali, uwięzieni w Labiryncie chłopcy, wiedzą niewiele więcej od nowego kolegi, wszyscy bowiem mają perfekcyjnie oczyszczone umysły. Kojarzą fakty, powiedzenia, obrazy, jednak nie wiedzą niczego konkretnego. Nie mają nic prócz przeświadczenia, że nie znaleźli się tu przypadkowo.

Radzą sobie z resztą całkiem nieźle, żyją bowiem w zorganizowanej społeczności, wykorzystując do maksimum wszystko, co otrzymują z góry (czy raczej z dołu, bo dzieje się to za pośrednictwem szybu w ziemi). Mają swoją gwarę, zachowania i w rzeczywistości są sobie dużo bliżsi, niż im się wydaje. Funkcjonują według Zasad, ściśle określonych, rygorystycznie przestrzeganych i tym samym gwarantujących ład. Każdy zajmuje określone stanowisko – jedni zajmują się roślinami, inni czyszczą toalety, a tymczasem elitarna grupa Zwiadowców co rano zapuszcza się w korytarze Labiryntu, by kreślić mapy zmiennych ścian. Muszą tylko pamiętać, by wrócić przed zmrokiem, bo to, co czeka na nich w środku przynosi śmierć – do czasu.

Ład kończy się niemal dokładnie w momencie, gdy w Labiryncie pojawia się Thomas. To on pierwszy łamie zasady, nie ponosząc za to niemal żadnej kary, wręcz zbierając zasługi za dokonane czyny. Tuż po nim w Strefie pojawia się tajemnicza dziewczyna, której wiadomość ma na zawsze zmienić los chłopców. Tak, jeszcze bardziej.

Przytłaczającym zakończeniem książki jest odkrycie (sygnalizowane właściwie od początku), że wszystko, co zdarzyło się w Strefie zostało może nie tyle zaplanowane, co przewidziane. Wiele przypadków okazuje się przypadkami nie być, a sterowane wolą Stwórców maszyny nie są tak bezmyślne, jak mogłoby się wydawać. W Labiryncie nic nie umknie uwadze badaczy z organizacji DRESZCZ, przyglądają się biernie całemu okrucieństwu, które ma miejsce w górze. A jednak dziewczyna twierdzi, że DRESZCZ jest dobry.. O co tu chodzi?

Po przeczytaniu całości uczucia mam mieszane. Książka Jamesa Dashnera nie wciągnęła mnie tak bardzo, jak trylogia Suzanne Collins, o czym najlepiej świadczy fakt, że nie pobiegłam od razu po jej ukończeniu po kolejny tom. Nie zżyłam się z bohaterami, nie tęsknię za nimi i nie mam wielkiego parcia, żeby jak najszybciej dowiedzieć się, co stało się z nimi dalej. Jedyne, co dręczy mnie do dziś, to pytanie – czy DRESZCZ naprawdę jest dobry? Co może ich usprawiedliwić? Mam nadzieję, że moje wątpliwości rozwieją się niebawem.

czwartek, 19 września 2013

Nicolas d'Estienne d'Orves - "Sieroty zła"

Promocje nie sprzyjają oszczędzaniu pieniędzy. Na tegorocznej (tegowakacyjnej?) mieliśmy w planach skompletowanie całego cyklu Henninga Mankella o Kurcie Wallanderze. Plan nie do końca się udał, ale kiedy Sylwek przyniósł mi książkę ze swastyką na okładce, w dodatku, sądząc po opisie, traktującą o medycznych badaniach na dzieciach… Musiałam ją mieć, bądźmy szczerzy. Problemy z promocją nie miały znaczenia a właściwie tylko wzmogły moje chęci, natomiast fakt, iż w całym sklepie tylko jeden egzemplarz (w stanie takim, jak inne) podłączony był pod promocję, pozostawię bez komentarza.

Niestety, przyznać muszę, że nie ja pierwsza dałam się skusić opisem tejże książki. Powiem na wstępie: „Sieroty zła” rozczarowują, a na pewno rozczarowały mnie. Jest to faktycznie powieść wielowątkowa, w której niby wszystko jest jasno skonstruowane i przemyślane, ale wiele historii nie znajduje w niej satysfakcjonującego wyjaśnienia. Przede wszystkim mamy tu do czynienia z dużą liczbą ciekawych postaci, a o każdej z nich można by napisać osobną książkę. Anӓis, młoda dziennikarka, która (nieprzypadkowo, jak się okazuje) prowadzi całą sprawę; gromadząc materiały do książki odkrywa prawdę o samej sobie. Clemѐnt, zakochany w niej chłopak, który wciąga ją w całą sprawę. Vidkun, pochodzący ze Skandynawii eks-aktor filmów klasy Z…Przeszłość każdego z nich jest niejasna i zawikłana, niestety w różny sposób wyjaśnia się ją w tej książce.

Za ciekawą można uznać konstrukcję czasową, wydarzenia dzieją się bowiem niejako na dwóch płaszczyznach – niektóre rozdziały dotyczą czasów współczesnych, inne natomiast opowiadają historię sprzed lat. Pozwala to utrzymać napięcie w książce, dzięki dawkowaniu informacji czytelnik ma wrażenie, jakby brał czynny udział w śledztwie, samodzielnie analizując poszlaki i odkrywając historię wraz z bohaterami. Jest to zabieg tym lepszy, że wśród fragmentów „sprzed lat” znajdują się zarówno zwykłe opowieści, jak i fragmenty dokumentów oraz książek. Duży plus.

Jak już wspominałam wcześniej, pomimo przyjemności z samej lektury i dobrej konstrukcji czasowej, książka pozostawia pewien niedosyt. Zdecydowanie wolę pozycje, w których prawda odkrywa się stopniowo, a nie jest skupiona w ostatnich rozdziałach. Jedynym bohaterem, który tak naprawdę dowiaduje się całej prawdy jest Vidkun – co zrozumiałe, w końcu jest tutaj bohaterem głównym, choć to nie jego imię pojawia się najczęściej. Jeśli chodzi o wątek główny, który skłonił mnie do sięgnięcia po tę pozycję, czyli działalność Lebensbornu, porwania dzieci, wyspę Halgadom.. Wyjaśnienie wątku mamy szybkie, moim zdaniem lekko naciągnięte i napisane jakby na siłę, natomiast obrazy, którymi operuje autor nie zdziwią nikogo, kto choć raz odwiedził jakikolwiek nazistowski obóz.

Kończąc powoli muszę przyznać, że książka jest dobrym początkiem poszukiwań ciekawostek w temacie badań genetycznych prowadzonych przez nazistów. Może pokazać kierunek, w którym należy się udać, by poszerzyć swoją wiedzę w tym zakresie, choć jeśli chodzi o miłośników tego tematu, nie dowiedzą się  z niej zbyt wiele nowego. Pozostaje tylko fikcją literacką i choć rodzi pytanie „co by było, gdyby..” w kontekście chociażby potajemnego „tworzenia” aż do dziś czystej rasy aryjskiej, to jest to tylko chwilowa zaduma, którą większość z nas i tak włoży między bajki.

Blog polecankowy? (stos 1/2013)

Przyznać trzeba, że mieliśmy krótki przestój w pisaniu. Wakacje nie sprzyjają działalności umysłowej, ale brak wpisów nie świadczy bynajmniej o tym, że zawiesiliśmy też czytelnictwo. Wręcz przeciwnie - ze wszystkich sił staraliśmy się nadrabiać wszelkie książkowe zaległości, ponadto dokształcaliśmy się też na różnych frontach. Na Polconie, wybrawszy się na warsztaty literackie, które warsztatami nie były, sponsorowane przez Fantasy&Science Fiction Edycja Polska, dowiedzieliśmy się na przykład, że to, co robimy, to nie "recenzje", a "polecanki". Niech zatem będzie, że blog ten jest polecankowy, a my jesteśmy polecankowiczami.

W ciągu ostatnich miesięcy do naszego katalogu całkiem-niezłych-książek wpadło kilka zacnych pozycji. Pewnie zrecenzujemy niebawem to i owo, być może spróbuję też machnąć jakąś dłuższą formę literacką na temat mojego ulubionego ostatnio gatunku literackiego. Póki co podzielimy się z chęcią naszymi planami czytelniczymi na kolejne tygodnie.


Sylwek ma oczywiście więcej książek niż ja, ale, znając życie, będzie nad nimi siedział dwa razy dłużej. (: W każdym razie dzielnie trzyma się zasady, że czyta jedną powieść(?) i potem zbiór opowiadań. Ja za to stawiam na dokańczanie projektów rozpoczętych. Recenzje pojawią się już wkrótce, jak tylko uporamy się z tematyką, która zaprzątała nasze umysły w wakacje.