poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Maja Lunde – „Historia pszczół”

Wydaje mi się, że jako dziecko nie przepadałam za pszczołami – do dziś pamiętam jedno, jedyne użądlenie i jest to wspomnienie raczej negatywne. Nie oznacza to jednak, że jako dorosła żywię do tych owadów jakąś szczególną urazę; wręcz przeciwnie, doskonale zdaję sobie sprawę ze znaczenia, jakie mają one dla funkcjonowanie ludzkości. Kilka lat temu świat dowiedział się o CCD – masowym pomorze pszczół – co zapoczątkowało wiele refleksji nad przyszłością rolnictwa. Temat wydaje się stricte naukowy i nigdy nie spodziewałabym się fabularnych wariacji na jego temat, a jednak; jak widać pisarzy może zainspirować absolutnie wszystko. Najpierw w moje ręce wpadła świetna Krew Aniołów Johanny Sinisalo, wizja dość mocno abstrakcyjna i nacechowana fantastyką, natomiast dziś mam przyjemność opowiadać o równie dobrym, choć dużo bardziej realistycznym obrazie Mai Lunde.

Książka składa się z trzech płaszczyzn fabularnych rozgrywających się w różnych epokach. Poznajemy Williama, żyjącego w połowie XIX wieku przyrodnika i jednego z pierwszych pszczelarzy; Georga, który w czasach współczesnych hoduje pszczoły miodne na wielką skalę, oraz syczuankę Tao pracującą przy ręcznym zapylaniu roślin u schyłku XXI wieku po tym, jak pszczoły całkowicie wyginęły. Każda z tych osób ma własną historię i wyzwania, z którymi musi się mierzyć, a poruszane tematy są naprawdę różnorodne.

To właśnie zróżnicowanie nadaje książce wartość w sferze obyczajowej – pod tym względem to naprawdę dobra, interesująca i urzekająca historia. W każdej z prezentowanych płaszczyzn mamy do czynienia z obrazem rodziny: w jakimś sensie typowej, charakterystycznej dla danych czasów, o standardowych problemach, z drugiej strony naznaczonej bardzo indywidualnymi trudnościami. To momentami niełatwa, przejmująca powieść o relacjach między małżonkami, a przede wszystkim między rodzicami i dziećmi, zwłaszcza gdy te ostatnie w jakiś sposób nie spełniają pokładanych w nich nadziei. To również historia pasji, która jest silniejsza niż wszystko inne; tak silna, że nadaje życiu sens. W wielu miejscach znajdziemy tu poszukiwanie celu, wielką nadzieję i zaprzepaszczone ambicje – to ważne elementy, które są znaczące dla całej fabuły.

Choć czasy, w których żyją bohaterowie dzieli niecałe 250 lat, tak naprawdę jest to przepaść właściwie pod każdym względem. Rozwój technologiczny, możliwości, perspektywy, wartości, relacje międzyludzkie, społeczeństwo, charakter rodziny… Mimo że wszystko to stanowi tylko tło dla opowieści, jednak jest to tło niezwykle mocne, a zmiany w jego zakresie są bardzo wyraźne. W tym miejscu duże znaczenie ma punkt środkowy, czyli czasy współczesne – bezpośrednie ukazanie tego, co dzieje się z nami teraz. Żyjemy w czasach niesamowicie szybkiego rozwoju, gdzie różnice w otoczeniu kolejnych pokoleń są ogromne i niejednokrotnie nie do przeskoczenia. Tak naprawdę nie wiemy jednak, w jakim kierunku idą zmiany i jak długo możemy się rozwijać, zanim nastąpi regres. Wizja, którą snuje Maja Lunde jest brutalna – według niej wysoce rozwinięta ludzkość jest tak dalece uzależniona od natury, że po wymarciu pszczół wystarczy kilkadziesiąt lat, aby doprowadzić ją niemal do upadku. To obraz skrajny, ale na pewno ważny i wart poddania refleksji.

Mimo że bohaterów powieści dzieli wiele, jest jedna podstawowa sprawa, najistotniejsza dla całej książki – pszczoły. To one stanowią fabularny łącznik i są najważniejszym, choć ukrytym nieco z tyłu, bohaterem. Widzimy, w jaki sposób zmieniał się stosunek ludzi do tych owadów i jak stopniowo zostały one zaprzęgane do pracy, podobnie zresztą jak cała otaczająca nas przyroda. Ludzkość w książce Mai Lunde (w realnym życiu chyba również) jest niezwykle zaborcza – zagarnia naturę i zmusza ją do działania według własnego widzimisię, a gdy coś idzie nie tak, szuka najbardziej abstrakcyjnych wytłumaczeń. Działamy zgodnie z tokiem rozwoju, ale bez planu; zupełnie nie przewidujemy skutków własnych aktywności. W sumie nie jest to wcale oderwane od rzeczywistości… Gdy szykowałam się do pisania tej recenzji, szukałam informacji na temat CDD i bardzo się zdziwiłam – mimo że problem jest znany niemal od początku XXI wieku, wciąż nie umiemy jednoznacznie określić jego przyczyn. Praktycznie na każdej z odwiedzanych stron znajdowałam inne hipotezy (bo inaczej nie da się tego nazwać, gdy występują w takiej ilości), a te najbardziej wiarygodne witryny mówiły wprost, że powód choroby do końca nie jest znany. Biorąc pod uwagę wagę problemu i skutki, jakie może przynieść, to dość niepokojące. Z drugiej strony – zabawne jak bezradny staje się wszechmocny człowiek, gdy natura płata mu psikusa.

Bardzo lubię książki, które oprócz rozrywki dają nam też okazję do przemyśleń i taka właśnie jest opowieść Mai Lunde. Trójpłaszczyznową historię poznaje się bardzo lekko i z wielką przyjemnością, a krótkie rozdziały nadają akcji dynamizmu. Płaszczyzna obyczajowa jest ciekawa, relacje międzyludzkie ukazane autentycznie, a najcudowniejsze jest to, że gdzieś w tym wszystkim wpleciona jest dodatkowa, naprawdę dobra treść. Ta historia to coś więcej niż losy rodziny – jednej, dwóch lub trzech; to opowieść w pewnym sensie o całej ludzkości, bo historie są uniwersalne, a tło niesamowicie prawdziwe. Moim zdaniem sztuką jest tak umiejętnie połączyć te dwa elementy, a efektem pracy autorki jestem zachwycona.






Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Literackiemu.

piątek, 15 kwietnia 2016

Marie Rutkoski – „Zdrada”

Do pierwszego tomu serii Niezwyciężona podchodziłam dość sceptycznie – dość długo czekałam z zabraniem się za niego, bo kilka razy zdarzyło mi się zawieść na tekstach powszechnie uważanych za wybitne. Kiedy w końcu książka wpadła w moje ręce, pochłonęłam ją jednym tchem i przekonałam się, jak bardzo jest wspaniała: fabuła gna do przodu jak szalona, a bohaterowie są kimś więcej, niż marionetkami targanymi przez pierwsze poważne uczucia. Choć po tak świetnym początku nie mogłam się doczekać kontynuacji, po nią również sięgnęłam z pewnym opóźnieniem. Gdybym miewała podobne refleksje, z pewnością żałowałabym, że nie zrobiłam tego wcześniej.

Przez przeczytaniem książki zdążyłam zapoznać się z całą masą opinii na jej temat i jestem zdziwiona, jak wiele osób pisało, że dużo czasu zajęło im wbicie się w jej rytm. Mnie opowieść pochłonęła właściwie od pierwszej strony i od razu poczułam się dobrze, wracając do znanego, ciekawego świata. Sytuacja, której jesteśmy świadkami w Zdradzie, jest nieco inna niż w Pojedynku – przez znaczną część fabuły obserwujemy osobno poczynania Kestrel i Arina, a każde z nich musi mierzyć się z wieloma wyzwaniami, zarówno związanymi z polityką, dobrem narodu, jak i własnymi przeżyciami wewnętrznymi. To połączenie różnorodnych dylematów jest w „Niezwyciężonej” bardzo wyraźne i dobrze skonstruowane: bohaterowie są autentyczni w swoim rozumowaniu, nie zatracają się w emocjach, ich priorytety są prawdziwe, a problemy zrozumiałe. Choć Kestrel pod względem wieku jest typową przedstawicielką YA – w Zdradzie zbliża się do swoich osiemnastych urodzin – jej życie jest podporządkowane innym czynnikom niż miłość. Rola, jaką pełni w społeczeństwie, każe jej dokonywać trudnych wyborów. Z drugiej strony nie oznacza to, że dziewczyna zawsze potrafi odsuwać namiętność na dalszy plan – ta niejednokrotnie pokrzyżuje jej plany i zmusi do refleksji nad tym, co jest najważniejsze.

Moim zdaniem największą siłą Niezwyciężonej, cechą, która stawia ją ponad większością podobnych opowieści o ciemiężonych narodach, niewolnikach i panach oraz młodych gniewnych zmieniających świat, jest autentyczność. Marie Rutkoski nie boi się nazywać rzeczy po imieniu, nie boi się prezentowania śmierci i nie ugładza jej, a bohaterom, którzy giną w imię politycznych rozgrywek, nie odbiera chwały poniesionych ran. Wiele elementów tej historii jest trudnych i brutalnych, ale taka jest specyfika tej opowieści; nie da się mówić o rewolucji, jeśli przemilczymy jej ofiary. Tutaj zobaczymy wszelkie aspekty dokonywanych zmian, zarówno te bezpośrednio widoczne, jak i związane z działaniem „zza kulis”, poznamy też bohaterów niejednoznacznych, trudnych i ciekawych. W tej opowieści nawet miłość naznaczona jest wieloma ranami, niedomówieniami i trudnościami.

W trylogiach druga część zwykle pełni rolę fabularnego łącznika i nie inaczej jest w przypadku Zdrady; nie oznacza to jednak, że jest to część w jakiś sposób gorsza, czy też mniej ciekawa sama w sobie. Prawdę mówiąc jestem zdziwiona, jak płynnie i dobrze czytało mi się ten tom cyklu. Opowieść jest dokładnie taka, jak zapamiętałam: dynamiczna, odpowiednio skomplikowana, interesująca i bardzo bezpośrednia; bohaterowie nadal wzbudzają moje zainteresowanie. Nie mogę się doczekać finału tej historii i przyznaję wprost: mam bardzo wysokie oczekiwania. Czuję jednak, że Marie Rutkoski jest w stanie im sprostać, bo to, co stworzyła do tej pory, jest na naprawdę niesamowitym poziomie. Ta historia dopieszcza mnie pod każdym względem i pokazuje, że można jeszcze stworzyć dobre i wcale nie oszałamiająco schematyczne YA, które wciągnie czytelnika bez reszty i powali na kolana.





Pojedynek  |  Zdrada  |  The Winner's Kiss

czwartek, 14 kwietnia 2016

Parnaz Foroutan – „Dziewczyna z ogrodu”

Są takie książki, o których pisze się płynnie i łatwo – często nie mają one niesamowitej historii, są poprawne i można w stosunku do nich użyć wielu oklepanych sformułowań, które pasują do miliona innych tekstów literackich. To opowieści z tych, które równie łatwo streścić, co zapomnieć; które nie zostają w nas na długo i niczego nie zmieniają. Przeczytałam wiele takich książek, o wielu napisałam. Czasem jednak na horyzoncie pojawia się historia, która jest inna, każe na chwilę przystanąć i pomyśleć, albo prezentuje aspekt, nad którym do tej pory się nie zastanawialiśmy.

Macierzyństwo. W naszej kulturze, mam wrażenie, stosunek do tego pojęcia nieco się zmienił na przestrzeni ostatnich lat. Nie ma już takie przymusu społecznego, aby dzieci posiadać, choć z pewnością nadal można się spotkać z „troskliwymi” pytaniami ze strony najbliższych, jeśli z jakichś powodów potomstwo się nie pojawia. Mimo to wiele z nas ma realny wybór i może zadecydować, czemu chciałaby się poświęcić. Są jednak kultury, gdzie daleko do takiego rozumienia sprawy, a kobieta wciąż ma jedno podstawowe zadanie – rodzenie i wychowanie dzieci. Mężczyzna bierze żonę po to, aby doczekać się potomków, najlepiej płci męskiej, a jeśli starania nie przynoszą rezultatów, wina bezwzględnie leży po stronie kobiety. Tradycja tak bardzo przesłania logiczne myślenie i wiedzę, która dla nas jest oczywista, że nikomu nie przychodzi do głowy szukać przyczyn po obu stronach – tak po prostu jest, było i zawsze będzie, bo przecież każdy ma w życiu jasno określone role i zadania, za których wykonanie musi ponosić pełną odpowiedzialność.

Ta niepozorna książeczka, jaką jest Dziewczyna z ogrodu, mieści w sobie bardzo wiele treści, której przyswojenie nie przychodzi czytelnikowi łatwo. Krąg kulturowy, w którym rozgrywa się akcja, jest dla nas tak dalece niezrozumiały, że chwilami powieść czyta się jak fantastykę; trudno jest uwierzyć, że coś takiego może mieć miejsce i być właściwie normą. A jest. Bohaterki historii, dziewczęta, które wyszły za mąż około 10 roku życia za mężczyzn starszych, oczekujących od nich bezwzględnego posłuszeństwa, mają swoje odpowiedniki wśród wielu rzeczywistych osób. Takie kobiety nie znają życia innego ponad to, które zafundowali im najbliżsi: czeka je trudne doświadczenie nocy poślubnej, a następnie rola matki. Podporządkowanie mężowi jest wymagane i konieczne, choć jeśli dziewczyna ma szczęście, trafi na mężczyznę, który pozostawi jej pewną swobodę. Pod koniec życia, jako stateczna matrona, być może zyska szacunek wśród społeczności i własnych dzieci, jednak jej głos nadal nie będzie decydujący dla synów.

Taki właśnie świat przedstawia nam Parnaz Foroutan w swojej książce, choć kultura to nie jedyny aspekt w niej zawarty. Autorka kreśli nam bardzo sugestywny i pełen emocji obraz. Pisze o małżeństwie, macierzyństwie, zazdrości i wszelkich trudnościach, które przynosi chęć spełniania zewnętrznych oczekiwań. To opowieść pełna niełatwych odczuć i w znacznej mierze przygnębiająca – decyzje, które podejmują bohaterowie, są, mówiąc wprost, złe i zgubne w skutkach. To obraz upadku i samozagłady pewnych konkretnych osób, a także przecięcia się wielu tragicznych losów innych bohaterów. Widzimy tu wielu ludzi, którzy w ten czy inny sposób są przygnębieni i rozczarowani życiem, a miejscami naprawdę ciężko jest się tu doszukać jakichkolwiek pozytywnych elementów.

Mimo tego, że tematyka opowieści nie jest łatwa, czytało mi się tę książkę zaskakująco dobrze. Styl, którym posługuje się autorka, jest płynny i naprawdę dobry, poza tym w powieści sporo się dzieje: losy bohaterów są bardzo dynamiczne. Uważam, że jest to historia, którą warto poznać, choć z pewnością osobom bardziej wrażliwym może być trudno poruszać się po tak niezrozumiałym i naładowanym negatywnymi emocjami świecie. W moim odczuciu jest to powieść dość fatalistyczna i w jakiś sposób pokazująca pewną skrajność, ale pod względem fabularnym i treściowym skonstruowana jest naprawdę dobrze i ciekawie. Cieszę się, że miałam okazję ją poznać i zastanowić się nad poruszanymi w niej tematami – to była cenna i wartościowa lekcja, która na pewno na długo zostanie w mojej pamięci.






Za możliwość wcześniejszego poznania książki dziękuję Wydawnictwu Kobiecemu

środa, 13 kwietnia 2016

Jørn Lier Horst – „Ślepy trop” [recenzja przedpremierowa]

Muszę się Wam przyznać, że ostatnio miałam totalny czytelniczy zastój. Samo patrzenie na stosy książek „do przeczytania” sprawiało mi trudność i dyskomfort, a gdy podliczyłam, że w marcu udało mi się ogarnąć tylko 4 tytuły, do głosu doszły wyrzuty sumienia. Nic przyjemnego, wie to każdy, kto kiedykolwiek przeżył podobną sytuację. Po Ślepy trop sięgnęłam bez większych nadziei, mocno już zmęczona całym tym stanem i z założeniem, że i tak pewnie zbytnio się nie wciągnę. I tu nadeszło zaskoczenie, bo książkę przeczytałam niemalże jednym tchem!

Sofie Lund stanęła przed bardzo trudnym dylematem – odziedziczyła spadek pod zmarłym dziadku, z którym nie chciałaby mieć nic wspólnego. Z drugiej strony jako samotna matka nie może sobie pozwolić na odrzucenie takiej szansy, w końcu dom i spadek mogą być szansą na lepsze życie dla niej i dla jej malutkiej córeczki. Kobieta nie spodziewa się, że pozostawiony w piwnicy sejf może przysporzyć jej tylu problemów; jego zawartość okazuje się być niezwykle cenna nie tylko finansowo – wewnątrz znajduje się przedmiot ważny dla pewnej kryminalnej sprawy. Sprawy, którą uznano już za zamkniętą…

Jest kilka istotnych cech, dla których bardzo lubię książki Horsta. Choć widać wyraźnie pewne elementy wspólne dla niemal wszystkich skandynawskich kryminałów, jest tu również kilka charakterystycznych i bardzo przyjemnych dodatków. Wisting nie jest typowym bohaterem utytłanym we własnych problemach – właściwie jego głowę zaprzątają głównie sprawy innych ludzi, które stale przedkłada nad własny interes. Dzięki takiemu zaangażowaniu bohatera powieść łączy w sobie wiele różnorodnych wątków: nie tylko kryminalnych, ale też społecznych czy obyczajowych. Co ważne, nie są to elementy dodawane losowo i zaburzające równowagę; wręcz przeciwnie – każdy wątek istotny jest nie tylko dla samego Wistinga, ale też dla prowadzonej przez niego sprawy, co zdecydowanie wpływa na spójność opowieści. Oczywiście można by dyskutować o prawdopodobieństwie życiowym, ale nie ono jest tu najistotniejsze; ważne, że całość jest spójna i sprawia naprawdę dobre wrażenie.

Tym, co moim zdaniem wyróżnia Ślepy trop na tle innych, podobnych opowieści, jest charakter prowadzonej sprawy. O ile stosunkowo wiele mamy kryminałów szeroko zakrojonych, dobrze umotywowanych, o mocnym społecznym tle, o tyle rzadko nacisk położony jest na wewnętrzne rozgrywki w policji. Zwykle nemezis bohatera jest on sam, a także ścigany przestępca, tutaj z kolei do trudności dochodzi pewien rodzaj walki z kolegami po fachu. Wisting będzie musiał wykazać się nie lada odwagą i determinacją, aby podważyć zdanie innych policjantów i ingerować w pozornie zamknięte już śledztwo. Ten wątek, niezwykle ważny dla całej sprawy, poprowadzony jest znakomicie i dostarcza czytelnikom wielu różnorodnych emocji.

Tak jak już wspomniałam, siłą tej książki jest jej wewnętrzna spójność – żaden wątek nie jest przypadkowy, żadna sytuacja nie pozostaje bez znaczenia. Historia utkana jest misternie i naprawdę dobrze, a powolne odkrywanie różnych jej aspektów jest dla czytelnika przyjemnością. Mnie lektura pochłonęła i sprawiła, że znów nabrałam motywacji do czytania, a to zadanie niełatwe w momencie zastoju; tym bardziej jestem pod wrażeniem.





Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Business and Culture oraz wydawnictwu Smak Słowa.
Premiera 14 kwietnia!

sobota, 9 kwietnia 2016

Wit Szostak – „Wróżenie z wnętrzności”

Enigmatyczny, nietypowy opis, który właściwie nie oddaje treści książki,  a mimo to kusi – czasem tyle wystarczy, aby zainteresować czytelnika (w tym przypadku mnie) i zachęcić go do lektury…

Książka jest opowieścią Błażeja, mężczyzny, który od 20 lat nie wypowiedział ani słowa. Jest „tym głupim” bratem, który nie ma nic własnego, nawet siebie, bo jest towarem przechodnim, po śmierci matki przygarniętym przez brata i bratową. Egzystuje zatem gdzieś obok, a swoje spostrzeżenia spisuje; patrzy na maski innych ludzi, na ich grę, a wszystko to analizuje i na nowo maluje słowem. Opisuje świat baśniowy, symboliczny, barwny i pełen patosu, a jednak prosty i bliski właściwie każdemu z nas. Pisze o uciekaniu, o przymusie bycia wolnym, o zmianach, lękach, przemijaniu, mowie i milczeniu, a więc całej serii codziennych, ważnych i często zapomnianych tematów.

Muszę przyznać, że Wróżenie z wnętrzności jest książką zupełnie inną, niż się spodziewałam. Po tabunach podobnych tekstów, które atakują nas zewsząd tym samym językiem, stylem i jednakową niemal treścią, zetknięcie z literaturą nieco inną było niczym zderzenie ze ścianą. Tak, książka Wita Szostaka zdecydowanie wybija ze strefy komfortu. Jest to opowieść z narracją pierwszoosobową, w dodatku snutą przez osobę chorą, samotną i w jakiś sposób odseparowaną. Błażej, jako człowiek nie mówiący, ma w zanadrzu wiele dobrze przemyślanych słów, a nie mając kontaktu z innymi ma mnóstwo czasu na prowadzenie wewnętrznego dialogu. Jego przemyślenia spisane są wzniosłym, nietypowym językiem, a poziom abstrakcji, który cechuje jego myślenie, jest znacznie wyższy niż u przeciętnego człowieka. On nie opisuje otoczenia jak my – dom, drzewo, brat i bratowa; on w swojej wizji świata wznosi się jakby ponad nasze rozumienie, nadaje znaczenia, interpretuje, tworzy. Dodatkowo, przy całej tej abstrakcji, jego obserwacje są znacznie dokładniejsze niż nasze, nacisk położony jest na inne sfery, które wcale nie są bezsensowne; wręcz przeciwnie – bohater często zwraca uwagę na elementy, które my niejednokrotnie pomijamy, dostrzega subtelne powiązania i trafnie nazywa prawdziwy charakter pozornie poukładanych relacji. Jest bystrym obserwatorem rzeczywistości i analitykiem, a dzięki poznaniu jego punktu widzenia sami możemy inaczej spojrzeć na świat.

Zbierając wszystko razem można by sądzić, że jest to książka niełatwa w odbiorze i wymagająca bardzo dużo uwagi. Otóż nie! Paradoksalnie opowieść Błażeja jest płynna, spójna i całkowicie zrozumiała, jeśli tylko damy się ponieść jego wizji świata. Gdy zaakceptujemy język i styl, możemy zobaczyć coś więcej – dla mnie mimo całej tej otoczki myśli bohatera były znacznie prostsze niż te, które formułujemy na co dzień, bardziej szczere, i chyba właśnie to sprawiło, że pochłaniałam je właściwie w tempie ekspresowym. To była lektura bardzo przyjemna, bo wspaniale było móc obcować z tekstem tak innym, a przy tym tak niesamowicie dobrym, trafnym, ciekawym. Nie spodziewałam się tego zupełnie i tym bardziej jestem zachwycona.





Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu Powergraph.

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Granie w parze #10 - Carcassonne


W ramach Grania w Parze prezentujemy Wam różne tytuły, czasem mniej znane (bo i sami chętnie sięgamy po nowości i szukamy inspiracji), jednak prawda jest taka, że grywamy również w klasyki, które kojarzy praktycznie każdy. Dziś opowiemy Wam o grze genialnej w swojej prostocie i niesamowicie popularnej, w dodatku utrzymanej w klimacie rycerskim! Będziemy budować zamki, przejmować kontrole na drogach i zakładać klasztory. A to wszystko w prostym, symbolicznym wymiarze.


Zawartość pudełka:
72 kafelki
45 pionków w 5 kolorach
1 tor punktacji
instrukcja


Na samym początku gry każdy z graczy wybiera kolor, którym chce się posługiwać. Gdy mamy już swoje pionki, musimy odnaleźć jedyny kafelek, który ma ciemniejszy tył - układamy go na środku planszy i odsłaniamy. Pozostałe kafelki mieszamy (najlepiej w jakimś pojemniku, świetnie nadaje się pokrywka pudełka) i kładziemy gdzieś w pobliżu. Przygotowujemy tor z punktacją, a każdy z graczy oddaje jeden pionek, aby na bieżąco służył do liczenia punktów.



Zasady gry są naprawdę proste. W swojej turze gracz dobiera jeden kafelek, który musi dołożyć do już istniejącego krajobrazu, tzn. musi się on przynajmniej jedną ścianką stykać z płytkami na stole. Oczywiście obrazek na nim musi pasować do reszty. W grze mamy cztery rodzaje elementów - klasztory, drogi, zamki oraz pola, przy czym te ostatnie znajdziecie na każdym możliwym kafelku (no dobra, oprócz jednego, który akurat nie załapał się na zdjęcie). Gdy dokładamy kafelek do planszy, możemy położyć swój pionek na dowolnie wybranym elemencie na tym kafelku, tym samym przejmując nad nim kontrolę. Jeśli jednak postanowiliśmy "dobudować" nową część do elementu już istniejącego i będącego pod czyjąś kontrolą (np. dołożyć kawałek drogi do tej należącej do innego gracza) pionka postawić nie możemy. Cały myk w tym, aby mądrze wybierać kierunki, w których budujemy, a także rozsądnie gospodarować pionkami, których mamy przecież ograniczoną ilość.

Oczywiście istnieje możliwość "uwolnienia" pionków poprzez kończenie elementów, co prowadzi również do natychmiastowego otrzymania za nie punktów. Budowę klasztoru uznaje się za zakończoną, gdy jest z każdej strony obudowany kafelkami, co daje nam 9 punktów. Droga musi być z każdej strony odgrodzona, tzn. mieć początek i koniec - czy to w zamku, klasztorze, czy też na skrzyżowaniu; jej ukończenie daje nam tyle punktów, z ilu kafelków się składa. Najbardziej opłacalne jest jednak kończenie zamków, ponieważ gdy uda nam się któryś zamknąć przed końcem gry, liczba punktów za niego jest podwajana (standardowo zamek punktowany jest jak droga, plus na niektórych jego elementach znajdują się tarcze, które dają dodatkowo 1 punkt).


Gra kończy się w momencie, gdy ostatni kafelek zostanie dołożony na planszę. Wtedy zliczone zostają punkty za niedokończone elementy krajobrazu oraz za wpływy z kontrolowanych pól - wszystkie nasze tereny przynoszą nam po 3 punkty za każdy ukończony zamek, z którym sąsiadują. Wszystko zostaje odnotowane na planszy do liczenia i często zdarza się, że pozornie przewidywalny wynik gry ulega radykalnej zmianie; tak naprawdę wszystko zależy od tego, jaką taktykę przyjmą gracze.

~*~

Jak widzicie powyżej, Carcassonne nie jest szczególnie skomplikowaną grą. Prostota zasad powoduje, że jest to tytuł praktycznie dla każdego - wprowadzenie nowego gracza do rozgrywki trwa dosłownie kilka minut, a niewiele jest osób, którym gra nie spodoba się od pierwszej partii. Przejrzyste reguły, szybka i dynamiczna rozgrywka to bez dwóch zdań przepis na wprowadzenie nowych osób w świat nowoczesnych planszówek, które oferują niebanalne rozwiązania.

Minimalizm w kwestii zasad nie oznacza oczywiście, że jako gracz mamy małą ilość możliwości. Wręcz przeciwnie - w Carcassonne nieustannie podejmujemy decyzje, opracowujemy i zmieniamy strategię, starając się zmaksymalizować liczbę zdobywanych przez nas punktów. Dróg do zwycięstwa jest wiele, nie da się jednak wskazać jedynej słusznej: możemy skupić się na zdobywaniu szybkich punktów, albo też budować ogromne segmenty ryzykując, że ich nie ukończymy; możemy odseparować się od innych graczy, bądź wręcz przeciwnie, starać się korzystać z tego, co oni robią. To do nas należy decyzja, czy będziemy grać w pewnym sensie osobno (co my zazwyczaj robimy), czy też spróbujemy odbierać sobie nawzajem pozornie kontrolowane elementy.

Gra charakteryzuje się też niesamowicie wielką regrywalnością. Nie oszukujmy się, sama liczba kafelków daje nam gigantyczną liczbę kombinacji tego, w jakiej kolejności się one wylosują. Do tego dochodzi fakt, że wraz z rozwojem partii liczba potencjalnych miejsc, w których będziemy mogli wykładać płytki, nierzadko rośnie (choć może się zdarzyć, że akurat dla danego kafelka nie będzie żadnego miejsca...), a samą płytkę możemy obracać na różne sposoby, a także próbować dzięki niej zdobywać punkty z różnych elementów. To od nas zależy, w którym kierunku rozrośnie się plansza i jak będzie wyglądał powstały na koniec krajobraz. Krótko mówiąc: morze możliwości, dzięki któremu nie ma dwóch identycznych partii.

Carcassonne ma jeszcze jedną zaletę, którą jest ogromna ilość dodatków. Liczba mniejszych i większych rozszerzeń jest naprawdę spora, a zmiany, które one wprowadzają, wahają się od wręcz kosmetycznych, aż po całkowite wywrócenie zasad na drugą stronę. Możliwości, jakie one dają, są naprawdę różnorodne: zwiększenie interakcji między graczami, wprowadzenie aspektu ekonomicznego bądź nawet zręcznościowego - każdy znajdzie tu coś dla siebie i będzie mógł stworzyć swoją idealną wersję tej gry poprzez dowolne łączenie dodatków i, co za tym idzie, modyfikacje zasad.

Jeśli ten tekst nie pokazał Wam, dlaczego tę grę pokochały miliony osób na całym świecie, to chyba jedynym sposobem na to jest samodzielne zagranie. Spróbujcie, bo naprawdę warto, zwłaszcza, że z dużym prawdopodobieństwem ktoś z waszych znajomych posiada ten tytuł. Szansa na to, że przypadnie Wam do gustu, jest spora, nawet jeśli na co dzień nie grywacie w planszówki. A jeśli nie będą to do końca Wasze klimaty... kto wie, może przynajmniej docenicie urok czasu spędzonego z najbliższymi i zaczniecie samodzielnie szukać inspiracji i odkryjecie uroki zupełnie innych gier? :)

sobota, 2 kwietnia 2016

Anna Litwinek – „Czarownica”

Jak już kilkakrotnie wspominałam, szeroko pojęta ezoteryka jest mi bliska od bardzo wielu lat. Choć strzygę uszami na dźwięk słowa „magia”, moje zainteresowanie dotyczy raczej poradników niż beletrystyki; paradoksalnie rzadko sięgam po historie, w których wiedza tajemna odgrywa jakąś bezpośrednią rolę. Dlaczego zatem skusiłam się na Czarownicę? Cóż, nie będę ukrywała – okładka z rudowłosą pięknością, niepretensjonalny opis, a także dość zwyczajne podejście do magii przekonały mnie, że powinnam po tę książkę sięgnąć. Nazwijcie to szczęściem, ale ja chyba wolę myśleć, że po prostu odezwała się we mnie intuicja, bo lektura okazała się naprawdę przyjemna i idealnie wpasowująca się w mój gust.

Sonia jest dobiegającą trzydziestki dziennikarką lokalnej gazety i wiedzie dość spokojne życie, przynajmniej do czasu, gdy zaczynają dziać się wokół niej dziwne rzeczy. Bardzo realistyczne koszmary, przewidzenia, dolegliwości oddechowe i urazy niewiadomego pochodzenia, które goją się nienaturalnie szybko – wszystko to napawa naszą bohaterkę niepokojem. Oliwy do ognia dolewa ciotka, która informuje kobietę, że z podobnymi trudnościami borykała się jej matka zanim zaginęła, co również miało miejsce w okolicy jej trzydziestych urodzin. Okazuje się, że Sonia dziedziczy zdolności magiczne, których wcale nie chce mieć. W dodatku na horyzoncie pojawia się zagrożenie w postaci współczesnej inkwizycji, a gdzieś obok toczy się sprawa tajemniczych grobów, którą trzeba rozwiązać…

Jak widać wątków w powieści jest kilka, ale ich posplatanie jest naprawdę przyjemne, a różnorodność spraw nadaje Czarownicy ciekawego charakteru. Powiedziałabym, że to przyjemne czytadło, ale w mojej ocenie taka łatka byłaby bardzo niesprawiedliwa, bo autorce udało się naprawdę dobrze opracować swój pomysł i powiązać wiele elementów. Z jednej strony mamy tutaj warstwę związaną z losami młodej kobiety w momencie przełomu, inicjacji; z drugiej – wiele zagrożeń, które momentami nadają książce lekko kryminalnego charakteru. Płaszczyzna obyczajowa również się tu znajduje, jednak stanowi jedynie dodatek; dużo mocniejszy akcent położony jest na magię i należyte jej opisanie. Teoria, którą posłużyła się autorka przy wyjaśnianiu nadprzyrodzonych zjawisk, jest spójna i ciekawa, a mnie dodatkowo podoba się nacisk na szacunek, jaki oddają naturze i swoim zdolnościom praktycznie wszyscy bohaterowie.

Książkę Anny Litwinek czyta się szybko, nie jest trudno poddać się biegowi wydarzeń, a ciekawe sploty akcji, spora liczba tajemnic do rozwiązania i charyzmatyczna bohaterka dodatkowo ułatwiają sprawę. To dobra i przyjemna w odbiorze powieść, która z pewnością przypadnie do gustu wielu osobom. Cieszę się, że mogłam spędzić przy niej czas i oderwać się nieco od trudniejszych treści i tematów.





Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Znak.