poniedziałek, 30 grudnia 2013

Gennifer Albin - "Przędza"

Do przeczytania „Przędzy” zachęciła mnie okładka – migotliwa, przepięknie odbijająca światło. Równie niebanalne jest wnętrze książki, bo choć oś zdarzeń należy raczej do klasycznych, to pomysł autorki na kreację świata jest wspaniały i z pewnością jedyny w swoim rodzaju.

Arras, do którego przenosi nas Gennifer Albin, to sprawnie zarządzana kraina, gdzie ludność podporządkowana jest jasnym regułom, gloryfikującym szeroko rozumiane wartości rodzinne i dominację mężczyzn w niemal każdej dziedzinie życia. W tym świecie kobiety muszą realizować narzucone im role społeczne, a prawie żadna spośród nich nie ma przywilejów. Prawie, bo istnieje elitarna grupa Kądzielniczek, w dość nietypowy sposób strzegących ładu w całej krainie. Arras oznacza bowiem nie tylko nazwę krainy, ale też określenie surowca, z jakiego jest zbudowana – to rodzaj materiału, w który (dzięki rozdzielności materii i czasu) sukcesywnie wplatane jest absolutnie wszystko – od zjawisk pogodowych, przez żywność, kończąc na pojedynczych osobach, z których każda jest symbolizowana osobnym włóknem. Tylko niektóre kobiety są w stanie dostrzegać włókna Arrasu i tkać jego materiał. To one – Kądzielniczki – za cenę sławy, luksusu i wiecznej młodości zabierane są rodzinom by wieść życie dalekie od zwyczajnego. Nie mogą nigdy wrócić do domu, znają bowiem tajemnice, które pod żadnym pozorem nie powinny opuszczać wąskiego grona dygnitarzy.

W ten właśnie elitarny świat przebojem wkracza szesnastoletnia Adelice, której – mimo usilnych starań – nie udaje się oblać testu kwalifikacyjnego, mającego wyselekcjonować dziewczęta potrafiące tkać. Trudno jest ukrywać takie umiejętności, zwłaszcza gdy ma się dodatkowy i niezwykle rzadki dar tkania bez krosna, a co za tym idzie dostrzegania materii Arrasu w każdym elemencie codziennego życia. Dzięki temu Adelice udaje się przeżyć mimo próby ucieczki, a od momentu przybycia do Zakonu (miejsca gdzie uczą się i pracują Aspirujące i Kądzielniczki) cieszy się wieloma przywilejami. Nie znaczy to jednak, że na jej drodze brak trudności – Gildia, która jest teraz jej zwierzchnikiem, żąda bezwzględnego posłuszeństwa, a z tą cechą jest u Adelice raczej krucho.

W książce takiej jak ta nie może zabraknąć wątku miłosnego. Świat Adelice zmienia się diametralnie już w dniu egzaminu, nagle ma ona bowiem styczność z mężczyznami, od których dotąd była odseparowana (Gildia wymaga, by dziewczęta i chłopcy nie mieli ze sobą kontaktu do 16. roku życia, co ma zapewnić wychowanie w przedmałżeńskiej czystości). Na swoje szczęście bohaterka ma cięty język i pomaga jej to radzić sobie w nowej sytuacji całkiem nieźle. Ostatecznie jej rozterki sercowe toczą się wokół dwóch mężczyzn, jednak próżno szukać w książce wielozdaniowych wynurzeń na ten temat. Sprawa zostaje rozwiązana szybko, a sama Adelice wykazuje się zdecydowaniem i skupieniem na rzeczach faktycznie istotnych, czego brak innym bohaterkom książek o podobnej tematyce.

Taki model segregacyjnych działań stosowanych przez Gildię ma odzwierciedlenie w dwóch kolejnych aspektach książki. Po pierwsze, oprócz tego że większość młodych dziewczyn wyraźnie głupieje na widok męskiego ciała i mają dość duży problem z zachowaniem (wymaganej od Kądzielniczek) czystości, w Zakonie wyraźnie widać rywalizację między kobietami. Zazdrość, zawiść i silne emocje przekładające się na rękoczyny oraz jawne okrucieństwo, to smutna codzienność. W tym miejscu role odwracają się i to mężczyźni traktowani są jak własność. Drugą taką sprawą jest natomiast problem związków tej samej płci, poruszany w książce i – w oczywisty sposób – piętnowany przez Gildię.

Kończąc kilkoma zdaniami na temat technicznej strony książki przyznaję, że czyta się ją łatwo i szybko. Pomysł jest oryginalny, a pierwszoosobowa narracja pozwala bez reszty dać się ponieść opowieści Adelice. Jedynym mankamentem jest zakończenie. Czytałam „Przędzę” jak dobre fantasy, a to, co ma miejsce na końcu sprawiło, że poczułam się jakby ktoś metalowymi szczypcami wyrwał mnie z tego wspaniałego świata. Ciekawa jestem, jaki pomysł ma autorka na dalszy ciąg tej książki, bo wierzę, że jakiś ma na pewno. Będę czekała z niecierpliwością na okazję do powrotu, licząc, że będzie to powrót udany.

sobota, 28 grudnia 2013

F. Scott Fitzgerald - "Wielki Gatsby"

Nie, do lektury "Wielkiego Gatsby'ego" nie zachęciła mnie niedawna hollywoodzka produkcja z Leonardo DiCaprio w roli głównej. Nie mniej jednak to dzięki premierze filmu w sklepach pojawiły się liczne egzemplarze tej książki, a jeden z nich wpadł niedawno w moje ręce od razu wskakując na pierwsze miejsce listy "do przeczytania".

Powieść napisana przez F. Scotta Fitzgeralda to krótki, aczkolwiek bardzo precyzyjny opis społeczeństwa Stanów Zjednoczonych w okresie międzywojennej prohibicji. Całą historię obserwujemy z punktu widzenia Nicka Carrawaya, absolwenta Yale i początkującego maklera, który przeprowadza się do West Egg niedaleko Nowego Yorku. Jego sąsiadem jest Joe Gatsby, organizator regularnych imprez i jednocześnie bardzo tajemnicza osoba. To właśnie on jest głównym bohaterem książki pomimo tego, że czytelnik poznaje go dość późno - początkowo pojawiają się jedynie liczne odniesienia do jego osoby. Stopniowo poznajemy też historię jego życia oraz główną motywację działań, jaką jest miłość do Daisy Buchmann, dalekiej kuzynki Nicka.

Każda z postaci przewijających się na kartach książki Fitzgeralda ma za cel przekazanie czytelnikowi któregoś z aspektów życia w międzywojennej Ameryce. Nick to świeży absolwent uniwersytetu, który ma problem ze znalezieniem dobrze płatnej pracy, a mimo wszelkich starań jego kariera stoi w miejscu. Jego kuzynka, Daisy, to przykład kobiety rozgoryczonej faktem wyjścia za mąż za niewłaściwego człowieka. Tom Buchmann jest uosobieniem hipokryzji odnoszącej się do kwestii zdrady małżeńskiej. Jordan Baker, przyjaciółka Daisy, która w ewidentny sposób zbyt swobodnie podchodzi do życia. No i wreszcie Gatsby, który mimo bogactwa jest nieszczęśliwy z powodu utraconej przed laty miłości. Jego postać ukazuje też problem fałszywej przyjaźni - większość osób nie wie tak naprawdę kim on jest, interesują ich tylko urządzane na terenie jego posesji suto zakrapiane alkoholem zabawy.

Pod względem technicznym "Wielki Gatsby" jest doprowadzony do perfekcji. Książka jest stosunkowo dość krótka, dzięki temu brak w niej niepotrzebnych scen czy opisów - każde zdanie wnosi coś do poznawanej historii. Pierwszoosobowa narracja pozwala wczuć się w opisywane czasy, mamy bowiem wrażenie, że jest to bezpośrednia relacja z wydarzeń, które rzeczywiście miały miejsce. Język książki, choć charakterystyczny dla literatury amerykańskiej, w żaden sposób nie pozbawia czytelnika przyjemności płynącej z lektury.

Powieść F. Scotta Fitzgeralda to niewątpliwie dzieło, które warto przeczytać. Zwięzły i przejrzysty język współgra z historią o młodych Amerykanach z wyższych sfer. Mnogość ukazanych problemów powoduje, że nie ma tu miejsca na nudę. Jednocześnie cała książka przepełniona jest smutkiem i rozgoryczeniem, które na koniec pozostawiają czytelnika w nastroju właściwym do przemyśleń i refleksji..

czwartek, 26 grudnia 2013

Świąteczne nabytki (stos 3/2013)

Korzystając z możliwości spotkania i wspólnego świętowania, przy okazji postanowiliśmy podzielić się najnowszymi nabytkami. W swoich butach, skarpetach i pod choinkami znaleźliśmy dość dużo książek, można by rzec, że dałoby się nimi zapełnić całą półkę na niedużym regale. Czy to już niereformowalność, czy tylko prawidłowa celebracja Świąt a'la książkofile?


Kaś z własnej woli przygarnęła "Poradnik pozytywnego myślenia", "Ogród Afrodyty" oraz klasyk wszech czasów, czyli "Annę Kareninę". Poza tym zyskała też najnowszą (w kontekście polskiej premiery oczywiście) książkę Virginii C. Andrews - "Rodzinę Casteel", no i trzy tomy dzieł wybranych Edgara Alana Poe. Sylwek za to ma już cykl o Edwardzie Popielskim Marka Krajewskiego, "Amerykańskich Bogów" Neila Gailmana i "Carską Manierkę" Pilipiuka. No i "Rudą sforę", na którą czekał już dość długo.

Teraz możecie czekać na recenzje. ;3

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Mons Kallentoft - "Wodne Anioły"

Nie chciałam zabierać się w tej chwili za tę książkę, przyznaję się bez bicia. Niby na początku plan był taki, że książka od razu po trafieniu w moje ręce wyląduje na wierzchu stosiku „do przeczytania”, ale czekanie na dodruk i dość zdawkowe podejście do wysyłki sprawiło, że zupełnie straciłam do niej serce.  Sylwek jednak namówił mnie do sięgnięcia po nią i chyba powinnam odwdzięczyć mu się pyszną kolacją. Powiem krótko: po książkę Monsa Kallentofta naprawdę warto sięgnąć.

W „Wodnych Aniołach” Malin Fors wraz z zespołem dochodzeniowym rozwiązuje zagadkę śmierci małżeństwa Andergrenów oraz – co istotniejsze – poszukuje ich zaginionej córeczki, Elli. Dziewczynka zniknęła w dniu morderstwa i to jej los jest główną zagadką i motorem działań dla całej grupy śledczych. Całkowicie zaangażowani w poszukiwania, odkrywają coraz to nowe fakty. Zagłębiając się w sekrety wielu rodzin, muszą zachować niebywałą wręcz delikatność, zajmują się bowiem nie zwykłymi osobami, a tymi, których dzieci są adoptowane. Dodatkowo – adoptowane z Wietnamu, za pośrednictwem firmy o wątpliwej sławie. Sprawę zaognia fakt, że córka jednej ze śledczych – Karin Johannison – jest jednym z takich właśnie dzieci…

Równolegle z tokiem śledztwa rozgrywają się także wydarzenia z życia Malin Fors. Wraz z Peterem starają się o dziecko, co paradoksalnie wciąż ich od siebie oddala. Oboje wiedzą, że porywają się z motyką na słońce, a jednak próbują, odsuwając od siebie myśl o tym, co niemożliwe. Jakby tego było mało Malin uświadamia sobie ciągłe oddalanie się swojej dorosłej córki. Wie, że odbudowanie tej relacji jest niemal niemożliwe, a mimo to wciąż chwyta się najmniejszych strzępków nadziei. W obliczu tak ciężkiej sytuacji życiowej powraca nałóg i Malin Fors po raz kolejny staje u progu przepaści, jaką jest alkoholizm.

Jeśli chodzi o techniczną stronę książki, to jej budowa jest bardzo dobrze dopasowana do treści. Narracja jest trzecioosobowa, prowadzona z perspektywy różnych bohaterów, co pozwala na szeroki ogląd sytuacji i uobiektywnienie niektórych problemów. Mamy szansę poznać każdą z postaci, jej stosunek do śledztwa, a także do zagadnień związanych z rodziną. Bo nie tylko życie prywatne Malin Fors znane jest czytelnikom. Uzupełnieniem są także chociażby losy Svena, powracającego do sprawności po wygranej walce z nowotworem, czy Zekego, który wciąż rozważa wybór między pozostaniem przy żonie i ciągłą męką, a porzuceniem jej i życiu u boku Karin. To duży atut książki, pozwalający lepiej zrozumieć motywy bohaterów i jeszcze bardziej się z nimi zżyć. Dzięki temu czytelnik jest autentycznie zaangażowany w sprawę i zaciekawiony – zarówno przeszłością postaci, tym co je ukształtowało, jak i ich dalszymi losami. Ciekawym zabiegiem są też wstawki z wypowiedzi osób zmarłych – przemawiają one zza grobu i, choć nie mają już żadnego wpływu na sytuację, wyrażają swoje zdanie, proszą o coś lub wręcz usprawiedliwiają i tłumaczą swoje czyny.

Na ogromną pochwałę zasługuje mistrzowski styl Monsa Kallentofta. Książka poprowadzona jest płynnie i daje wiele satysfakcji z czytania. Wydarzenia toczą się w dobrym tempie – nie ma się poczucia zbytniej rozwlekłości, ani przeciwnie – zbyt dużego tempa. Po prostu wszystko dzieje się normalnie. Miałam pewnie obawy co do ostatniego rozdziału – tyle rzeczy miało się w nim wydarzyć przy tak małej ilości stron – ale i tutaj się nie zawiodłam. Zakończenie poprowadzone jest sprawnie i satysfakcjonująco. Dodatkowym atutem książki są dobrze obrazujące sytuację dialogi, uzupełnione o myśli rozmówców.

Kończąc powoli peany na cześć „Wodnych Aniołów”, rzucam wszystko i biegnę dołączyć do grona fanów Monsa Kallentofta. Wiem już, że kolejne wypłaty pochłonie reszta serii, zżyłam się bowiem nie tylko z jego stylem, ale i z samą Malin Fors – silną kobietą ze słabościami. Kusi mnie zarówno odkrywanie, co stanie się z jej życiem w kolejnych tomach, jak i poznanie wydarzeń, który ukształtowały tę postać i doprowadziły jej losy do obecnego punktu. Z tego powodu na pewno już niebawem sięgnę po cykl o porach roku, oczekując równocześnie kolejnych części serii o żywiołach.

piątek, 20 grudnia 2013

Stosik grudniowy (2/2013)

Wspominałam ostatnio, że marzę o czasie, kiedy będę mogła wrócić do domu i w spokoju oddać się czytaniu. Ku mojej radości ten czas właśnie nadszedł, a ja między robieniem pierników, poszukiwaniem ostatnich prezentów i wizytami na świątecznym targu, przygotowałam zestaw książek na najbliższe wieczory. Do kompletu mam cudowny kubek w łosie pełen kakao z korzennymi przyprawami, no i ciepły, mechaty kocyk, w którym mogę się schować przed całym zimnem tego świata. Brakuje tylko śniegu za oknem.


Do czytania w grudniowe wieczory nie wybrałam niczego wymagającego, ponieważ zbytnio kusiły mnie nabytki z ostatnich tygodni. "Ofensywę szulerów" Jakuba Ćwieka przeczytać chciałam już dawno, słyszałam bowiem o niej wiele pochlebnych opinii, a poza tym pochodzi z dawnego okresu jego twórczości, który bardzo sobie cenię. "Ja, Tituba, czarownica z Salem" to książka-wspomnienie z czasów liceum, teraz postanowiłam ją nabyć, przeczytać ponownie i w końcu zrecenzować. "39,9" po prostu się pojawiło, wypatrzone gdzieś na promocji, a "W otchłani Imatry" pożyczył mi Sylwek. Szymon Hołownia i jego "Bóg. Życie i twórczość" są moim wyrzutem sumienia od jakiegoś czasu, natomiast "Próby ognia" Jamesa Dashnera i "Nowy Przywódca" Julianny Baggott pozwolą mi wrócić do światów młodzieżowej postapokalipsy, które bardzo polubiłam. Na zdjęcie nie załapała się jeszcze jedna książka - "Zamek z piasku" Magdaleny Witkiewicz. Prawdopodobnie wyląduje na wierzchu stosika, bo chociaż dotarła do mnie dopiero kilka chwil temu, zainteresowanie przeczytaniem wyraziła także... moja Mama. (:

wtorek, 17 grudnia 2013

Mian Mian - "Panda sex"

Pierwszy raz od jakiegoś czasu nie zabrałam się za składanie w głowie opinii tuż po przeczytaniu książki. Pomyślałam, że chciałabym poukładać sobie mój stosunek do niej i łudziłam się, że pójdzie mi to łatwo. Niestety nie. Książka Mian Mian jest specyficzna i nie ułatwia jednoznacznej oceny.

Szanghajska bohema bawi się w najlepsze. Żyją w świecie niecodziennych związków, na swój sposób definiują miłość, zdradę, zazdrość. Wchodzą w relacje, emocje przeżywają w pełni, do bólu, do śmierci. Próbują się zrozumieć, ukształtować, zmieniają się i kreują każdego dnia na nowo. Dyskutują. Funkcjonują w wykreowanych samodzielnie układach z jasnymi zasadami, które skrzętnie łamią. Seks wyodrębniają z życia i całkowicie oddzielają od miłości, która z kolei jest dla nich niemalże mistycznym doświadczeniem. Wmawiają sobie, że są ponad tą sytuacją, jednak w skrytości cierpią z powodu zazdrości, samotności, odrzucenia. Zagłuszają te odczucia i wkładają maski, starannie dobierane dla kolejnych osób.

Fabuła tej książki jest tylko tłem dla niekończących się dywagacji. Umiera przyjaciel, umiera siostra. Kto zabił siostrę? Czy raczej: kto doprowadził do jej śmierci? Tak naprawdę Mian Mian zdaje się w ogóle tym nie zajmować. Historia brzmi, jakby opowiadana była przy butelce wina, z papierosem w dłoni, przez osobę, która troszkę już wypiła. Niby wątek jest, ale mocno oblepiony dygresjami. A może to dygresje przypadkowo mają wspólny tor?

Nie zrozumiałam wielu zabiegów zastosowanych przez autorkę i nie wiem, czy to wina książki, czy mojego odbioru rzeczywistości. Łatwo wpaść w pułapkę i uznać, że jeśli czegoś nie rozumiemy, to jest to wspaniałe, wybitne i nowatorskie (wystarczy spojrzeć na stosunek ludzi do sztuki nowoczesnej). Równie łatwo jest jednak zanegować coś tylko dlatego, że się tego nie rozumie, i to dlatego książka Mian Mian jest tak trudna do jednoznacznej oceny. Dostrzegam u autorki pewien rodzaj psychologicznej wnikliwości, świat szanghajskiej bohemy jest w końcu skonstruowany dobrze, choć moralnie wątpliwy. Nie wiem jednak zupełnie, dlaczego wszystko to podane jest w tak strasznej oprawie. Narracja bardzo utrudniała mi czytanie, choć rozumiem stylistykę dramatu, jako odniesienie do ciągle zakładanych przez bohaterów masek. Jednak dialogi zapisane są męcząco i nie pozwalają ani na moment poddać się wyobrażeniom sceny – stale trzeba być uważnym i sprawdzać, kto co mówi, bo często wypowiedzi jednego bohatera są podzielone, a różne osoby powtarzają te same frazesy, przewijające się w książce po kilka razy.

W przypadku „Panda sex” nawet uporządkowanie myśli nie pomaga w ocenie. Dla mnie to książka przeciętna, niezbyt skomplikowana. Pokazuje ciekawy świat, jednak skonstruowana jest dość nieprzyjemnie. Z pewnością nie jest też pozycją kontrowersyjną, przynajmniej z perspektywy przeciętnego Europejczyka.

sobota, 14 grudnia 2013

Marta Syrwid - "Zaplecze"

Pamiętam czasy, kiedy z pasją korzystałam z miejskiej biblioteki, przerabiając istne tony książek. Pamiętam też magiczny moment, kiedy z biblioteki-dla-dzieci przeniosłam się do Biblioteki Dla Dorosłych. Coś niezwykłego, zupełnie jak wejście w nowy, wspaniały świat. Na początku wyobrażałam sobie siebie wśród półek, jednak prawdę mówiąc chyba ani razu między nimi się nie znalazłam – w zupełności wystarczała mi lada, na której odkładane były świeżo zwrócone egzemplarze. Zawsze odnajdywałam tam coś wartego uwagi i to właśnie w tym miejscu nauczyłam się, że miotła na okładce jest gwarancją ciekawej historii wewnątrz.

To było kilka dobrych lat temu, a ja miałam w tym czasie sporą przerwę od podobnej literatury. Teraz, gdy w kilku miastach Seria z Miotłą znalazła się w promocyjnych koszach, postanowiłam odświeżyć nieco swoją wiedzę na temat tych książek. Specyfika opisu okładkowego przyciągnęła mnie do „Zaplecza” Marty Syrwid i, muszę przyznać, było to spotkanie nader udane.

Jest to książka z gatunku tych realistycznych aż do bólu, mających pokazać sytuacje, z którymi styczność możemy mieć na co dzień. Jeśli ktoś kiedyś zastanawiał się, jak się niszczy poczucie własnej wartości i wpędza, na przykład, w zaburzenia odżywiania, „Zaplecze” mogłoby służyć jako antyporadnik. Z opowieści Klary punkt po punkcie możemy wypisać czynniki składające się na jej stan, tak jasno wszystko jest tu opisane. Czasem myślę – może zbyt jasno? Wyznania bohaterki są bardzo szczere, choć chaotycznie przedstawione. To rodzaj monologu, czy raczej dialogu z samą sobą, gdzie myśli uzewnętrzniane są dokładnie tak jak płyną. Ciężko przywyknąć do takiej narracji, jednak warto – obraz bohaterki, który się z niej wyłania, jest bardzo dobrze skonstruowany.

Klara to młoda kobieta, która od dzieciństwa walczy z brakiem domowej akceptacji. Żyje w rodzinie, gdzie stosowana jest wobec niej przemoc, a pojedyncze chwile radości przeplatają się z bolesnymi wspomnieniami, które, jak wiadomo, dużo lepiej zapadają nam w pamięć niż te pozytywne. Bohaterka przez całe swoje życie stara się udowodnić ojcu, że jest warta jego uwagi i miłości, zdaje się jednak wiedzieć, że dążenia te są bezsensowne. Wciąż stawia sobie nowe wymagania i szuka poczucia kontroli tam, gdzie jest w stanie je wyrazić – w sprawach żywienia. To jej bunt przeciwko ojcu, tak okrutny dla samej siebie, a jednocześnie będący rozpaczliwą próbą udowodnienia, że jest coś warta.

Jednak życie Klary to nie tylko konflikt z ojcem. To także matka, która broni jej w trudnych chwilach, dopóki na świecie nie pojawia się młodszy brat. To ciotka, krytycznym okiem patrząca na żywienie Klary. To także „przyjaciółka” z dzieciństwa, okrutna i odpowiedzialna za wiele przykrych momentów.  Wiele osób, które są dookoła niej, a które w żaden sposób nie próbują pomóc Klarze uporać się z problemem. W „Zapleczu”, w odróżnieniu od innych książek o podobnej tematyce, nie znajdziemy historii o wyjściu z choroby, o hospitalizacji, o walce o życie. Tu bohaterka sama sprawuje kontrolę nad swoją chorobą, przynajmniej pozornie.

Sceny, ujmowane przez Martę Syrwid, oraz specyficzny sposób wyrazu, jakim jest potok myśli, składają się na dobre przedstawienie osoby z zaburzeniami odżywiania. Obrazy, jakimi operuje autorka są bardzo prawdziwe i pozwalają zrozumieć bohaterkę, a sama historia wzbudza emocje, dokładnie tak, jak powinna. To nie jest książka fantasy. To opowieść o czymś, co naprawdę każdego dnia dzieje się całkiem blisko nas.

piątek, 29 listopada 2013

Marie Lu - "Legenda. Rebeliant"

Ostatnimi czasy wpadam w dziwne nawyki czytelnicze. Nigdy nie zdarzało mi się pozostawiać niedokończonych książek, a w tym miesiącu jest to sytuacja nagminna. Może to z powodu choroby, a może innych czynników, długo nie mogłam zdecydować się, która historia powinna zaprzątnąć mój umysł na dłużej. Wybrałam książkę Marie Lu, bo z jednej strony wydawała mi się łatwą do przeczytania, a z drugiej kusiła tematyką młodzieżowej dystopii.

Nie powiem, żebym się zawiodła, choć przyznaję, że książka nie jest tak porywająca, jak klasyki tego gatunku – „Igrzyska Śmierci” czy „Nowa Ziemia”. Czytając, miałam wrażenie, że ciągle czegoś mi brakuje. Prezentowana historia nie jest zbyt skomplikowana i sprowadza się do świata propagandy państwa totalitarnego, które pod przykrywką dobrobytu prowadzi swoje brudne procedery, o których przeciętni obywatele nie mają zielonego pojęcia. Elity z resztą też, chyba że mowa o osobach najbardziej wtajemniczonych i godnych zaufania Wielkiego Elektora. W takim właśnie świecie wychowuje się dwoje piętnastoletnich geniuszy, których losy, choć powinny toczyć się podobnie, są całkowicie różne z racji miejsca, w którym przyszli na świat. June jest „cudownym dzieckiem Republiki”, żyje w dostatku i spokoju. Day natomiast, choć w niczym jej nie ustępuje, a jego sława sięga chyba nawet dalej, pozostaje ulicznym przestępcą, w spektakularny sposób utrudniającym życie władzom. Jak nietrudno się domyślić, losy owej dwójki krzyżują się w niezbyt przyjemnych okolicznościach, a emocje między nimi zmieniają się jak w kalejdoskopie, przechodząc od wrogości do zakochania. Zdarzenia w książce toczą się raczej klasycznie i kończą się wpadnięciem June w wielkie kłopoty (w przypadku Daya trudno mówić o tarapatach większych niż te z początku historii).

Muszę przyznać, że tym, co mnie zaintrygowało, jest pomysł Marie Lu na wydarzenia przed powstaniem Republiki. Sytuacja jest opisana dość mgliście i, choć pewne informacje rysują się bardziej konkretnie (np. propaganda dotycząca odwiecznego konfliktu Republiki z Koloniami, przemilczająca sprawę istnienia Stanów Zjednoczonych), całość pozostaje niewytłumaczona. Mam wrażenie (choć może powinnam nazwać je „nadzieją”?), że autorka ma na to jakiś pomysł, związany z konkretnymi wydarzeniami i przemyślaną ideologią. Brak mi tu trochę tego, co w innych dystopiach otrzymujemy od razu – jasno skonstruowanego świata. Wierzę jednak, że jest to zagadka, którą będziemy odkrywać w kolejnych tomach trylogii.


~*~

Czekam już na Święta, kiedy wszystkie prace na studia będę miała oddane, wszystkie sprawy pozamykane, wrócę do domu i na trzy tygodnie zanurzę się pod kocem ze stertą książek do przeczytania.

poniedziałek, 4 listopada 2013

Andrzej Sapkowski - "Sezon Burz"

„Wiedźmina” czytałam dość dawno i, muszę przyznać, zakończyłam raczej przepełniona irytacją niż zachwytem. O ile losy samego Geralta wciągnęły mnie niesamowicie, o tyle skupiająca wokół siebie końcową fabułę Ciri nie wzbudziła już u mnie tak dużej sympatii. Zapewne gdyby „Sezon burz” zapowiedziany był jako kontynuacja, nie sięgnęłabym po niego tak chętnie. Szczęśliwie przed złożeniem zamówienia nie sięgnęłam również do pierwszego, udostępnionego w Internecie rozdziału – muszę przyznać, że napędził mi on sporo strachu. Język, bliższy panu Forysiowi niż Sapkowskiemu, miał chyba na celu zniechęcenie potencjalnych czytelników. Na szczęście w reszcie książki wszystko wraca do wiedźmińskiej normy, momentami mam nawet wrażenie, że słowa są bardziej barwne i historyczne niż dotychczas.

Jak nietrudno się domyślić dzięki okładkowemu opisowi, cała zabawa kręci się wokół zaginionych wiedźmińskich mieczy. To ona trzymają Geralta w miejscu, gdzie co i rusz wpada w nowe kłopoty, oraz zmuszają do wykonywania zadań, których normalnie by się nie podjął. Mało w tej książce zabijania potworów, więcej intryg i sporów międzyludzkich. Po raz kolejny na jaw wychodzi paskudna natura czarodziejów, których brudne sprawki w połączeniu z dewizą „cel uświęca środki” są przyczynkiem do śmierci ludzi. Znów dowiadujemy się, że tak naprawdę nie wolno ufać nikomu. I, jak to w zwykłym świecie, drobne sprawiedliwe gesty przeplatają się z globalną niesprawiedliwością. Trafiamy na dwór królewski, do domu czarodziejki i wielkiego, magicznego laboratorium, odwiedzamy także wielu zwykłych, prostych ludzi i mieszańców. A wszystkie te wydarzenia, osadzone według głównego trzonu czasoprzestrzennego, wspaniale się przeplatają i uzupełniają.

Prawdę mówiąc jedyną kwestią, która nie pasuje i którą tak naprawdę nie do końca rozumiem, są dwie wstawki z przyszłości, usytuowane 150 lat po opisywanych w książce wydarzeniach. Nie jest to raczej nowy wątek, który kiedyś się rozwinie, bardziej wskazanie na nieśmiertelność legendy o Białym Wilku. Wprowadza lekki zamęt i pytanie – co stało się dalej? Gdzie kończą się losy słynnego wiedźmina?

Wciąż zastanawiam się, czy pan Sapkowski uraczy nas jeszcze krztyną losów Geralta z Rivii. Obecne przedsięwzięcie pokazało, że zarobić się na tym da (w przedsprzedaży poszło więcej egzemplarzy, niż niejedna książka ma nakładu całkowitego…), a i czytelnicy będą zapewne w większości zadowoleni z tego, co otrzymali. Dla mnie losy Białego Wilka są tak niewyczerpane, że mogłabym bez końca czytać o krótkich epizodach z jego życia, takich jak ten opisany w „Sezonie Burz”.  Czekam zatem na więcej i jestem przekonana, że czekać warto.

czwartek, 24 października 2013

Richard Bachman - "Rage"

Coś w tym jest, że zasada niedostępności działa na mnie perfekcyjnie. Gdy mam tylko niewielką motywację do zakupu, brak towaru w okolicy zdecydowanie ją podnosi. Jest tak głównie w przypadku filmów, akcesoriów domowych i – przede wszystkim – książek. W kwestii „Rage’a” dodatkowym afrodyzjakiem (poza wycofaniem książki z obiegu) było nazwisko na okładce. Richard Bachman działa na mnie chyba bardziej niż Stephen King, choć to jedna i ta sama osoba.. Wiedziona głównie tymi dwoma motywami, pobrałam zatem pierwszego w życiu e-booka.

„Rage” to historia trudnego chłopca – na tym moglibyśmy właściwie zakończyć, gdybyśmy chcieli traktować tę książkę powierzchownie. Chłopak miał trudne dzieciństwo, teraz za to ma problemy i rozpaczliwie próbuje zwrócić na siebie uwagę. Jakie to amerykańskie… Oczywiście żadne z tych słów nie jest kłamstwem, jednak takie podejście do sprawy spłyciłoby tę książkę do granic możliwości. Ale po kolei.

W pierwszych stronach książki trafiamy do szkoły, a właściwie bezpośrednio do klasy, gdzie odbywa się lekcja. Wywołany zostaje z niej uczeń – nie byle jaki, bo, jak nietrudno się domyślić, sprawiający znaczne problemy wychowawcze. Jakiś czas temu poważnie uszkodził nauczyciela, teraz natomiast ma zostać ukarany. Nie brzmi może porywająco, ale wraz z gwałtownym opuszczeniem przez Charliego gabinetu dyrektora, akcja książki zaczyna nabierać tempa. Chłopak podpala własną szkolną szafkę, po czym, z bronią w ręku, wraca na salę i strzela do nauczycielki. Gdy ta pada martwa, Charlie wraz z resztą uczniów pozostaje w sali. Rozpoczyna się gra, w której stawką jest ludzkie życie. Jednak.. czy na pewno?

Uczniowie nie są przetrzymywani w klasie na siłę i choć niektórzy zdradzają lęk lub napięcie, siedzą na miejscach raczej dobrowolnie. Zdają się nie bać Charliego, co więcej nie protestują, dając ciche przyzwolenie na rozwój wypadków. W miarę upływu czasu rozpoczynają dziwny dialog, przeplatany fragmentami życiorysu Charliego. To właśnie ten aspekt książki uważam za kluczowy – więź, jaka powstaje między uczniami w miarę kolejnych ujawnianych faktów jest fascynująca, podobnie jak emocje, wyrastające ni to z napięcia, ni to z napływu informacji. Czynnikiem dodatkowym jest fakt, że losy wielu uczniów od lat się krzyżują, natomiast dialog jest dla nich okazją do spojrzenia na wiele własnych wspomnień z cudzej perspektywy.

Książka wpisuje się w specyfikę bachmanowskiego okresu twórczości Kinga. Jest to historia jakich wiele, rozłożona na czynniki pierwsze. Oprócz głębokiego wniknięcia w indywidualną sytuację Charliego – dzieciństwa z naprawdę trudnym ojcem, które było źródłem wielu jego problemów – mamy też wgląd w skomplikowane relacje międzyludzkie w gronie wieloletnich znajomych. To, jak kolejne osoby otwierają się przed sobą nawzajem pod wpływem opowieści innych, jak rozwijają się między nimi emocje i wreszcie jak zawładają one tak młodymi ludźmi… Wszystko to nie jest dla nas do końca zrozumiałe i pokazuje całą paletę i złożoność ludzkich zachowań. Prawdopodobnie nigdy nie dowiemy się, co bohaterowie utworu Kinga mieli w głowie w scenie finalnej, wiemy jednak, że wydarzenia tamtego dnia wpłynęły na ich dalsze losy.

Podsumowując, jestem wdzięczna Polakowi, który tę książkę przetłumaczył i udostępnił. Moim zdaniem sytuacje, mające miejsce w Stanach Zjednoczonych i nie tylko, nie są wynikiem wydania tej książki ani żadnej innej. Wiele kwestii składa się na zachowania patologiczne, choć nie bronię Stephenowi Kingowi prawa do wycofania książki z obiegu – zawsze jest to usunięcie jednego z takich czynników. Cieszę się jednak, że miałam możliwość zapoznania się z tym tekstem i wniknięcia w psychikę Charliego Deckera. Lubię specyfikę książek pisanych jako Richard Bachman i ta pozycja – kolejna na liście – nie zawiodła mnie.

poniedziałek, 21 października 2013

Robert Cichowlas, Kazimierz Kyrcz Jr. - "Twarze szatana"

"Przerażające historie", mówili, "Bądź gotów na przeżycie prawdziwej grozy", mówili...

Dawno nie czułem się tak perfidnie oszukany. Okładkowe opisy obiecywały grozę na najwyższym poziomie autorstwa najlepszych polskich twórców horroru. Nazwisko Roberta Cichowlasa miało gwarantować może niekoniecznie znakomitą, ale przynajmniej dobrą rozrywkę, a że Kazimierz Kyrcz Jr. jest jego najczęstszym współpracownikiem, to mój apetyt został jeszcze bardziej podsycony. Tym większe też było rozczarowanie...

Antologia na pierwszy rzut oka prezentuje się całkiem przyzwoicie - elegancka okładka z białym tłem, na którym znajdują się białe i czerwone napisy oraz grafiki utrzymane w ciemnej tonacji, jest intrygująca i miła dla oka. Pod względem technicznym wnętrze książki utrzymane jest również na wysokim poziomie (nie licząc małej wpadki z błędnym umieszczeniem kilku kartek, ale to może jedynie wina mojego egzemplarza). Inaczej jest niestety w kwestii treści: otrzymujemy 22 opowiadania, które podzielić można na trzy kategorie ze względu na autorstwo, i tak też należy je oceniać.

Pierwszą grupą utworów są te napisane przez Kazimierza Kyrcza Jr. Jest ich najwięcej, bo aż dziesięć, są to jednak w zdecydowanej przewadze bardzo krótkie teksty. I całe szczęście, bo autorstwo niemal wszystkich najgorszych moim zdaniem opowiadań w tej antologii przypadło właśnie panu Kyrczowi. Po pierwszym, otwierającym książkę, utworze (ciężko nazwać go opowiadaniem zważywszy na fakt, że zajmuje dwie strony formatu a5) byłem naprawdę zniechęcony do dalszego czytania. Drugie jego dzieło było już nieco lepsze, aczkolwiek zdecydowanie uznałem, że autor powinien zrezygnować z pisania w pierwszej osobie. Po kilku kolejnych opowiadaniach Kyrcza zdecydowanie stwierdziłem, że już nigdy nie sięgnę po książki tego autora. Dopiero trzy ostatnie jego utwory nieco zrehabilitowały go w moich oczach, dzięki czemu uznałem, że sporadycznie mogę czytywać jego teksty.

Czemu taka negatywna ocena? Po pierwsze: kreacja postaci. Bohaterowie w opowiadaniach Kazimierza Kyrcza Jr. są tworzeni w uproszczony sposób - oparci niemal wyłącznie na wulgaryzmach czy degeneracji, przypominają bardziej wycięte z kartonu postaci niż realne istoty. Na dodatek często postępują w bezsensowny, nielogiczny sposób. Co gorsze, w opowiadaniach pisanych z trzeciej perspektywy również narrator posługuje się prostym językiem, charakterystycznym dla bohaterów kreowanych przez Kyrcza. Problemem są też same pomysły autora: albo pozbawione są głębszego sensu, albo sposób ich rozwinięcia zupełnie pozbawia czytelnika przyjemności. Brak też w nich jakiegoś silnego, wyraźnego, oddziałującego na wyobraźnię elementu grozy.

Drugą kategorię tworzą opowiadania Roberta Cichowlasa, które w antologii zaprezentowały się zdecydowanie najlepiej. Autor o wiele lepiej posługuje się słowem niż jego kolega po fachu, a pomysły zrodzone przez jego umysł są nie tylko ciekawsze, ale też, co najważniejsze, dopracowane od początku do samego końca. Tak samo jest z bohaterami - postaci wykreowane przez Cichowlasa posiadają głębokie i różnorodne osobowości, a ich czyny bezpośrednio wynikają zarówno z cech charakteru, jak i okoliczności, w jakich się znalazły. Z sześciu opowiadań autora tylko jedno było według mnie słabe: pozbawione głębszego sensu, chaotyczne i niezrozumiałe.

Robert Cichowlas jest także twórcą opowiadania, które w całej antologii podobało mi się najbardziej. "Maria", choć w żadnym wypadku nie zasługuje na zaklasyfikowanie do gatunku horroru, jest nie tylko znakomita pod względem języka oraz kreacji bohaterów, ale także pod kątem fabuły. Utwór, będący swego rodzaju wizją ukazującą życie po śmierci, poprawił mi humor na bardzo długi czas.

Muszę przyznać, że historie stworzone przez duet Cichowlas&Kyrcz wywołały we mnie mieszane uczucia. Żadne ze stworzonych przez nich opowiadań nie zasługuje na miano wybitnego, wszystkie jednak są dobre lub nawet bardzo dobre. Język, którym są one napisane, jest o wiele lepszy niż ten w opowiadaniach samego Kyrcza - zamiast topornych czy wręcz prostackich zdań, otrzymujemy proste i przyjemne w lekturze sformułowania, którym jednak daleko do stylu, jaki reprezentuje Cichowlas w swoich samodzielnie tworzonych utworach. Wszystkie napisane w duecie opowiadania mają wyraźną i sensowną fabułę, w której nie brak też grozy (za wyjątkiem utworu "Z czaszki", który utrzymany jest w konwencji humorystycznej).

Na wzmiankę zasługują również ilustracje zdobiące wnętrze książki. Grafiki stworzone przez Małgorzatę Śliwkę są klimatyczne i mroczne, zawsze idealnie dopasowane do opowiadania, które poprzedzają (a niekiedy miałem nawet wrażenie, że były od nich bardziej przerażające!).

Ciężko mi jednoznacznie ocenić "Twarze szatana". Opowiadania napisane wspólnie przez obu autorów oraz te stworzone w pojedynkę przez Roberta Cichowlasa są w większości na przyzwoitym poziomie i z reguły dostarczają tego typu emocji i rozrywki, jakiej oczekiwać można po horrorze. Niestety, obraz antologii psują utwory Kazimierza Kyrcza, z których w zdecydowanej większości nie wyniosłem nic poza rozczarowaniem. I o ile jeszcze nie raz chętnie sięgnę po dzieła autorstwa Cichowlasa, to przynajmniej przez kilka miesięcy będę unikał książek z nazwiskiem Kyrcza na okładce...

czwartek, 3 października 2013

Marcin Mortka - "Miasteczko Nonstead"

Dziwaczna była motywacja do zakupu tej książki… Jakiś czas temu, siedząc nad (wstępną jeszcze) listą gości Polconu 2013, odznaczałam tych, których książki posiadamy i chcemy zabrać w celu uzyskania podpisu autora. Na liście był też Marcin Mortka, którego kojarzyłam oczywiście, ale nigdy nie czytałam żadnej z jego książek. Uznałam, że to świetna okazja do sięgnięcia po jakąś – oczywiście kupując. Długo się zastanawiałam, aż w końcu natrafiłam na opis „Miasteczka Nonstead” – to było to, czego mi potrzeba! Za punkt honoru przyjęłam przeczytanie tej książki przed konwentem i, prawdę mówiąc, pochłonęłam ją niemal od razu.

W "Miasteczku" mamy do czynienia z klasyczną formułą grozy - Nathan tworzy książkę dotyczącą upiornych historii prosto z ludzkiego życia, po czym.. jego własne losy zmieniają się o 180 stopni. Po szalonych wakacjach jego dziewczyna nie jest już sobą, popadając w coś na kształt depresji, aż w końcu znika. W międzyczasie książka Nathana staje się hitem, ale niestety na jej wydanie pada cień. Uciekając przed sytuacją i samym sobą bohater postanawia zaszyć się w małej miejscowości – przynoszącym wiele wspomnień z lepszych czasów Nonstead. Szybko okazuje się, że miasteczko nie jest bynajmniej ciche i normalne, a mroczne sekrety mieszkańców, skrzętnie zatajane, już wkrótce wyrządzą więcej złego niż największy kataklizm.

W Nonstead ludzie znikają bez śladu i odnajdują się na skraju śmierci, zwierzęta są mordowane, a w środku lasu stoi rzekomo przeklęty dom, który opiera się wszelkim próbom zniszczenia. Sprawa zaczyna się wikłać wraz z przybyciem Nathana - wypadki nasilają się, a on sam nie ma zamiaru zostawić sprawy samej sobie, tym samym stopniowo coraz silniej wiąże swoje losy z mieszkańcami miasteczka.

Książka Marcina Mortki to kawałek przyjemnej literatury grozy, którą czyta się lekko i która zostaje w naszej pamięci. Nowoczesność przeplata się tam z małomiasteczkowością, realizm z fikcją. Sami mieszkańcy Nonstead nie zawsze są w stanie rozróżnić, co jest prawdą, a co nie; co jest dziełem zła, a co tylko zbiegiem okoliczności. Skrywane tajemnice męczą ich i duszą, jednak zmowa milczenia nie pozwala nikomu zrobić choćby kroku, by rozwiązać zagadkę. To typowe zachowanie małych społeczności jest destrukcyjne dla ich członków, prowadzi bowiem do skrajnej znieczulicy. Ludzie, owszem, są zdolni do pomocy, jednak tylko płytkiej, powierzchownej – fizycznej lub materialnej. Żaden z nich nie zostanie na dłużej i nie wysłucha drugiego. Z resztą i tak nie miałby czego słuchać, bo nikt o swoich problemach nie mówi na głos. Wstyd nie pozwala im dostrzegać, że mroczne sekrety posiada każdy z nas, a współdziałanie mogłoby być milowym krokiem do ich przezwyciężenia.

Co charakterystyczne, w książce odnajdujemy dużo nawiązań do Stephena Kinga i jego twórczości. Czy to wieczne aluzje i żarciki o stanie Maine, czy same konkretne sytuacje… To rzeczywiście sprawa zauważalna, ja jednak traktuję ją z przymrużeniem oka. Być może są to sugestie żartobliwe, być może prowokacyjne.. Ja na ich widok się uśmiecham, bo sama jestem wielką fanką Kinga.

Kończąc wypowiedź, chwalę ”Miasteczko Nonstead” za urok lekkiej grozy, która bardziej odpręża niż przeraża. Można się nieco pośmiać, jeśli ktoś lubi czarny humor. Można przysiąść i pomyśleć, czy wokół nie ma ludzi zbyt zamkniętych w swoim świecie. Każdy z nas ma jakiś mroczny sekret, ale paniczne ukrywanie go przed światem nigdy nie da nam niczego dobrego. Nie warto, jeśli ma to być przyczyną naszego upadku.

wtorek, 1 października 2013

"Wielka Księga Horroru, t.2"

Pierwszy tom "Wielkiej Księgi Horroru" miałem okazję czytać tuż po jego ukazaniu się, a więc dobre trzy lata temu.  Chociaż w owym czasie nie miałem zbyt wielkiej styczności z literaturą grozy, to antologia nie wzbudziła we mnie większego strachu; mimo to ogólne odczucia z lektury były bardzo dobre, a niektóre z opowiadań na długo zapadły mi w pamięci. Dlatego też oczywistym było, że prędzej czy później sięgnę po drugi tom.

Co otrzymujemy w środku? Osiem opowiadań, a więc o połowę mniej niż było to w przypadku pierwszej antologii. Z tego powodu historie są dłuższe i bardziej rozbudowane, a jedna z nich aspiruje wręcz do miana mini-powieści. Ośmioro zaprezentowanych w tym zbiorze autorów to sami twórcy z najwyższej półki - niemal wszyscy to pisarze wielokrotnie nagradzani nie tylko nagrodami dla literatury z gatunku horroru, ale też i tymi ogólnofantastycznymi.

Pierwszym opowiadaniem, na jakie natrafimy po otwarciu antologii, jest "Rzucony" autorstwa Dona Tumasonis. Główni bohaterowie, Marline i Martin, to turyści przemierzający Kretę. Martin jako dziecko nigdy nie lubił nieba, bo uważał, że "coś z nim jest nie tak", a teraz w końcu dowiaduje się, skąd miał takie przeświadczenie... Samo opowiadanie do samego końca skrywa przed czytelnikiem o co tu naprawdę chodzi, nie jest jednak w żaden sposób straszne, zaś język w jaki zostało napisane w żaden sposób nie czyni lektury przyjemną.

Caitlin R. Kiernan jest autorką opowiadania "Wszystkie domy zniknęły, zalało je morze" . Jest to historia w narracji pierwszoosobowej, opisująca związek narratora z Jacovą Angevine. Stworzyła ona sektę Otwarte Wrota Nocy i pewnego dnia ona i jej wyznawcy popełnili samobójstwo topiąc się w oceanie. Opowieść skacze pomiędzy retrospekcjami ukazującymi wspólne życie głównego bohatera z Jacovą, a teraźniejszością, w której odkrywane są coraz to nowe fakty dotyczące założycielki sekty. Niestety, tak przeplatana fabuła okazała się być ciężką przeprawą, w dodatku nie dającą żadnego poczucia grozy.

Trzecie opowiadanie jest jednocześnie pierwszym, które mi się podobało. Historia, która nosi tytuł "One", a której autorem jest David Morrell, przedstawia nam dwunastoletnią dziewczynkę i jej rodzinę, którzy żyją na skraju lasu w pewnej odległości od wsi. Problem pojawia się, gdy nadchodzi zima, a w okolicy pojawiają się tytułowe One. Nikt nie wie czym są te przypominające wilki inteligentne bestie, które w krótkim czasie zabijają okoliczną zwierzynę i zaczynają czyhać na życie schowanych w drewnianym domku ludzi. Czytając to opowiadanie nieraz można poczuć strach, co potęgowane jest dodatkowo tym, że całą sytuację widzimy oczami małej dziewczynki.

"Mechaniczny horror" to utwór napisany przez Fergusa Gwynplaine'a MacIntyre'a, który wbrew wiele obiecującemu tytułowi horrorem nie jest. Otrzymujemy zgrabnie napisaną historię o Edgarze Allanie Poe i jego spotkaniu z automatonem, mechanicznym człowiekiem grającym w szachy (w dodatku dość często wygrywającym!). Historia skupia się raczej na samej postaci głównego bohatera i jego zdolnościach dedukcyjnych, a sam autor po prostu postarał uzupełnić fikcją pewne luki w biografii znanego pisarza. Chociaż w ani jednym momencie opowiadanie nie przeraża, jest ono spójne i bardzo przyjemne w lekturze.

"Szafki" autorstwa Richarda Mathesona to dość specyficzny utwór - ciężko nazwać go opowiadaniem, zważywszy, że mieści się on na dwóch stronach formatu a5. Nie mamy też tutaj klasycznej linii fabularnej, otrzymujemy za to dość nietypowy opis przeżyć osoby, której bliski okazał się być seryjnym mordercą. Ogrom przeżyć i emocji zawartych w tak niewielkim tekście poraża i przeraża, zmusza też czytelnika do przemyśleń. Opowiadanie jest idealnym dowodem na to, że nie liczy się ilość lecz jakość.

Następny w tym zestawieniu znalazł się Geoff Ryman wraz z "Piękną córką Pol Pota". W opowiadaniu śledzimy losy nastoletniej latorośli byłego dyktatora Kambodży, którą nawiedzają dusze osób zamordowanych przez jej ojca. A że Tatuś rządził surową ręką, to i duchów jest co niemiara. Pomimo takiej tematyki historia nie jest straszna, skłania ona natomiast do przemyśleń. Autorowi w znakomity sposób udało się uchwycić różnicę między najbiedniejszymi, a najbogatszymi mieszkańcami Phnom Penh, zręcznie wplatając w to wszystko ludowe wierzenia mieszkańców Indochin.

W "Uśmiechu diabła" autorstwa Glena Hirshberga poznajemy Selkirka, pracownika Inspektoratu Latarni Morskich Stanów Zjednoczonych. Udaje się on do należącej do urzędu placówki w celu poinformowania o jej zamknięciu. Gdy dociera na miejsce opiekująca się latarnią pani Marchant opowiada mu o tym, jak zginął jej mąż. Cała opowieść ma depresyjny wydźwięk i skupia się na przerażającej potędze, jaką jest zdający się posiadać własną osobowość ocean. Niestety, konwencja oparta na wysłuchiwaniu wspomnień pogrążonej w depresji kobiety nie wzbudzi u czytelnika strachu, a jedynie smutek i współczucie.

Ostatnie opowiadanie w zbiorze jest też jednocześnie najdłuższym. "Człowiek, który wysiadł z Pociągu duchów" Kima Newmana zajmuje ponad jedną trzecią książki, może więc wydać się nieco przydługie w porównaniu z pozostałymi utworami. W tej historii poznajemy Richarda Jepersona, członka Klubu Diogenesa, tajnej organizacji chroniącej Wielką Brytanię przed zagrożeniami ze strony zjawisk paranormalnych. Podczas nieplanowanego postoju na stacji kolejowej w Culler Richard opowiada młodszemu koledze z Klubu swoje pierwsze śledztwo prowadzone dla stowarzyszenia, które dotyczyło tytułowego Pociągu Duchów. Historia charakteryzuje się typowym angielskim flegmatyzmem, przez co czytelnik musi cierpliwie czekać aż autor odkryje przed nim wszystkie karty. Dzięki temu zabiegowi do niemalże samego końca jesteśmy trzymani w niepewności, co tylko podsyca wyobraźnię. Na plus zaliczyć trzeba także otoczkę, w jaką opowiadanie zostało ubrane - sposób kreacji bohaterów idealnie oddaje przekrój społeczeństwa brytyjskiego z połowy dwudziestego wieku.

Przyznaję, że po przeczytaniu drugiego tomu "Wielkiej Księgi Horroru" miałem mieszane odczucia. Z jednej strony jest to może nie wybitna, ale wciąż całkiem dobra antologia, z historiami potrafiącymi wciągnąć na długie godziny. Wadą natomiast jest to, że spodziewałem się opowieści grozy, których nie uświadczyłem zbyt wielu w tym zbiorze. Opowiadania wywoływały we mnie różne uczucia i emocje, strachu jednak w tym wszystkim było najmniej. Mimo to śmiało mogę polecić tę antologię każdemu, kto lubi poznawać nowe krótkie opowieści, zwłaszcza, że książka ta jest okazją do poznania pisarzy znających się na swoim rzemiośle. Jednak żeby uniknąć rozczarowania lepiej nie nastawiać się na solidną dawkę przerażenia...

sobota, 28 września 2013

Ewa Stachniak - "Katarzyna Wielka. Gra o władzę"

Moje zainteresowanie książką jest zrozumiałe – Zofia Augusta von Anhalt-Zerbst jest jedną z moich ulubionych postaci historycznych; postacią barwną i niejednoznaczną, Imperatorową Wszechrusi i Semiramidą Północy, mecenasem kultury i krwawą tyranką. W dodatku moją podwójną imienniczką! Trudno się zatem dziwić, że mając sposobność zagłębić się w książce Ewy Stachniak, od razu z niej skorzystałam…

Na wstępie powiem, że dla osób, które nie miały styczności z opisami tej książki, nieco zaskakujący może się wydać sposób narracji. Całą historię opowiada postać wykreowana – Barbara, córka polskiego introligatora, która dzięki umiejętnościom swojego ojca i szczęśliwej obietnicy carycy Elżbiety trafia na dwór Imperatorowej. Najpierw jako służąca, stopniowo wspina się po szczeblach dworskiej „kariery”. Zostaje zauszniczką Elżbiety i najbliższą przyjaciółką młodziutkiej Zofii. Jest baczną obserwatorką, a dzięki jej subiektywnym odczuciom, ocena życia carycy staje się dużo pełniejsza.

Historia opisywana w książce zaczyna się na długo przed przybyciem Zofii do Rosji, ale mam wrażenie, że jest to zabieg celowy, obrazujący czytelnikowi genezę sytuacji, w sam środek której niespodziewanie trafia młodziutka księżniczka. Pozwala to także od samego początku obserwować zachodzące w Zofii zmiany. A jest ich sporo, trudno bowiem przywyknąć do tak nieprzyjemnych warunków – zmiennych nastrojów carycy, zawistnych dwórek, komentujących każdy ruch, zauszniczek, dzielnie donoszących swojej pani o poczynaniach każdego… By żyć w takim środowisku trzeba stać się twardym, nawet jeśli nie miało się takiego zamiaru.

Taka też staje się Zofia. Wraz z przyjęciem imienia Katarzyny przyjmuje nową siebie, ucząc się, jak radzić sobie na dworze. Choć spotyka ją wiele cierpień, nie okazuje słabości – prawie nikomu. Prawie, ponieważ czasem odzywa się w niej mała dziewczynka, potrzebująca miłości i opieki, a dzieje się to – jak nietrudno się domyślić – w towarzystwie mężczyzn, których darzy uczuciem. Niestety nie wszyscy na to zasługują… Na szczęście w chwilach kryzysowych, ukształtowany przez lata cierpień charakter Katarzyny nie zawodzi – znajduje ona siłę, by w kluczowym momencie stanąć na czele zamachu stanu, który otwiera jej drogę do władzy i tronu samodzielnej władczyni, Imperatorowej Wszechrusi.

Brak mi trochę w tej książce dokończenia dziejów carycy o czas jej rządów, choć oczywiście autorka sprawnie rozwiązuje ten problem, nie dając Barbarze możliwości kontynuowania opowieści. Trochę żal, bo to właśnie późniejszy okres życia Katarzyny jest tym najbardziej fascynującym. Z drugiej strony temat ten jest omówiony wzdłuż i wszerz zarówno w książkach historycznych, jak i w literaturze, wszak, jak wspomniałam na samym początku, jest to jedna z najbarwniejszych i najbardziej niejednoznacznych postaci XVIII-wiecznej Europy. To, na czym postanowiła skupić się Ewa Stachniak jest przedstawione dobrze i pomysłowo. Konstrukcja świata i postaci odpowiada mojej wiedzy i oczekiwaniom. I trudno nie zgodzić się, że autorka zaprasza nas w ciekawą podróż na „głupi dwór rozdanych ról”, jak to pisał Kaczmarski w utworze „Sen Katarzyny II”.

piątek, 27 września 2013

Andrzej Pilipiuk - "Szewc z Lichtenrade"

Sięgając po utwory napisane przez grafomana, człowiek z góry zakłada, że nie będzie to twórczość wysokich lotów. Inaczej jest jednak w przypadku Andrzeja Pilipiuka, Wielkiego Grafomana polskiej fantastyki - jego dzieła nie są może wybitne, ale w zdecydowanej większości utrzymane na wysokim poziomie. Dlatego też "Szewc z Lichtenrade" nieco mnie rozczarował...

Opowiadanie otwierające antologię nosi tytuł "Wudnerwaffe" i już przy nim nastąpił pierwszy zgrzyt. Po kilku początkowych zdaniach miałem wrażenie, że gdzieś już to czytałem. Stronę dalej przypomniałem sobie, że to samo opowiadanie otwierało antologię "Strasznie mi się podobasz". Średnio podoba mi się polityka prowadzona przez wydawcę, który dwukrotnie sprzedaje ten sam 'produkt' (w dodatku raczej przeciętny). Samo opowiadanie to często pojawiający się u Pilipiuka motyw alternatywnej rzeczywistości, choć tym razem przedstawiony w formie nieco bardziej karykaturalnej - otrzymujemy tu m.in. żyjącego w ubóstwie Hitlera parającego się malarstwem, a także doktora Mengele, dilera morfiny.

Bohaterem dwóch opowiadań jest znany z wcześniejszych antologii doktor Paweł Skórzewski. W "Traktacie o higienie" lekarz walczy z plagą wszawicy w niewielkiej wszy i jako jeden ze środków zaradczych stosuje obcięcie włosów u osób dotkniętych chorobą. Nie wie on jednak, że powszechny u mieszkańców wsi zabobon, dotyczący odciętego kołtuna, może mieć w sobie ziarnko prawdy... Historia opowiedziana przez Pilipiuka jest krótka i nieskomplikowana, a mimo to wciągająca. Drugim z opowiadań o doktorze Skórzewskim jest "Sekret Wyspy Niedźwiedziej". To jedna z dłuższych opowieści w zbiorze, aczkolwiek tutaj także fabuła jest nieskomplikowana i jednotorowa.  Tym razem lekarz, za sprawą swojego krewnego, zostaje członkiem carskiej ekspedycji na tytułową wyspę, gdzie prawdopodobnie żyją gęsi Filaretowa - jak dotąd nie udało się napotkać ich żywego okazu, natrafiano jedynie na pióra lub martwe osobniki. Cała misja ma jednak nie tyle charakter badawczy, co polityczny, gdyż w to samo miejsce płynie ekspedycja niemiecka. Opowiadanie zrobiło na mnie bardzo dobre wrażenie, rozczarował mnie jednak sposób, w jaki autor zdecydował się je zakończyć.

Pięć opowiadania, czyli połowa antologii, dotyczą lubianej przez Pilipiuka tematyki archeologii. Ich bohaterem jest Robert Storm albo doktor Olszakowski (a w jednym wypadku obydwaj panowie) i oscylują one wokół poznawania przeszłości. Najbardziej wyróżnia się opowiadanie "Ślady stóp w wykopie" - tutaj archeologia jest tylko tłem dla całej historii, a sama opowieść utrzymana jest w konwencji charakterystycznej dla literatury grozy. Dzięki temu opowiadanie, choć dość krótkie, trzyma w napięciu i pobudza wyobraźnię, co dodatkowo spotęgowane zostało przez otwarte zakończenie. Pozostałe cztery opowiadania "archeologiczne" nie wzbudzają aż tylu emocji. Opowiadania z Robertem Stormem, "Ludzie, którzy wiedzą", "Yeti ciągną na zachód" oraz "Szewc z Lichtenrade", opierają się niemal w całości na rozmowach głównego bohatera z innymi ludźmi oraz poszukiwaniu informacji w starych książkach i dokumentach. Ale chociaż ich akcja nie porywa, są one nad wyraz ciekawe i klimatyczne. Nieco inaczej jest w przypadku "Świątyni", historii z doktorem Olszakowskim, w której to Pilipiuk sięgnął po motywy szamanistyczne z kultury lapońskiej. Opowiadanie jest zdecydowanie przydługie w porównaniu do oferowanej treści, a mistyczna otoczka tylko w niewielkim stopniu poprawia jakość raczej przeciętnej fabuły.

Ostatnie dwa opowiadania nie wpisują się w żadną z wymienionych przeze mnie wcześniej konwencji. W "Parowozie" otrzymujemy historię Masława Malinowskiego, dziennikarza piszącego artykuły dla pisma o tematyce zjawisk paranormalnych. Udaje się on do Michałowic, miasteczka, w którym ludzie umierają o wiele częściej, niż gdziekolwiek indziej. W trakcie dziennikarskiego śledztwa Masław odkrywa, że może mieć to związek z tajemniczą lokomotywą, która pojawiła się w mieście tuż po zakończeniu wojny. Chociaż fabuła opiera się tylko na odkrywaniu przeszłości,  przedstawiona historia jest ciekawa i spójna, a ja sam z wielkim zainteresowaniem poznawałem kolejne elementy układanki. Najlepsze moim zdaniem opowiadanie zostawiłem na sam koniec. Akcja "W okularze stereoskopu" umiejscowiona została w Warszawie w czasach komunizmu, a głównym bohaterem jest Piotrek, nastoletni chłopiec, który zawiera osobliwą przyjaźń z sąsiadem z bloku, panem Aleksandrem, niegdyś żołnierzem Armii Krajowej. Emeryt, w zamian za przynoszenie mu zakupów, opowiada chłopakowi swoje życie oraz pokazuje tytułowy stereoskop. Opowiadanie utrzymane jest przez większą część czasu w smutnej, wręcz depresyjnej atmosferze, ukazując zarówno problemy byłego AK-owca w socjalistycznym ustroju, jak i trudności w funkcjonowaniu starszego, schorowanego człowieka.

Kończąc, "Szewc z Lichtenrade" rozczaruje większość osób, która miała styczność z wcześniejszymi opowiadaniami Pilipiuka. Autor nie zaprezentował w opowiadaniach nic nowego - wykorzystuje w większości utarte przez niego samego schematy, jak choćby alternatywna historia świata, zmieniająca wszystko na niekorzyść III Rzeszy, czy też bardzo charakterystyczne, podobne do siebie rozmowy głównych bohaterów z przypadkowymi osobami (mieszkańcami wiosek, kamienic, itp.), które powtarzają się w większości opowiadań. Nowością jest natomiast pewne podejście Pilipiuka do elementu fantastycznego zawartego w jego dziełach. W odróżnieniu od opowiadań z poprzednich antologii tutaj zjawiska paranormalne stanowią jedynie pewne tło, niekoniecznie nawet występując w opowieści.  Dzięki temu zabiegowi opowiadania mają większy klimat i chociaż akcja nie posuwa się szybko do przodu, historie opowiedziane w tym zbiorze potrafią wciągnąć. Niewielkie niezadowolenie mogą jednak wywoływać zakończenia historii, które dość często pozostawiają u czytelnika pewien niedosyt.

Jest to zbiór opowiadań, który nie jest zły, nie jest też jednak wybitny. Stałych czytelników twórczości Pilipiuka może on nieco rozczarować, ale jeśli podejdzie się do niego bez większych wymagań, to z pewnością da on wiele przyjemności podczas lektury. Cały zbiór czyta się jak każde dzieło Andrzeja Pilipiuka - szybko i lekko, bez większych chwil znużenia.

środa, 25 września 2013

Susan Ee - "Angelfall"

Długo zastanawiałam się, czy napisać opinię o tej książce, tym bardziej że moje wrażenia na jej temat nie należą do zbyt pozytywnych. Na początku myślałam, że problem tkwi we mnie i z czasem przywyknę do specyfiki literatury młodzieżowej, jednak w miarę poznawania kolejnych tytułów z tego gatunku zrozumiałam, że to coś w samym „Angelfall” mi nie odpowiada.

Książka to historia Penryn, dziewczyny, która opiekuje się chorą umysłowo matką i niepełnosprawną siostrą w zniszczonym świecie, będącym polem rozgrywek politycznych między aniołami. Na jej drodze staje jeden z nich, a właściwie, technicznie rzecz ujmując, eks-anioł, pozbawiony jest bowiem swojego najważniejszego atrybutu, czyli spektakularnych anielskich skrzydeł. Stracił je poprzez odcięcie w walce i nosi przy sobie jak najdroższy skarb. Gdy na jego drodze staje Penryn, jest skrajnie wyczerpany i wymaga pomocy, przynajmniej w znalezieniu miejsca pozwalającego na spokojną regenerację. Ona zaś koniecznie chce odnaleźć drogę do anielskiego gniazda, by odnaleźć porwaną siostrę. Potrzebując siebie nawzajem bohaterowie wchodzą w dziwny układ, w którym w zdecydowanej większości przypadków to Raffe (a właściwie archanioł Rafael) stawia na swoim. Nie ma z tym z resztą problemów, bo Penryn wyraźnie się w nim podkochuje..

Prawdę mówiąc trochę żałuję, że przez całą książkę zmuszeni jesteśmy znosić takie właśnie akcenty, choć z powodzeniem cała książka mogłaby rozgrywać się w świecie aniołów. Kłótnie „na górze” i prawdziwe wojny polityczne, podszyte dużą dawką bezwzględności to świetny temat na dobrą literaturę fantasy. Zamiast tego autorka serwuje nam masę rozterek sercowych dorastającej Penryn, której zachowania są tak niekonsekwentne, że aż strach. Niby można przyjąć, że literatura młodzieżowa służy właśnie temu, żeby pokazać takie problemy, najbliższe nastolatkom i jak najbardziej prawdziwe. Zapewne również większość z nas, spotykając na swojej drodze prawdziwego anioła, piałaby z zachwytu… Jednak rozważania na temat kropelek wody spływających powoli po nagim torsie Raffego mocno kłują w oczy. Podobnie razi samo zachowanie bohaterki wobec towarzysza – więcej w tym wszystkim tupania nóżkami i przekornych zachowań z gatunku „chciałam dobrze” niż jakiegokolwiek konstruktywnego dialogu.

W moim mniemaniu książka jest zmarnowanym pomysłem o wielkim potencjale. Pierwszym odczuciem po jej zakończeniu był niedosyt i żal, że to właśnie Susan Ee trafiło takim dobrym pomysłem. Wojny aniołów, w których ludzie kompletnie się nie liczą, ukazujące te istoty jako bezwzględne i po trupach dążące do celu… To, co przychodzi na myśl podczas lektury to stwierdzenie „anioł też człowiek”, istoty ze świata Susan Ee niewiele mają bowiem wspólnego ze ślicznymi, okrąglutkimi postaciami z Biblii dla dzieci, które zawsze z uśmiechem zanoszą do Boga ludzkie modlitwy. Nie, zdecydowanie do aniołów z tego świata nie ma co się modlić, i tak najpewniej zabiją nas z zimną krwią, ewentualnie uczynią swoimi sługami.

Kończąc powoli – naprawdę życzę Susan Ee jak najlepiej, bo wyobraźnię ma dobrą, a warsztat zawsze można szlifować. „Angelfall” mnie nie zachwyciło, a szkoda, bo była to książka z naprawdę dużym potencjałem. Sięgnę pewnie po kolejne tomy, trochę z chęci kolekcjonowania doświadczeń związanych z młodzieżową postapokalipsą, a trochę pewnie wiedziona cieniem nadziei, że z czasem autorka pozostawi w spokoju ludzi i powie więcej o anielskim świecie. Brak mi na rynku takiej właśnie książki.

niedziela, 22 września 2013

"13 ran"

Lubię zbiory opowiadań. W przypadku powieści wystarczy jeden nieodpowiadający nam element żeby książka nie przypadła nam do gustu. Antologie mają zatem tę zaletę, że szans na to, że coś nam się spodoba, mamy kilka, a niekiedy kilkanaście. Jasne, otrzymujemy również tyle samo szans na rozczarowanie, jednak statystycznie zawsze powinniśmy natrafić na kilka dobrych opowiadań. Dodatkowo zbiory opowiadań różnych autorów mają ten wielki plus, że inspirują i pozwalają nam poszerzyć wiedzę o danym gatunku o kolejnych pisarzy bez zagłębiania się w ich, czasami rozczarowujące, powieści.

"13 ran" to trzecia antologia wydawnictwa Replika zawierająca opowieści z gatunku szeroko rozumianej grozy, ale pierwsza, którą miałem okazje przeczytać.  W środku znajdziemy opowiadania zarówno krajowych, jak i zagranicznych twórców, a ich tematyka i sposób pobudzania wyobraźni są w każdym przypadku inne.

Opowieścią, która otwiera cały zbiór, jest "Silniejszy", autorstwa Jacka Ketchuma. Jest to krótkie opowiadanie, utrzymane w bardzo depresyjnym klimacie, w którym do samego końca człowiek nie jest pewny co się zdarzy. A warto wspomnieć, że zakończenie jest nagłe i  dostarczające wielu emocji.

Druga historia stworzona została przez znany polskim miłośnikom grozy duet Cichowlas & Kyrcz Jr. "Pragnienie" to mroczna opowieść bogata w wulgaryzmy, seks oraz pewną dozę abstrakcji. To, co przytrafia się głównemu bohaterowi, dalece wykracza poza normalność, pod koniec jednak okazuje się być metaforą użytą przez autorów do zobrazowania czegoś całkiem realnego. Mimo to, zamiast skłaniać do przemyśleń, opowiadanie skupia się bardziej na szokowaniu odbiorcy.

Następny w kolejce jest mistrz horroru ekstremalnego Edward Lee wraz ze swoim "Kadłubkiem" (bądź też "Panem Kadłubkiem", nie wiedzieć czemu w książce funkcjonują dwie nazwy). Policja odnajduje odcięte kończyny należące do młodych kobiet, a z czasem też pojawiają się odpowiadające im tułowia. W trakcie śledztwa okazuje się, że śmierć kobiet następowała długo po odnajdywaniu ich kończyn, a na ich ciałach odkryto obecność nasienia należącego prawdopodobnie do sprawcy. Autor konstruuje fabułę w sposób szybki i dynamiczny, nie bawi się także w owijanie w bawełnę - obrazy tworzone w wyobraźni czytelnika są jednoznaczne i bardzo szokujące. W dodatku dało mu się stworzyć przerażającą historię nie wykraczając w żadnym stopniu poza to, co realne.

Autorem kolejnego opowiadania jest polak kryjący się pod pseudonimem Rob Kayman. We "Wszystkich nieświętych"  widzimy zepsute do szpiku kości społeczeństwo, które przedstawione zostało przy użyciu charakterystycznego dla horroru ekstremalnego połączenia wyuzdanego seksu i krwi liczonej w hektolitrach. Mimo tego zabiegu opowiadanie nie jest w żaden sposób straszne i powoduje u czytelnika zniesmaczenie. Na domiar złego pozbawione jest ono większego sensu, zaś zakończenie jeszcze bardziej obniża jego ogólną ocenę.

Carlton Mellick III to pisarz znany raczej w bardzo wąskich kręgach, w których to jednak uważany jest za mistrza w swoim gatunku. Tworzy on bowiem dzieła klasyfikujące się jako bizarro fiction - czyli im dziwniej, tym lepiej. Takie jest też opowiadanie "Uszatek", którego akcja dzieje się w świecie, gdzie ponad dziewięćdziesiąt procent populacji cierpi na agorafobię i unika bezpośrednich kontaktów z innymi ludźmi. Główna bohaterka należy do tej części społeczeństwa, swoje życie spędza wyłącznie w domu, a sporą część czasu poświęcając zbieractwu. Zbiera ona m.in. koty - genetycznie zmodyfikowane zwierzęta, niewymagające karmienia, które po kilku tygodniach zamieniają się w nieruchome eksponaty, co mniej więcej zbiega się w czasie z dotarciem nowego kota. Problem pojawia się w momencie, gdy paczka z nowym kotem przez długi czas nie dociera do bohaterki, a gdy już to następuje, to kot okazuje się mieć zamiast sierści niezliczoną ilość ludzkich uszu.

"Opowiem ci mroczną historię" to opowiadanie autorstwa Stefana Dardy, o którym wiele mówi sam tytuł. Redaktor pewnej gazety ogłasza konkurs na najlepszą mroczną opowieść, po czym dostaje ofertę od mieszkańca pewnego domu spokojnej starości - usłyszy od niego pewną historię, ale jeśli uzna, że to najstraszniejsza opowieść z jaką się spotkał, to ma w zamian odwołać konkurs. Napięcie budowane jest stopniowo, a czytelnik cały czas ciekaw jest co będzie dalej. I chociaż zakończenie nie jest zaskakujące, opowiadanie zapewnia sporą dawkę przyjemności.

Ponieważ Graham Masterton to doświadczony pisarz grozy, spodziewałem się, że "Mechanik" będzie co najmniej dobry. Niestety, czekało na mnie rozczarowanie. Na samym początku opowiadania mamy bardzo bezpośrednią scenę seksu (co nie dziwi, zważywszy, że autor pisze również poradniki seksualne) natomiast późniejszy zwrot akcji nie jest ani w żadnym wypadku innowacyjny, ani też jakoś specjalnie straszny. Brak też w jego zakończeniu wyraźnej puenty.

Kolejnym opowiadaniem w zbiorze jest "Lipiec w Coyoacán", którego autorką jest młoda polska pisarka, Aleksandra Zielińska. Historia utrzymana jest w mrocznych, ponurych klimatach dotyczy koszmaru, jaki przeżywa młoda kobieta po utracie ciąży. Koszmar ten przyjmuje z czasem bardzo surrealistyczny i przerażający charakter... Jest to moim zdaniem jedno z lepszych opowiadań w antologii, nie tylko pod kątem treści, ale także ze względu na sposób, w jaki zostało ono napisane.

"Kulka" Anny Klejzerowicz to opowiadanie w najbardziej klasycznym stylu jaki można sobie wyobrazić. Motyw przeklętego przedmiotu funkcjonuje w literaturze grozy od dawna, ciężko jest wymyśli w tym temacie coś innowacyjnego. Z tego też powodu "Kulka" pozbawiona jest oryginalności, co w połączeniu z przeciętnymi dialogami i postaciami nie pozwala wystawić opowiadaniu dobrej noty.

W "Kwiatach na wietrze" Rick Hautula sięga po dość nietypową tematykę - otrzymujemy tutaj horror bazujący na japońskich wierzeniach dotyczących duchów połączony z motywem pilotów kamikadze. Historia starszej kobiety, której duch nie pozwala dostać się na samolot jest nie tylko w specyficzny sposób straszna, ale też nad wyraz smutna. Dzięki temu opowiadanie, chociaż pozbawione pędzącej do przodu akcji, jest wyjątkowe i zapadające w pamięć.

Zupełnie innym rodzajem horroru jest surrealistyczne opowiadanie Łukasza Radeckiego noszące tytuł "Imperium Robali". Opowieść pełna bezpośrednich, szokujących obrazów, w której nie wiadomo co jest jawą, a co snem, przykuwa uwagę czytelnika, po chwili jednak rozczarowuje. Zarówno dialogi, jak i sposób nakreślenia postaci są raczej na niskim poziomie i znacznie obniżają komfort czytania, nie pomaga w tym również pozbawiona głębszego sensu fabuła.

Ostatni zagraniczny autor w antologii to Jonathan Maberry, którego polski czytelnik może znać dzięki trylogii "Pine Deep". Jego opowiadanie nosi tytuł "Duch z Greenbriar", zaś głównym bohaterem uczynił Sherlocka Holmesa. Chociaż z zasady nie przepadam za korzystaniem z postaci stworzonych przez innych autorów, to jednak muszę przyznać, że Maberry'emu udało się zachować klimat towarzyszący opowiadaniom o najsłynniejszym detektywie. Co jednak istotne, wybór bohatera zaowocował tym, że nie mamy tu do czynienia z horrorem, tylko z kryminałem, w którym występują elementy paranormalne. Nie pogarsza to jednak odbioru opowiadania, które, choć nie straszy, to jednak daje sporo rozrywki.

Antologię zamyka opowieść "Niosący światło", autorstwa Magdaleny Marii Kałużyńskiej. Otrzymujemy dziejącą się w Polsce historię o seryjnym mordercy-psychopacie umykającym przed organami ścigania. Brutalność, dynamiczna akcja oraz rosnące napięcie, w połączeniu z zaskakującym zakończeniem, dają nam całkiem przyzwoite opowiadanie, które śmiało można uznać za jedno z lepszych w tym zbiorze.

"13 ran" to bardzo dobry zbiór opowiadań. Tak jak w praktycznie każdej antologii dostajemy zarówno opowiadania znakomite, jak również przeciętne bądź po prostu słabe. Co ciekawe, wielu młodych twórców zaprezentowało się w nim lepiej niż niektórzy bardziej rozpoznawalni autorzy. Duża różnorodność tematyczna oraz stylistyczna pozwala poznać różne oblicza grozy i zapewnić rozrywkę na długie godziny, a dodatkowo zwiększa szansę na to, że każdy znajdzie coś dla siebie.

sobota, 21 września 2013

Julianna Baggott - "Nowa Ziemia"

Długo czułam niedosyt, pochodzący z braku tej książki na moich półkach. „Nowy Przywódca” kusił z księgarskich regałów, zachęcał do lektury, przyciągał ciekawą historią… Pierwszy tom natomiast pozostawał nieuchwytny. Na wysokości zadania stanęło na szczęście wydawnictwo Egmont, które na swoje polconowe stoisko zabrało egzemplarze „Nowej Ziemi”. Kiedy dostrzegłam książkę, pobiegłam po nią od razu i, choć budżet mieliśmy już mocno nadszarpnięty, po chwili ściskałam ją w swoich rękach jak najdroższy skarb.

Nie zawiodłam się. Książka Julianny Baggott trzyma poziom przez wszystkie strony, zaskakując czytelnika zwrotami akcji, rozwiązaniami i konstrukcją świata. Zwłaszcza ten aspekt zasługuje na wielką pochwałę – autorka powiedziała głośno i wykorzystała, rozbudowując do granic możliwości to, co do tej pory przewijało się wyłącznie w niezbyt smacznych żartach – wiecie, tych o trójgłowych rybach z Fukushimy. Mutacje, które wymyśliła sobie autorka na czele ze stapianiem się ludzi z otoczeniem na skutek Wybuchu… Wyobraźnia pani Baggott poszła bardzo daleko w kierunku, który dotąd pozostawał pewnym tabu, co niezwykle cenię.

Sposób przedstawienia historii wyzwala pewien podskórny lęk, który tkwił gdzieś we mnie, tak jak tkwi zapewne w wielu z nas. Świat od zawsze podzielony jest na elity i masę, strach też czasem pomyśleć, do czego są w stanie posunąć się ci, którzy uważają się za lepszych, chcąc mieć Ziemię tylko dla siebie. Pomysł realizowany w książce, dotyczący budowy schronu, do którego nie zaproszono wszystkich i wybuchu, który nie był bynajmniej przypadkowy, zdaje się realny w obliczu możliwej tak naprawdę w każdej chwili wojny atomowej. Technika idzie do przodu i nikt tak naprawdę nie ukrywa, że badania nuklearne na dużą skalę są prowadzone w różnych częściach świata. To właśnie jest siłą tej książki – klasyfikuje się na pograniczu fantastyki i całkiem realnego horroru, który w przyszłości mógłby stać się naszym udziałem. Właściwie częściowo miał już miejsce, bo badania genetyczne nad stworzeniem nowej rasy wyłącznie z elit, tak aby maksymalnie rozwinąć wszelkie zdolności człowieka, a także marzenia o krzyżowaniu ludzi i zwierząt w celu uzyskania idealnej rasy „sług” brzmią dziwnie znajomo w kontekście chociażby ideologii nazistowskiej.

Jeśli chodzi o samą treść, historia należy raczej do klasyków gatunku. Mamy tu chłopaka i dziewczynę, bohaterów głównych. Pochodzą z różnych sfer społecznych i choć pozornie powinni (a przynajmniej mogliby) być wrogami, muszą współpracować, by osiągnąć swoje cele. W przypadku Pressi i Patrige’a nie jest to co prawda duże poświęcenie, szybko odkrywają bowiem, że dążą do tego samego, a ich cele przeplatają się wzajemnie, jednak schemat postępowania pozostaje podobny do innych młodzieżowych antyutopii.

Konstrukcja książki jest odpowiednia dla prezentowanych wydarzeń. Narracja jest pierwszoosobowa, bohaterowie przeplatają się w swoich wypowiedziach. O ile na początku ich opowieści ukazują nam naprzemiennie dwie różne historie ludzi kompletnie niepodobnych, o różnych problemach i priorytetach, o tyle gdy w końcu się spotykają, zabieg daje nam ciekawsze i pełne spojrzenie na sytuację. Opowieść jest ponadto uzupełniana o pojedyncze fragmenty wypowiedzi innych postaci, nie pozostawiając nam miejsca na domysły i analizę niedomówień.

W kwestii wrażeń końcowych – jestem szczerze zachwycona. Od dawna nie dołączyłam do grona fanów powszechnie opiewanej książki. Pomysł Julianny Baggott jest kontrowersyjny, ale bardzo dobry, skłania do myślenia i szperania w tematyce badań nuklearnych, sama autorka zachęca z resztą do tego w zakończeniu książki. Ponadto wykonanie i realizacja pomysłów są na najwyższym poziomie. Zżyłam się z bohaterami, rzucałam książką z wściekłością, by za chwilę do niej wrócić. Żałuję, że tym razem (jak to było w przypadku „Igrzysk Śmierci”) nie mam przy sobie całej trylogii na raz, bo z pewnością pochłonęłabym ją jednym tchem. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że już niedługo wrócę do świata, który musiałam opuścić tak szybko, zaraz potem, jak się w nim zadomowiłam.