Z racji tego, że w listopadzie praktycznie nie posiadałam wolnego czasu (szykowaliśmy imprezę urodzinową Taty, wyrabialiśmy godziny w czasie gdańskiego festiwalu planszówkowego Gramy, a poza tym zapisałam się na kurs jogi, który pożera mi dwa popołudnia w tygodniu), poszukiwanie różnego rodzaju nowości nie było dla mnie najwyższym priorytetem. Nie oznacza to jednak, że niczego dla Was nie mam! To był całkiem przyjemny miesiąc. Pracowity, ale przyjemny.
czwartek, 30 listopada 2017
wtorek, 28 listopada 2017
Trzy rzeczy, na które warto znaleźć czas, by poranki były odrobinę przyjemniejsze
Ten post miał wyglądać inaczej. Jeszcze wiosną, gdy słońce wstawało wcześnie, temperatury poza łóżkiem były przyjemne, a ja czytałam pewien nienajlepszy poradnik, zaplanowałam sobie, że jesienią zmotywuję Was do życia opowieścią o idealnych, leniwych porankach i o tym, dlaczego moim zdaniem są lepsze niż sen (bo głęboko wierzę, że nie ma nic gorszego niż wstawanie 5 minut przed wyjściem). Wszystko szło idealnie, tyle że w międzyczasie zmieniłam pracę, wydłużył mi się dojazd, zmienił się rozkład jazdy pociągów, a ja dotarłam do momentu, w którym coraz trudniej było mi przestawiać budzik na wcześniejsze godziny, by mieć czas na własny miracle morning. Teraz po prostu szarpię się ze sobą, żeby w ogóle jakiś poranek mieć.
niedziela, 26 listopada 2017
Michał Rusinek – „Pypcie na języku”
Jako niespełniony filolog bardzo chętnie sięgam po książki, których tematem jest poprawność językowa, gramatyka i słownictwo. Nie lubuję się co prawda w podręcznikach, ale tekstach lżejszych – rozmowach lub fabularyzowanych opowieściach z polszczyzną w tle (jak chociażby Wszystko zależy od przyimka). Odkąd opinię o Pypciach na języku przeczytałam na blogu Varii (a było to ponad pół roku temu!), wiedziałam, że to jedna z tych pozycji, które muszę mieć.
Książka Michała Rusinka jest zbiorem felietonów publikowanych pierwotnie na łamach Gazety Wyborczej. Teksty mają około półtorej strony każdy i dotyczą różnorodnych zagadnień związanych z językiem. Punktem wyjścia dla każdego z nich są tytułowe "pypcie" – wszelkiego typu nieścisłości, zabawne zbitki słów i (najczęściej niezamierzone) dwuznaczności, które mogą powodować (i z pewnością powodują!) różnego rodzaju nieporozumienia. Autor łączy poszczególne pypcie w grupy tematyczne, zbiera je razem i opisuje na zasadzie zależności, wykorzystując cały kontekst danej gry słów i budując na jej podstawie bardzo przyjemne anegdoty.
Zadzwoniła do mnie kiedyś pani z banku i zapytała, czy rozmawia "z panem Michałem Rusinek". Odpowiedziałem uprzejmie, że tak, ale ja się deklinuję. Na co ona: "A, to przepraszam. Zadzwonię później".[s.29]
Opowieści Michała Rusinka są w gruncie rzeczy proste, a jednak język autora, celność wszelkich spostrzeżeń oraz humor sprawiają, że każdy kolejny felieton stanowi dla czytelnika ciekawą przygodę. Znajdziemy tu tematy tak klasyczne, jak humor z zeszytów szkolnych czy językowe wpadki komentatorów (swoją drogą o ewolucji słowa "wpadka" tekst również jest w tym zbiorze), ale także rozważania nad zalewem anglicyzmów, zdrobnieniami czy zmianami w języku w ogóle. Do moich ulubionych należą Lampeczka (o slangu telewizyjnym), Lustro (które za punkt wyjścia ma bardzo zabawną sytuację), Zbok (o trudach w komunikacji z dziećmi) oraz Klawisz (poświęcony komentatorom muzycznym).
To nie jest książka, o której powinno się długo opowiadać – jeśli lubicie temat polszczyzny, to po prostu sami do niej zajrzyjcie. Pypcie... to 206 stron bardzo przyjemnych rozważań o języku. Świetna sprawa dla fanów polszczyzny, miłośników groteski i poszukiwaczy dobrych żartów.
sobota, 11 listopada 2017
Remigiusz Mróz – „Oskarżenie”
Chociaż ostatnio moja mania książek Remigiusza Mroza nieco osłabła (zdecydowałam się sprzedać Czarną Madonnę, tym samym akceptując, że nie będę miała na półce wszystkich książek autora, waham się też, czy Wotum nieufności podobało mi się na tyle, żeby sięgać po drugi tom), to jest jedna seria, która wciąż przyprawia mnie o szybsze bicie serca – cykl o Chyłce i Zordonie. Ilekroć pojawia się zapowiedź nowego tomu, zaczynam snuć scenariusze na temat tego, co autor zaserwuje nam tym razem. Zawsze z niecierpliwością wypatruję premiery i staram się zdobyć książkę jak najszybciej. Tym razem trochę czekałam, ale w końcu się udało!
Mimo bezwarunkowej miłości do cyklu muszę przyznać, że Oskarżenie nie jest najlepszą jego częścią i nie umywa się do najbardziej zachwycających powieści autora. Najbardziej raziła mnie powtarzalna konstrukcja rozdziałów. Jakby to powiedzieć bez niepotrzebnych spoilerów... Bardzo często dana część kończy się sceną, w której jeden z bohaterów otrzymuje tajemnicze wytyczne, a ich treść pozostaje niedostępna dla czytelnika. Oczywiście kilkanaście/kilkadziesiąt stron później sprawa się rozjaśnia, często zwyczajnie, bez żadnych fajerwerków. Sama tajemnica nie buduje napięcia, a jej wyjaśnienie nie zaskakuje. W dodatku z racji tego, że taki zabieg użyty jest w powieści kilkakrotnie, nabiera charakteru wewnętrznego schematu i staje się lekko irytujący.
Podczas lektury miałam spore nadzieje co do kryminalnego elementu książki, zwłaszcza że długo nie mogłam się domyślić rozwiązania sprawy. Niestety ostatecznie również z tego aspektu nie jestem zbyt zadowolona. Bardzo nie lubię tekstów, w których autor przez kilkaset stron nie tyle wodzi nas za nos, co po prostu daje zbyt mało danych, byśmy mogli dojść do rozwiązania zagadki, a następnie podaje nam wszystkie informacje na raz w bardzo długim monologu lub dialogu głównych bohaterów. Scena, która ma miejsce pod koniec Oskarżenia, gdzie cała historia jest nam dokładnie wyłuszczana, jest stanowczo zbyt długa i zbyt nudna; poza tym do tego momentu moja motywacja do odkrycia prawdy zdążyła spaść niemal do zera.
Ze smutkiem muszę przyznać, że również finał powieści nie zrobił na mnie aż tak dużego wrażenia, jak w przypadku poprzednich części cyklu. Wiele trudnych wątków zostało już dawno rozwiązanych, dużo wątpliwości się rozwiało, a samo zakończenie wydaje mi się mniej mocne niż chociażby w Inwigilacji. Mimo że od początku sympatyzuję raczej z Kordianem niż z Chyłką, mam poczucie, że poradzi sobie w sytuacji, w jakiej się znalazł i jakoś mniej się o niego obawiam. Oczywiście jestem ciekawa, co wydarzy się dalej, ale nie jest to ten przerażający stan, kiedy zamykamy książkę i zaczynamy patrzeć się w ścianę w poszukiwaniu kolejnego tomu TERAZ, ZARAZ, JUŻ.
Jeśli chodzi o zalety, Remigiusz Mróz wciąż pozostaje w formie w kwestii humoru – wiele żartów jest połączonych z bardzo poważnymi i bardzo trudnymi tematami, co mnie osobiście naprawdę odpowiada. Lubię ten typ rozpraszania napięcia, gdzie rzucona niby mimochodem uwaga wywołuje uśmiech, mimo że jeszcze przed chwilą emocjonowaliśmy się jakąś niebezpieczną dla bohaterów sceną. Niezmiennie jestem też zadowolona ze stylu autora, który jest dla mnie przyjemny i lekki w odbiorze. Podoba mi się również wewnętrzna spójność cyklu – mimo że, jak twierdzi autor, opowieść ewoluuje na bieżąco i nie była planowana aż na tyle części, poszczególne tomy nawiązują do siebie nawzajem. Co więcej, podczas lektury Oskarżenia zdałam sobie sprawę, że czas wrócić do Kasacji, bo zupełnie nie pamiętam zdarzeń z pierwszej części, które nagle okazują się istotne. Sami widzicie, że jestem przez autora uwiązana...
środa, 8 listopada 2017
Prawdziwe historie w atmosferze bajek, czyli co czytać małym buntowniczkom
W ostatnim czasie na rynku pojawiły się dwie bardzo ważne pozycje, które zwróciły moją uwagę swoją tematyką i oprawą wizualną: Opowieści na dobranoc dla młodych buntowniczek oraz Damy, dziewuchy, dziewczyny. Obie w krótki i przystępny sposób opowiadają historie kobiet, które w mniejszym bądź większym stopniu wpłynęły na losy świata; ta pierwsza czyni to obszerniej, prezentując 100 postaci z różnych krajów, kultur i ras, natomiast druga jest bliższa naszego podwórka, zawiera bowiem historie wyłącznie Polek. Zdecydowałam się opowiedzieć o tych książkach w jednym tekście, trochę je porównać, a trochę połączyć we wspólną całość. Na pierwszy rzut oka wydają się bardzo podobne, ale im bliżej się im przyglądamy, tym więcej różnic można zauważyć.
Zacznę od książki, która jako pierwsza przykuła moją uwagę jeszcze przed premierą. Opowieści na dobranoc... Eleny Favilli i Francesci Cavallo to przede wszystkim pozycja wspaniale wydana, wizualnie spójna z innymi zbiorami dla dzieci. Wewnątrz znajdziemy historie kobiet różnych profesji: zarówno tych popularnych, jak pisarki (Jane Austen, Astrid Lindgren, siostry Brontë), polityczki (Ameenah Gurib Fakim, Margaret Thatcher) czy sportsmenki (Simone Biles, Amna Al Haddad), jak i mniej typowych. Ale to nie wszystko! Zamiast wykorzystywać gotowe grafiki, zdjęcia i litografie, autorki poszły o krok dalej. Do współpracy przy książce zostało zaproszonych sześćdziesiąt (!) graficzek, które w różnych stylach sportretowały bohaterki książki. Dzięki temu całość jest atrakcyjna nie tylko dla dzieci, jako inspiracja i źródło wiedzy, ale także dla sięgających po tę pozycję starszych odbiorców.
W przypadku Opowieści... muszę podkreślić jedną, bardzo ważną rzecz: zanim zaczniemy prezentować je dzieciom, warto byłoby nieco się do tematu przygotować. Teksty wewnątrz są krótkie i proste, nie zawierają zbyt wielu danych, więc mogą nie zaspokoić ewentualnej ciekawości młodego pokolenia. Z mojej perspektywy to bardzo duży plus, bo nie ma nic fajniejszego niż kolejna okazja do poszerzenia własnej wiedzy i przekazywanie jej dalej, ale jeśli szukacie książek, które "zrobią za Was robotę", to nie polecam tej pozycji. Dopiero odpowiednio dopowiedziane, poszerzone i omówione te historie mogą stać się prawdziwą inspiracją.
Tego problemu nie ma druga z prezentowanych książek, czyli Damy, dziewuchy, dziewczyny. Wizualnie pozycja jest znacznie mniejsza i patrząc na nią można by sądzić, że treść będzie uboższa, ale to tylko pozory. Anna Dziewit-Meller wybrała mniej liczną grupę bohaterek (jest ich tylko 17), ale dzięki temu każdej z nich mogła poświęcić więcej czasu i uwagi, dokładniej opisując historie poszczególnych kobiet. Delikatnie nakreślony jest kontekst historyczny i specyfika czasów, w których przyszło im żyć, a na końcu każdego rozdziału znajduje się słowniczek pojęć użytych w tekście, które mogły okazać się z różnych względów niezrozumiałe dla młodszego pokolenia. Tym samym książka ta wymaga mniej pracy i zaangażowania od dorosłego, który postanowi się nią posłużyć.
Podoba mi się również spójna, narracyjna formuła książki, dzięki której możemy czytać ją zarówno na raz, jak i dawkując sobie rozdziały np. w kolejne wieczory. Naszą przewodniczką, a jednocześnie bohaterką pierwszego rozdziału, jest Henryka Pustowójtówna, polska działaczka patriotyczna i uczestniczka powstania styczniowego. W kolejnych rozdziałach – co bardzo mnie ucieszyło – poznajemy bohaterki równie nieoczywiste; w książce Anny Dziewit-Meller znalazło się miejsce chociażby dla poetki Elżbiety Drużbackiej, Narcyzy Żmichowskiej, określanej mianem pierwszej polskiej feministki, czy malarki Zofii Stryjeńskiej. To nie jest kolejna książka maglująca w nieskończoność kilka tych samych nazwisk i życiorysów; z niej naprawdę mamy okazję dowiedzieć się czegoś nowego.
Jak widzicie, obie pozycje, choć podobne tematycznie, różnią się na bardzo wielu płaszczyznach. Moim zdaniem nie ma tu podziału na książkę "lepszą" i "gorszą" – obie bardzo mi się spodobały. Jeśli szukamy szerszego zbioru o prostszym, bardziej hasłowym charakterze, trafniejszą propozycją wydają się być Opowieści... Z kolei książka Anny Dziewit-Meller zawiera więcej szczegółów i, co ważne, opowiada o kobietach z naszego podwórka – takich historii nigdy nie jest za wiele. Obie książki niosą też ze sobą bardzo ważny przekaz: pokazują, że nawet w trudniejszych czasach kobietom udawało się przezwyciężyć trudności i działać w obszarach, którymi były zainteresowane. Tym samym każda z nas może marzyć, z marzeń budować cele, a te z kolei najzwyczajniej w świecie realizować.
Za książkę Anny Dziewit-Meller dziękuję serdecznie Wydawnictwu Znak.
Subskrybuj:
Posty (Atom)