poniedziałek, 26 grudnia 2016

Pod choinką książek moc... (stos 7/2016)

Święta powoli dobiegają końca i choć pewnie niektórzy z Was mogą cieszyć się wolnymi chwilami aż do Nowego Roku, dla nas jutrzejszy poranek oznacza powrót do pracy. W ramach minimalnej chociaż mobilizacji i wdrażania się w rytm zadaniowy, postanowiliśmy przygotować posta. Nie recenzję (to byłoby zbyt wiele patrząc na ostatnie czasy), ale stosik. Z pewnością nie jesteśmy jedynymi osobami, dla których grudzień okazał się być łaskawy w kwestii nowych książek. Dziś nie pokażemy Wam jednak zakupów (taki post pojawi się w styczniu), a prezenty, które z różnych źródeł otrzymaliśmy.

Na pierwszy ogień pójdą zdobycze Sylwka, co już samo w sobie będzie zjawiskiem niezwykłym, bowiem w ostatnich stosikach nie miał on za bardzo udziału. Tym razem jednak kumulacja okazji przyniosła kilka nowych pozycji książkowych również dla niego. Teksty Marka Krajewskiego to uzupełnienie sporej kolekcji, która jest już w jego posiadaniu (i nadal nie jest kompletna). Rybak znad Morza Wewnętrznego był na sylwkowej chciejce, natomiast biografia George'a Lucasa oraz ilustrowany album o Gwiezdnych Wojnach idealnie wpisują się w jego zainteresowania.

Z kolei dla Kaś grudzień przyniósł mniej zaskoczeń, ale więcej spełnionych książkowych marzeń. Żona Inkwizytora to prezent jeszcze z listopadowych imienin, który dotarł dopiero w tym miesiącu, w dodatku wzbogacony o pozostałe dodatki z tej edycji Cute Boxa (jeśli jesteście zainteresowani, na czym polega cała inicjatywa, możecie zerknąć na Facebooka). Behawiorystę (którego recenzję możecie przeczytać tutaj) Kaś znalazła w mikołajkowym bucie. Dasz radę to prezent z wymianki u Królowej Moli (obdarowującą była Karolina z bloga Misz Masz Girl; podsumowanie akcji z pewnych względów w tym roku się nie pojawi, ale u Agnieszki możecie zobaczyć, jaki prezent przygotowała Kaś). Z kolei Pod prąd, Tłumacz rzeczy i komiks o Lokim to nabytki typowo podchoinkowe.


Jak Wam minęły Święta? Też znaleźliście pod choinką książki? 
Koniecznie dajcie znać!



poniedziałek, 12 grudnia 2016

Jerzy Vetulani, ks. Grzegorz Strzelczyk – „Ćwiczenia duszy, rozciąganie mózgu”

Kiedy tylko przeczytałam w zapowiedziach, że ta książka ma się pojawić na rynku, od razu wiedziałam, że zrobię wszystko, aby jak najszybciej ją przeczytać. Nie dlatego, że jest we mnie jakiś ogromny pęd do refleksji – prawdę mówiąc sam temat nie był dla mnie aż tak ważny jak zestawienie w rozmowie dwóch osób, które znam i których wypowiedzi lubię i cenię. Osób skrajnie różnych, reprezentujących inny światopogląd, podejście do życia i naukową perspektywę. Księdza Strzelczyka, znanego teologa, miałam okazję „odkryć” podczas lektury rozmowy z Szymonem Hołownią (pisałam o niej lata temu tutaj – klik) i od tej pory w miarę systematycznie śledzę jego internetowe poczynania. Z kolei profesor Vetulani, jako neurobiolog, jest znany chyba każdemu studentowi psychologii, a kto raz był na jego wykładzie, nigdy nie zapomni, jak wspaniale był poprowadzony.

Ćwiczenia duszy, rozciąganie mózgu to zbiór ośmiu rozmów na tematy filozoficzno-egzystencjalne , co moim zdaniem samo w sobie może wystarczyć za reklamę tej książki. Myślę, że każdy w domowym zaciszu jest w stanie wyobrazić sobie w jakimś stopniu, jak może wyglądać rozmowa teologa i neurobiologa, gdy tematem są sprawy z pogranicza racjonalizmu i wiary. Mamy tutaj do czynienia z kulturalną wymianą zdań i perspektyw bez jakichkolwiek prób przekonania drugiej strony, bez agresywnej argumentacji, bez światopoglądowych dyskusji. Ksiądz Strzelczyk zadaje pytania o obecny stan wiedzy naukowej, prowokuje opowieści o tym, które elementy naszej psychiki (duszy?) są uwarunkowane biologicznie, od siebie dodając informacje na temat tego, co o danym elemencie mówi teologia. W jego wypowiedziach nie ma ortodoksji, a raczej spokojna, głęboka wiara; podkreśla on również, jak wielkim wyzwaniem jest dla Kościoła rozwój nauki, do którego należy stale się dopasowywać. Z kolei profesor Vetulani z pewnością naukowca wyjaśnia wszelkie meandry nie tylko biologii, ale też zachowań społecznych; podaje przykłady wielu ciekawych badań naukowych i niesamowicie płynnie powołuje się na konkretne źródła. Jego obecność odpowiada również za lekką formułę i przyjemny, czasem zaczepny humor.

Jeśli chodzi o tematykę, książka jest naprawdę zróżnicowana: panowie rozmawiają o nadziei, wolnej woli, miłości i innych procesach, które wraz z rozwojem nauki okazują się mieć coraz głębsze biologiczne uwarunkowania. Pojawia się odwieczny dylemat nad istotnością wpływu biologii i środowiska, omówionych zostaje również wiele zachowań społecznych, jak chociażby sama religia. W rozmowie nie zabrakło też ciekawostek i smaczków: rozważań na temat biblijnych proroków i tego, na co mogli chorować, czy analizy w jaki sposób dzięki rozwojowi neuropsychologii niektóre literackie dystopie mogą stać się rzeczywistością. Panowie odsłaniają również delikatnie sferę prywatną, zahaczają o własne historie życia, a poważniejsze tematy przeplatają wieloma anegdotami.

Bardzo się cieszę, że miałam okazję przeczytać tę książkę. Przymykając oko na fakt, że jest malutka i niepozorna (ma tylko 220 stron), mogę śmiało powiedzieć, że spełniła wszystkie moje oczekiwania. Pomimo momentami trudnej tematyki (wydaje mi się, że wszelkie dywagacje na temat ludzkiej natury do łatwych nie należą, zwłaszcza dla laików) czyta się ją lekko i przyjemnie, przynajmniej w większości. Polecam osobom zainteresowanym tematyką – jeśli lubicie tego typu rozważania, ciekawi Was, czy nauka i religia mogą iść w parze lub chcielibyście się dowiedzieć, jakie jest stanowisko biologii w sprawie „duchowych” dziedzin naszego życia, będzie do dobra książka dla Was. Pozostali mogą się nieco nudzić.






Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Znak.

sobota, 10 grudnia 2016

Remigiusz Mróz – „Behawiorysta”

W jednym z opolskich przedszkoli uzbrojony mężczyzna przetrzymuje pracownice i dzieci. Policja jest bezradna, bowiem zamachowiec nie ma żadnych żądań, a oddział antyterrorystyczny przebywa poza miastem. Co gorsza, porywacz transmituje materiał z przedszkola na swojej stronie – nazywając zdarzenie preludium do Koncertu Krwi szybko zyskuje w mediach miano Kompozytora. Od tej pory obywatele staną się świadkami niebywałego okrucieństwa; ba, sami będą mogli wziąć w nim pośredni udział... Aby schwytać przestępcę, uruchomione zostaną wszelkie siły – policja zgłosi się m.in. do okrytego złą sławą byłego prokuratora Gerarda Edlinga, specjalisty od ludzkich zachowań.

Formułując opis fabularny powieści miałam niemały problem, jak to zgrabnie ująć, a gdzieś z tyłu głowy kołatało mi się: „brzmi sztampowo!”. Jak mogłoby być inaczej? Porwanie, przedszkole, morderca pragnący rozgłosu, wydalony ze służby stróż prawa (w tym przypadku nie policjant, a prokurator)… Wszystko to gdzieś już kiedyś mieliśmy, wymieszane w tych czy innych proporcjach. Tak, jest to powieść pod wieloma względami schematyczna, a podczas lektury czuje się wyraźnie, że należy do obszaru literatury popularnej. Czy jest w tym coś złego? Nie. Czy mi to w jakimkolwiek stopniu przeszkadzało? Również nie. Najważniejsze jest bowiem to, że jest to bardzo dobra literatura popularna. Powieść jest nie tylko wciągająca, ale też trzyma w napięciu, realizuje więc założenia thrillera i w moim odczuciu spełnia pokładane w niej oczekiwania.

Autor zbudował całą historię na tzw. dylemacie wagonika, który sprowadza się do szeregu moralnych rozważań nad wartością życia. Czy można zabić jedną osobę, aby uratować kilka innych? Czy lepiej oszczędzić kogoś nieuleczalnie chorego, czy bandytę, który przecież może się zmienić? Co jest lepsze – śmierć, czy oszpecenie na resztę życia? Zapraszając widzów do udziału w swoim czynie Kompozytor nie tylko zdejmuje z siebie część odpowiedzialności, ale także urządza pewnego rodzaju eksperyment społeczny, który obnaża ciemną stronę naszej psychiki. Już sama ilość wejść na stronę Koncertu Krwi jest przerażająca, a fakt, że znaczna część tych osób oddała swój głos, pokazuje, jak łatwo nam upchnąć odpowiedzialność gdzieś z tyłu głowy, gdy nasze decyzje mają jedynie wirtualny (przynajmniej dla nas) wydźwięk, a my sami pozostajemy anonimowi. Jakkolwiek mogłoby się wydawać, że Mróz sięgnął tu po fantastykę, obawiam się, że może to być mylne wrażenie – smutny to będzie wniosek, ale zachowanie tłumu w realnym świecie prawdopodobnie wyglądałoby właśnie tak, jak w Behawioryście, przynajmniej w jakimś stopniu.

Kiedy opowiadałam Sylwkowi swoje wrażenia po lekturze tej powieści i szukałam odpowiednich słów na opisanie jej wydźwięku, podsunął mi jedno, bardzo trafne określenie: gorzka. Dokładnie taka jest książka Remigiusza Mroza, takie właśnie wrażenie robi zakończenie. Mam poczucie, że pomysł na tę opowieść wynika z jakichś smutnych wniosków, bo do tej pory w książkach autora nie było tyle mroku, a zwroty akcji zwykle miały jakąś dobrą stronę. Tutaj atmosfera jest ciężka i przytłaczająca, zwłaszcza gdy przychodzi nam mierzyć się z zakończeniem – zaskakującym, ale wciąż nie jestem pewna, czy w sposób pozytywny. Do tego dochodzą refleksje, które uruchamiają się w czytelniku, gdy zaczyna wchodzić głębiej w temat dylematu wagonika (a świetną okazją i przyczynkiem do dalszego poznawania może być posłowie). Wieczór pełen rozmyślań mamy właściwie gotowy.

Na koniec chciałabym poruszyć jeszcze jeden temat, mianowicie kwestię konstrukcji postaci. W przypadku Kompozytora otrzymujemy niemal pełną historię, która w pewnym stopniu pozwala prześledzić, jakie czynniki wpłynęły na kształtowanie się psychopatycznej osobowości. W moim odczuciu temat nie został wyczerpany, ale przywykłam już do tego, że w thrillerach i kryminałach pewne rzeczy dotyczące sprawcy zostają pominięte, główne światło zostaje rzucone na obecne czyny, a przeszłość służy tylko jako narzędzie do pokazania głównych punktów zwrotnych. Niestety znacznie większe rozczarowanie przyniosła mi postać Behawiorysty. Od samego początku książki czytamy o tym, że został zwolniony przez „sprawę z dziewczyną” i właśnie tak jest to nazywane przez całą opowieść. Charakterystyczna fraza pojawia się na tyle często, że przyciągała mój wzrok jak magnes i podbijała ciekawość; miałam wrażenie, że jest napisana drukowanymi literami. Strasznie chciałam wiedzieć, co tak naprawdę nawyczyniał Edling i bardzo mocno wyczekiwałam rozwiązania. I wiecie co? Totalnie mnie rozczarowało. Podobnie z resztą jak znajdujący się na końcu wybieg fabularny łączący postać Behawiorysty z Kompozytorem, który… no cóż, mnie się nie podobał.

Behawiorystę pochłonęłam w dwa dni, od razu, kiedy tylko trafił w moje ręce. Mimo że ostatnio bardzo mało czytam, tej książce udało się utrzymać moją uwagę na tyle, że nie miałam ochoty w ogóle jej odkładać. Oprócz szybkiej, wyważonej akcji z wieloma zwrotami, powieść ma dwie ogromne zalety związane z treścią: refleksję nad dylematem wagonika oraz nad tym, czy osoba, która fascynuje się psychopatami, sama nosi w sobie nieujawniony mrok. Autor umieścił w swojej książce wiele elementów, które każą nam się zastanowić nie tylko nad tym, co zrobilibyśmy na miejscu postaci, ale także w jaki sposób doświadczenia wczesnego dzieciństwa nas ukształtowały. Pochylił się nad zachowaniami społecznymi i moim zdaniem wyciągnął wiele celnych wniosków. Czytelnikom zaś dał okazję do zastanowienia, co niesamowicie sobie cenię. Z tych właśnie przyczyn Behawiorystę mogę serdecznie Wam polecić.