poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Mira Grant - "Przegląd Końca Świata: Deadline"

Moje pierwsze zetknięcie z twórczością Miry Grant było jak najbardziej udane - "Przegląd Końca Świata: Feed" był nie tylko znakomitym thrillerem politycznym, ale także zdecydowanie najlepszym podejściem do tematu zombie, z jakim miałem do czynienia w ciągu ostatnich kilku lat. Nie potrzebowałem więc żadnej zachęty żeby sięgnąć po drugi tom trylogii, noszący tytuł "Deadline".

Minął rok od czasu, gdy po udanej kampanii senator Ryman został prezydentem Stanów Zjednoczonych. Ekipa Przeglądu Końca Świata, choć odniosła liczne rany oraz straty personalne, wciąż prowadzi bloga i przekazuje ludziom prawdę, daleko im jednak do statystyk, jakie osiągali jeszcze kilka miesięcy wcześniej. Powolne odbudowywanie dawnej renomy oraz stabilizacja psychiczna blogerów zostaje jednak przerwana - do mieszkania należącego do PKŚ przybywa naukowiec, który teoretycznie umarł kilka dni wcześniej. Co więcej, wszystko wskazuje na to, że spisek odkryty przez rodzeństwo Masonów podczas uczestniczenia w kampanii Rymana sięga o wiele dalej, niż mogłoby się wydawać...

Mira Grant postawiła przed samą sobą wysoką poprzeczkę: "Feed" był powieścią z najwyższej półki, istniało zatem spore ryzyko, że drugi tom trylogii nie dorówna swojemu poprzednikowi. Na szczęście się tak nie stało - "Deadline" nie jest może jakoś szczególnie lepszy niż pierwsza część, bez problemu jednak przeskoczył nad ustawioną przez "Feed" poprzeczką. Sposób, w jaki udało się to autorce osiągnąć, jest niespodziewanie prosty: dać czytelnikowi podobną mieszankę, co wcześniej, ale w jeszcze większym stężeniu. Otrzymuje więc ponownie thriller polityczny, jednak spisek jest tu o wiele bardziej rozbudowany. Ponownie mamy do czynienia z motywem science-fiction, który również został poszerzony - zwłaszcza w kwestiach medycznych, które stają się istotnym elementem fabuły. Więcej jest również emocji: autorka zręcznie wywołuje u czytelnika całą gamę odczuć, wzbudza sympatię do jednych bohaterów, innych zaś pozwala z czystym sumieniem nienawidzić. I co najważniejsze, pomnożona została też akcja - już od pierwszych stron fabuła pędzi do przodu, nieraz zaskakując nagłymi zwrotami.

Chociaż w "Deadline'ie" tematyka medyczna stanowi o wiele istotniejszy aspekt, niż miało to miejsce w pierwszym tomie, autorce udało się nie zaplątać w stworzone przez siebie elementy. Ukazana historia wirusa Kellis-Amberlee, kwestia jego mutacji i różnych odmian, a także zagadnienie zespołu rezerwuarowego - wszystko to jest przemyślane, a także w większości przypadków możliwe pod względem biologicznym. Widać, że Mira Grant poświęciła sporo czasu na dokształcaniu się z wirusologii. Nieco gorzej wypadł motyw wyjaśniający jak zmarły naukowiec mógł pojawić się u drzwi blogerów, i to nie jako zombie (nie chcę więcej zdradzać by nie psuć nikomu zabawy płynącej z lektury). Wykorzystany przez autorkę motyw science-fiction nie został w pełni wytłumaczony i jest przez to mniej realistyczny, mam jednak nadzieję, że w ostatnim tomie uzyskam nieco wyjaśnień. Plusem jest jednak poruszenie przy tej kwestii nie tylko aspektów medycznych, ale także etycznych oraz moralno-religijnych.

Pod względem technicznym wszystko jest perfekcyjnie dopracowane. Książka napisana jest dość charakterystycznym językiem i przystosowanie się do niego może troszkę zająć, koniec końców okazuje się on być płynny i bezpośredni, co znacznie uprzyjemnia lekturę. Równie dobrze poprowadzona jest akcja - czasem szybciej, czasem wolniej, ale zawsze fabuła posuwa się do przodu, nie pozwalając na chwilę nudy. I chociaż pierwszoosobowa narracja daje czytelnikowi tylko jedno konkretne spojrzenie na wszystkie wydarzenia, zrekompensowane to zostało dzięki bardzo szczegółowemu ukazaniu przemyśleń i wewnętrznych przeżyć głównej postaci. Tak naprawdę wskazać mógłbym jedynie dwa niewielkie mankamenty, wynikające raczej z mojego subiektywnego spojrzenia. Pierwszy z nich to jedyna w książce scena seksu - moim zdaniem napisana zbyt topornie. Suche opisy, momentami brzmiące wręcz "technicznie", zupełnie mi nie podpasowały. I chociaż zdaję sobie sprawę, że był to zabieg celowy, mający ukazać podejście bohatera do całej sytuacji, to jednak całościowo wyszło to przeciętnie. Druga kwestia odnosi się do samodzielności książki. Pierwszy tom trylogii był całkowicie samodzielny, ukazywał zamkniętą historię i z rozwiązanymi głównymi wątkami, jeśli więc ktoś nie wciągnął się w świat stworzony przez Mirę Grant (swoją drogą wątpię, żeby ktoś taki się znalazł), nie był pozostawiony w sytuacji, gdzie najistotniejsze rzeczy nie zostały wyjaśnione. Inaczej jest jednak w przypadku "Deadline'a" - przed czytelnikiem ujawnione są tylko niektóre kwestie, zaś skala ukazanego spisku wyraźnie wskazuje, że liczba nieujawnionych faktów wciąż jest jeszcze ogromna. Dodatkowo powieść kończy się tak potężnym cliffhangerem, że jeszcze przez długi czas po skończeniu lektury gapiłem się w kartkę, w myślach planując tortury dla autorki w ramach kary za urwanie książki w takim momencie.

Mira Grant udźwignęła ciężar nakładanych na nią oczekiwań stworzyła kontynuację godną "Feeda" i swoich autorskich umiejętności. Jeśli komuś pierwszy tom trylogii przypadł do gustu, na pewno będzie zachwycony - ja zdecydowanie jestem. Autorce nie tylko udało się stworzyć ciekawą fabułę oraz multum interesujących koncepcji opartych na medycynie, ale także wykreować do bólu realistyczny świat zmagający się z plagą zombie. Nie jestem fanem teorii spiskowych, wręcz przeciwnie, jednak żyjąc w opisanych przez Mirę Grant realiach z całą pewnością gotów byłbym uwierzyć w istnienie wymyślonej przez nią intrygi...
___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Czytam Opasłe Tomiska" (495 stron)

niedziela, 27 kwietnia 2014

Stosik kwietniowy (6/2014)

Jak powszechnie wiadomo, w zeszłym miesiącu nie prezentowaliśmy swoich nabytków. Było ich zbyt dużo, zbyt wiele także wydaliśmy pieniędzy, skutkiem czego postanowiliśmy sami sobie dać szlaban na zakupy. Mieliśmy wytrzymać miesiąc bez kupowania książek i... prawie nam się udało! Prawie. Jednak nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie zawitali do księgarni i nie zrobili zakupów, więc koniec końców mamy co pokazywać. Poniższy stosik zawiera: z lewej książki, które dostaliśmy, z prawej egzemplarze recenzenckie, na środku zaś nasze własne zakupy. Nietrudno zauważyć, że ostatnia ze wspomnianych części jest najokazalsza...


Zacznijmy zatem od prawej strony. Egzemplarzy recenzenckich będzie w najbliższym czasie nieco więcej, jednak przez świąteczne i poświąteczne pocztowe zawirowania nie wszystkie zdążyły do nas dotrzeć. Na zdjęcie załapały się cztery, a są to:

Od Business & Culture i MUZA SA:
Maria Dueñas - Olvido znaczy zapomnienie (recenzja tutaj)
* Stephan Talty - Agent "Garbo"
* Will Ferguson - 419. Wielki przekręt

Od Wydawnictwa Znak:
* Eric Lomax - Droga do zapomnienia (recenzja tutaj)


Z zakupami nie poszaleliśmy w tym miesiącu jakoś bardzo, głównie są za nie odpowiedzialne promocje. Od góry mamy tutaj:

* antologię Strefa Mroku

Nabytki związane z faktem, iż na promocję 3 za 2 w Empiku załapały się także tytuły po 9,90 z Outletu:
* Christa Maerker - Marilyn Monroe & Arthur Miller
* Lindsey Davis - Miedziana Wenus
* Kamil Gruca - Panowie z Pitchfork
* Gert Heidenreich - W mrokach czasu
* Walter Scott - Rob Roy

* Paul Martin - Seks, narkotyki i czekolada
* Mark Roseman - Wannsee
* Rafał Dębski - Serce teściowej
* Thomas Harris - Hannibal. Początek (recenzja tutaj)

Zakupy związane ze świętowaniem Światowego Dnia Książki:
* Cecelia Ahern - Pamiętnik z przyszłości
* Joyce Carol Oates - Zbłocona
* Janusz L. Wiśniewski - Na Fejsie z moim synem


No i na koniec strona lewa, czyli niezwykle nam miłe zdobycze:

* Carina Burman - Ulice Babilonu - nagroda, którą Sylwek zdobył u Dominika
* Victor Hugo - Nędznicy, cztery tomy - wymarzone tomiszcza Kaś, będące prezentem od jej Cioci


Sporo się tego nazbierało... Czytaliście któreś z naszych nabytków? Po co powinniśmy sięgnąć najpierw? ;>

piątek, 25 kwietnia 2014

María Dueñas - "Olvido znaczy zapomnienie"

Nie miałam jak dotąd styczności z prozą Maríi Dueñas, wieść o – podobno – słynnej „Krawcowej z Madrytu” jakoś do mnie nie dotarła. Jednakże opis okładkowy „Olvido znaczy zapomnienie”, a także fakt, że zamiast rekomendacji znanych pisarzy mamy z tyłu kilka słów od samej autorki, zachęcił mnie, żeby po książkę sięgnąć. Absolutnie nie żałuję, bo dzięki temu mogłam miło spędzić kilka wspaniałych wieczorów.

Każdy z nas ma chyba w życiu moment, w którym chciałby rzucić wszystko i wyjechać gdzieś daleko. Doktor filologii, Blanca Perea, jest w takim właśnie punkcie życia – jej dzieci są dorosłe i rozpoczynają własne życie, natomiast mąż, który jakiś czas temu znalazł sobie nową kobietę, oświadcza, że niebawem znów zostanie ojcem. Krótko mówiąc dom, dla zbudowania którego bohaterka naprawdę wiele poświęciła, na jej oczach zostaje zburzony i przestaje istnieć. Stojąca na skraju rozpaczy Blanca chce już tylko uciec od problemów. Z pomocą przyjaciółki korzysta z grantu – wyjeżdża do Kalifornii, gdzie czeka na nią zadanie uporządkowania archiwum pewnego zmarłego profesora, człowieka, który ma wiele wspólnego z jej rodzinną Hiszpanią.

Wraz ze stopniowym przekopywaniem się przez dokumenty Blanca poznaje nie tylko historię profesora, ale też pozostałych, niedawno spotkanych osób. Książka jest skonstruowana na wielu toczących się równolegle płaszczyznach – wątek główny, współczesny, obejmuje losy Blanci i jej kontakty towarzyskie, natomiast w miarę postępowania akcji w tekst wplatane są także fragmenty dotyczące przeszłości. Nie ma tu miejsca na zbyt wiele niedomówień, ponieważ historie są opowiedziane dokładnie i szczegółowo, a wszystko ma dobre podłoże i umotywowanie. Wraz z przeszłością bohaterów poznajemy też sytuację społeczną i charakterystykę historycznych momentów, w których przyszło im żyć.

To właśnie teoretyczny aspekt książki uważam za jej wielką zaletę. Autorka duży nacisk położyła na ukazanie czytelnikowi realiów Hiszpanii – jej tradycji, kultury i historii. Nie brakuje tu dyskusji nad stereotypami, a także opowieści o prostym życiu w zwykłych, hiszpańskich domach. Ponadto opis dokonuje się oczami wielu różnych osób, zarówno cudzoziemców, jak i rdzennych mieszkańców. Jest też wiele wzmianek o literaturze czasu cenzury i emigracji twórców – temacie zazwyczaj zmyślnie pomijanym. Wszystko to składa się na obraz dokładny i niezwykle ciekawy, z pewnością cenny dla miłośników iberyjskiej kultury.

Samą konstrukcję tekstu można zapewne interpretować zarówno jako wadę, jak i zaletę. Dla mnie czytanie słów Maríi Dueñas było niezwykłą przyjemnością. Niespieszna, subtelna narracja – zarówno we fragmentach pierwszoosobowej opowieści Blanci, jak i we wspomnieniach o innych postaciach – dała mi dużo satysfakcji z lektury. Choć wydarzenia pozornie nie prowadzą do żadnego głębszego celu, akcja ma swój bieg i w zakończeniu znajduje wyjaśnienie. My natomiast mamy możliwość spokojnego przyjrzenia się pozostałym, treściowym aspektom – nie rozprasza nas gnająca nie wiadomo dokąd emocjonalność. Poza tym zróżnicowanie w opowieści (zarówno pod względem narracji, jak i treści) sprawia, że nie jest ona nużąca, pozwala za to miło spędzić czas.

Dzięki dobrej konstrukcji i ciekawym połączeniu powieści obyczajowej z wątkami historycznymi, książkę można zaliczyć do naprawdę dobrej prozy. Nie dajmy się zwieść sztampowemu, kobiecemu problemowy porzucenia – to nie jest klasyczna kobieca literatura. Nie ma tu może zbyt wielu niezwykłości, jednak bohaterowie są zróżnicowani i ciekawi, w dodatku dorośli i świadomi siebie. O ich losach czyta się przyjemnie i z zaciekawieniem, choć samą książkę polecam raczej osobom cierpliwym, którym nie przeszkadza brak silnej, wartkiej akcji. 


Za egzemplarz do recenzji dziękuję serdecznie Business & Culture oraz wydawnictwu MUZA SA.
___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Czytam Opasłe Tomiska" (432 strony)

wtorek, 22 kwietnia 2014

Sarah J. Maas - "Szklany tron"


Po "Szklany tron" sięgnąłem z pozytywnym nastawieniem i jednocześnie bez większych oczekiwań. Po prostu miałem ochotę na przyjemną, niekoniecznie skomplikowaną książkę w klimatach klasycznego fantasy - i właśnie coś takiego zawierał okładkowy opis, sugerując jednocześnie dość istotny wątek kryminalny. Dodatkowo powieść należy do literatury młodzieżowej, która z reguły gwarantuje lekturę szybką i pełną emocji. Dlatego bez wahania zanurzyłem się w świecie wykreowanym przez Sarah J. Maas.

Celaena Sardothien, mimo młodego wieku, była niegdyś najlepszą zabójczynią w królestwie Adarlanu, a może i w całej Erilei. Była, bowiem podczas nieudanego zamachu na króla została schwytana i skazana na niewolniczą pracę w kopalni soli. Chociaż średnia długość życia więźniów w tym miejscu wynosi miesiąc, Celaenie udaje się przetrwać rok i jednocześnie nie zatracić swojej osobowości. Jej pozbawiona szans na poprawę egzystencja odmienia się, gdy do kopalni przybywa książę z propozycją - zabójczyni ma wziąć udział w turnieju, którego zwycięzca zostanie Królewskim Obrońcą. To jedyna opcja gwarantująca dziewczynie wolność, pojawia się jednak dość istotna komplikacja: uczestnicy turnieju zaczynają ginąć w wyjątkowo brutalny sposób...

Muszę przyznać, że ogólne wrażenia po przeczytaniu "Szklanego tronu" były jak najbardziej pozytywne. Autorce udało się stworzyć spójny, wyraźnie przemyślany świat, wzbogacony zarówno o realistyczną scenę polityczną, jak i bogatą historię. Równie znakomita jest fabuła - dopracowana w każdym calu, nie ma w niej miejsca na sztuczne zapychacze. Niemalże do samego końca czytelnik nie ma pełnego oglądu na sytuację, a jego podejrzenia co rusz kierowane są na inną postać. Dzięki temu zabiegowi książkę czyta się bez chwili znudzenia.

Niestety, nie obyło się bez wad. Najpoważniejszą z nich jest kreacja postaci pierwszoplanowych, z główną bohaterką na czele. Celaena przez większość czasu zachowuje się jak rozkapryszona nastolatka, która nie wie czego chce i nie potrafi poradzić sobie z własnymi uczuciami. Kłóci się to z faktem, że zabójczyni była niegdyś jedną z najlepszych w swoim fachu, a posiada przez nią cechy zupełnie nie pasują do jej profesji. Oczywiście, niekiedy przejawia zachowania wskazujące zarówno na fakt bycia asasynem, jak i doświadczenia niewolniczej pracy w kopalni, jednak przez większość czasu psychika bohaterki nie wskazuje na taki życiorys. 

Pozostali główni bohaterowie, książę Dorian oraz kapitan straży Chaol, to także niedopracowane postaci. Przez większość czasu wydają się płytcy, a ich zachowania pozbawione większego sensu. Dopiero pod sam koniec kreacja Chaola nabrała nieco wyrazu, dzięki czemu poczułem lekką sympatię do tej postaci. Zdecydowanie dużo lepiej wyszli autorce bohaterowie drugoplanowi - niektórzy z wyraźną motywacją, inni zaś będący dla czytelnika tajemnicą, wszyscy jednak charakteryzują się pewną konsekwencją w działaniach oraz nie stojącymi w sprzeczności z sobą cechami.

Do mankamentów książki zaliczyć należy również język. Na początku mojej przygody z powieścią byłem poważnie zirytowany - liczne powtórzenia oraz dziwne konstrukcje językowe omal nie skłoniły mnie do rzucenia książki w kąt. Na szczęście udało mi się opanować i gdy tylko wciągnąłem się w fabułę, przestałem aż tak zauważać tego typu niedociągnięcia. Nie wiem jednak, czy było ich mniej, czy po prostu mój umysł się do nich przyzwyczaił. Była jednak inna wada, której nie potrafiłem nie dostrzegać: podział na rozdziały. Niekiedy autorka dzieliła jedną scenę na dwa, trzy rozdziały, gdzie indziej zaś pojedynczy rozdział składał sie z kilku niepowiązanych zbytnio ze sobą fragmentów. Nie jest to z założenia zła technika i w zręcznych rękach potrafi ona odpowiednio wzbudzać napięcie, niestety w tym wypadku przez większość czasu tego typu zabiegu wydawały mi się sztuczne i zupełnie niepotrzebne. Miałem wręcz wrażenie, że ich jedynym celem jest podział książki na części o w miarę równej długości.

Mimo tych wszystkich niedociągnięć tekst czytało mi się wyjątkowo przyjemnie.  Zdecydowanie jest to zasługa fabuły i stworzonego przez autorkę świata, które pozwalają nie zwracać uwagi na wady techniczne. Myślę, że Sarah J. Maas ma wielki potencjał i wierzę, że jej kolejne książki mogą być tylko lepsze. Wykreowane przez nią uniwersum wciągnęło mnie na tyle, że na pewno chwycę po pozostałe przygody zabójczyni: zarówno po serię krótkich nowel będących prequelem, jak i po kontynuację przygód - zwłaszcza, że na sam koniec "Szklanego tronu" wciąż wiele rzeczy pozostaje dla czytelnika zagadką.


PS Mała uwaga dla osób zwracających uwagę na opisy okładkowe: blurb, choć króciutki, zawiera w sobie cztery błędy rzeczowe. Nie jakoś szczególnie istotne, ale jednak podczas lektury da się zauważyć pewne rozbieżności. ;>
___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Czytam Opasłe Tomiska" (519 stron)

sobota, 19 kwietnia 2014

Anna Głomb - "Śmierciowisko"

"Śmierciowisko" trafiło w moje ręce w dość przypadkowy sposób. Podczas jednej z wizyt w księgarni po prostu rzuciła mi się w oczy - prosty, elegancki grzbiet książki na półce z fantastyką przykuł moją uwagę i wzbudził ciekawość. Zachęcony opisem okładkowym wzbogaconym o wypowiedzi znanych polskich pisarzy zdecydowałem się na zakup, zastanawiając się jednocześnie, czemu wcześniej nie słyszałem o tej książce. Przecież wpadła ona w moje ręce grubo ponad rok po premierze, a jestem przekonany, że nigdy wcześniej nie widziałem jej na dziale z moim ulubionym gatunkiem literackim...

Świat po zagładzie - taka wizja ukazana jest na pierwszych stronach powieści. Kilka dziesięcioleci po tajemniczej Epidemii, która drastycznie zmniejszyła populację ludzkości, życie toczy się dalej. Jest to jednak życie zupełnie inne: surowsze, pozbawione wielu udogodnień, a na dodatek przepełnione strachem - gdzieś na skraju lasu czai się niebezpieczeństwo wymykające się ze wszelkich schematów... Ludzie stali się nieufni, w efekcie czego większość z nich mieszka w niewielkich wsiach. W jednej z nich, w Bukowisku, żyje Dorota - odtrącona przez społeczność indywidualistka, której jedyną bliską istotą jest pies Figaro. Gdy w osadzie w tajemniczych okolicznościach zaczynają ginąć ludzie, a wszystkie zbrodnie wydają się być powiązane z główną bohaterką, mieszkańcy wioski obracają się przeciwko niej. Sama Dorota zaś zaczyna rozumieć co ma z tym wszystkim wspólnego...

Chociaż "Śmierciowisko" wydaje się być na początku książką osadzoną w świecie postapokaliptycznym, dość szybko okazuje się, że powieść prezentuje sobą coś więcej. To tak naprawdę pewna wariacja dotycząca baśni, które towarzyszą ludzkości od zarania dziejów. Anna Głomb podjęła się dość ciężkiego zadania - przeniesienia opowieści, które niegdyś przekazywane były z ust do ust, na kanwę współczesnego świata i społeczeństwa. Nie jestem jednak pewien, czy zrozumiałbym zamysł autorki, gdybym nie uczestniczył w prowadzonej przez nią prelekcji, która dotyczyła motywów pojawiających się w baśniach. Bo tak naprawdę dopiero po zrozumieniu idei, jakie przewijają się w dawnych gawędach i podaniach, można dostrzec przesłanie ukryte w "Śmierciowisku".

W żadnym wypadku nie wykluczam jednak możliwości, że książka spodoba się osobie niezaznajomionej z motywami baśniowymi. Autorka stworzyła spójną opowieść, która trzyma czytelnika w napięciu, a ilekroć ma się wrażenie, że fabuła jest przewidywalna, natychmiast dzieje się coś niespodziewanego. Jedynym mankamentem jest tutaj język - książka napisana jest nierówno, niektóre fragmenty skonstruowane są ze znakomitym kunsztem literackim, inne zaś wydają się być toporne, niedopracowane. Nie jest to jednak coś, co utrudniałoby lekturę, bowiem wciągająca fabuła sprawia, że niedociągnięcia językowe nie rzucają się aż tak w oczy.

"Śmierciowisko" to zdecydowanie książka, po którą warto sięgnąć - rzadko zdarza się na rynku wydawniczym tak dopracowany debiut literacki. Warto jednak przed lekturą zrobić jedną nie zajmującą zbyt wiele czasu rzecz - polecam każdemu chwycić po stare baśnie (głównie doradzam tę o pięknej Wasylisie, a także wszelkie inne, w których pojawia się szeptucha), a następnie spróbować odnaleźć płynące z nich przesłania. Nie jest to jednak coś obowiązkowego - i bez takiego przygotowania powieść Anny Głomb urzeka na swój własny, magiczny sposób.

piątek, 18 kwietnia 2014

Eric Lomax - "Droga do zapomnienia"


Zazwyczaj do lektury zachęca mnie wiele czynników związanych z samą książką – okładka, blurb… Tym razem historią zainteresowałam się, oglądając zwiastun filmu. Wiedziałam, że po prostu muszę wybrać się do kina, natomiast informacja o zbliżającej się premierze książki dotarła do mnie nieco później. Dziś mogę cieszyć się, że z obiema wersjami mogłam zapoznać się tak szybko.

Opowieść oparto na prawdziwej historii, jest swego rodzaju autobiografią autora. Eric Lomax to jeden z weteranów drugiej wojny światowej, którzy po kapitulacji wojsk brytyjskich w Azji trafili do japońskiej niewoli, gdzie uczestniczyli w budowie Kolei Birmańskiej. Jako inżynier nie musiał pracować fizycznie i cieszył się w obozie względną swobodą, jednak wszystko to było tylko sytuacją tymczasową. Z czasem i on doświadczył przemocy i okrucieństwa japońskich żołnierzy, przez długi czas poddawany był fizycznemu i psychicznemu terrorowi. Przeszedł przez wielogodzinne tortury, które pozostawiły w jego umyśle trwałe ślady. Podobnie jak jego koledzy, po wojnie starał się poskładać własną, zniszczoną psychikę, jednak próby te nie zawsze były udane.  Przełomem w jego życiu był moment, w którym dowiedział się, że jeden z oprawców nadal żyje; w dodatku mowa o oprawcy konkretnym, który utkwił w pamięci autora. Spotkanie z nim było dla Lomaxa okazją do konfrontacji z dawnymi demonami.

O ile poczynania Niemców z okresu drugiej wojny światowej znamy aż nazbyt dobrze, a i o Rosjanach mamy jako taką wiedzę, o tyle to, co działo się na azjatyckich frontach, dla większości z nas okryte jest tajemnicą. Niewiele osób wie również, jak naprawdę wyglądała kwestia budowy Kolei Birmańskiej, czy rozwoju kolejnictwa w ogóle. Kształtowanie owej wspaniałej myśli technologicznej okupione było cierpieniem wielu osób – mozolna praca nad ujarzmianiem natury i zmienianiem krajobrazu niosła za sobą śmierć. Choć wiele państw było w stanie dostrzec ten problem i pohamować własne żądze, Japończycy, dysponujący tanią siłą roboczą, mogli sobie pozwolić na kontynuowanie porzuconego przed laty projektu. Przy budowie Kolei Birmańskiej (zwanej też Koleją Śmierci), w tym słynnego mostu na rzece Kwai, zginęło w sumie około 100 tysięcy osób, w tym 16 tysięcy jeńców wojennych.

Jednak nie walor historyczny wysuwa się w tekście Lomaxa na pierwszy plan. Tak naprawdę historia ta mogła zdarzyć się na każdym froncie i w dowolnej wojnie, właściwie w każdym jenieckim obozie. Istotne są dwa czynniki psychicznej konstrukcji bohaterów: przebaczenie i pogodzenie się z własnymi doświadczeniami. Zarówno w przypadku ofiar jak i oprawców, którym udało się przeżyć, równie trudno było pogodzić się z losem, natomiast zapomnienie nie jest właściwie w ogóle możliwe. Potrzeba wielu lat pracy z samym sobą by poskładać w głowie zdarzenia tak straszne jak te, których świadkami i uczestnikami byli żołnierze walczący na azjatyckich frontach. Złamana psychika regeneruje się trudno i nie ma żadnej gwarancji, że wspomnienia dadzą się ujarzmić. Ze strony Erica Lomaxa wielkim aktem odwagi była sama chęć powrotu do dawnych spraw i odgrzebania tego, co zraniony umysł wolał wyprzeć. Książka jest świadectwem niewyobrażalnego wręcz okrucieństwa, jakie człowiek jest w stanie zadać drugiemu, i mowa tu o terrorze zarówno fizycznym, czyniącym z ludzi niemal żywe trupy, ja i o psychicznym nacisku. Nie ma nic gorszego niż pozostanie wyłącznie z własną psychiką, gdy jest się odartym z tożsamości i resztek ludzkiej godności.

Słyszałam, że niektóre osoby miały trudność z wdrożeniem się w tę książkę – u mnie tego problemu nie było. Niezwykle przyjemnym był dla mnie fakt, że pierwsze strony są opisem pasji głównego bohatera, jaką jest kolejnictwo. Temat ten jest mojemu sercu niezwykle bliski i tym chętniej dałam się wciągnąć we wstęp, preludium faktycznej historii młodego żołnierza. Myślę jednak, że nawet gdyby temat kolejnictwa był mi zupełnie obojętny, równie dobrze przyjęłabym opowieść Lomaxa, narracja jest bowiem przyjemna, równa i dopracowana. Mimo trudnej tematyki próżno szukać tu nadmiernej emocjonalności – właściwie nie ma jej w ogóle. Oczywiście emocje zostają nazwane, mamy wgląd w psychikę bohatera, jednakże atmosfera tekstu nie jest nastrojem przesycona. Wszystko opisane jest surowo i jakby z dystansem, czego moim zdaniem nie można uznawać za wadę, nie utrudnia to bowiem lektury. 

W stworzonym na podstawie książki filmie w role głównych postaci wcielają się Nicole Kidman i Colin Firth. Wczoraj miałam okazję wybrać się do kina i jestem bardzo zadowolona. Oczywiście, jak to z adaptacjami bywa, wiele rzeczy jest pominiętych, wiele dopowiedzianych, a akcent położony został na coś zupełnie innego. Książka jest raczej biografią, rozliczeniem autora z przeszłością i ma na celu głównie opowiedzenie historii. Film natomiast ma poruszać emocje odbiorcy i ta funkcja w „Drodze do zapomnienia” została spełniona – Lomax został ukazany jako bohater wojenny, mimo że książka przedstawia go raczej jako jednego z wielu. Uważam jednak, że obie wersje są godne uwagi i doskonale się uzupełniają, pokazując historię z różnych stron i aspektów.


Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie Wydawnictwu Znak.

wtorek, 15 kwietnia 2014

Federico Moccia - "Chwila szczęścia"

Są takie książki, o których ciężko napisać cokolwiek sensownego. Czasem słów brakuje nam ze wzruszenia, a czasem po prostu ciężko dostrzec w tekście coś wyjątkowego. Niestety w przypadku najnowszej książki włoskiego pisarza, Federico Mocci, w grę wchodzi druga ewentualność. Ujęcie w słowa odczuć po lekturze jest niezwykle trudne, głównie dlatego, że niewiele owych odczuć jest.

Autor serwuje nam klasyczny, letni romans, tyle że całkowicie pozbawiony klimatu tajemniczości. Oto poznajemy Nicco, młodego Włocha, któremu świat wali się na głowę. Całkiem niedawno stracił ojca, a jego dziewczyna postanowiła zerwać z nim bez żadnych tłumaczeń, mówiąc po prostu, że jej przykro. Niezbyt optymistyczne, czyż nie? Na szczęście chłopak ma u swojego boku przyjaciela, na którego zawsze może liczyć. W wyniku niesłychanych zbiegów okoliczności (i zabiegów Grubego, który nie tylko jest nieziemskim podrywaczem, ale też ciągle stara się wyciągać Nicco z domu) na ich drodze stają dwie prześliczne turystki z Polski, które już wkrótce mają całkiem nieźle zamieszać w życiu obu panów.

Taki zarys fabuły wynika z opisu okładkowego, jednak w trakcie lektury czytelnik może się nieco zdziwić. Otóż książka ma nieco ponad 300 stron, a rzeczone polskie turystki pojawiają się dopiero w okolicach 130, czyli prawie w połowie, trudno zatem nazwać ich znajomość z Włochami głównym wątkiem książki. Udaje nam się za to świetnie poznać najbliższe otoczenie głównego bohatera i problemy, z jakimi borykają się wszyscy wokół. Czytamy o sercowych problemach dwóch sióstr Nicco, bólu jego matki po stracie ukochanego męża, a także o rozterkach samego bohatera związanych z rozpadem związku. Jak na mój gust trochę za dużo wątków w tak drobnej książce, zwłaszcza że żaden z nich tak naprawdę nie zostaje dobrze rozwinięty.

Jakby tego było mało, książka pisana jest z męskiej perspektywy i to ujęcie jest nieco przerażające. Według autora życie młodych Włochów sprowadza się do relacji z kobietami, przy czym pojęcie zdrady nie funkcjonuje, a jednoczesne związki z kilkoma partnerkami uchodzą za coś całkowicie normalnego. Jakkolwiek prawdziwe może być to stwierdzenie, nie pomaga ono w przełamywaniu stereotypów. Podczas czytania niezwykle drażnił mnie język postaci i konstrukcja głównego bohatera ­– z jednej strony czułego romantyka, z drugiej więźnia własnej seksualności. Z trudem przełknęłam także sposób, w jaki bohaterowie opisują swoje relacje z płcią przeciwną. O ile Nicco zdaje się w miarę zastanawiać nad tym, co mówi i robi, o tyle Gruby pobija wszelkie rekordy chamstwa. Być może miało to być lekkie i zabawne, ale dla mnie zupełnie takie nie było. Jak już wspomniałam – autor zamiast obalać stereotypy woli na nich bazować i wykreował swoich bohaterów na „typowych Włochów”, którym w głowie tylko jedno. Dość smutne przesłanie.

Mimo że powieść jest niezwykle lekka i czyta się wspaniale, nie udało jej się mnie zachwycić, za największą zaletę tekstu uważam tak naprawdę wspaniałą, niebieską okładkę. Zbyt wiele rzeczy mi w tej książce nie pasowało, choć osobom lubiącym motyw letniego romansu mogłabym ją polecić. Fabuła jest prosta i niezobowiązująca, a zdarzenia generalnie mało wymyślne. Skłamałabym jednak mówiąc, że ani razu się nie uśmiechnęłam – fakt, momentami książka jest naprawdę zabawna. Dla mnie to jednak zbyt mało – nie wiem, czy będę jeszcze chciała spotkać się z powieściami Federico Mocci. 


Za egzemplarz do recenzji dziękuję serdecznie Business & Culture oraz wydawnictwu MUZA SA.

sobota, 12 kwietnia 2014

Krzysztof Spadło - "Skazaniec"

Zaczęło się od Edyty i jej recenzji – zdecydowanie zachęciła mnie swoim tekstem, miałam bowiem okazję zobaczyć, że książka idealnie wpasowuje się w mój gust. Później było poszukiwanie i chęć zakupu, dylemat dotyczący wyboru wydania… Koniec końców trafiłam na bloga i za sprawą tamtejszej akcji promocyjnej w moje ręce trafił e-book powieści Krzysztofa Spadło. Niezwykle żałuję, że tak długo zwlekałam z lekturą – mogłam poznać ten tekst dużo wcześniej… Zrobił na mnie duże wrażenie, choć jak na złość miałam koszmarne problemy z ubraniem w słowa tego, co sobie o nim myślę.

W 1922 roku do Centralnego Więzienia we Wronkach dociera młody mężczyzna, Stefan Żabikowski. Trafia na okryty złą sławą oddział dziesiąty, gdzie (jako jeden z nielicznych) rozpoczyna odsiadkę wyroku dożywotniego pozbawienia wolności. Odtąd czytelnik ma okazję towarzyszyć mu w więziennej codzienności, której monotonię skazani mogą przełamywać jedynie dzięki żywości własnego umysłu i kontaktom społecznym, odbywającym się według ściśle określonych zasad. Mamy okazję obserwować machinę systemu, którego nauczyć się trzeba od podstaw, a którego każdy element jest starannie przemyślany i zorganizowany. Hierarchia więźniów, system karno-represyjny, układy ze strażnikami, specyficzna „waluta”, którą są papierosy – wszystko to, tak abstrakcyjne dla zwykłego człowieka, dla skazanych jest jedynie smutną codziennością.

Co dzieje się w umyśle człowieka, który ma w perspektywie jedynie dożywotnie więzienie? Książka dobitnie pokazuje różnicę pomiędzy takimi osobami, a osadzonymi z krótszym wyrokiem. Paradoksalnie jednak ci pierwsi nie są całkowicie wyprani z uczuć czy nadziei. Mój umysł ma trudność ze zrozumieniem, jak udaje im się znaleźć sens życia, mając w perspektywie jedynie więzienną egzystencję. Z drugiej strony – ludzie wolni też mają przecież problemy z jego odnalezieniem… W więzieniu można oczywiście budować swoją tożsamość w oparciu o pozycję – zdobywać układy, znajomości, wspinać się w hierarchii – wszystko ma jednak swój koniec i jest działaniem do pewnego momentu. Skazany może uczynić swoje życie bardziej znośnym, ale nic ponadto, żadne działanie nie przybliży go do wolności, a jedynie da ułudę pewnych zmian. W dodatku, jak to mówią, łaska pańska jeździ na pstrym koniu, o czym ma okazję przekonać się każdy, kto wszedł w układy z górą, z klawiszami, po czym doznał gwałtownej zmiany po większym lub mniejszym potknięciu. Trzeba bowiem zaznaczyć, że choćby nie wiem jak dobrze wiodło się komuś przez tydzień, miesiąc czy rok, w większości przypadków przychodzi w końcu moment zderzenia z rzeczywistością. Zwłaszcza jeśli ma się obok „życzliwego” przełożonego, który tylko czeka na okazję, by ukarać człowieka za jego przewinienia, kierując się czystą ludzką antypatią.

Przechodząc powoli do strony technicznej, chciałam zauważyć, że tekst jest niezwykle płynny, a opisywane zdarzenia nierzadko pozwalają zapomnieć, że akcja w ogóle toczy się w więzieniu. Fragmenty opisujące relacje między więźniami są niezwykle żywe, a sam narrator mówi, że chwilami (…) świat wydawał się wyrwany z tego miejsca, jakby nie było dookoła tych wszystkich murów, krat i kolczastych zasieków* Takie przekonanie i wrażenie jest w tekście niezwykle wyraźne. Atmosfera jest jednakowa niezależnie, czy opisywane są fragmenty wspomnień Żabikowskiego sprzed procesu, czy jego znajomości z innymi więźniami. Książka jest tak naprawdę jedną wielką opowieścią. Od początku do końca nie ma rozdziałów, jedynie akapity, a codzienność opisywana jest równomiernie i chronologicznie. Sam narrator i zarazem główny bohater trzyma siebie w ryzach, nie pozwalając na dygresje i wybieganie w przyszłość. Styl wypowiedzi również jest naturalny, wyważony co do nastroju – choć nie ma tu wartkiej akcji jak na przykład w powieściach kryminalnych, wypowiedź Żabikowskiego jest ciekawa i sama napędza zainteresowanie czytelnika. Zwroty łączące, kończące jeden akapit i zaczynające kolejny, nawiązania i wtrącenia zapowiadające, jaki temat będzie poruszony później – wszystkie te elementy składają się na świetną narrację, w której nie ma miejsca na nudę. Książka Krzysztofa Spadło to tekst, do którego chce się wracać mimo trudnej tematyki.

Jednak czy na pewno aż tak trudnej? Nie traktuję tego w kategoriach zawodu, jednak zdziwiłam się, że tak naprawdę książka nie zawiera nie wiadomo jak wielkich ilości przemocy. Oczywiście zdarzają się ciężkie pobicia, zbiorowe kary, jednak agresja nie jest we wronieckim więzieniu na porządku dziennym, raczej wisi w powietrzu jako groźba możliwa do spełnienia w każdej chwili. Terror psychiczny jest bowiem znanym zjawiskiem, żywo wykorzystywanym przez władze zakładu. Izolatki, kancera, zasada grupowej odpowiedzialności, mająca złamać solidarność więźniów…  Wszystko to działa, obowiązuje i ilustruje, że tak naprawdę największym wrogiem więźnia jest on sam. Interesujący jest również fakt, że w latach międzywojennych praktycznie nie funkcjonowało zjawisko resocjalizacji – była tylko kara, odsiadka i wyjście na wolność kompletnie nie przystosowanych ludzi. Sam więzień, mający okazję wyjść na chwilę poza mury pod eskortą strażników stwierdza, że nie umiałby tam żyć.

Ostatnim ciekawym elementem, o którym chciałabym powiedzieć, jest ukazanie więzienia jako mikrospołeczności, a odsiadki jako miniatury ludzkiego życia. Od momentu przybycia więźnia do zakładu przez cały czas odbywania kary, jest on poddany zasadom przyczynowości. Jak mówi Żabikowski – wiem już (…) że wszystkie czyny i decyzje, które podejmujemy każdego dnia, odbijają się głośnym echem na naszej przyszłości** Nie chodzi tu bynajmniej o to, że złe czyny pokutują pobytem w więzieniu, raczej o to, że od początku trzeba być czujnym i dobrze dobierać sobie znajomych. Inne skutki będzie miało wejście w bezgraniczną komitywę ze strażnikami, a inne – wypięcie się na nich i zamknięcie jedynie we więziennej egzystencji. Tak naprawdę całe funkcjonowanie w zakładzie karnym jest poszukiwaniem złotego środka, idealnego rozwiązania pomiędzy tymi dwiema opcjami, przy zachowaniu dodatkowo własnej tożsamości.

Kończąc – Krzysztof Spadło nie odkrywa w tej książce Ameryki ani nie podaje czytelnikom żadnych niestworzonych historii. Udało mu się jednak napisać powieść intrygująca i ciekawą. Konstrukcja jest prosta, a cel jasno określony – opowiedzenie historii. Nie ma tu złudzeń i uników, ale brak tez zbędnych ozdobników i ubarwień. Ot, po prostu prawda – jaka jest, każdy widzi. Czasem można się uśmiechnąć, czasem przerazić, a czasem wpaść w zdziwienie. Osobiście nie czuję się zszokowana realiami polskiego więziennictwa z tamtych lat, ale chętnie sięgnę po kolejne części, urzeczona opowieścią Stefana Żabikowskiego.


Za e-booka do recenzji serdecznie dziękuję autorowi, panu Krzysztofowi Spadło.

___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Grunt to okładka" (kwietniowy motyw - czerń i biel) oraz  "Czytam Opasłe Tomiska" (428 stron)


*Cytat ze strony 429
**Cytat te strony 536
(numery stron pochodzą z wersji elektronicznej)

czwartek, 10 kwietnia 2014

Susanna Quinn - "Szklane gejsze"

Po przeczytaniu pierwszych stu stron miałam już w głowie zarys tego, co chcę napisać. Byłam gotowa zrównać tę książkę z ziemią i opowiedzieć o zawodzie, jaki się z nią wiąże. Teraz, gdy skończyłam, moja ocena nie jest już tak jednoznaczna, dostrzegłam bowiem zalety, które wcześniej umknęły mojej uwadze. W ostatecznym rozrachunku cieszę się, że ten tekst wpadł w moje ręce, choć bez uwag krytycznych z pewnością się nie obejdzie.

Susanna Quinn wybrała sobie do opisywania temat trudny i niejednoznaczny – japoński rynek usług towarzyskich. Tekst generalnie jest historią młodej kobiety, która przybywa z Anglii do Tokio w poszukiwaniu pracy hostessy. Oczywiście rzeczywistość znacznie odbiega od jej wyobrażeń – właściwie już od pierwszej chwili nic nie idzie po jej myśli. Przyjaciółka, z którą miała się spotkać na miejscu, zniknęła, właściciel mieszkania zabiera jej resztę pieniędzy jako kaucję za klucz, a znalezienie pracy, która nie wymagałaby rozbierania się przed obcymi mężczyznami, graniczy z cudem. W tych trudnych warunkach Stephanie wykazuje się jednak dużą determinacją i niespotykanym w Roppongi (dzielnicy uciech) altruizmem, co w połączeniu staje się dla niej całkiem niezłym motorem do działania. Znajduje sobie zajęcie i stopniowo uczy się, jak poruszać się w skomplikowanym świecie płatnej miłości.

Mimo oczywistych postępów, od początku do samego końca lektury uważałam Stephanie za nierozgarniętą i kompletnie niekonsekwentną postać. Skoro w Anglii była aktorką, musiała mieć styczność z zawiścią i konkurencją panującą w branży. Tymczasem mimo to postanowiła spakować się, zostawić przeszłość za sobą i wyjechać do Tokio, licząc że dawne przyjaciółki rzucą wszystko i pospieszą jej na pomoc. Oczywiście z dnia na dzień znajdą jej pracę i mieszkanie, mimo że wcześniej jej o tym nie zapewniały. Poza tym kompletnie nie wyczuła zagrożenia – łudziła się, że praca hostessy nie ma szansy wymknąć się spod kontroli. Dziwię się niezmiernie, że mimo swoich ciężkich doświadczeń z mężczyznami nie zaczęła niczego podejrzewać – naiwność godna nastolatki. Poza tym jest bohaterką naprawdę ciężką w odbiorze – całkowicie ślepą i odporną na wiedzę niczym głaz. Mam wrażenie, że celowo stara się nie zauważać dobrych, życzliwych rad, święcie przekonana, że sama wie wszystko najlepiej. Aż dziw bierze, że nie wpada w żadne większe tarapaty.

Jako czytelnik pragnący się czegoś dowiedzieć, miałam spory problem z postawą Stephanie. Jej ignorancja denerwowała mnie i zakłócała spokój. Jeśli przyjmiemy, że każda emocja podczas lektury jest dobra, to rzeczywiście, poziom mojej irytacji kazałby ocenić tę książkę jako wybitną. Na szczęście są również inne kryteria. Nieco dziwna jest konstrukcja tekstu, jest on bowiem podzielony na trzy osobne historie, z jednej strony niezależne, z drugiej – w luźny sposób zbiegające się ze sobą. W jednej z nich towarzyszymy w codzienności Stephanie, w drugiej – śledzimy postępy pracy nad książką, jaką Mama-san (właścicielka najbardziej klasycznego lokalu w Roppongi) tworzy wraz z amerykańskim dziennikarzem. To zdecydowanie wartościowa część, zawierająca wiele informacji o historii usług towarzyskich, pomysłach na zaspokajanie potrzeb klientów, a także emocjonalnej podszewce erotycznego biznesu. Trzecia płaszczyzna to korespondencja e-mailowa Chastity – jednej z hostess. Najpewniej miała ona nam ukazać wprost życie kogoś zakorzenionego w tym świecie, jednak w obliczu doskonale uzupełniających się dwóch pozostałych części, osobiście uważam ją za zbędną i bezsensowną. Tym bardziej, że e-maile pojawiają się w dziwnych momentach, przerywają wątki i w żaden sposób nie odnoszą się do osi wydarzeń.

Co to samej treści książki - przyznam szczerze, że tematyka szeroko pojętych usług towarzyskich nie jest mi obca – to jedno z moich ulubionych zagadnień w literaturze. Nie byłam jednak przygotowana na to, co znalazłam w tej książce. Pomysłowość Japończyków w tym zakresie i wachlarz usług, proponowanych mężczyznom już od wielu lat, naprawdę mnie zaskoczyły. Pod względem technicznym książka jest przygotowana świetnie i zawiera naprawdę sporo informacji, które dodatkowo są przystępnie podane – autorka wplotła je w ciekawą, choć momentami nieco poszarpaną opowieść Mamy. Ta z kolei sprawdza się świetnie w roli opowiadającej – jest bezpretensjonalna i z humorem podchodzi to tych wcale nie zabawnych spraw.

Choć początkowo książkę czyta się źle, z czasem sytuacja nieco się poprawia. Być może wystarczy przywyknąć do tekstu i specyficznego podziału, do postawy Stephanie, lub po prostu zainteresować się tematyką usługo oferowanych w Kraju Kwitnącej Wiśni. Dla mnie informacje, które odnalazłam w tekście, były wartościowe, aczkolwiek zdaję sobie sprawę, że nie jest to książka dla każdego. Akcji mamy tutaj niewiele, choć oczywiście jest, tak podkreślana w opisie okładkowym – w końcu „w Roppongi giną młode dziewczyny”! Jeśli mam być szczera, w ogóle nie zauważyłam tego problemu, a wątek główny mógłby dla mnie nie istnieć. Polecam tekst jedynie ze względu na walory treściowe. 

___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Czytam Opasłe Tomiska" (460 stron)

wtorek, 8 kwietnia 2014

Marta Kisiel - "Dożywocie"


No i nie wytrzymałem. Naprawdę chciałem wykazać się silną wolą, pokazać, że potrafię sobie dawkować przyjemności. Ale niestety, odkąd na mojej półce znalazło się "Dożywocie", mój wzrok z utęsknieniem spoglądał na grzbiet tej książki. Opamiętałem się jednak na tyle, żeby skończyć czytaną wówczas powieść, ale gdy tylko dotarłem do ostatniej kropki, nie minęła nawet sekunda, a już siedziałem z debiutancką książką Marty Kisiel w dłoniach..

Konrad Romańczuk to początkujący pisarz tuż po trzydziestce i jednocześnie mieszczuch pełną gębą. Pewnego dnia okazuje się, że jako jedyny spadkobierca dalekiego krewnego (którego imienia nawet nie jest w stanie podać) stał się właścicielem Lichotki - wiekowego domostwa o dość ekscentrycznym, gotyckim wyglądzie. Ów nieruchomość zamieszkana jest przez równie ekscentrycznych lokatorów, z których każdy mógłby startować w konkursie na największe żywe (bądź nieżywe) kuriozum.

Plejadę osobliwości otwiera Licho - anioł płci nijakiej - z upodobaniem do porządków wszelkiej maści, cierpiące niestety na alergię na pierze. Oprócz niego w domu zamieszkuje widmo panicza-samobójcy z epoki romantyzmu, pradawny stwór z licznymi mackami i hobby w postaci kuchcenia oraz czworo utopców z zamiłowaniem do higieny. No, jest też jeszcze czarna kotka o imieniu Zmora, ale to byt całkiem zwyczajny (nie licząc jej uwielbienia do całkiem żywej poduszki w postaci Konrada). Z czasem liczba lokatorów się zwiększa, nie będę jednak zbytnio zdradzał fabuły..

...zwłaszcza, że tej fabuły nie ma tak naprawdę zbyt wiele. Cała książka podzielona jest na pięć ni to rozdziałów, ni to opowiadań, mniej lub bardziej połączonych ze sobą historią, która nie jest najistotniejszą częścią powieści. Dzieło Marty Kisiel oparte jest w głównej mierze na znakomicie wykreowanych postaciach i zachodzących między nimi relacjach, fabuła jest tu niejako tłem dla licznych zabawnych sytuacji i gagów. Momentami miałem wrażenie, że mam do czynienia nie tyle z powieścią, co z bardzo rozbudowanym skeczem kabaretowym. Muszę jednak nadmienić, że pod sam koniec książki kwestie fabularne wracają ze zdwojoną siłą, rozbudzając w czytelniku całą gamę emocji, a nie tylko liczne salwy śmiechu.

Oprócz świetnej kreacji bohaterów kunszt literacki Ałtorki ujawnia się jeszcze w jednym aspekcie - w języku. Każde zdanie, ba, każde słowo wydaje się być dokładnie przemyślane i nadaje narracji oraz dialogom wyraźnie widoczne cechy. Zdecydowanie nie ma w tej książce przypadkowych wyrazów. Język, jakim posługuje się Marta Kisiel, jest bogaty w niespotykane na co dzień wyrażenia, nie są to jednak zwroty niezrozumiałe - wręcz przeciwnie! Co więcej, w momentach tego wymagających Ałtorka świetnie i zarazem przezabawnie tworzy wypowiedzi oddające ducha romantyzmu, idealnie też obrazuje udawanie przez postać wady wymowy.

"Dożywocie" to komizm w czystej, najdoskonalszej postaci. Ciężko jest doszukiwać się strony, przy której czytelnik nie parsknie śmiechem. Prezentowany w powieści humor nie jest może za każdym razem najwyższych lotów, w żadnym jednak momencie nie jest on prostacki. Zarówno postaci, jak i żarty oraz język są dopracowane w każdym calu, dzięki czemu książka zapewnia kilka godzin porządnej rozrywki - mi na przykład solidnie pomogła przetrwać czas spędzony na chorowaniu.

niedziela, 6 kwietnia 2014

Thomas Harris - "Hannibal. Początek"

"Harris, you made my day!" - tak miała się zaczynać recenzja, do której szykowałam się już od pierwszej strony książki. Nadzieje były spore, dlatego też powrót do rzeczywistości nieco boli. Ale przynajmniej miałam ładne, sobotnie śniadanie.


Rok 2013 upłynął mi w pewnym sensie pod znakiem Hannibala Lectera. Akurat zdążyłam odświeżyć sobie ekranizacje z Anthonym Hopkinsem, na nowo przeżyć fascynację bohaterem i zacząć szukać (trudno wówczas dostępnych) książek pióra Thomasa Harrisa, kiedy na pomoc przyszło mi wydawnictwo Albatros, noszące się z zamiarem wznowienia całej serii. Krótko potem pojawił się też serial, ale nie o nim tutaj mowa. Książki w każdym razie pochłonęłam w tempie ekspresowym i naprawdę wielkie było moje rozczarowanie, kiedy okazało się, że na ostatnią przyjdzie mi czekać prawie rok. Byłam jednak cierpliwa, a kilka dni temu zostało to nagrodzone – otworzyłam paczkę z nowiutkim egzemplarzem i zabrałam się do lektury, odkładając na chwilę wszystkie rozpoczęte projekty i zadania.

Ostatnia jak dotąd książka Thomasa Harrisa jest prequelem w stosunku do serii i opowiada historię Hannibala od dzieciństwa aż do wczesnej dorosłości. Wojna, jaka toczy się na terenie Litwy i całej Europy, pozbawia młodego panicza Lectera najpierw poczucia bezpieczeństwa, potem rodziców, aż w końcu odbiera mu to, co najcenniejsze w jego trzynastoletnim życiu – młodszą siostrę, Miszę. Chłopak wypiera z pamięci wydarzenia, których jest świadkiem po napaści szabrowników na rodzinny dom, jednak w miarę dorastania stopniowo dociera do własnej nieświadomości wyciągając na światło dzienne to, co tak bolesne. W domu wuja, mając wszystko czego zapragnie, rozwija w sobie zainteresowania godne arystokraty – budzi się jego zmysł piękna, estetyki oraz twórcze zdolności. Jednakże w połączeniu z wielką inteligencją, ciekawością wprost nie do zaspokojenia oraz demonami, wyłaniającymi się z przeszłości i nie dającymi Hannibalowi chwili wytchnienia, staje się on coraz bardziej śmiały w swoich poczynaniach.

Nowością i dużym zaskoczeniem był dla mnie tak obszerny wątek historyczny, ciągnący się właściwie do współczesności – znaczna część tekstu poświęcona jest samym szabrownikom i temu, jak udało im się wykaraskać z kłopotów i zorganizować sobie zacne życie w powojennym świecie. Z punktu widzenia fabularnego takie rozdziały mają sens, bo uzasadniają późniejsze działania młodego Lectera, moim zdaniem jednak cały wątek mógłby zostać pominięty. Zakładam, że autor chciał pokazać czytelnikowi, jak demony przeszłości zmieniają Hannibala w żądnego krwi i zemsty psychopatę, jednak niezbyt dobrze mu to wyszło. Po pierwsze takie mechanizmy w ogóle nie są w książce pokazane, bo wnikliwość narratora jest naprawdę niska; po drugie – nawet gdyby przyjąć, że wszystkie te działania jakoś się ze sobą wiążą, wciąż pozostaje przepaść między chęcią zemsty, a szukaniem ofiar i podawaniem z nich obiadów przyjaciołom, które później uskuteczniał psychopata. Jednym słowem treść oceniam jako naciąganą, a tematykę książki – mocno rozdmuchaną. Można to było zrobić nieco lepiej.

Niewiele jest książek i filmów, do których wracam. Zwykle wolę spróbować czegoś nowego, natomiast stare sentymenty pozostają w sferze myśli i nigdy niezrealizowanych planów jako wyrzuty sumienia gdzieś z tyłu głowy. Z Lecterem jest inaczej. Mogłabym czytać książki Thomasa Harrisa kilka razy pod rząd, zawsze odnajdując w nich coś nowego, wypełniającego luki w moim obrazie Hannibala. Niestety wciąż uważam, że autor pozostawił wyobraźni czytelnika zbyt duże pole do popisu – nie wiem czy nie chciał, czy może nie był w stanie podać nam więcej szczegółów, dotyczących psychiki bohatera. Co prawda „Hannibal. Początek” rzuca pewne światło na motywy i historię psychopaty, wciąż jednak pozostajemy z niedomówieniami i zbyt wieloma pytaniami bez odpowiedzi. Brakuje mi tekstu osadzonego gdzieś pomiędzy prequelem a „Czerwonym Smokiem”, który dałby przynajmniej ciągłość przyczynowo-skutkową wszystkich znanych nam wydarzeń. Teraz jednak przestałam się łudzić, że coś takiego może zostać przez Harrisa napisane – skoro oficjalnie współpracuje przy tworzeniu serialu NBC, nie mógłby stworzyć tekstu, który bezlitośnie objawiłby, jak bardzo ze światem literackim rozmija się filmowy twór.

Rzadko miewam duże oczekiwania co do książki, ale w tym przypadku naprawdę spodziewałam się czegoś więcej – marzyłam o napisaniu studium przypadku, a dostałam jeszcze więcej niedomówień. Chciałam z każdą stroną poznawać Lectera na nowo i budować swój obraz o nim, układając wszystko w logiczną całość. Miałam w sobie dużo entuzjazmu, który starczył mniej więcej na 2/3 tekstu – potem zaczęło mi się nudzić. Co prawda pod koniec akcja znacznie przyspieszyła, ale i to nie zrównoważyło rozgoryczenia, jakie miałam i nadal mam po lekturze. Wciąż uważam, że bez niej seria byłaby niekompletna, jednak z nią również nie stanowi zwartej całości. Pozostają luki, które wypełniać możemy jedynie własną wyobraźnią, wiedzą psychologiczną i domysłami. W „Hannibal. Początek” bohater wydaje się miałki i nijaki i choć możemy mu współczuć, to nadal ciężko zrozumieć genezę jego szaleństwa. A szkoda, bo wciąż pozostaje jedną z najciekawszych postaci współczesnej popkultury.

Wyniki konkursu popyrkonowego

Przyszedł czas na ogłoszenie wyników konkursu, w którym mogliście wygrać książkę Jarosława Grzędowicza ze specjalnym autografem autora przywiezionym z Pyrkonu. Takim o:



Zadanie konkursowe nie było trudne – wymagało jedynie zgłoszenia chęci udziału. W szranki stanęło aż 21 osób. Strasznie ucieszyła nas ta liczba – dziękujemy!


Lista osób, które wyraziły chęć udziału 
(uwielbiam listy i muszę mieć wszystko na papierze ~K.)


Tym razem, jako że ciężko nam było się spotkać i zorganizować losowanie razem, wybraliśmy metodę on line. Generator liczb wspomógł nas w trudzie wybierania przypadkowego numeru. Jak pewnie zaraz ktoś z Was zauważy, było to wczoraj wieczorem – chcieliśmy trochę potrzymać Was w niepewności! (:

Nie przedłużając – oto dwa screeny z procesu wyłaniania zwycięzcy.



Numer 4 na naszej liście to…
Aleksandra X !

Gratulujemy Ci serdecznie i prosimy o e-maila z danymi do wysyłki na adres czworgiem@gmail.com

Dla pozostałych natomiast mamy inną wiadomość – nie smućcie się, ponieważ z konwentu przywieźliśmy dla Was coś jeszcze, zupełnie przypadkowo. A to oznacza, że już niebawem znów będzie można coś na blogu wygrać. Bądźcie czujni! (;

piątek, 4 kwietnia 2014

Harlan Coben - "Sześć lat później"

Nazwisko autora mignęło mi już wiele razy gdzieś w Internecie, blogosferze i na księgarskich półkach. Muszę jednak przyznać, że nie interesowałam się zbytnio tym, co ma on do zaoferowania czytelnikom. Pewnie byłoby tak do dziś, gdyby najnowsza powieść Cobena nie wpadła w moje ręce jako urodzinowy prezent. Opis okładkowy wciągnął mnie niesamowicie – na tyle, że rzuciłam wszystkie najnowsze nabytki i zabrałam się za lekturę.

Ciężko wyobrazić sobie siebie w sytuacji Jake’a. Główny bohater ma wiele – pozycję nauczyciela akademickiego, szacunek, urok osobisty, charyzmę i wygląd wyróżniający go z tłumu. Jednakże jego życie nie jest tak poukładane jak mogłoby (i powinno) być. Sześć lat temu przeżył kilkumiesięczny związek z artystką poznaną podczas twórczego wypoczynku. Był pewien, że spotkał miłość swojego życia, ona jednak porzuciła go nagle, z hukiem i fajerwerkami. Z dnia na dzień postanowiła wyjść za innego, natomiast podczas ceremonii ślubnej zdążyła wymóc na Jake’u ostatnią obietnicę – przysiągł, że nie będzie jej szukał i nękał. Wbrew wszelkiej logice mężczyzna wypełnia dane słowo – przynajmniej do czasu, gdy natrafia na nekrolog męża Natalie…

Podstawowy problem tej książki jest taki, że opis okładkowy dość mocno mija się z prawdą. Wiem, dałam się podejść, nie ja pierwsza i nie ostatnia. Tak czy inaczej blurb pozwala wnioskować, że gdy Jake zaczyna szukać Natalie, zostaje uznany za wariata, bowiem nikt z jego otoczenia (ze znajomych i osób spotkanych przed sześcioma laty) nie ma pojęcia o istnieniu kogoś takiego jak Natalie. Spodziewałam się historii o człowieku, któremu wydaje się, że zwariował, bo nie może odróżnić fikcji od rzeczywistości. W praktyce natomiast owo otoczenie głównego bohatera wie wiele, tylko zwyczajnie nie chce udzielić mu informacji, co oczywiste jest zarówno dla czytelnika, jak i dla samego Jake’a. Taka roszada czyni z tekstu, zapowiadającego się jako dobry i zagadkowy thriller, zwykły kryminał o poszukiwaniu kogoś, kto wpadł w kłopoty i zniknął bez śladu.

Ponarzekawszy na niejasności związane z blurbem, mogę przejść do strony technicznej. Książka wydaje się bardzo gruba, ale to tylko złudzenie spowodowane papierem i naprawdę sporą czcionką. Czyta się szybko, strony mijają niepostrzeżenie, a jeden krótki rozdział, który pozornie niewiele wnosi do sprawy, przemieszcza czytelnika o około 20 stron w przód. Narracja jest pierwszoosobowa i dość denerwująca, bo bardziej przypomina opowieść w czasie rzeczywistym. Generalnie to przyjemna forma, ale wstawki w stylu „rozumiecie?”, których pełno jest w pierwszej części, działają na niekorzyść stylu i nijak nie pasują do akademickiego wykładowcy (nawet tego wyluzowanego). Sama konwencja kryminału również nie wyszła autorowi najlepiej – czytelnik nie staje w obliczu niezwykle trudnej zagadki, a właściwie jedynie odkrywa jej szczegóły. Poza tym pewna kumulacja zdarzeń oraz natłok niezwykłych zbiegów okoliczności są dość mocno nienaturalne. Bohater raz ma bardzo dużo szczęścia, innym razem zdaje się go prześladować pech; czasem nie potrafi czegoś załapać, a innym razem błyskotliwie łączy fakty – nie ma wyważenia, równowagi, konsekwencji. Postaci też jakoś tak zbyt łatwo dają się nabrać czy przekonać. Za zaletę tekstu można uznać humor, ale to według uznania – czasem jest czarny, czasem wisielczy… Mnie to akurat odpowiadało.

Kończąc powoli – mam bardzo duży dylemat. Książkę oczywiście czytało się szybko, ale tak naprawdę nie odnalazłam w niej nic niezwykłego. O Cobenie przeczytałam wiele dobrych opinii, poza tym mówi się, że ta książka jest gorsza od innych. Może ktoś z Was ma jakiejś doświadczenia z tym autorem? Jeśli znacie jakąś jego książkę, która jest warta uwagi – chętnie poznam jej tytuł. Nie chciałabym z góry skreślać faceta, który (podobno) pisze dobrze tylko dlatego, że miałam nieszczęście trafić na przeciętny tekst, który wyszedł spod jego pióra.

___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Czytam Opasłe Tomiska" (464 strony)

środa, 2 kwietnia 2014

Patrick Ness - "Siedem minut po północy"

Choć często bywa tak, że do zakupu książki przekonuje mnie okładka, niewiele mam w swoich zbiorach tekstów, których szatę graficzną mogłabym uznać za autentycznie piękną. W przypadku „Siedmiu minut po północy” grafiki wewnątrz są równie ważne jak sama historia i na równi ze słowami tworzą nastrój, skądinąd perfekcyjny. To za jego sprawą zrezygnowałam z lektury tej książki w okolicach północy – zbyt wiele emocji przeżyłam i przetrawiłam tamtego wieczora, musiałam się przespać, by dopiero z rana stanąć w oko z potworami – zarówno prześladującymi głównego bohatera, jak i mnie samą.

Książka porusza niezwykle trudną i delikatną tematykę. Conor, główny bohater, jest trzynastolatkiem, którego los absolutnie nie oszczędzał – jego ojciec wyjechał do Ameryki, gdzie założył nową rodzinę, on sam natomiast mieszka ze śmiertelnie chorą matką. Kobieta walczy z rakiem, właściwie jest w stadium terminalnym, gdy ostatnie z możliwych metod leczenia nie skutkują. Chłopiec staje w obliczu kolejnej utraty i emocji, do których nie chce się przyznać przed samym sobą. Walczy ze społecznym wykluczeniem na polu szkoły. Jakby tego było mało, oprócz nękającego go koszmaru, w którym wypuszcza spadającą matkę z rąk, pewnej nocy pojawia się kolejny, dużo bardziej realny. Potwór, którym okazuje się stary, rosnący nieopodal domu Conora, cis, funduje mu podróż w głąb samego siebie i pozwala dostrzec i uwydatnić kwestie, które jak dotąd chłopak wolał ukrywać głęboko w podświadomości.

Tekst czyta się naprawdę szybko, lektura zajmuje około 45 minut. Mimo trudnej tematyki jest przystępnie napisany, zachowuje konwencję tajemniczości i odrealnienia. Autor wykorzystał elementy horroru i grozy, choć emocje, wywoływane w czytelniku, dalekie są do lęku. Tak naprawdę cała książka jest studium przypadku dziecka stojącego w obliczu przedłużającej się agonii rodzica. Bo nie chodzi tu paradoksalnie o poczucie straty – raczej o mękę i wpływ, jaki cała sytuacja ma na psychikę i funkcjonowanie Conora. Oto dowiadujemy się, że dziecko z trudem radzi sobie z samym sobą, a własne demony dopadają je nie mniej niż dorosłego.  Wstydzi się swoich odczuć, a bez pomocy z zewnątrz nie jest w stanie ich oswoić, zaakceptować i „przerobić”.

Jak już wspomniałam – za dużą część nastroju książki odpowiedzialne są ilustracje Jima Kaya. Niemal każda strona jest choć odrobinę zarysowana, osobiście miałam wrażenie, że przeglądam pamiętnik dziecka z naprawdę dużymi problemami. Mroczne kształty, wyolbrzymienia i wszechobecna czerń potęgują uczucie zagubienia i bezradności, pochłaniają niczym najgorszy koszmar. Obaj panowie wykonali dobrą robotę, doskonale oddając klimat psychiki Conora. Tekst jest niezwykle metaforyczny i baśniowy, przesycony symbolami, podobnie z resztą jak ilustracje. Wszystko razem pozostawia w czytelniku wrażenie, które pozostanie z pewnością na długo, a które niezwykle ciężko ująć w słowa. Po prostu trzeba tego doświadczyć na własnej skórze.