środa, 27 lipca 2016
Agnieszka Wojdowicz – „Niepokorne. Judyta”
O cyklu Agnieszki Wojdowicz napisałam już wiele przy okazji poprzednich jego części. Za każdym razem, gdy sięgam po te książki, mam wielkie oczekiwania, które koniec końców zostają całkowicie spełnione. Do tej pory dostawałam świetnie nakreślone tło społeczne, dopracowany i bardzo przyjemny język dostosowany do epoki oraz bohaterki, których historie i osobowości są tak różne i charakterystyczne, że jedyne co przychodzi mi do głowy, to zachwyt. Dokładnie tego chciałam sięgając po finał te historii. Ku mojej radości, właśnie to otrzymałam.
Choć książka jest w pewien oczywisty sposób podobna do dwóch poprzednich, wydaje mi się, że coś się zmieniło. Przy okazji opowieści o Elizie i Klarze społeczeństwo stanowiło ważną i bardzo dokładnie opisywaną sferę – niby działo się to mimochodem, a jednak pozostawało istotne. W przypadku części trzeciej obraz ten również stanowi silne i dopracowane tło, a jednak miałam wrażenie jakby było go mniej. Tym razem to losy bohaterek niepodzielnie rządzą i dominują opowieść. To zaleta, bo dzieje się sporo – autorka nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa, mimo że pozornie wydawać by się mogło, że w życiu kobiet nastała wreszcie długo wyczekiwana stabilizacja. Eliza jest przykładną żoną i matką, Klarę spotkała miłość, mimo że powtarzano jej, że nikt nie zechce tak upartej i charakternej panny, a Judyta ma wspaniałą córkę i kochającego mężczyznę u boku. To wszystko stanowi jednak jedynie fasadę, pod którą jak zwykle kryje się wiele problemów.
Fabuła powieści jest bardzo dobrze skonstruowana. Jej główna oś oparta jest o ponowne spotkanie kobiet po dłuższej rozłące i ich wspólny wyjazd do Zakopanego. W międzyczasie przed czytelnikiem stopniowo odkrywane są kolejne tajemnice bohaterek; z każdą kolejną stroną pojawiają się nowe elementy uzupełniające obraz, który udało nam się stworzyć w swoich głowach. Do tego dochodzą nowe wydarzenia, w które wplątują się kobiety; wydarzenia zarówno społeczno-polityczne, jak i obyczajowe. Nie brakuje emocji i ciekawych zwrotów akcji, a całość dąży do mocnego, zaskakującego zakończenia. Wydaje mi się, że historia Judyty to najbardziej wartka i emocjonująca ze wszystkich trzech odsłon cyklu.
Jeśli lubicie powieści historyczne o perfekcyjnie dopracowanym tle, jeśli szukacie niebanalnej historii z pogranicza XIX i XX wieku lub jeśli cenicie silne, niesztampowe postaci kobiece, zdecydowanie zachęcam Was do sięgnięcia po ten cykl. Autorka wykazała się dużą dokładnością zarówno w kreowaniu swoich bohaterek, jak i świata przedstawionego, a przy tym udała jej się bardzo ważna sztuka – nie zatraciła treści snutej przez siebie opowieści. Akcja nie gna może do przodu jak szalona, zwłaszcza we wcześniejszych odsłonach cyklu, ale jest naprawdę ciekawa i wciągająca. Całość współgra ze sobą świetnie, a poszczególne tomy – zarówno oceniane razem, jak i każdy z osobna – prezentują się naprawdę wyśmienicie. Do tego dochodzi piękna, spójna szata graficzna. Czego chcieć więcej?
Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Nasza Księgarnia.
poniedziałek, 18 lipca 2016
Jakub Ćwiek – „Grimm City. Wilk!”
Wymyśliłam sobie, że pierwsze zdanie tej opinii będzie brzmiało: „Miałam bardzo długą przerwę w poznawaniu książek Jakuba Ćwieka”. Po jakimś czasie postanowiłam jednak sprawdzić, czy aby na pewno jest ono prawdziwe, bo przecież nie chcę wprowadzać Was w błąd, a pamięć bywa zawodna. Niestety miałam rację – od czasu Dreszcza 2 minęły już prawie dwa lata, a ja przez ten czas odpoczywałam od autora, którego niegdyś niesamowicie uwielbiałam. Trochę bałam się tego, co znajdę w Grimm City i czy aby na pewno mi się spodoba – nie jestem pewna, czy do tej pory było mi dane przeczytać jakikolwiek kryminał noir. Na wstępie powiem jednak, że moje obawy były zupełnie bezpodstawne.
Grimm City nie należy do najbezpieczniejszych miejsc na świecie, jednak wypadki ostatnich dni zwracają uwagę policjantów. Wszystko wskazuje na to, że pomiędzy rywalizującymi ze sobą klanami mafijnymi pojawił się na rynku nowy, nieznany gracz, który śmiało mości sobie miejsce brutalnie mordując taksówkarzy wraz z pasażerami. Sprawa nabiera rozpędu, gdy do grona martwych dołącza mało lubiany policjant Wolf – pojawiają się naciski, aby zagadka została rozwiązana. W tym samym czasie zastępujący przyjaciela-taksówkarza muzyk Alfie zupełnie nieświadomie trafia na celownik mordercy po tym, jak wiezie w dziwne miejsce drobne dziewczę w charakterystycznym, czerwonym płaszczyku z kapturem…
Zacznijmy może od tego, co od razu rzuca się w oczy, czyli od świata przedstawionego, który dopracowany jest po prostu perfekcyjnie. Czytelnik ma wrażenie, że trafia do miejsca, które całkiem nieźle zna, a jednak jest ono zupełnie oderwane od naszej rzeczywistości. Grimm City ma swoją historię, klimat i bardzo specyficzne nazewnictwo, które – co ważne – jest dla czytelnika jasne dzięki wpleceniu w opowieść elementów historii. Panująca w mieście atmosfera jest ciężka, a autor, jak zwykle z resztą, niczego nam nie ułatwia wplatając do swojej historii mafię, ciemne sprawki, morderstwa, muzyków, prostytutki i policję, która bynajmniej nie należy do krystalicznie czystych grup społecznych.
Jak część z Was wie, uwielbiam baśnie i bardzo chętnie sięgam po wszystko, co do nich nawiązuje. Wiedziałam, że Ćwiek nie zafunduje nam cukierkowej wersji znanych historii, spodziewałam się luźnych nawiązań i brutalnej fabuły. Nie przeliczyłam się. Grimm City jako miejsce w całości oparte jest o ideę opowieści – bogiem jest tu Bajarz, a świętą księgą baśnie (te Braci Grimm, ale krąży również wiele apokryfów). Wiele postaci nawiązuje do tych znanych – czasem imieniem lub pseudonimem (jak komisarz Wolf), czasem zachowaniem, innym razem strojem. Podczas czytania co i rusz mamy wrażenie, że kojarzymy skądś motyw, który właśnie się pojawia, jednak dalekie jest to od uczucia wtórności; po prostu czujemy się, jakbyśmy spotkali starych znajomych… w zupełnie nowych okolicznościach. Takich nawiązań jest mnóstwo i jestem pewna, że nie odkryłam wszystkich – musiałam w końcu poświęcić uwagę również samej historii.
Skoro już jesteśmy przy fabule, to i o niej warto wspomnieć kilka słów. Akcja książki toczy się niespiesznie, ale to akurat normalne w kryminałach noir – znajdziemy tutaj całkiem sporo dynamicznych scen, głównie związanych z niebezpieczeństwami, jednak generalnie większa część książki oparta jest o opis. Czytelnik ma okazję przyjrzeć się bohaterom, ich charakterystycznym cechom, a także interakcjom między postaciami, co daje okazję do wyrobienia sobie na ich temat zdania. Dużą rolę odgrywają tajemnice bohaterów, ich przeszłość oraz pewne indywidualne cechy. Gdzieś obok rozgrywa się akcja, a cała zagadka jest nam nakreślana powoli i dokładnie, trzymając w napięciu praktycznie do samego końca. Oś fabularna jest interesująca i naprawdę wciąga.
Nie będę siliła się na długie, rozbudowane podsumowania; powiem tylko, że naprawdę warto. Jakub Ćwiek po raz kolejny udowodnił, że potrafi po mistrzowsku inspirować się klasycznymi opowieściami i opowiadać je nam na nowo. Grimm City to projekt ciekawy, trafny i pełen bardzo kuszącego klimatu, któremu trudno jest się oprzeć. Cieszę się przeogromnie, że to dopiero początek opowieści z tego świata, bo mój apetyt został bardzo mocno rozbudzony.
Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Sine Qua Non.
Grimm City nie należy do najbezpieczniejszych miejsc na świecie, jednak wypadki ostatnich dni zwracają uwagę policjantów. Wszystko wskazuje na to, że pomiędzy rywalizującymi ze sobą klanami mafijnymi pojawił się na rynku nowy, nieznany gracz, który śmiało mości sobie miejsce brutalnie mordując taksówkarzy wraz z pasażerami. Sprawa nabiera rozpędu, gdy do grona martwych dołącza mało lubiany policjant Wolf – pojawiają się naciski, aby zagadka została rozwiązana. W tym samym czasie zastępujący przyjaciela-taksówkarza muzyk Alfie zupełnie nieświadomie trafia na celownik mordercy po tym, jak wiezie w dziwne miejsce drobne dziewczę w charakterystycznym, czerwonym płaszczyku z kapturem…
Zacznijmy może od tego, co od razu rzuca się w oczy, czyli od świata przedstawionego, który dopracowany jest po prostu perfekcyjnie. Czytelnik ma wrażenie, że trafia do miejsca, które całkiem nieźle zna, a jednak jest ono zupełnie oderwane od naszej rzeczywistości. Grimm City ma swoją historię, klimat i bardzo specyficzne nazewnictwo, które – co ważne – jest dla czytelnika jasne dzięki wpleceniu w opowieść elementów historii. Panująca w mieście atmosfera jest ciężka, a autor, jak zwykle z resztą, niczego nam nie ułatwia wplatając do swojej historii mafię, ciemne sprawki, morderstwa, muzyków, prostytutki i policję, która bynajmniej nie należy do krystalicznie czystych grup społecznych.
Jak część z Was wie, uwielbiam baśnie i bardzo chętnie sięgam po wszystko, co do nich nawiązuje. Wiedziałam, że Ćwiek nie zafunduje nam cukierkowej wersji znanych historii, spodziewałam się luźnych nawiązań i brutalnej fabuły. Nie przeliczyłam się. Grimm City jako miejsce w całości oparte jest o ideę opowieści – bogiem jest tu Bajarz, a świętą księgą baśnie (te Braci Grimm, ale krąży również wiele apokryfów). Wiele postaci nawiązuje do tych znanych – czasem imieniem lub pseudonimem (jak komisarz Wolf), czasem zachowaniem, innym razem strojem. Podczas czytania co i rusz mamy wrażenie, że kojarzymy skądś motyw, który właśnie się pojawia, jednak dalekie jest to od uczucia wtórności; po prostu czujemy się, jakbyśmy spotkali starych znajomych… w zupełnie nowych okolicznościach. Takich nawiązań jest mnóstwo i jestem pewna, że nie odkryłam wszystkich – musiałam w końcu poświęcić uwagę również samej historii.
Skoro już jesteśmy przy fabule, to i o niej warto wspomnieć kilka słów. Akcja książki toczy się niespiesznie, ale to akurat normalne w kryminałach noir – znajdziemy tutaj całkiem sporo dynamicznych scen, głównie związanych z niebezpieczeństwami, jednak generalnie większa część książki oparta jest o opis. Czytelnik ma okazję przyjrzeć się bohaterom, ich charakterystycznym cechom, a także interakcjom między postaciami, co daje okazję do wyrobienia sobie na ich temat zdania. Dużą rolę odgrywają tajemnice bohaterów, ich przeszłość oraz pewne indywidualne cechy. Gdzieś obok rozgrywa się akcja, a cała zagadka jest nam nakreślana powoli i dokładnie, trzymając w napięciu praktycznie do samego końca. Oś fabularna jest interesująca i naprawdę wciąga.
Nie będę siliła się na długie, rozbudowane podsumowania; powiem tylko, że naprawdę warto. Jakub Ćwiek po raz kolejny udowodnił, że potrafi po mistrzowsku inspirować się klasycznymi opowieściami i opowiadać je nam na nowo. Grimm City to projekt ciekawy, trafny i pełen bardzo kuszącego klimatu, któremu trudno jest się oprzeć. Cieszę się przeogromnie, że to dopiero początek opowieści z tego świata, bo mój apetyt został bardzo mocno rozbudzony.
Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Sine Qua Non.
środa, 13 lipca 2016
„Wyprawa Asów”
Nie będę się wypowiadała na temat swojego sposobu poznawania tego cyklu – dość powiedzieć, że zaczęłam od drugiej odsłony, a ostatnio o mało nie zorientowałam się, że pominęłam trzecią część, zanim zabrałam się do czytania kolejnej. Na szczęście wykazałam się przytomnością umysłu, nabyłam Szalejących Dżokerów, uzupełniłam luki w wiedzy dotyczącej wydarzeń i niemal od razu rozpoczęłam czytanie pozycji właściwej. Już wiem, co i jak. Już się ogarnęłam.
Wyprawa Asów to czwarta odsłona cyklu, który opisuje alternatywną rzeczywistość. Grupa autorów pod wodzą Georga RR. Martina kreuje świat, w którym zarażona kosmicznym wirusem ludzkość ulega reorganizacji i podziałowi – w wyniku mutacji niektóre jednostki otrzymały nadludzkie moce, zaś inne zostały umysłowo i fizycznie zdeformowane. Cykl podzielony jest na triady, a opisywana powieść stanowi otwarcie drugiej z nich. Po tragicznych wydarzeniach z tomu trzeciego następuje znaczna roszada wśród głównych bohaterów i zmiana w zakresie głównej osi wydarzeń. Światowa Organizacja Zdrowia postanawia wysłać w podróż dookoła świata grupę ekspertów różnych profesji i o różnym stopniu zmian, aby skontrolować, jak ludzkość radzi sobie z wirusem w poszczególnych częściach świata.
W pierwszym zetknięciu z lekturą niesamowicie się ucieszyłam z powrotu do formuły zbioru przeplatających się opowiadań. W takim układzie każdy z autorów ma swoją część historii, którą tworzy osobno, a czytelnik jasno widzi podział i jest w stanie ocenić różnice. Nie zaburza to w żaden sposób płynności, historię poznaje się nie gorzej niż w przypadku każdej powieści opisywanej z perspektywy więcej niż jednej postaci. W porównaniu z jednolitym tekstem, jaki zafundowali nam autorzy w tomie trzecim, była to niesamowicie miła odmiana i zdążyłam się ucieszyć, że ktoś tu poszedł po rozum do głowy. Niestety, posłowie ostudziło mój zapał – wszystko wskazuje na to, że będzie to stała formuła dla każdej triady i już niebawem znów przyjdzie nam się mierzyć z tomem o niezbyt udanej konstrukcji.
Jeśli chodzi o treść książki, mnie osobiście bardzo się podobała. Już sam główny motyw związany z podróżą stanowi niewyczerpane wręcz źródło możliwości fabularnych i uważam, że został wykorzystany nie najgorzej. Do tej pory czytelnicy mieli okazję obserwować jedynie zachowanie Amerykanów po tym, jak wirus zaatakował ziemię – w tej części świata nastąpiły głębokie podziały, uwydatnione stosunkiem ludzi do Asów (których się czci) oraz Dżokerów (poniżanych i odtrącanych przez społeczeństwo). Logicznym jest jednak fakt, że w innych kulturach ta sprawa może wyglądać zupełnie inaczej. Do tej pory mogliśmy jedynie snuć domysły, tym razem mamy okazję zobaczyć to na własne oczy. Docieramy do krain, w których Dżokerzy są uznawani za bóstwa (im mocniej zdeformowani, tym lepiej), a w swojej podróży odkrywamy, jak wiele niezwykłych umiejętności nie zostało dotąd dostrzeżonych i opisanych.
Powieść, mimo znacznej objętości, czytało się naprawdę dobrze i sprawnie (znacznie lepiej niż poprzednią część). Opis poszczególnych miejsc był przyjemnie równoważony przez wiele bardzo dynamicznych scen, a sama treść okazała się naprawdę ciekawa. Podoba mi się kierunek, w którym zmierza opowieść, choć kiedy patrzę na to, ile jego części już powstało (sam główny cykl ma ich już 12, a do tego cała masa dodatkowych i późniejszych…), dopadają mnie wątpliwości, czy aby na pewno da się utrzymać poziom przez tak wiele tomów. Póki co świat Dzikiej Karty wydaje się naprawdę ciekawy, a jego możliwości wręcz niewyczerpane. Pozostaje tylko czekać na dalszy rozwój wydarzeń.
Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie wydawnictwu Zysk i S-ka.
Wyprawa Asów to czwarta odsłona cyklu, który opisuje alternatywną rzeczywistość. Grupa autorów pod wodzą Georga RR. Martina kreuje świat, w którym zarażona kosmicznym wirusem ludzkość ulega reorganizacji i podziałowi – w wyniku mutacji niektóre jednostki otrzymały nadludzkie moce, zaś inne zostały umysłowo i fizycznie zdeformowane. Cykl podzielony jest na triady, a opisywana powieść stanowi otwarcie drugiej z nich. Po tragicznych wydarzeniach z tomu trzeciego następuje znaczna roszada wśród głównych bohaterów i zmiana w zakresie głównej osi wydarzeń. Światowa Organizacja Zdrowia postanawia wysłać w podróż dookoła świata grupę ekspertów różnych profesji i o różnym stopniu zmian, aby skontrolować, jak ludzkość radzi sobie z wirusem w poszczególnych częściach świata.
W pierwszym zetknięciu z lekturą niesamowicie się ucieszyłam z powrotu do formuły zbioru przeplatających się opowiadań. W takim układzie każdy z autorów ma swoją część historii, którą tworzy osobno, a czytelnik jasno widzi podział i jest w stanie ocenić różnice. Nie zaburza to w żaden sposób płynności, historię poznaje się nie gorzej niż w przypadku każdej powieści opisywanej z perspektywy więcej niż jednej postaci. W porównaniu z jednolitym tekstem, jaki zafundowali nam autorzy w tomie trzecim, była to niesamowicie miła odmiana i zdążyłam się ucieszyć, że ktoś tu poszedł po rozum do głowy. Niestety, posłowie ostudziło mój zapał – wszystko wskazuje na to, że będzie to stała formuła dla każdej triady i już niebawem znów przyjdzie nam się mierzyć z tomem o niezbyt udanej konstrukcji.
Jeśli chodzi o treść książki, mnie osobiście bardzo się podobała. Już sam główny motyw związany z podróżą stanowi niewyczerpane wręcz źródło możliwości fabularnych i uważam, że został wykorzystany nie najgorzej. Do tej pory czytelnicy mieli okazję obserwować jedynie zachowanie Amerykanów po tym, jak wirus zaatakował ziemię – w tej części świata nastąpiły głębokie podziały, uwydatnione stosunkiem ludzi do Asów (których się czci) oraz Dżokerów (poniżanych i odtrącanych przez społeczeństwo). Logicznym jest jednak fakt, że w innych kulturach ta sprawa może wyglądać zupełnie inaczej. Do tej pory mogliśmy jedynie snuć domysły, tym razem mamy okazję zobaczyć to na własne oczy. Docieramy do krain, w których Dżokerzy są uznawani za bóstwa (im mocniej zdeformowani, tym lepiej), a w swojej podróży odkrywamy, jak wiele niezwykłych umiejętności nie zostało dotąd dostrzeżonych i opisanych.
Powieść, mimo znacznej objętości, czytało się naprawdę dobrze i sprawnie (znacznie lepiej niż poprzednią część). Opis poszczególnych miejsc był przyjemnie równoważony przez wiele bardzo dynamicznych scen, a sama treść okazała się naprawdę ciekawa. Podoba mi się kierunek, w którym zmierza opowieść, choć kiedy patrzę na to, ile jego części już powstało (sam główny cykl ma ich już 12, a do tego cała masa dodatkowych i późniejszych…), dopadają mnie wątpliwości, czy aby na pewno da się utrzymać poziom przez tak wiele tomów. Póki co świat Dzikiej Karty wydaje się naprawdę ciekawy, a jego możliwości wręcz niewyczerpane. Pozostaje tylko czekać na dalszy rozwój wydarzeń.
Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie wydawnictwu Zysk i S-ka.
Dzikie karty | Wieża Asów | Szalejący Dżokerzy | Wyprawa Asów
poniedziałek, 11 lipca 2016
Sally Andrew – „Przepisy na miłość i zbrodnię” [recenzja przedpremierowa]
Czy można znaleźć przepis na każdą życiową sytuację? Tannie Maria, autorka prasowej rubryki kulinarnej, udowadnia nam, że jak najbardziej. Gdy gazeta zmuszona jest zrezygnować z jej opowieści o jedzeniu na rzecz kącika porad, wraz z redaktorkami wpada na pomysł, jak połączyć te dwie sprawy w coś całkiem nowego. Tym sposobem powstaje nowy dział, w którym czytelnicy przysyłają listy z opisami swoich problemów, a Tannie Maria odpowiada im poradą i specjalnie dobranym do trudności przepisem. Projekt realizuje się świetnie, jednak nikt nie przypuszcza, że za jego pośrednictwem autorka wmiesza się w kryminalną zagadkę.
Miałam już kilka podejść do tzw. „kryminałów kobiecych” i za każdym razem mocno się zawodziłam, bo albo część zagadkowa była po prostu infantylna, albo zdominowana przez nie najwyższych lotów historię miłosną, albo z kolei nie znajdowałam w nich absolutnie żadnego klimatu. Tym razem było zupełnie inaczej i wiem już, że właśnie takie książki chciałabym czytać. Przepisy… to cudowne połączenie powieści detektywistycznej z literaturą kobiecą, w którym proporcje są dobrane idealnie, zupełnie jak w dobrej kulinarnej recepturze. Znajdziemy tu zatem morderstwo, całą masę obyczajowych problemów, a także – jakże by inaczej – miłość. A wszystko to podane subtelnie i w bardzo przyjemny sposób.
Wielką siłą tej książki jest jej dynamika – chociaż możemy mieć wrażenie, że opowieść toczy się niespiesznie, tak naprawdę ani się spostrzegamy, kiedy mija połowa i docieramy do finału. Strony właściwie same przemykają nam przed oczami i niesamowicie łatwo wpadamy w wir wydarzeń. Prezentowana zagadka jest spójna, ciekawa i naprawdę mocno pogmatwana, dzięki czemu kolejne jej elementy odkrywamy z przyjemnością. Prawdę mówiąc stwierdzam ze smutkiem, że książka kończy się zbyt szybko – oczywiście prezentowana historia jest domknięta i nie pozostawia niedosytu, ale mimo wszystko ciężko było się z nią rozstać. Dodatkowym plusem konstrukcji jest fakt, że autorka nie podaje nam przepisów w trakcie trwania fabuły – wiele razy spotkałam się z takim zabiegiem w powieściach i zawsze był on tylko niepotrzebnym spowalniaczem. Tutaj wszystkie receptury znajdziemy na końcu, z dokładnymi wskazówkami co do wykonania.
Cudowne jest to, że przy całym dopracowaniu treści, wciąż mamy wyraźny klimat. A właściwie dwa klimaty – jeden związany ze zbrodnią, a drugi z gotowaniem. Nie wiem, jak mogłabym to opisać za pomocą słów, ale gdy rozpoczynają się fragmenty dotyczące kuchni, niemal możemy poczuć zapach potraw, którymi rozkoszują się bohaterowie. Opisy autorki są bardzo sugestywne i trafne, co pozwala nam na pełniejsze odczuwanie. Co ciekawe, podobnie ma się sprawa z płaszczyzną emocjonalną, bo napięcie budowane jest perfekcyjnie, a relacje między bohaterami wydają się naprawdę autentyczne.
Cieszę się, że miałam okazję poznać tę książkę, a jeszcze bardziej – że jest ona częścią cyklu. Będę czekała z niecierpliwością na kolejne tomy, a wszystkim zainteresowanym naprawdę polecam tę lekturę. Jest lekka, niezobowiązująca i klimatyczna, co dla mnie stanowi połączenie idealne.
Za udostępnienie e-booka do recenzji dziękuję wydawnictwu Otwarte.
Premiera 20 lipca!
Miałam już kilka podejść do tzw. „kryminałów kobiecych” i za każdym razem mocno się zawodziłam, bo albo część zagadkowa była po prostu infantylna, albo zdominowana przez nie najwyższych lotów historię miłosną, albo z kolei nie znajdowałam w nich absolutnie żadnego klimatu. Tym razem było zupełnie inaczej i wiem już, że właśnie takie książki chciałabym czytać. Przepisy… to cudowne połączenie powieści detektywistycznej z literaturą kobiecą, w którym proporcje są dobrane idealnie, zupełnie jak w dobrej kulinarnej recepturze. Znajdziemy tu zatem morderstwo, całą masę obyczajowych problemów, a także – jakże by inaczej – miłość. A wszystko to podane subtelnie i w bardzo przyjemny sposób.
Wielką siłą tej książki jest jej dynamika – chociaż możemy mieć wrażenie, że opowieść toczy się niespiesznie, tak naprawdę ani się spostrzegamy, kiedy mija połowa i docieramy do finału. Strony właściwie same przemykają nam przed oczami i niesamowicie łatwo wpadamy w wir wydarzeń. Prezentowana zagadka jest spójna, ciekawa i naprawdę mocno pogmatwana, dzięki czemu kolejne jej elementy odkrywamy z przyjemnością. Prawdę mówiąc stwierdzam ze smutkiem, że książka kończy się zbyt szybko – oczywiście prezentowana historia jest domknięta i nie pozostawia niedosytu, ale mimo wszystko ciężko było się z nią rozstać. Dodatkowym plusem konstrukcji jest fakt, że autorka nie podaje nam przepisów w trakcie trwania fabuły – wiele razy spotkałam się z takim zabiegiem w powieściach i zawsze był on tylko niepotrzebnym spowalniaczem. Tutaj wszystkie receptury znajdziemy na końcu, z dokładnymi wskazówkami co do wykonania.
Cudowne jest to, że przy całym dopracowaniu treści, wciąż mamy wyraźny klimat. A właściwie dwa klimaty – jeden związany ze zbrodnią, a drugi z gotowaniem. Nie wiem, jak mogłabym to opisać za pomocą słów, ale gdy rozpoczynają się fragmenty dotyczące kuchni, niemal możemy poczuć zapach potraw, którymi rozkoszują się bohaterowie. Opisy autorki są bardzo sugestywne i trafne, co pozwala nam na pełniejsze odczuwanie. Co ciekawe, podobnie ma się sprawa z płaszczyzną emocjonalną, bo napięcie budowane jest perfekcyjnie, a relacje między bohaterami wydają się naprawdę autentyczne.
Cieszę się, że miałam okazję poznać tę książkę, a jeszcze bardziej – że jest ona częścią cyklu. Będę czekała z niecierpliwością na kolejne tomy, a wszystkim zainteresowanym naprawdę polecam tę lekturę. Jest lekka, niezobowiązująca i klimatyczna, co dla mnie stanowi połączenie idealne.
Za udostępnienie e-booka do recenzji dziękuję wydawnictwu Otwarte.
Premiera 20 lipca!
niedziela, 10 lipca 2016
Czerwcowo-lipcowe zakupy, czyli stos 4/2016
Chyba każdy z nas to zna - można się zarzekać, że już nigdy więcej żadnych zakupów, a i tak prędzej czy później pojawia się promocja, która zmienia wszystko. Nie dzieje się to może jakoś bardzo często, ale nas dopadło właśnie w tym miesiącu. No, może "nas" nie jest tutaj najlepszym określeniem, bo to, co za chwilę zobaczycie, jest niemal wyłącznie sprawką Kaś. Zawsze jednak lepiej rozłożyć odpowiedzialność na dwie osoby. ;)
Tak naprawdę sprawcą całego zamieszania jest księgarnia Znak i jej wyprzedaż książek po 13.90 za sztukę. Promocja pojawiała się na stronie od dawna i często, ale za każdym razem trafiały na nią te same, mocno już przebrane tytuły. Szokiem było zatem, gdy pewnego sobotniego poranka Facebook poinformował o tym, co też wskoczyło do puli tym razem... Zamówienia poszły od razu; dwa, bo był limit książek na paczkę. Obok tego nie dało się przejść obojętnie. Kaś uzupełniła trylogię Caspari, zakupiła wreszcie tę o Daringham Hall i nawet udało jej się nie pójść jakoś mocno w młodzieżówki, które stara się ostatnio ograniczać - tylko W ramionach gwiazd oraz Oddam ci słońce, które zapowiadają się świetnie.
Drugą okazją do zakupów była kolejna odsłona cyklicznej promocji -50% na wszystko na stronie wydawnictwa Galeria Książki. Wreszcie udało się uzupełnić tetralogię Lois Lowry, a Magonia... Cóż, od dawna była w sferze literackich marzeń.
W tak zwanym międzyczasie Kaś dopadła faza na uzupełnianie biblioteczki. Podczas lektury Biegnącej z wilkami na nowo odrodziła się jej (Kaś, nie biblioteczki i nie książki) miłość do baśni, przyszła więc pora na zamówienie brakujących tomów Baśni Etnicznych. Przy sprzątaniu pokoju odnalazła się również czytana i recenzowana już dawno książka Ariany Franklin (recenzja tutaj - klik), której dwa pozostałe tomy miały być zamówione ponad dwa lata temu - teraz przyszedł na to czas. Do tego tak zwane nabytki przypadkowe, czyli Szalejący Dżokerzy (czwarty tom serii, Wyprawa Asów, został zamówiony do recenzji od wydawnictwa Zysk i S-ka, jednak dopiero po fakcie okazało się, że ktoś tu nie ma, a tym bardziej nie czytał, trzeciego...), Lustrzany świat Melody Black kupiony na wyprzedaży w Empiku, Blady przestępca z Saturna (bo jakiś czas temu ktoś kupił trzeci tom zamiast drugiego...) oraz Alive. Źywi odkupiony od Zrecenzujemy.
A kilka dni temu do powracającej promocji na stronie Znaku znów dodano nowe tytuły. Motywacja dla Kaś była jedna - Pandora, a skoro już robione było zamówienie, do koszyka wpadła też zapomniana ostatnim razem Panika....
...a także coś dla Sylwka, który po dłuuuugiej przerwie w końcu kupił książkę!
Skoro już o Sylwku mowa... ostatnio nie ma zbytnio czasu i sił na czytanie, z resztą pewnie wielu zna takie okresy w życiu. Raczej nie kupuje nowych książek, ale za to zrobił cudnie wielkie zamówienie na komiksy. Z resztą zobaczcie sami, czego tu nie ma! Avengersi, Spider-man, Deadpool, X-Meni, Thunderbolts... Historia goni historię i na pewno będzie z tego sporo czytania.
Tak naprawdę sprawcą całego zamieszania jest księgarnia Znak i jej wyprzedaż książek po 13.90 za sztukę. Promocja pojawiała się na stronie od dawna i często, ale za każdym razem trafiały na nią te same, mocno już przebrane tytuły. Szokiem było zatem, gdy pewnego sobotniego poranka Facebook poinformował o tym, co też wskoczyło do puli tym razem... Zamówienia poszły od razu; dwa, bo był limit książek na paczkę. Obok tego nie dało się przejść obojętnie. Kaś uzupełniła trylogię Caspari, zakupiła wreszcie tę o Daringham Hall i nawet udało jej się nie pójść jakoś mocno w młodzieżówki, które stara się ostatnio ograniczać - tylko W ramionach gwiazd oraz Oddam ci słońce, które zapowiadają się świetnie.
Drugą okazją do zakupów była kolejna odsłona cyklicznej promocji -50% na wszystko na stronie wydawnictwa Galeria Książki. Wreszcie udało się uzupełnić tetralogię Lois Lowry, a Magonia... Cóż, od dawna była w sferze literackich marzeń.
W tak zwanym międzyczasie Kaś dopadła faza na uzupełnianie biblioteczki. Podczas lektury Biegnącej z wilkami na nowo odrodziła się jej (Kaś, nie biblioteczki i nie książki) miłość do baśni, przyszła więc pora na zamówienie brakujących tomów Baśni Etnicznych. Przy sprzątaniu pokoju odnalazła się również czytana i recenzowana już dawno książka Ariany Franklin (recenzja tutaj - klik), której dwa pozostałe tomy miały być zamówione ponad dwa lata temu - teraz przyszedł na to czas. Do tego tak zwane nabytki przypadkowe, czyli Szalejący Dżokerzy (czwarty tom serii, Wyprawa Asów, został zamówiony do recenzji od wydawnictwa Zysk i S-ka, jednak dopiero po fakcie okazało się, że ktoś tu nie ma, a tym bardziej nie czytał, trzeciego...), Lustrzany świat Melody Black kupiony na wyprzedaży w Empiku, Blady przestępca z Saturna (bo jakiś czas temu ktoś kupił trzeci tom zamiast drugiego...) oraz Alive. Źywi odkupiony od Zrecenzujemy.
A kilka dni temu do powracającej promocji na stronie Znaku znów dodano nowe tytuły. Motywacja dla Kaś była jedna - Pandora, a skoro już robione było zamówienie, do koszyka wpadła też zapomniana ostatnim razem Panika....
...a także coś dla Sylwka, który po dłuuuugiej przerwie w końcu kupił książkę!
Skoro już o Sylwku mowa... ostatnio nie ma zbytnio czasu i sił na czytanie, z resztą pewnie wielu zna takie okresy w życiu. Raczej nie kupuje nowych książek, ale za to zrobił cudnie wielkie zamówienie na komiksy. Z resztą zobaczcie sami, czego tu nie ma! Avengersi, Spider-man, Deadpool, X-Meni, Thunderbolts... Historia goni historię i na pewno będzie z tego sporo czytania.
A jak Wasze biblioteczki na początku wakacji? Kupiliście coś nowego, żeby umilić sobie letni czas?
A może wypatrzyliście u nas coś znajomego? ;>
A może wypatrzyliście u nas coś znajomego? ;>
piątek, 8 lipca 2016
Cecelia Ahern – „Pamiętnik z przyszłości”
Szesnastoletnia Tamara wiodła życie jak z amerykańskiego serialu dla nastolatek – oprócz szkoły jej czas zajmowały wypady z przyjaciółkami na zakupy, picie latte w modnych miejscach, Facebook, Instagram, imprezy oraz chłopcy. Dziewczyna wrosła w swoje bogate środowisko i przywykła, że ma wszystko, czego zapragnie. Niestety jej sytuacja uległa szybkiej i drastycznej zmianie; gdy ojciec Tamary popełnia samobójstwo, a na jaw wychodzą jego wieloletnie długi, dziewczyna wraz z matką musi przeprowadzić się do rodziny mieszkającej na wsi. Jak nietrudno się domyślić – jest załamana. Czy w trudnej sytuacji może jej pomóc tajemnicza księga będąca, jak się okazuje, jej własnym dziennikiem, który dopiero ma zostać napisany?
Pamiętnik z przyszłości to jedna ze starszych powieści Cecelii Ahern, która w ostatnim czasie doczekała się wznowienia. Miałam ją w rękach już kilka lat temu, jednak jakoś tak się złożyło, że koniec końców nie zaczęłam lektury; jest to o tyle dziwne, że już sam pomysł na tę powieść wydawał i nadal wydaje mi się bardzo ciekawy. Różne wariacje na temat podróży w czasie i kontaktów ze starszą wersją siebie są oczywiście motywem powszechnym zarówno w literaturze, jak i w filmie, nie ma zatem nic odkrywczego w wizji nastolatki poznającej za pośrednictwem pamiętnika wydarzenia nadchodzących dni. Najczęściej jednak taka ingerencja serwowana jest ostrożnie i z pewną obawą o to, jaki będzie to miało skutek dla całego systemu czasoprzestrzennego; tutaj nie ma takich wahań, a przyszłość ukazana jest jako dynamiczny twór – bohaterka czyta o tym, co się wydarzy, jednak może owe sytuacje dowolnie modyfikować, a nawet zapobiegać ich wystąpieniu. Dzięki takiemu ujęciu sprawy książka pokazuje nam, że tak naprawdę, choć nie mamy wpływu na przeszłość (a każdy z nas ma przecież trudne doświadczenia i rodzinne tajemnice), to przyszłość jest całkowicie w naszych rękach, a nasze późniejsze funkcjonowanie determinują wyłącznie wybory, których dokonujemy tu i teraz.
Koniecznie muszę wspomnieć o emocjach, jakie wywołała we mnie ta opowieść, a konkretnie jej bohaterowie. Przyznam od razu: nie polubiłam Tamary. Choć na samym początku miałam dla niej dużo wyrozumiałości, a jej złośliwości po prostu mnie bawiły, z czasem stała się bohaterką naprawdę denerwującą. Być może to tylko moje odczucie wynikające z tego, że dziewczynę ukształtował świat, o którym nie mam i prawdopodobnie nigdy nie będę miała zielonego pojęcia… Co ciekawe jednak, podobne odczucia wywoływała u mnie postać ciotki Tamary, postawionej do niej w całkowitej opozycji. Za sprawą tych dwóch kobiet głównym odczuciem towarzyszącym mi podczas lektury była irytacja. Nie zrozumcie mnie jakoś opacznie – to nie był ten rodzaj nerwów, które świadczą o książce źle; w wypadku Pamiętnika z przyszłości cieszyłam się, bo prezentowana treść faktycznie mnie poruszała.
Nie jest to ani najlepsza, ani najgorsza powieść Cecelii Ahern, to na pewno; myślę, że plasuje się gdzieś pośrodku dotychczas poznanego przeze mnie dorobku autorki. Czyta się ją płynnie, wywołuje sporo emocji, a do tego cała fabuła oparta jest na tajemnicy, której główne elementy są dla nas zagadką do samego końca. Prezentowana historia naprawdę ciekawie się splata, a jej odkrywanie jest przyjemnością. To świetna, lekka lektura na taki okres, jaki właśnie mamy, gdy większość z nas szuka czegoś niewymagającego i niezobowiązującego.
Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Akurat.
Pamiętnik z przyszłości to jedna ze starszych powieści Cecelii Ahern, która w ostatnim czasie doczekała się wznowienia. Miałam ją w rękach już kilka lat temu, jednak jakoś tak się złożyło, że koniec końców nie zaczęłam lektury; jest to o tyle dziwne, że już sam pomysł na tę powieść wydawał i nadal wydaje mi się bardzo ciekawy. Różne wariacje na temat podróży w czasie i kontaktów ze starszą wersją siebie są oczywiście motywem powszechnym zarówno w literaturze, jak i w filmie, nie ma zatem nic odkrywczego w wizji nastolatki poznającej za pośrednictwem pamiętnika wydarzenia nadchodzących dni. Najczęściej jednak taka ingerencja serwowana jest ostrożnie i z pewną obawą o to, jaki będzie to miało skutek dla całego systemu czasoprzestrzennego; tutaj nie ma takich wahań, a przyszłość ukazana jest jako dynamiczny twór – bohaterka czyta o tym, co się wydarzy, jednak może owe sytuacje dowolnie modyfikować, a nawet zapobiegać ich wystąpieniu. Dzięki takiemu ujęciu sprawy książka pokazuje nam, że tak naprawdę, choć nie mamy wpływu na przeszłość (a każdy z nas ma przecież trudne doświadczenia i rodzinne tajemnice), to przyszłość jest całkowicie w naszych rękach, a nasze późniejsze funkcjonowanie determinują wyłącznie wybory, których dokonujemy tu i teraz.
Koniecznie muszę wspomnieć o emocjach, jakie wywołała we mnie ta opowieść, a konkretnie jej bohaterowie. Przyznam od razu: nie polubiłam Tamary. Choć na samym początku miałam dla niej dużo wyrozumiałości, a jej złośliwości po prostu mnie bawiły, z czasem stała się bohaterką naprawdę denerwującą. Być może to tylko moje odczucie wynikające z tego, że dziewczynę ukształtował świat, o którym nie mam i prawdopodobnie nigdy nie będę miała zielonego pojęcia… Co ciekawe jednak, podobne odczucia wywoływała u mnie postać ciotki Tamary, postawionej do niej w całkowitej opozycji. Za sprawą tych dwóch kobiet głównym odczuciem towarzyszącym mi podczas lektury była irytacja. Nie zrozumcie mnie jakoś opacznie – to nie był ten rodzaj nerwów, które świadczą o książce źle; w wypadku Pamiętnika z przyszłości cieszyłam się, bo prezentowana treść faktycznie mnie poruszała.
Nie jest to ani najlepsza, ani najgorsza powieść Cecelii Ahern, to na pewno; myślę, że plasuje się gdzieś pośrodku dotychczas poznanego przeze mnie dorobku autorki. Czyta się ją płynnie, wywołuje sporo emocji, a do tego cała fabuła oparta jest na tajemnicy, której główne elementy są dla nas zagadką do samego końca. Prezentowana historia naprawdę ciekawie się splata, a jej odkrywanie jest przyjemnością. To świetna, lekka lektura na taki okres, jaki właśnie mamy, gdy większość z nas szuka czegoś niewymagającego i niezobowiązującego.
Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Akurat.
niedziela, 3 lipca 2016
Szymon Hołownia – „36 i 6 sposobów na to, jak uniknąć życiowej gorączki”
Czytałam już różne książki Szymona Hołowni – w tych najwcześniejszych wyjaśniał czytelnikom meandry wiary, natury boga i podstawowych zagadnień moralnych, dalej pokazywał historię niezwykłych ludzi ciężko doświadczonych przez los, później (w rozmowie z ks. Strzelczykiem) dyskutował o tym, co czeka człowieka po śmierci. Całkiem niedawno wydał książkę o działalności fundacji w Afryce, a także swój (subiektywny i wspaniały) wybór opowieści o świętych, którzy mogą pomagać nam w codzienności. Nie mogę powiedzieć, że poziom tych książek był równy – zdarzały się takie, w których autor stawał się zbyt pouczający i radykalny, w innych z kolei przedstawiał swój punkt widzenia naprawdę przyjemnie i lekko. W tym zakresie pewnie wiele zależy od subiektywnej oceny, ja jednak mimo wszystko książki autora lubię i chętnie po nie sięgam przy każdej możliwej okazji.
Nie inaczej było z 36 i 6 – podeszłam do tej książki z naprawdę wielkim entuzjazmem. Choć wielu osobom zawarty w podtytule „katechizm” wystarczy za argument, żeby zwiać gdzie pieprz rośnie i nigdy po tę książkę nie sięgnąć, dla mnie był to czynnik wywołujący reakcję odwrotną. W treści książki wyczułam, że może to być powrót do dawnych formuł, czyli pracy u postaw, gdzie zamiast uwznioślania i głębokich teologicznych analiz znajdziemy proste wytłumaczenie głównych wykładni wiary. Nie pomyliłam się – autor wcale nie tworzy tutaj swojego własnego katechizmu i nie buduje nowych zasad w opozycji do tych uznawanych; on wyłuszcza nam, co kryje się pod listami i formułkami, które każdy z nas ma w głowie co najmniej od Pierwszej Komunii. Tym sposobem w książce znalazło się omówienie dwunastu prawd wiary, pięciu przykazań kościelnych, dekalogu, ośmiu błogosławieństw oraz uczynków miłosiernych co do duszy i co do ciała.
Uwielbiam formułę, którą Szymon Hołownia stosuje w swoich książkach (nie zawsze używa wszystkich elementów, ale często się one pojawiają). Przede wszystkim nie trzeba czytać ich od początku do końca – mamy tu do czynienia ze zbiorem krótkich tekstów, każdy o konkretnym przykazaniu, błogosławieństwie, uczynku, więc spokojnie możemy sięgnąć tylko po to, co nas interesuje lub jest nam aktualnie do czegoś potrzebne, w dodatku w dopasowanej do nas kolejności. Po drugie poszczególne teksty składają się z części o podtytułach „Krótko i na temat”, „Dla tych, co wytrzymają jeszcze trochę” oraz „Jakby komuś jeszcze było mało”, co pozwala nam dawkować sobie wiedzę (a jestem pewna, że znajdą się osoby, dla których już podstawowe wyjaśnienie będzie wystarczające). No i trzeci element – język. Prosty, lekki, pełen potoczyzmów i fraz, których używamy w rozmowach ze znajomymi. Nie wiem jak innym, ale mnie pozwala on naprawdę zrozumieć sens przekazu, no i bez niego nie byłoby humoru (nazwanie kościelnych dewot Kołem Ledwo Żywego Różańca rozłożyło mnie na łopatki).
Mam w swojej głowie wspomnienia dobrych i złych katechez – doświadczyłam nauki świetnej katechetki, która potrafiła trafić niemal do każdego, jak i takiej, która nawet mnie zaprowadziła do rezygnacji z chodzenia na religię w drugiej klasie liceum. Nie powiedziałabym, że mam jakąś kościelną traumę, ale już od dawna nie słyszałam, żeby komuś się chciało tłumaczyć ludziom dlaczego i po co mają przestrzegać przykazań czy realizować jakieś tam uczynki miłosierne. Hołownia nie tylko podejmuje się tego zadania, ale też realizuje je bardzo dobrze – z jednej strony opowiada o genezie poszczególnych elementów katechizmu, nakreśla specyfikę czasów, w których powstawały, jak i stara się pokazać na jak najbardziej współczesnych i obrazowych przykładach, o co tak naprawdę chodzi. Powołuje się na biblistów i analityków teologicznych, a mimo to utrzymuje całość w lekkiej i łatwej do przyjęcia formule.
Chociaż wiele razy (przy niektórych książkach, ale zwłaszcza przy wypowiedziach medialnych autora) krzywiłam się na jego nieprzejednanie i zaciętość poglądów, w tej książce byłam zadowolona z ich poziomu. Hołownia nie owija w bawełnę – kiedy potrafi wskazać sens jakiejś czynności, opowiada o nim czytelnikowi, a jeśli nie (jak to ma miejsce chociażby w przypadku co piątkowego postu), mówi o tym wprost. Nie znaczy to jednak, że pozostawia czytelnikowi pole do dyskusji. Najczęściej wszystko jest dopowiedziane i zamknięte, co pewnie wielu osobom będzie przeszkadzało, mnie jednak odpowiada – nie sięgam po takie książki, aby z nimi dyskutować, tylko aby poszerzyć w jakiś sposób swoją wiedzę o nowy punkt widzenia. Pod tym względem jestem bardzo zadowolona.
Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Czerwone i Czarne.
Nie inaczej było z 36 i 6 – podeszłam do tej książki z naprawdę wielkim entuzjazmem. Choć wielu osobom zawarty w podtytule „katechizm” wystarczy za argument, żeby zwiać gdzie pieprz rośnie i nigdy po tę książkę nie sięgnąć, dla mnie był to czynnik wywołujący reakcję odwrotną. W treści książki wyczułam, że może to być powrót do dawnych formuł, czyli pracy u postaw, gdzie zamiast uwznioślania i głębokich teologicznych analiz znajdziemy proste wytłumaczenie głównych wykładni wiary. Nie pomyliłam się – autor wcale nie tworzy tutaj swojego własnego katechizmu i nie buduje nowych zasad w opozycji do tych uznawanych; on wyłuszcza nam, co kryje się pod listami i formułkami, które każdy z nas ma w głowie co najmniej od Pierwszej Komunii. Tym sposobem w książce znalazło się omówienie dwunastu prawd wiary, pięciu przykazań kościelnych, dekalogu, ośmiu błogosławieństw oraz uczynków miłosiernych co do duszy i co do ciała.
Uwielbiam formułę, którą Szymon Hołownia stosuje w swoich książkach (nie zawsze używa wszystkich elementów, ale często się one pojawiają). Przede wszystkim nie trzeba czytać ich od początku do końca – mamy tu do czynienia ze zbiorem krótkich tekstów, każdy o konkretnym przykazaniu, błogosławieństwie, uczynku, więc spokojnie możemy sięgnąć tylko po to, co nas interesuje lub jest nam aktualnie do czegoś potrzebne, w dodatku w dopasowanej do nas kolejności. Po drugie poszczególne teksty składają się z części o podtytułach „Krótko i na temat”, „Dla tych, co wytrzymają jeszcze trochę” oraz „Jakby komuś jeszcze było mało”, co pozwala nam dawkować sobie wiedzę (a jestem pewna, że znajdą się osoby, dla których już podstawowe wyjaśnienie będzie wystarczające). No i trzeci element – język. Prosty, lekki, pełen potoczyzmów i fraz, których używamy w rozmowach ze znajomymi. Nie wiem jak innym, ale mnie pozwala on naprawdę zrozumieć sens przekazu, no i bez niego nie byłoby humoru (nazwanie kościelnych dewot Kołem Ledwo Żywego Różańca rozłożyło mnie na łopatki).
Mam w swojej głowie wspomnienia dobrych i złych katechez – doświadczyłam nauki świetnej katechetki, która potrafiła trafić niemal do każdego, jak i takiej, która nawet mnie zaprowadziła do rezygnacji z chodzenia na religię w drugiej klasie liceum. Nie powiedziałabym, że mam jakąś kościelną traumę, ale już od dawna nie słyszałam, żeby komuś się chciało tłumaczyć ludziom dlaczego i po co mają przestrzegać przykazań czy realizować jakieś tam uczynki miłosierne. Hołownia nie tylko podejmuje się tego zadania, ale też realizuje je bardzo dobrze – z jednej strony opowiada o genezie poszczególnych elementów katechizmu, nakreśla specyfikę czasów, w których powstawały, jak i stara się pokazać na jak najbardziej współczesnych i obrazowych przykładach, o co tak naprawdę chodzi. Powołuje się na biblistów i analityków teologicznych, a mimo to utrzymuje całość w lekkiej i łatwej do przyjęcia formule.
Chociaż wiele razy (przy niektórych książkach, ale zwłaszcza przy wypowiedziach medialnych autora) krzywiłam się na jego nieprzejednanie i zaciętość poglądów, w tej książce byłam zadowolona z ich poziomu. Hołownia nie owija w bawełnę – kiedy potrafi wskazać sens jakiejś czynności, opowiada o nim czytelnikowi, a jeśli nie (jak to ma miejsce chociażby w przypadku co piątkowego postu), mówi o tym wprost. Nie znaczy to jednak, że pozostawia czytelnikowi pole do dyskusji. Najczęściej wszystko jest dopowiedziane i zamknięte, co pewnie wielu osobom będzie przeszkadzało, mnie jednak odpowiada – nie sięgam po takie książki, aby z nimi dyskutować, tylko aby poszerzyć w jakiś sposób swoją wiedzę o nowy punkt widzenia. Pod tym względem jestem bardzo zadowolona.
Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Czerwone i Czarne.
sobota, 2 lipca 2016
David O’Doherty (Doktorr Noel Strefa) – „Zagrożeniologia”
Ludzkość na przestrzeni dziejów miała do czynienia z wieloma poradnikami dotyczącymi przetrwania (jestem pewna, że przed wynalezieniem druku istniało dostatecznie dużo przekazywanych sobie ustnie porad, które miały na celu ochronę ludzkiego życia). W tym momencie jednak nastąpiła rewolucja. Mogliście ją przeoczyć, mogła Wam ona umknąć, ale właśnie macie okazję, aby się o niej dowiedzieć. Otóż do tej pory człowiek w swoich działaniach koncentrował się na wyborze i unikaniu najbardziej niebezpiecznych miejsc – to był wielki, wielki błąd. Dlaczego? Otóż (jak wykazuje wybitny badacz, Doktorr Noel Strefa) ZAGROŻENIA CZAJĄ SIĘ WSZĘDZIE. Dobrze zrozumieliście: wszędzie. Tam, gdzie w tej chwili jesteście, też.
Weźmy na przykład temat zwierząt – niby mówi się, że najniebezpieczniejsze są te dzikie, które mają kły i pazury oraz żądzę mordu w oczach, a tych udomowionych zupełnie nie musimy się obawiać. Ale powiedzmy sobie szczerze: jaką mamy gwarancję, że z naszego słodkiego póki co koteczka nie wyrośnie tygrys? Albo że nasz rozbiegany chomik nie jest w rzeczywistości hipopotamem? Absolutnie żadnej, moi drodzy. Dlatego też (jak wykazuje wybitny badacz, Doktorr Noel Strefa) najbardziej pewnym, wdzięcznym i przede wszystkim BEZPIECZNYM zwierzęciem domowym jest… główka kapusty. Względnie kamień, przynajmniej dopóki ktoś nim w nas nie rzuci.
„Zagrożeniologia” to książka przeznaczona dla dzieci i młodszej młodzieży, zawierająca w sobie pełen kurs unikania wszelkich niebezpieczeństw. Dzięki temu podręcznikowi czytelnik zdobywa podstawową wiedzę, jaka jest niezbędna do funkcjonowania. Znajdziemy tutaj wiele elementów specyficznych dla wymyślonej przez autora dziedziny – całą masę ważnych skrótów, szczegółowe scenariusze postępowania w trudnych sytuacjach oraz zasady, którymi należy się kierować, aby zminimalizować liczbę zagrożeń wokół siebie. Całość jest spójna, zabawna i dopełniona perfekcyjnymi grafikami Chrisa Judge’a. Czytana z perspektywy dorosłego może po jakimś czasie wydać się monotonna i zdecydowanie przesadzona, jednak dla dziecka zabawa w zagrożeniologa może okazać się ciekawa i kreatywna, zwłaszcza że na końcu znajdziemy test, a po jego zdaniu również dyplom, który honoruje pracę włożoną w zagrożeniową edukację. Na pewno jest to ciekawa pozycja, choć osobiście spodziewałam się po niej czegoś innego – miałam nadzieję na małą encyklopedię realnych zagrożeń podaną w jakiś przystępny sposób, a nie opowieść o dość szalonym naukowcu ogarniętym wszechobecnymi lękami.
Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Nasza Księgarnia.
Subskrybuj:
Posty (Atom)