sobota, 30 listopada 2019

Eduardo Galeano – „Dzieci czasu”

Wszyscy przyzwyczailiśmy się do linearnej nauki historii, kiedy to poznajemy następujące po sobie wydarzenia w porządku chronologicznym. Gdy chcemy lepiej zrozumieć świat, jest to chyba najlepsza droga, bo pozwala uchwycić potrzebne konteksty i ciągi przyczynowo-skutkowe. Z drugiej strony swoją wiedzę możemy poszerzać również poprzez poznawanie zupełnie przypadkowych faktów – ciekawostek, które mogą okazać się początkiem nowej pasji lub zachęcą nas do dalszych poszukiwań.

Dzieci czasu to właśnie taki zbiór różnorodnych wydarzeń, z których każde przypisane jest do jednego dnia w roku. Znajdziemy tutaj nieoczywiste historie z różnych zakątków świata. Jest to swego rodzaju kalendarz, który możemy czytać dowolnie: cały na raz, jak zwykłą książkę, lub każdego dnia sięgając po małą dawkę wiadomości, które zebrał dla nas autor, Eduardo Galeano. 

Kiedy zdecydowałam się zamówić Dzieci czasu, kierowałam się chęcią poszerzenia swojej wiedzy. Wydawało mi się, że wśród tych wszystkich ciekawostek znajdę jakąś inspirację, coś co pozwoli mi sięgać dalej, może dobrać jakieś kolejne lektury... Formuła książki skojarzyła mi się z Krótką historią jednego zdjęcia – tam również mamy krótkie opisy zupełnie niezwiązanych ze sobą wydarzeń. Byłam przekonana, że teksty Eduardo Galeano będę czytała z podobnym zainteresowaniem; niestety ostatecznie aż tak wspaniale nie było. 

Wydaje mi się, że głównym problemem tej książki jest forma, na jaką zdecydował się autor. Poszczególne opowieści są bardzo krótkie (od kilku zdań do jednej niepełnej strony), a wiele z nich nie zawiera absolutnie żadnego kontekstu, który stanowiłby dla czytelnika punkt odniesienia. I o ile dany fragment dotyczy powszechnie znanych osób czy wydarzeń (chyba wszyscy wiemy, kim był Hitler czy Picasso), łatwo jest nam docenić poznawaną treść. Kiedy jednak sprawa dotyczy bardziej abstrakcyjnych ciekawostek, ich odkrywanie nie sprawia aż takiej przyjemności. Gdy nie wiemy, z czym połączyć daną historię, bardzo szybko o niej zapominamy.

Drugą, nieco bardziej subiektywną sprawą, jest to, że nie znalazłam dobrego sposobu na czytanie Dzieci czasu. Gdy próbowałam przysiąść do nich na dłużej, jak do zwykłej powieści, bardzo szybko poszczególne opowieści zaczęły mi się zlewać w jedną, nijaką masę. Z drugiej strony nie wyobrażam sobie, że miałabym codziennie brać tę książkę do ręki i czytać jedną czy dwie ciekawostki, a potem odkładać ją na miejsce; to rozwiązanie zupełnie mi nie odpowiada. Ostatecznie rozłożyłam lekturę na kilka dni, ale nie przyniosła mi ona większej satysfakcji.

Na pewno nie będzie to najlepsza książka miesiąca, roku, czy dekady; dla mnie to jedna z tych pozycji, które powstały... właściwie nie wiadomo, po co. Owszem, zawiera sporo ciekawych informacji, ale ich prostota sprawiła, że Dzieci czasu kojarzą mi się raczej z kalendarzem-zrywką, niż pełnoprawną pozycją do postawienia na półce (choć opis okładkowy zapewnia, że to zupełnie inna sprawa!). Przeczytałam w kilka godzin, odłożyłam, zapomnę. I niestety nie czuję się bogatsza w wiedzę czy doświadczenia. 






Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie wydawnictwu W.A.B.

czwartek, 28 listopada 2019

Karolina Żebrowska – „Modowe rewolucje”

Moja relacja z modą nie jest jakaś głęboka – zdarza mi się o niej czytać w prasie, poszerzać swoją wiedzę filmikami albo oglądać pokazy znanych projektantów (co pewnie sprawia, że jestem powyżej jakieś średniej w populacji). Nie nazwałabym tego jednak pasją, ani nawet hobby; to po prostu zainteresowanie, wynikające chyba głównie z tego, że lubię ładne rzeczy. Znam jednak kanał Karoliny Żebrowskiej, która opowiada o historii mody, stylu vintage i... wielu innych sprawach. Zawsze lekko, wesoło, z pasją i humorem, za który po prostu ją uwielbiam. 

Karolina jest również autorką dwóch książek. Pierwsza z nich, Polskie piękno. Sto lat mody i stylu była pokłosiem bodaj najsłynniejszego filmu na kanale autorki i pojawiła się na rynku pod koniec listopada zeszłego roku. Druga zaś jest na półkach księgarni dosłownie od kilku dni.

Modowe rewolucje to w gruncie rzeczy zbiór felietonów na temat przełomowych momentów w historii mody. Ich dobór jest oczywiście subiektywny, a co za tym idzie miejscami zaskakujący (w pozytywnym tego słowa znaczeniu). Znajdziemy zatem rozdział o transporcie i produkcji ubrań, o butach na obcasie, o koronkach... Mnie najbardziej zaskoczył ten o kieszeniach w damskiej garderobie (nie miałam pojęcia, jak rozwiązywano to w dawnych strojach!), a także o znaczeniu kolorów i o tym, w jaki sposób noszone barwy wiązały się ze społeczną klasyfikacją. Jednak jeśli mam być szczera, to w każdym tekście znalazłam coś wartościowego, jakiś element, o którym do tej pory nie miałam pojęcia. Nie bez znaczenia jest fakt, że lity tekst felietonów uzupełniony jest o ramki z ciekawostkami, a także mini rozdziały poświęcone dawnym ikonom mody.

Zarówno w przypadku Modowych rewolucji, jak i poprzedniej książki autorki, Polskiego piękna, Wydawnictwo Znak zrobiło kawał dobrej roboty jeśli chodzi o estetykę i stronę techniczną. Książki są duże, solidne, zabezpieczone obwolutą, a wewnątrz pełne ilustracji. Zarówno starych rycin i obrazów, jak i współczesnych zdjęć ze specjalnych sesji zdjęciowych. Co ciekawe (choć dla wielu pewnie oczywiste), na fotografiach ubrania z różnych epok prezentuje na sobie sama autorka, która na co dzień zajmuje się rekonstrukcją mody. To świetny akcent, który sprawia, że książka jest jeszcze bardziej "jej".

Modowe rewolucje to książka przepiękna zarówno pod względem wizualnym, jak i treściowym. Oprócz cieszącej oko oprawy graficznej i zdjęć, które z pewnością kosztowały całą ekipę bardzo dużo pracy, czytelnik może cieszyć się podaną w przystępny sposób wiedzą na temat historii mody. Nie jestem w stanie stwierdzić, na ile zawarte tu treści będą odkrywcze dla historyków i pasjonatów, ale wydaje mi się, że ta pozycja nie jest do nich skierowana. A na nas, ludzi środka, którzy interesują się modą hobbystycznie, zaskoczenia czekają właściwie na każdej stronie.






Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Znak.

wtorek, 26 listopada 2019

Rafał Gębura – „Otwórz oczy”

Od dłuższego czasu regularnie oglądam kanał 7 metrów pod ziemią, gdzie Rafał Gębura przeprowadza krótkie wywiady z rozmaitymi osobami, których życie może się wydać komukolwiek interesujące. Znajdziemy tam opowieści przedstawicieli różnych profesji (jest wśród nich ginekolog i strażak, ale też wróżka czy haker), a także osoby w rozmaity sposób dotknięte przez los i nieakceptowane w społeczeństwie. I choć nie widziałam wszystkich dostępnych na stronie filmów, było ich dostatecznie dużo, żebym doceniła warsztat dziennikarski autora, jego niezwykły takt i spokój, a także pewną otwartość, która zdaje się udzielać widzowi. Nie skłamię, jeśli powiem, że wiele filmów z tego kanału realnie otworzyło mi oczy i zmieniło moje spojrzenie na świat. 

Nic więc dziwnego, że kiedy usłyszałam o nadchodzącej premierze książki Rafała Gębury, nie wahałam się długo. I choć na co dzień rzadko czytam reportaże, tym razem postanowiłam zrobić wyjątek. Niestety, mimo całej sympatii do twórcy książki i pozytywnego nastawienia do lektury, Otwórz oczy nie spełniło moich oczekiwań. 

Zacznijmy od kwestii technicznych: na książkę składa się 19 rozdziałów; każdy z nich, podobnie jak filmy na kanale, poświęcony jest osobnemu bohaterowi. Tym razem nie mamy jednak do czynienia z wywiadami, a bardziej opisową formą reportażu. Z wielogodzinnych rozmów wybrane zostały najważniejsze tematy i konteksty, które otrzymały narracyjny opis. Wszystko to zwieńczone jest krótkim komentarzem z przemyśleniami autora. W każdym rozdziale pojawiają się też wypowiedzi samych bohaterów reportaży – są one wtrącane w formie ciekawie zaznaczonych cytatów. W ogóle oprawa wizualna tej książki bardzo mi się podoba, ale ja ogólnie lubię stylistykę książek Altenberga: jest minimalistyczna, a jednocześnie niemożliwa do pomylenia z żadną inną. 

Ale wróćmy do treści. Niestety to właśnie konstrukcja poszczególnych rozdziałów sprawiła, że nie czytało mi się tej książki dobrze. Serce mi się łamało, bo podczas czytania słyszałam w głowie skądinąd przyjemny głos autora i wiedziałam, że są to jego słowa, którymi stara się naszkicować mi świat i sytuację bohaterów. Niestety zabrakło mi wyobraźni lub umiejętności wczucia się w poszczególne historie. Postaci bez twarzy i głosu (choćby zmodyfikowanego) nie wzbudzały moich emocji, a same opowieści były zwyczajnie za krótkie, żebym zdążyła się zaangażować. Momentami miałam wrażenie, że autor stoi w rozkroku, że jednocześnie chce nam dać coś więcej, niż w filmach, które realizuje na co dzień, a z drugiej nie ma miejsca lub pomysłu, żeby stworzyć naprawdę szeroki i wyczerpujący kontekst.

I tak, wiem, że w reportażu chodzi o temat i bohaterów i że to na nich powinnam się skupić. Niestety kiedy forma mnie nie zachęca, przyswojenie treści sprawia spory problem. Ale muszę to przyznać: w tych 20 rozdziałach, na 300 stronach pada wiele ważnych zdań. Wiele tekstów uwrażliwia nas na rzeczywistości i pozwala dostrzec to, na co zwykle nie zwracamy uwagi. Są tu treści kontrowersyjne, ciekawe, wywołujące emocje; są też takie, które niewątpliwie poszerzą nasze horyzonty.

A jednak zawahałabym się, gdybym miała powiedzieć, czy to książka, którą koniecznie trzeba przeczytać. Myślę, że część z nas może pozostać przy kanale 7 metrów pod ziemią. 


piątek, 22 listopada 2019

Aneta Jadowska – „Dynia i jemioła”

Macie czasem tak, że kupujecie książkę, zaczynacie lekturę, a potem robicie wszystko, żeby odwlec w czasie jej zakończenie? Wydaje mi się, że czytając Dynię i jemiołę osiągnęłam w tym temacie mistrzostwo, bo poznanie wszystkich opowiadań zajęło mi... nieco ponad rok. Pamiętam dokładnie, jak w pociągu powrotnym z Targów Książki w Krakowie w 2018 roku zaczęłam czytać pierwsze opowiadanie. Z jednej strony nie mogłam się doczekać, a z drugiej czułam, że chcę podawkować sobie tę zabawę. I podawkowałam, bo ostatni tekst ze zbioru skończyłam czytać dzisiaj. 

Ale może od początku – czym w ogóle jest Dynia i jemioła? To zbiór 10 opowiadań autorstwa Anety Jadowskiej, osadzonych w stworzonym przez nią magicznym uniwersum Thornverse. Zbiór ten w założeniu miał oscylować tematycznie w okolicach świąt, które możemy spotkać na swojej drodze jakoś między październikiem a grudniem. I choć z klimatem bywa tutaj różnie – raz jest go więcej, a raz mniej – to śmiało można powiedzieć, że jest to pierwszy wspólny mianownik dla wszystkich opowieści. Drugim są zdecydowanie bohaterowie, z których większość znamy z poprzednich książek autorki. Dora, Nikita, Roman, Witkacy, Karma, Baal... Fani serii z pewnością ucieszą się z obecności ulubionych postaci. 

A czy ja się ucieszyłam, czytając kolejne opowiadania? I tak i nie. Jak to ze zbiorami bywa, niektóre teksty były lepsze, inne gorsze, albo po prostu mniej wpadające w mój gust niż pozostałe. Bardzo spodobało mi się na swój sposób urocze Jak pies z kotem i zabawny Powrót wiedźmy bojowej. Wielkie serduszko leci również do Wampira, który ukradł święta (uwielbiam Romana) oraz długo wyczekiwanych 50 twarzy Baala. Zdecydowanie wiele razy uśmiechałam się z nostalgią i śmiałam z dobrych żartów. Zrozumiałam też, że w 2020 koniecznie muszę wrócić do Heksalogii o Wiedźmie i przeczytać ją ponownie, bo najzwyczajniej w świecie tęsknię. 

Duży plus również za całą sferę wizualną Dyni i jemioły. Twarda oprawa, wyklejka wewnątrz, szyte strony, spójna, klimatyczna szata graficzna, detale w poszczególnych rozdziałach, przepiękne ilustracje niezastąpionej Magdaleny Babińskiej, a także dodatki (pocztówki i karta) – wszystko to tworzy razem wspaniałą całość i sprawia, że po tę książkę po prostu chętnie się sięga. Powiedziałabym, że jest to również doskonały pomysł na prezent, ale mam wrażenie, że po roku od premiery większość fanów Anety Jadowskiej lekturę ma już za sobą. 

W mojej głowie nie jest to może zbiór na miarę Ropuszek (w których, jak nie ja, pokochałam absolutnie wszystkie opowiadania i chciałam tylko więcej, więcej, więcej), ale też się na to nie nastawiałam. To, co znalazłam w Dyni i jemiole, było przyjemne i satysfakcjonujące, jestem też pewna, że kiedyś jeszcze wrócę do wybranych opowiadań. A jeśli Wy wciąż zastanawiacie się czy warto, nie wahajcie się dłużej. Jestem pewna, że każdy fan Thornverse znajdzie tutaj coś dla siebie.


środa, 20 listopada 2019

Camilla Sten – „Osada”

Silvertjärn – miasteczko owiane legendą po tym, jak cała jego populacja (czyli dobre kilkaset mieszkańców) po prostu zniknęła bez śladu. Śledczy, którzy badali sprawę, nie znaleźli niczego, prócz ciała przywiązanego do pala na centralnym placu oraz noworodka ukrytego w jednym z budynków mieszkalnych. Wszystko wyglądało normalnie, zupełnie jakby mieszkańcy po prostu wyszli gdzieś na chwilę, tyle że nigdy nie wrócili do swoich domów. 

60 lat po tajemniczych wydarzeniach do odciętej od świata osady przybywa grupa młodych ludzi, których ambicją jest nakręcenie filmu o tym niezwykłym miejscu, a także, być może, rozwikłanie zagadki Silvertjärn. Przewodzi im Alice, której babcia mieszkała w miasteczku, jednak wyprowadziła się jeszcze przed tragedią zostawiając tam rodziców oraz młodszą siostrę. Dziewczyna dysponuje całkiem sporą wiedzą na temat osady, ma też własne teorie, którymi niekoniecznie chce dzielić się z innymi. Dla niej to nie tylko szansa na przygotowanie ciekawego materiału, ale również sprawa osobista. Niestety nikt z grupy nie spodziewa się, co czeka na nich w Silvertjärn i jaką cenę przyjdzie im zapłacić za poznanie prawdy.

Jestem pewna, że wielu osobom już sama historia Silvertjärn wystarczy, by poczuli na plecach dreszcze niepokoju. No bo jak to możliwe, żeby niemal 1000 osób po prostu zniknęło, bez ingerencji zewnętrznej, nie pozostawiając żadnych śladów? Dodatkowo autorka bardzo się stara, by poziom emocji był wysoki, wykorzystując  charakterystyczne dla grozy schematy. Mam wrażenie, że inspiracje pochodzą raczej z filmów niż z książek (bo jednak konstrukcja horroru mocno zależy od medium, jakim się posługujemy), przez co nie zawsze wywołują oczekiwany efekt. Ale może to też być kwestia mojego subiektywnego odbioru, bo, przyznaję to ze smutkiem, książkom rzadko zdarza się mnie przerazić. W każdym razie jest tutaj kilka mniej lub bardziej umiejętnie zastosowanych klisz, które mają wzbudzać w odbiorcy niepokój. Czy są to zabiegi udane - ocenę pozostawiam Wam.

Mimo że nie jestem w stanie docenić walorów horrorowych Osady (nie umiem ocenić, czy książka jest naprawdę przerażająca, wybaczcie), to zdecydowanie podobała mi się jej konstrukcja fabularna. Historia opowiadana jest z dwóch perspektyw – teraźniejszości i przeszłości, które doskonale się uzupełniają. Autorka umiejętnie przeplatała sceny, dbając jednocześnie, by nie zdradzić nam zbyt wiele za jednym razem. Zagadka Silvertjärn była ciekawa i do samego końca mnie intrygowała, a chęć poznania zakończenia motywowała do dalszej lektury. Słowem – podobało mi się! Ani przez moment się nie nudziłam, nie wywracałam oczami, nie miałam ochoty odkładać książki na bok. A gdy skończyłam, byłam usatysfakcjonowana lekturą, a to chyba najważniejsze, prawda?






Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie wydawnictwu Zysk i S-ka.

poniedziałek, 18 listopada 2019

Paulina Tyczkowska, Jakub Kuza – „Krótka historia jednego zdjęcia. Kobiety”



Od kilkunastu minut siedzę z rękami zawieszonymi nad klawiaturą i zastanawiam się, jak zacząć swoją opowieść. To trudne zadanie, bo choć w opisywanej książce nie brakuje bohaterów i wydarzeń, nie ma ona fabuły, którą mogłabym opisać, a także skrytykować, gdyby zaszła taka potrzeba. Krótka historia jednego zdjęcia jest bowiem zbiorem fotografii, które prowadzą nas od końca XIX wieku prosto do czasów współczesnych. Opatrzone zwięzłym komentarzem kontekstowym nakreślają nam rzeczywistość sprzed lat.

O pierwszej książce Jakuba Kuzy, twórcy facebookowej strony Krótka historia jednego zdjęcia pisałam przy okazji majowej premiery. Tym razem autor, we współpracy z lifestyle'ową dziennikarką Pauliną Tyczkowską, wyselekcjonował fotografie, których głównymi bohaterkami są kobiety. Nie tylko te znane, gwiazdy kina i estrady. Na kartach książki na równi traktowane są damy popularne (te zwykle pokazane są z jakiejś niebanalnej perspektywy), jak i niemal anonimowe bohaterki codzienności, które z jakichś powodów (nierzadko już po zrobieniu zdjęcia, a czasem nawet wiele lat po śmierci) okazały się być wyjątkowe.

W zbiorze Krótka historia jednego zdjęcia. Kobiety znajdzie się kilka naprawdę popularnych fotografii (jak chociażby samobójczyni Evelyn McHale, która skoczyła prosto na dach samochodu, czy Wisławy Szymborskiej, zaskoczonej informacją o otrzymaniu literackiej Nagrody Nobla), ale zdecydowaną większość z nich widziałam pierwszy raz w życiu. I świetnie, bo dzięki temu poznałam całą plejadę osób i wydarzeń, o których jak do tej pory nie miałam pojęcia, a które w jakiś sposób poszerzyły moją wiedzę o świecie. Książkę odłożyłam na półkę opatrzoną kilkudziesięcioma karteczkami indeksującymi, a sama wynotowałam sobie wiele tematów, o których chcę przeczytać więcej. To chyba znaczy, że spełniła swój obowiązek.

W kontekście zbliżających się świąt, uważam, że Krótka historia jednego zdjęcia to świetny pomysł na prezent, nawet dla osób, które na co dzień nie czytają zbyt wielu książek, ale np. interesują się historią czy kulturą. To solidnie wydany album pełen interesujących opowieści, który spokojnie możemy raczej podczytywać niż czytać – wiecie, po jednym rozdziale dziennie, do poduszki. Jestem pewna, że każdy znajdzie tutaj coś interesującego i niejednokrotnie będzie zaskoczony opowieściami, które pozna. A nic tak dobrze nie poszerza naszych horyzontów!








Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Znak.

czwartek, 14 listopada 2019

Marta Kisiel – „Nomen Omen”

Salomea Przygoda to istota, której los nie oszczędza – zaczyna się od charakterystycznych personaliów i nieco zwariowanej rodzinki, a kończy na skłonności do wszelkiego typu wypadków i zdarzeń, które przeciętny obywatel, nie doświadczający takiego ich natężenia, nazwałby niemal pieszczotliwie pechem lub niefartem. Jednak gdy dziewczyna wprowadza się do odziedziczonego po koleżance pokoju w starym domu, którego adres wszystkich przyprawia co najmniej o dreszcze, natłok dziwnych zdarzeń staje się niemal nie do zniesienia. A to dopiero początek całej opowieści...

To, co teraz napiszę, ledwo przejdzie mi przez klawiaturę, ale muszę, żeby oddać sprawiedliwość szczerości. Nomen Omen na samym początku niesamowicie mi się dłużyło. Choć kocham bogaty i przewrotny styl Marty Kisiel, tutaj nieźle mnie wymęczył. Może to dlatego, że miejscami dialogi brały górę nad narracyjnymi akapitami? Może ze względu na brak wyraźnego celu fabularnego? Sama nie wiem, ale już dawno nie zdarzyło mi się tyle razy zamykać książkę, by wziąć kilka głębokich oddechów. Rozmowy między Salomeą a jej bratem, Niedasiem, doprowadzały mnie do szału i to wcale nie tylko dlatego, że nie zostałam wielką fanką tego drugiego! Po prostu nie mogłam pozbyć się przeczucia że nikt na świecie tak nie mówi.

Na szczęście mniej więcej w połowie, gdy powoli kończą się wieczne przedrzeźnianki, a (równie powoli) zaczyna jakaś ważniejsza fabuła, nabrałam wiatru w żagle i większej ochoty na czytanie. I właściwie już do końca było całkiem przyjemnie. Akcja przyspieszyła, a cała historia wreszcie miała jakiś cel. Na pierwszy plan wyszła historia rodzinna Salomei, i mieszkańców starego domu, a kolejne fakty nakreślały nam sytuację i pozwalały uporządkować sobie wszystko w głowie. 

Koniec końców najważniejszą częścią książki (przynajmniej w moim odczuciu) jest plejada osobliwych postaci, które rozjaśniają niemal każdą stronę. No dobrze, może w przypadku Niedasia z tym rozjaśnianiem popłynęłam nieco zbyt daleko, a i pani Matylda wnosi raczej lęk niż światło, ale nie o to chodzi! Mam na myśli fakt, że każda, absolutnie każda z postaci, pojawiających się na kartach Nomen Omen, ma coś charakterystycznego, jakiegoś bzika, który nadaje jej niezwykle wyrazisty rys. Ta nieskrępowana wyobraźnia jest cechą wręcz gatunkową dla prozy Marty Kisiel i czynnikiem, za który absolutnie ją (prozę, choć Ałtorkę w sumie też, bezgranicznie kocham). 

To jak, polecam tego Kiśla, czy nie? Ostatecznie Nomen Omen w miarę mi się podobało. W moim odczuciu warto było nieco się poirytować na bohaterów, żeby dotrzeć do rozwiązania tej historii, ale wiem, że część czytelników może być odmiennego zdania. Inni z kolei wpadną w tę opowieść od pierwszej strony i nie będą mogli zrozumieć, o co mi chodzi, gdy mówię o przydługim wstępie. Także tego, co kraj, to obyczaj. 


wtorek, 12 listopada 2019

Aneta Jadowska – „Przygody małego Duchołapa”



Piotruś Duszyński jest dzieckiem wyjątkowym – widzi, słyszy i czuje znacznie więcej niż jego rówieśnicy. Podczas gdy koledzy z piaskownicy chwalą się wymyślonymi przyjaciółmi, on ma coś znacznie lepszego: parę duchów, które rzeczywiście mu odpowiadają i są doskonałymi kompanami do zabawy! Brakuje im rodzinnego ciepła i kogoś bliskiego, kto zrozumiałby ich problem. Kto by się spodziewał, że para dwóch tak uroczych istot może być źródłem jakichkolwiek kłopotów?

Historyjka stworzona przez Anetę Jadowską opowiada o pierwszym poważnym zadaniu, przed jakim stanął Piotruś, znany później jako szaman Witkacy. Na kolejnych stronach książki chłopiec nawiązuje pierwszy w życiu kontakt z duchami, odkrywa, w jaki sposób może pomóc im w przejściu na drugą stronę, a także wykonuje swoje pierwsze "zlecenie", choć właściwie robi to wyłącznie dla pewnej bliskiej osoby. Wszystko to okraszone jest dużą dawką ciepła i bardzo przyjemnego klimatu, dzięki któremu opowieść o duchach absolutnie nie jest przerażająca.

I choć to Aneta Jadowska odpowiada za treść całej opowiastki, jeszcze większe ukłony należą się, moim zdaniem, Magdalenie Babińskiej. Wszyscy fani książek z Thornverse znają jej prace i wiedzą, jaki ma styl, ale tym razem ilustratorka przeszła samą siebie. Wszak zilustrowanie komiksu/powieści graficznej to zupełnie inna bajka niż przygotowanie szkiców do powieści. Przygody małego Duchołapa mają oprawę delikatną i ewidentnie skierowaną do młodszego odbiorcy, a jednak pozostają charakterystyczne dla tej właśnie ilustratorki.

Podsumowując powiem, że to prosta, urocza i bardzo przyjemna w odbiorze opowieść, która nie tylko stanowi świetną zajawkę dla maluchów (jestem za tym, by jak najwcześniej zacząć wychowywanie nowego pokolenia fanów Thornverse!), ale również jest całkiem przyjemna dla dorosłego odbiorcy. Nie porywająca i nie odkrywcza, o to bardzo trudno przy historiach dla maluchów, ale na tyle przyjemna, że z pewnością do niej wrócę. W końcu Witkac to jeden z moich ulubionych bohaterów wykreowanych przez Anetę Jadowską!




niedziela, 10 listopada 2019

Katarzyna Miller, Andrzej Gryżewski – „Być parą i nie zwariować”

Jakiś czas temu wróciłam do czytania literatury, przez co wszelkiego typu poradniki zeszły na dalszy plan – jakoś tak przestało mnie do nich ciągnąć, miałam więcej oporów i cóż, nie do końca byłam przekonana czy będę w stanie przez jakikolwiek przebrnąć. Do sięgnięcia po Być parą i nie zwariować niemalże się zmusiłam, chcąc zmniejszyć zalegający stosik książek "do przeczytania". Nie wierzyłam, że to się uda. A kilka godzin później z zaskoczeniem stwierdziłam, że pochłonęłam już ponad połowę. 

Właściwie takie zakończenie było do przewidzenia – w końcu uwielbiam zarówno Katarzynę Miller, jak i Andrzeja Gryżewskiego. Oboje są terapeutami z wieloletnim stażem i doświadczeniem, którym chętnie dzielą się z innymi. Oboje mają dar łatwego ujmowania wiedzy w słowa i dobierania odpowiednich przykładów, tak, by były jak najbardziej zrozumiałe dla odbiorców. Cieszy również to, że znają się prywatnie – w pewnym sensie przekłada się to na atmosferę panującą w tej książce (jeśli w ogóle można tak powiedzieć), czyta się ją jeszcze płynniej.

Być parą i nie zwariować to zapis rozmów między autorami, dotyczących... no cóż, związków. Poruszane są rozmaite aspekty relacji intymnych, od codzienności i rutyny, poprzez cechy wpływające na trwałość (lub nietrwałość) związków, aż do seksu, zdradę oraz zagrożenia, które mogą się pojawić na przestrzeni lat (wraz ze sposobami, jak zręcznie można ich uniknąć). Wszystko to jest okraszone rozmaitymi przykładami z gabinetów i nie tylko.

Czego dowiemy się z tego poradnika? Ano przede wszystkim tego, że związki to nie tylko (bardzo nie tylko) namiętność, a ich budowanie w kolejnych latach wymaga pracy i zaangażowania, a także chęci, by zanurzyć się nieco we własną psychikę i zrozumieć swoje zachowania. Autorzy podkreślają bardzo ważną rzecz, z którą całkowicie się zgadzam: jeśli chcemy zmian, możemy ich oczekiwać wyłącznie do siebie. Warto o tym pamiętać, bo choć brzmi to jak wytarty frazes, tak naprawdę ta myśl jest najczęściej zapominaną radą wśród wszystkich, jakie słyszą pary. Jako ludzie mamy tendencje do stawiania innym wymagań i oczekiwania, że dostosują się oni do naszych wyobrażeń. Jak nietrudno się domyślić, prawie nigdy się tak nie dzieje, a z zawiedzionych oczekiwań powstają kolejne, nawarstwiające się konflikty.

Podobnie jak w przypadku czytanej i opisywanej przeze mnie niedawno książki Czasem święta, czasem ladacznica, perspektywa dwóch płci okazała się bardzo cenna. Dzięki niej książka jest znacznie bardziej obiektywna, a czytelnik ma szansę poznać przykłady konkretnych zachowań zarówno z kobiecej, jak i męskiej strony. Swoje znaczenie mają również różnice doświadczeń między autorami, tj. fakt, że Katarzyna Miller pracuje głównie jako psychoterapeutka, natomiast Andrzej Gryżewski jest seksuologiem; jego klienci przychodzą często ze specyficznymi problemami. 

Jedyny mały minusik, który muszę wytknąć, to powtarzane w kółko przykłady. Rozumiem, że jedna historia może posłużyć do zobrazowania wielu różnych problemów, jednak autorzy zdają się nie zauważać, że niektórymi opowieściami raczą nas drugi, a nawet i trzeci razy. Pewnie gdybym kolejne rozdziały czytała w odstępie kilku dni, nie raziłoby mnie to aż tak bardzo, ale że książkę pochłonęłam na dwa razy, chwilami nieco się męczyłam. Ale to tylko malutka wada, która w porównaniu z całą książką nie ma większego znaczenia.


piątek, 8 listopada 2019

Adam Kay – „Świąteczny dyżur”

Nieco ponad rok temu internet żył książką Będzie bolało autorstwa byłego lekarza, a obecnie brytyjskiego komika, Adama Kaya. To słodko-gorzka opowieść spisana w formie dziennika, prowadząca nas przez codzienność pracownika służby zdrowia na różnych szczeblach kariery. Z niebywałą lekkością, zgrabnie żonglując słowem, autor opisuje nam absurdy, z którymi spotykał się na co dzień w swojej praktyce. Absurdy, za które odpowiedzialni byli po równo lekarze, pacjencji i system. 

Świąteczny dyżur to w pewnym sensie kontynuacja poprzedniej książki Kaya. Jak sam mówi, znalazły się tu te opowieści, które były "zbyt świąteczne" lub "zbyt obrzydliwe", by przejść selekcję redakcyjną podczas składania Będzie bolało. Na szczęście czytelnicy nic nie stracą i mogą wrócić do tej gawędy. Najlepiej w okresie świątecznym – książka zachęca do tego pod każdym względem, zarówno tematyką, jak i stylistyką. I obrzydliwie zabawnymi wierszykami na początku każdego rozdziału!


„Ektomia” oznacza chirurgiczne usunięcie. Tak więc usunięcie żołądka to gastrektomia, sterylizacja mężczyzny to wazektomia, a wizyta w prywatnej placówce medycznej to forsektomia.


Nie wiem dlaczego, ale tym razem książka Kaya wydała mi się bardziej przygnębiająca, niż poprzednio. Może dlatego, że jest jest tu stosunkowo dużo gorzkich rozmyślań o kolejnych świętach spędzanych na dyżurze (taki już los młodych, bezdzietnych lekarzy, a także tych, którzy nie układają grafiku), a może same wpisy z dziennika nie były aż tak zabawne, jak to miało miejsce poprzednim razem. Nie oznacza to jednak, że brakuje tu absurdu; wręcz przeciwnie – jego stężenie na centymetr kwadratowy jest znacznie powyżej przeciętnej. Znów mamy okazję stracić wiarę w ludzi i dowiedzieć się czegoś nowego o możliwościach naszego ciała (a także jego brakach). Dowiemy się, dlaczego masło orzechowe to nienajlepszy lubrykant, co złego może się stać, gdy krawat lekarza dyżurnego niespodziewanie zacznie grać świąteczną melodyjkę, a także jakie pytania mogą okazać się kluczowe w wywiadzie ginekologicznym. 

Największą wadą Świątecznego dyżuru jest jego długość (czy raczej "krótkość", jeśli chcemy być precyzyjni). Już pierwszą książkę autora kończyło się niechętnie (to znaczy ciężko było zaakceptować fakt, że to już koniec), a z drugą jest gorzej, bo mamy jeszcze mniej stron i jeszcze mniej opowieści. Jest coś takiego w sposobie opowiadania Kaya, że mogłoby się go słuchać (lub czytać) godzinami, a Świąteczny dyżur kończy się niepostrzeżenie dosłownie po chwili. Mam szczerą nadzieję, że Adam Kay chowa przed nami jeszcze jakieś dzienniki, które będzie stopniowo ujawniał, albo niebawem skusi się na zebranie w formie książki absurdów zawodu komika. Jestem pewna, że jest ich całkiem sporo!


środa, 6 listopada 2019

Mario Puzo – „Ojciec chrzestny”

Odkąd dorosłam, nie jest mi po drodze z klasykami światowej literatury. W szkole sięgałam po nich głównie z przymusu (choć bez męczarni, bo czytać zawsze lubiłam), rzadziej z rzeczywistej chęci poznania danej, popularnej historii. Do samego Ojca chrzestnego miałam dwa podejścia i żadne nie zakończyło się sukcesem. Zdążyłam już spisać naszą relację na straty i nie miałam w planach sięgać po tę książkę kolejny raz.

W październiku jednak szukałam czegoś, co mogłabym puścić sobie w tle podczas nudnej, acz niewymagającej komputerowej dłubaniny. Wiecie, jakiegoś audiobooka, który zajmie mi głowę, żebym nie miała poczucia marnowania czasu. Padło na darmowy fragment powieści Mario Puzo udostępniony na youtubie Audioteki i muszę się Wam przyznać, że to była najlepsza możliwa decyzja. Samo słuchowisko (bo zamiast jednego lektora mamy tu czytanie z podziałem na role) wciągnęło mnie bez reszty; zakochałam się przede wszystkim we wspaniałej narracji. Rozważałam wykupienie dostępu do serwisu, żeby dokończyć, ale ostatecznie uznałam, że hej, skoro już się wkręciłam, może warto to wykorzystać i sięgnąć po wersję papierową?

Teraz, gdy skończyłam, mogę powiedzieć jedno: to była fenomenalna książka. Bezapelacyjnie najlepsza spośród tych, jakie przeczytałam w 2019 roku i na pewno jedna z najlepszych, jakie dane mi było przeczytać w całym moim życiu.

Jestem zakochana w sposobie narracji, jakim posługuje się Mario Puzo. Wykorzystując różne perspektywy, kreuje on dla nas interesujący i niejednokrotnie zaskakujący obraz świata przedstawionego. Fabuła często zakręca, a wątki są urywane w najważniejszych momentach, by następnie doczekać się dopowiedzenia z zupełnie innej perspektywy. Czasem dowiadujemy się o pewnych efektach, a dopiero później odkrywamy, jak doszło do jakiejś sytuacji. I choć brzmi to szalenie denerwująco, podczas lektury wcale takie nie jest; jesteśmy wodzeni za nos z wyczuciem, tak, że ostatecznie czujemy się zaskoczeni i zadowoleni. 

Kolejnym atutem Ojca chrzestnego są bohaterowie. Wykreowani różnorodnie, ciekawie, w dodatku wyposażeni we własne historie, które świetnie współgrają z ich charakterami. Mario Puzo, podobnie jak Vito Corleone, każdej z pojawiających się postaci okazuje należny szacunek i opowiada o jej życiu, udowadniając tym samym, jak dopracowany jest wymyślony przez niego świat. Tu wszystko jest umotywowane, a sieć zależności przypomina misternie utkaną pajęczynę. 

Ponadto urzekł mnie język i styl autora. Miałam pewne obawy, czy długie wypowiedzi narratora, który w bogaty sposób opisuje nam świat i odczucia bohaterów, sprawdzą się tak samo dobrze w książce, jak w słuchowisku, ale ten lęk okazał się niepotrzebny. Niezależnie od wersji, opowieść prezentuje się świetnie i nie nudzi odbiorcy, a dialogi pojawiające się na tle długich akapitów zyskują dodatkową moc, stają się jeszcze bardziej wyraziste.

Cóż mogę powiedzieć: nie chcę Was namawiać na lekturę, bo sama do niedawna nie uległabym takim namowom. A jednak, jeśli jeszcze nie znacie tej książki, gorąco zachęcam Was do jej poznania – czy to od razu w wersji papierowej, czy w słuchowisku, którego zajawkę znajdziecie tutaj. Nie odbierajcie sobie tej przyjemności. 


poniedziałek, 4 listopada 2019

Marta Kisiel – „Małe Licho i Tajemnica Niebożątka”, „Małe Licho i Anioł z Kamienia”



Nie pamiętam, kiedy ostatnio wspominałam tutaj o książce dla dzieci. Swego czasu czytałam ich sporo i nawet pisałam o nich na blogu, ale odkąd mam okazję wyżywać się parentingowo w temacie planszówek, książki dla maluchów zeszły na dalszy plan. Muszę przyznać, że w związku z tym miałam niemałą tremę zabierając się za lekturę Małego Licha – niby wiem, czego się spodziewać po Marcie Kisiel, ale po Marcie Kisiel Piszącej dla Dzieci? Na szczęście okazuje się, że to tak naprawdę żadna różnica, bo proza Ałtorki jest równie wspaniała niezależnie od przewidywanej grupy odbiorców. Historia Bożka, zwanego Niebożątkiem, oraz jego zwariowanej rodziny (na którą składa się Mama, dwóch Wujków, dwa anioły stróże, widma, utopiec, krakeny i pewnie jeszcze jakieś stworzenia, o których zapomniałam), jest bowiem bardzo uniwersalna.

Zarówno Tajemnica Niebożątka, jak i Anioł z Kamienia to ciepłe i pozytywne opowiastki, z których wiele mogą nauczyć się tak dzieci, jak i dorośli. Pierwsza książka opowiada o ważnym przełomie w życiu dziecka, czyli o rozpoczęciu szkolnej kariery. Dla Bożka jest to wyjątkowo trudny czas, ponieważ niespełna dziesięcioletni chłopiec nie tylko do tej pory uczył się w domu, ale też nie miał kontaktu z rówieśnikami. Przez swoje zainteresowania oraz doświadczenia odstaje od innych dzieci i czeka go długa droga do integracji. Oprócz tego, że jest to opowieść o dopasowaniu, to również o szukaniu samego siebie i odkrywaniu tajemnic historii własnego życia.

Z kolei druga książka przyda się absolutnie każdemu, niezależnie od wieku. Nie tylko dlatego, że wszyscy znamy osoby takie jak anioł Tsadkiel – zimne i nieprzystępne, wiecznie poirytowane, z zionącą dziurą zamiast serca – ale również dlatego, że każdemu czasem potrzebne jest przypomnienie, by nie oceniać po pozorach. W Aniele z kamienia wiele elementów świata przedstawionego okazuje się być inne, niż na początku nam się wydaje. A najtwardszy lód okazuje się możliwy do skruszenia. Poza tym jest to historia idealna na zbliżającą się zimę ze względu na tematykę świąteczno-feriową (a może feryjną? :D), zapach pierników, bitwy na śnieżki i inne sezonowe elementy Absolutnie Szczęśliwego Dzieciństwa.

Nie chcę nawet myśleć, ile by mnie ominęło, gdybym nie sięgnęła po te książki. Przede wszystkim Gucio. TAK BARDZO CHCĘ GUCIA. Zdecydowanie potrzebuję w swoim życiu potwora, który będzie spał pod moim łóżkiem, zjadał mi fluorescencyjne mazaki, a swoje macki wykorzystywał do wycinania i przyozdabiania pierniczków albo jako siłę lepiąco-miotającą podczas bitew na śnieżki. Tak, zdecydowanie w pierwszej kolejności pokochałam Gucia, a dopiero potem całą resztę wesołej gromadki. Ale tak naprawdę każdy będzie mógł znaleźć tutaj przyjaciela dla siebie.

Jeśli idzie o technikalia, nie powiem niczego odkrywczego: Marta Kisiel niezmiennie urzeka mnie swoim lekkim, bogatym i przewrotnym stylem. Co ważne, wydaje mi się, że udało jej się niezwykle trafnie odzwierciedlić w języku sposób myślenia dziecka. Jest prosto, ale nie za prosto, kreatywnie i słowotwórczo. A czasem cały sens zamyka się w jakimś pojęciu zastępczym, które mieści hasła zbyt trudne dla małych głów. Czyta się to świetnie, słucha pewnie jeszcze lepiej. 

Najważniejszym skutkiem lektury (oprócz chęci – nie, wróć, POTRZEBY – posiadania własnego Gucia), jest u mnie ponowna zajawka na prozę Marty Kisiel i wspomniany już styl, który zachwyca od pierwszej do ostatniej strony. Wygląda na to, że to właśnie ten moment, kiedy zacznę nadrabiać zaległości i przeczytam te książki Ałtorki, których do tej pory nie znałam. Alleluja!


sobota, 2 listopada 2019

Cecelia Ahern – „PS Kocham Cię na zawsze”

Dosłownie kilka dni temu opowiadałam o PS Kocham Cię – choć wszyscy zdają się znać tę historię od lat (widziałam posty, w których dziewczyny przyznają się, ile razy czytały książkę i widziały jej ekranizację), ja dopiero niedawno przełamałam swoją niechęć i wreszcie po nią sięgnęłam. Opowieść spodobała mi się bardzo i chwyciła mnie za serce do tego stopnia, że niemal od razu zabrałam się za lekturę kolejnej książki.

PS Kocham Cię na zawsze stanowi kontynuację losów Holly, choć nie bezpośrednią – w ciągu kilku lat przerwy nasza bohaterka zdołała względnie ułożyć sobie życie. Pracuje w sklepie siostry i planuje zamieszkać ze swoim aktualnym partnerem, Gabrielem. Pogodziła się z wydarzeniami z przeszłości, co przypieczętowuje nagraniem podcastu o listach, które zostawił dla niej Gerry i o tym, jak pomogły jej przetrwać żałobę. Jednak ten ład w jej życiu jest wyłącznie pozorny, co wychodzi na jaw, gdy zgłasza się do niej grupa śmiertelnie chorych osób zainspirowanych jej historią. Każdy z nich chce na swój sposób skorzystać z tego pomysłu, żeby przygotować dla swoich najbliższych podobny prezent. I każdy chce, by to właśnie Holly mu w tym pomogła. 

Długo zastanawiałam się, co mogę powiedzieć o kontynuacji przygód Holly i ostatecznie stwierdzam, że moim zdaniem diametralnie różni się ona od PS Kocham Cię. Pierwsza książka była niezwykle ciepła, a jednym z najważniejszych elementów w niej zawartych było wsparcie, siła grupy, przyjaźń. W części drugiej mamy tego znacznie mniej, a kolejne wydarzenia przynoszą nam więcej smutku i... sama nie wiem, goryczy? Holly musi się mierzyć nie tylko z powracającymi wspomnieniami, ale również problemami w relacji. Jej przyjaciółki również są na innym etapie życia i mają mnóstwo bardzo poważnych problemów. Do tego każdy z umierających bohaterów wnosi do opowieści mnóstwo przygnębienia. 

Tym niemniej, choć książka wydaje mi się bardziej smutna niż poprzednia, niesie za sobą mnóstwo czystej życiowej mądrości. Znów wracamy do tematu nieuchronności śmierci, w dodatku z bardzo ciekawej perspektywy. Zwykle gdy mówimy o umierających pacjentach, skupiamy się na reakcjach i przeżyciach ich otoczenia oraz na tym, co mogą zrobić, by ulżyć pozostającym przy życiu najbliższym. Tymczasem Ahern oddaje głos chorym, którzy w swoich ostatnich chwilach kierują się rozmaitymi, ważnymi dla nich pobudkami. 

Ponadto bardzo spodobało mi się to, w jaki sposób została rozpisana główna bohaterka. Otóż okazuje się, że mimo wielu ważnych doświadczeń związanych z listami od Gerry'ego, Holly nie zmieniła się aż tak bardzo, jak tego potrzebowała. Nadal żyła umoszczona w pewnej strefie komfortu, która nie wymagała od niej nietypowych działań. Dopiero pojawienie się członków klubu pomoże jej przepracować śmierć Gerry'ego – choć paradoksalnie wszyscy obawiają się, że wsparcie umierających tylko pogorszy jej stan. 

Choć w moim mniemaniu PS Kocham Cię na zawsze jest bardziej przygnębiające niż pierwsza część, to wciąż bardzo udana i poruszająca kontynuacja. Historia Holly skręca w ciekawym kierunku, a Cecelia Ahern po raz kolejny udowadnia swoją niezwykłą wrażliwość w kreowaniu postaci. Stworzenie tylu bohaterów o tak różnych motywacjach, wymaga nie lada zmysłu obserwacji i znajomości ludzkiej psychiki. A ostatecznie po lekturze, choć możemy czuć się zmęczeni, jesteśmy też w jakimś sensie podniesieni na duchu.






Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Akurat.