środa, 26 października 2016

Michael Katz Krefeld – "Sekta" [recenzja przedpremierowa]

Kiedy zobaczyłam tę książkę w zapowiedziach, poważnie zastanawiałam się, czy chcę po nią sięgnąć. Miałam okazję poznać dwie poprzednie odsłony cyklu o Ravnie i o ile pierwsza mi się podobała, o tyle w drugiej dostrzegłam wiele schematów, przez które nie byłam za bardzo zadowolona z lektury. Bałam się, że w przypadku Sekty będzie podobnie, ale ostatecznie zdecydowałam się, że dam autorowi jeszcze jedną szansę. Poprzednie części odłożyłam na biurko, żeby czekały na wyrok (trafią do sprzedania czy zostaną?), a sama zabrałam się do lektury. Zabrałam i przepadłam.

Ravn nie jest zbyt zadowolony z tego, czym musi się zajmować: średnio moralne prace detektywistyczne, które wykonuje, raczej nie współgrają z jego nastrojem i przekonaniami. Z drugiej strony musi jakoś opłacić miejsce do cumowania swojej barki, pieniądze są potrzebne również na alkohol, którym stale zagłusza wyrzuty sumienia po śmierci żony. W takich okolicznościach były policjant podejmuje się kolejnego zadania: bogaty biznesmen chce znaleźć swojego syna, z którym przed laty stracił kontakt, a który obecnie pełni rolę kaznodziei we własnym ruchu religijnym. Sprawa z pozoru banalna, a jednak Ravn od początku czuje, że coś tu jest nie tak...

Muszę przyznać, że tym razem absolutnie się nie zawiodłam, zarówno w kontekście stylu autora, jak i poprowadzenia głównego wątku. Bardzo cieszę się, że w trzeciej części cyklu Krefeld zdecydował się na odejście od schematu, który był bardzo wyraźny w poprzednich dwóch: tym razem nie mamy podziału na trzy perspektywy czasowe, co znacząco ułatwia zrozumienie całej zagadki. Opowieść otwiera mocna scena, jednak nie znamy jej finału, a brak umiejscowienia w czasie nie pozwala nam stwierdzić, kogo i czego tak naprawdę dotyczy  możemy tylko snuć domysły. Jej zadaniem jest wprawienie nas w nastrój niepokoju i zasianie ziarna niepewności, które będzie towarzyszyło nam już do samego końca, póki zagadka nie zostanie rozwiązana.

Tak jak wspomniałam w opisie fabuły, główną osią tekstu są poszukiwania, jakie Ravn prowadzi na zlecenie swojego klienta. Poznając kolejne fakty wraz z głównym bohaterem odkrywamy tajemnice zarówno rodziny zleceniodawcy, jak i poszukiwanego mężczyzny, który kilka lat wcześniej założył własny ruch religijny. Jak nietrudno się domyślić (zarówno po tytule, jak i otrzymawszy pierwsze informacje płynące z lektury), Wybrańcy Boga okazują się nie tyle ruchem misyjnym, co zwyczajną sektą - dokładnie w takim rozumieniu, jakie znamy z przekazów medialnych. Mimo że na ten temat można napisać wiele pokaźnych tomów, bardzo podobał mi się sposób, w jaki Krefeld ujął temat w swojej książce: skupił się na tym, co najważniejsze, by przekazać nam specyfikę życia w sekcie, a jednocześnie nie zasypał nas informacjami, które byłyby dla nas zbędne. Obraz, jaki wykreował autor, jest przerażający i bardzo autentyczny: od profilu osoby, która do sekty trafia, poprzez pseudo religijne praktyki, na zbiorowym szaleństwie kończąc. Moim zdaniem temat został wykorzystany świetnie.

Zdecydowanie zbyt rzadko dobrze przygotowane tło współgra poziomem z resztą książki  tym razem na szczęście również ogólne wrażenie pozostaje pozytywne. Z przyjemnością odkrywałam różne elementy sprawy, poznawałam nowe fakty, a lektura dostarczyła mi sporo różnorodnych emocji. Z jednej strony Ravn jest specyficznym bohaterem, którego obecność przynosi za sobą ironiczny humor, z drugiej zaś  cała sprawa naprawdę trzyma w napięciu. Jedynym mankamentem jest fakt, że w tekście znaleźć można kilka niepotrzebnych scen. O ile co do zasadności wątków prywatnych z życia komisarza można by się spierać (nie mam nic przeciwko nim, ale tym razem miałam wrażenie, że mimo usilnych starań autora toczyły się one zupełnie obok całej sprawy), o tyle sceny z udziałem jednej z bohaterek uważam za kompletnie niezwiązane z opowieścią i zbyteczne.

Na wspomniane wyżej niedociągnięcia można jednak przymknąć oko, co też z radością uczyniłam  jak dla mnie to tylko drobne rysy na naprawdę świetnej książce. Po Sektę należy sięgnąć chociażby ze względu na temat  dla mnie zawsze aktualny i ciekawy - ale też jeśli szuka się akurat całkiem niezłego kryminału. Wychodzi na to, że Krefeld odkupił nieco w moich oczach swoje winy i będę musiała sięgnąć również po kolejne odsłony cyklu. Ups...






Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Literackiemu.
Premiera 3 listopada, jednak możecie zdobyć książkę szybciej, w dodatku z autografem autora! Już w sobotę, 29.10 Michael Katz Krefeld będzie podpisywał egzemplarze na stoisku Wydawnictwa Literackiego (D15) na Targach Książki w Krakowie. Ja niestety nie będę mogła tam być, ale Wam z całego serca polecam!


Wykolejony  |  Zaginiony  |  Sekta

poniedziałek, 24 października 2016

Remigiusz Mróz – "Immunitet"

Niezależnie od tego, jakiego rodzaju książkę Remiugiusza Mroza czytam, odczucia po jej zakończeniu mam podobne: jestem zachwycona treścią i zszokowana cliffhangerem. Można się przyzwyczaić. Schody zaczynają się dopiero, gdy coś mnie z tej normy wybija, gdy coś nie do końca pasuje do schematu. Tak właśnie było w przypadku Immunitetu, który... no cóż, wywołał we mnie niemałego książkowego kaca i szereg bardzo sprzecznych odczuć.

Podał jej datę, a Chyłka zanotowała ją na skrawku papieru, który znalazła w szufladzie. Nie mogła powiedzieć, by miejsce pracy miała dobrze zorganizowane. Stanowiło raczej antytezę tego, co proponowała japońska koncepcja 5S, leżąca u podwalin korporacyjnej egzystencji.

Sortowanie, systematyka, sprzątanie, standaryzacja, samodyscyplina. To miało zapewniać najwyższą efektywność pracy, przynajmniej według guru zarządzania, Takashiego Osady. Według Chyłki lepiej sprawdzała się koncepcja 1B. Jeden burdel.[s.76]

Właściwie wszystko z tą książką jest w porządku: prowadzona sprawa jest wciągająca i angażuje czytelnika, a mnogość zwrotów akcji może przyprawić o zawrót głowy. Wewnątrz znajdziemy sporą dawkę ironicznego humoru, który stanowi znak rozpoznawczy cyklu, a słownych przepychanek mamy tu na pęczki: nie tylko na linii Chyłka-Zordon, ale także z udziałem Kormaka, który z każdą chwilą bardziej mnie do siebie przekonuje. Nienaganny pozostaje styl Remigiusza Mroza, a także merytoryczna wartość książki, którą widzimy w każdym niuansie i w każdym wytłumaczeniu meandrów prawa. Dlaczego zatem po zakończeniu lektury nie czułam się tak, jak to miało miejsce w przypadku innych książek autora? Otóż złożył się na to cały zestaw subiektywnych odczuć, które osobno z pewnością nie dałyby aż tak silnego efektu.

Pierwszą istotną kwestią jest specyfika sprawy będącej główną treścią książki. Każdy kolejny fakt dotyczący sędziego Sendala sprawiał, że coraz bardziej go nie znosiłam, w tym jednak nie ma absolutnie niczego złego – został on zaprojektowany jako postać skłaniająca do refleksji nad definicją niewinności (co jest mega dużym plusem, bo niejednoznaczność całej sprawy naprawdę wywołuje w nas poważne przemyślenia) i z pewnością nie miał budzić naszej sympatii. Większym problemem jest sposób, w jaki wspomniane fakty wychodziły na światło dzienne. Mówiąc krótko, cała książka opiera się na schemacie: oskarżony twierdzi, że jest niewinny -> bum! pojawiają się nowe, obciążające fakty -> oskarżony twierdzi, że jest niewinny i że teraz prawnicy wiedzą już wszystko -> bum! na jaw wychodzą kolejne, jeszcze bardziej obciążające fakty. Gdyby miało to miejsce raz czy dwa, w porządku, jednak w którymś momencie cała ta kołomyja po prostu mnie zmęczyła. Podobnie jak bohaterowie, nie miałam już siły na kolejne kłamstwa i w pewnym momencie przestało mnie ciekawić, co wydarzyło się tak naprawdę - chciałam po prostu, żeby sprawa została jak najszybciej zamknięta.

W kontekście mojego odbioru głównego wątku jest jeszcze jeden, dość poważny problem: nastawienie. Jakiś czas temu na którymś z blogów przeczytałam, że w Rewizji i Immunitecie widać znaczącą zmianę perspektywy i poszerzenie skali treści, z czym z resztą się zgodziłam na postawie tego, co zauważyłam podczas lektury trzeciego tomu cyklu. Miałam nadzieję, że owo "poszerzenie" tyczy się zasięgu poszczególnych spraw, że kolejne z nich będą sięgały dalej, a powiązania ze światem przestępczym będą angażowały inne grupy społeczne. W pewnym sensie tak się stało, jednak nie do końca w sposób, którego się spodziewałam – owszem, oskarżenie o zabójstwo sędziego Trybunału Konstytucyjnego jest sprawą bez precedensu, jednak miałam wrażenie, że nie jest to najistotniejsza płaszczyzna całej sprawy. Nie wiem, czy ktokolwiek zrozumie, co mam na myśli; uważam, że potencjał tkwiący w tym temacie nie został w pełni wykorzystany, środowiska zaangażowane w sprawę okazały się mniej znaczące, a w dodatku w którymś momencie sfera kryminalna została zdominowana przez... coś zupełnie innego. 

W tym momencie docieramy do ostatniego punktu, a więc obyczajowych aspektów cyklu. Kończąc poprzednią część autor rzucił czytelnikom pewną informację, z ciężarem której musiał poradzić sobie w Immunitecie – niestety moim zdaniem ten aspekt również nie został w pełni wykorzystany. Do tej pory praktycznie nie poznawaliśmy kulisów życia Chyłki; jasne, z daleka widać, że jest to bohaterka z głębokimi problemami, jednak nie były one dla czytelnika dostępne. Zakończenie Rewizji znacznie zbliżyło nas do prawdy, a rozwinięcie tego wątku w Immunitecie właściwie zamknęło temat. Moim zdaniem stało się to za szybko, za łatwo i zbyt prosto jak na dotychczasową postawę Joanny. Efektu dopełnia to, co dzieje się na końcu książki – zwrot akcji, na który zdecydował się autor, zaskoczył wiele osób. Mnie – niekoniecznie pozytywnie.

Żeby była jasność: to nie jest tak, że książka mi się nie podobała, albo że zamierzam porzucić cykl ze względu na zakończenie tego tomu. Absolutnie nie! W Immunitecie było wiele świetnych elementów: wspomniana już refleksja nad niewinnością, problematyka zasadności instytucji immunitetu czy nawet kreacja mierzącej się z chorobą alkoholową Chyłki, która wmawia sobie, że ma kontrolę, której tak naprawdę jej brakuje. Mimo tego, że kierunek rozwoju akcji nie przypadł mi do gustu, jestem pewna, że Remigiusz Mróz ma w zanadrzu nie tylko dobre wyjaśnienie swoich decyzji, ale i świetnie zaprogramowane rozwinięcie głównego wątku. Po prostu tym razem trochę mniej mi się to wszystko podobało.






Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Czwarta Strona.



Kasacja  |  Zaginięcie  |  Rewizja  |  Immunitet

sobota, 22 października 2016

Agnieszka Olejnik – "Nieobecna"

Zależności pomiędzy bliźniętami prawdopodobnie nie zrozumie nikt, kto nie był na ich miejscu. To coś więcej niż tylko ten sam wygląd (choć nawet to wydaje się dla nas abstrakcyjne); to również konieczność dzielenia się, podobieństwo reakcji czy wreszcie słynne zamiany ról. Być może właśnie z powodu specyfiki tej sytuacji motyw bliźniąt nie pojawia się w literaturze aż tak często – prawdopodobnie niełatwo jest wczuć się w to wszystko, żeby dokonać należytego opisu. Tym bardziej ciekawa byłam Nieobecnej i tym większe pokładałam w niej nadzieje. Czy słusznie? Cóż, za kilka chwil przekonacie się sami.

Jak bardzo mogą się od siebie różnić bliźnięta jednojajowe? Julita, ta młodsza o kilkanaście minut, zdaje się być całkowitym przeciwieństwem swojej siostry Julii. Tamta ma wszystko: bogatego męża, małe dziecko, wielki dom, a jednak nie jest w swoim życiu szczęśliwa i ciągle szuka wrażeń w ramionach kolejnych kochanków. W tym momencie z pomocą przychodzi Julita – aby mąż Julii nie dowiedział się o procederze i nie pozbawił jej profitów, siostry odgrywają teatrzyk zamiany ról: podczas gdy starsza urządza sobie schadzki, młodsza użycza jej swojej tożsamości i w tym czasie zajmuje się dzieckiem. Mogłoby to trwać latami, gdyby nie pewne niespodziewane wydarzenie: podczas jednego ze spotkań z kochankiem Julia (przez dokumenty, strój i miejsce pobytu wzięta za swoją siostrę) zostaje zamordowana. Dla Julity to szansa, by zacząć wszystko od nowa, co nie jest łatwe, zwłaszcza że z każdą chwilą na jaw wychodzą kolejne fakty dotyczące jej najbliższych – jak się okazuje, każdy prowadzi jakąś chorą grę.

Główny wątek powieści można, a nawet trzeba uznać za nieprawdopodobny – no bo czy jest możliwe, żeby absolutnie nikt nie zdemaskował zamiany ról, której dopuściły się dorosłe kobiety? Pomijając, że wraz z wiekiem między bliźniętami często pojawiają się drobne różnice tak w wyglądzie, jak i w sposobie zachowania, należy również pamiętać, że osoby znające parę bliżej/lepiej/dłużej mają swoje niezawodne sposoby na ich rozróżnienie. Ale wiecie co? Mam to całkowicie gdzieś. Autorka tak niesamowicie opisała i umotywowała całość, stawiając dodatkowo całe otoczenie kobiet w sytuacji ekstremalnej, że nie mam zamiaru czepiać się tej drobnostki, póki nie będzie zaburzała jednolitości opowiadanej historii. W tym przypadku zarówno świat i fabuła nie cierpią na tym nagięciu rzeczywistości i to jest dla mnie najważniejsze.

Skoro już uporaliśmy się z kwestią, o której wspomnieć musiałam, mogę przejść do zachwytów, którymi mam zamiar obsypać całą tę opowieść. Mimo że na początku nieco ciężko było mi wbić się w rytm historii, gdy już się to udało, dosłownie przepadłam: mogłabym nie odkładać tej książki ani na moment, tak bardzo chciałam wiedzieć, co wydarzy się na kolejnej stronie, aż do samego końca. Dla fabuły Nieobecnej najważniejsze są dwie sprawy: wspomniany już motyw zamiany ról oraz zagadka kryminalna. Główna bohaterka nie tylko przeżywa szok związany z sytuacją, w którą się wplątała, gdy zdecydowała się grać przyjmując tożsamość zamordowanej siostry; jej drugi problem to ciągłe poczucie zagrożenia, wszak do czasu ujęcia sprawcy i poznania jego motywów nie może być pewna, czy to aby nie ona była jego celem. Pod względem budowania napięcia książka jest prawdziwym majstersztykiem: emocje nie opuszczają nas ani na chwilę, dzięki czemu lektura jest aż tak zajmująca.

Dopracowana jest również sfera psychologiczna postaci. Julia i Julita to z jednej strony bohaterki podobne, a z drugiej – niesamowicie różniące się od siebie. Choć dzielą podobne doświadczania wieku dziecięcego, kierunki ich rozwoju były różne, w dodatku jak to zwykle bywa: obie czegoś sobie zazdrościły. Jednak książka Agnieszki Olejnik nie dotyczy wyłącznie bliźniaczek. Podobnie jak to miało miejsce w przypadku poprzedniej (to znaczy: poprzedniej dla mnie) książki autorki, Dziewczyny z porcelany, również tutaj mamy do czynienia ze skomplikowaną siatką międzyludzkich zależności. Co ważne, autorka nie gubi się w tych wszystkich powiązaniach; wręcz przeciwnie – tworzy z nich autentyczną i bardzo interesującą całość, która odkrywa przed czytelnikiem wiele negatywnych stron ludzkiej natury. Fałsz, zdrada, zakłamanie – bez nich wiele tragedii mogłoby się nie wydarzyć, co bardzo dokładnie widzimy, gdy zagłębimy się w treść Nieobecnej. Pod tym względem nie jest to łatwa i przyjemna lektura.

Odpowiadając na pytanie ze wstępu, a jednocześnie krótko podsumowując całą opinię chciałam powiedzieć, że to jedna z najlepszych książek, jakie miałam okazję czytać w tym roku. Historia, która ma wyraźne zabarwienie kryminalne, trzyma w napięciu jak najlepszy thriller, a jednak pozostaje stosunkowo lekka w odbiorze – czego jeszcze można chcieć? Podczas lektury otrzymałam znacznie więcej, niż się spodziewałam i muszę przyznać, że jestem zachwycona! Z pewnością sięgnę również po pozostałe teksty autorki, bo obawiam się, że odkryłam kolejną pisarkę, której prozę pokocham całym sercem.





Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Czwarta Strona.

czwartek, 20 października 2016

Ian Tregillis – "Mechaniczny"

Jak to się stało, że Mechaniczny po przyjeździe do nas trafił od razu w moje ręce, nie wiem do dziś – właściwie jest to jedna z tych książek, do których bliżej Sylwkowi niż mnie i miałam zamiar wcisnąć mu ją w łapki, gdy tylko wróciłby do regularnego czytania i recenzowania. Coś musiało mi się poprzestawiać w główce, bo pewnego poranka po prostu wzięłam tę książkę do pracy, zabierając ją ze stosu recenzenckich lektur piętrzącego się na parapecie naszej sypialni. Zrobiłam to, mimo że miałam do wyboru m.in. Immunitet Mroza, I wrzucą was w ogień Patykiewicza oraz najnowszą książkę Danki Braun. Zrobiłam to, mimo że wiedziałam, że książka może mi się nie spodobać. Dałam się ponieść intuicji i kolejny raz tego nie żałuję.

Historia, jakiej nie znamy: po tym, jak dzięki mocy alchemików udało się tchnąć iskrę życia w metalowe maszyny, Niderlandy stały się supermocarstwem, które podporządkowało sobie najdalsze zakątki Ziemi. Klakierzy, bo tak nazwano sztuczne inteligencje, nie są wyłącznie maszynami bojowymi, pełnią bowiem kluczową rolę w społeczeństwie, pozostając na wszelkie usługi ludzi. Choć w pełni świadomi, nie mają możliwości wyboru: ich funkcjonowanie jest ograniczone przez pęta poleceń, które zmuszają ich do posłuszeństwa królowej, państwu oraz swoim właścicielom. Jednym z takich sług jest Jax – ten, który swoim buntem zapoczątkuje rewolucję...

Książka Iana Tregillisa jest oparta na dwóch dość oklepanych w popkulturze schematach: pierwszym z nich jest problematyka statusu sztucznej inteligencji (czy samoświadomość sprawia, że maszyna to już człowiek?), a drugim tak popularny ostatnio motyw ciemiężonej jednostki sprzeciwiającej się ugruntowanej władzy. Takie połączenie może wywoływać obawy co do oryginalności prezentowanej historii; całkiem zresztą słusznie, bo stworzenie czegoś nowego poprzez zestawianie znanych elementów wielu pisarzom nie wyszło najlepiej. Tym razem jednak nie ma się czego bać – nie wiem, jak to się stało, ale w książce Tregillisa w ogóle nie czułam wtórności, niezależnie jak bardzo starałam się ją znaleźć. Z pewnością jest to w jakimś stopniu efekt wielowymiarowości: mimo że główny wątek dotyczy sprawy Jaxa, równolegle poznajemy kilka postaci, które są uwikłane w intrygi o międzynarodowym zasięgu, co nadaje książce lekko awanturniczego charakteru. 

Moim zdaniem jednym ze sposobów, po których można rozpoznać dobrego pisarza, jest to, jak wprowadza czytelników w wykreowany przez siebie świat. Mniej wprawni twórcy potrzebują osobnych akapitów na opis wyglądu postaci czy streszczenie historii nowego gatunku, ci bardziej zaprawieni w bojach czynią to jakby mimochodem, gdzieś pomiędzy rozwijającą się akcją. Do takich właśnie autorów należy Ian Tregillis, który powoli i bardzo subtelnie odkrywa przed nami kolejne karty – jest to jeden z czynników, dzięki którym tak przyjemnie czyta się pierwszą część Wojen Alchemicznych. Mimo że mamy tu do czynienia z historią alternatywną, a więc sporo zjawisk wymaga wyjaśnienia, autorowi udało się bardzo dobrze to wszystko poskładać: elementy nadprzyrodzone nie dominują opowieści i jest ich dokładnie tyle, ile potrzeba do fabularnych zmian. podobnie z resztą ma się sprawa z dostarczanymi czytelnikowi informacjami, które dawkowane są w sposób odpowiedni do sytuacji.

Nie da się ukryć, że w Mechanicznym bardzo ważną rolę odgrywa cała sfera filozoficzna związana z dyskusją nad naturą sztucznej inteligencji. Miałam jednak wrażenie, że czytelnik w tej sytuacji nie jest uczestnikiem dyskusji – sposób, w jaki prezentowane są przeżycia wewnętrzne Jaxa i innych Klakierów oraz nacisk na ich emocje, odczucia i przemyślenia sprawiają, że właściwie od pierwszej strony stajemy po ich stronie i jesteśmy w jakimś stopniu ukierunkowani w swoim spojrzeniu na wykreowany przez autora świat. Tym niemniej w książce znajdziemy wiele scen, w których rozgrywają się zażarte dyskusje między bohaterami, a ich poziom oraz sposób przedstawienia mnie osobiście zachwyciły. Jestem przekonana, że znajdzie się wiele osób, które znudzi ta cała, jak zapewne powiedzą, "filozoficzna papka", jednak ja wyczekiwałam, kiedy znów będę mogła lepiej się jej przyjrzeć.

Mówiąc krótko: jeśli nie przerażają Was refleksje na tematy filozoficzno-egzystencjalne, możecie śmiało po tę książkę sięgać. Może akcja nie gna do przodu jak szalona (jednak zawsze pozostaje ten problem, że wprowadzenie elementu refleksji jakoś tam spowalnia fabułę), ale knucia i intrygi skutecznie nam ten wątpliwy mankament wynagradzają. Ian Tregillis spisał się świetnie i stworzył naprawdę dobrą opowieść, którą będę polecała w oczekiwaniu na kolejną część. A, i podobno to świetna książka dla fanów steampunku, ale że nie znam się na nim kompletnie, to i się na ten temat nie wypowiem.






Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Sine Qua Non.

wtorek, 18 października 2016

Remigiusz Mróz – "Rewizja"

Z książkami Remigiusza Mroza nie umiem być na bieżąco – pojawiają się na rynku w tempie ekspresowym i trudnym do ogarnięcia, zwłaszcza jeśli (tak jak ja) czyta się ostatnimi czasy nie tak znowu dużo, a i zapowiedzi nie sprawdza się na bieżąco. Dopiero co zanotowałam w kalendarzu datę premiery Behawiorysty, a już została zapowiedziana kolejna powieść, Świt, który nie nadejdzie. O tym, że w dniu premiery Immunitetu miałam jeszcze do przeczytania Rewizję, w ogóle nie wspomnę – zupełnie zapomniałam, że coś mi tam jeszcze pomiędzy zostało. Dziś zapraszam Was zatem na nadrabianie zaległości i opowieść o tym, jak przypada mi do gustu kontynuacja cyklu o Chyłce i Zordonie – pewnie wszyscy jesteście już o tom dalej, ale cóż, zaakceptowałam fakt, że ostatnio jestem... hm... lekko opóźniona literacko.

Ciężko jest mówić o tej powieści nie spoilerując za bardzo poprzednich części – możecie sobie wyobrazić, jak bardzo musiałam się nagimnastykować, żeby opowiedzieć swoje wrażenia Sylwkowi, a jednocześnie nie zdradzić mu, w jaki sposób kończyło się Zaginięcie. Z tych samych względów (licząc, że są osoby, które jeszcze cyklu nie czytały) oszczędzę sobie i Wam opisu fabuły, w każdym razie tej związanej z głównymi bohaterami, i skupię się na własnych wrażeniach. Muszę przyznać, że trochę bałam się pomysłu, na jaki zdecydował się autor i nie do końca "widziałam" koncepcję, która ma stanowić oś tej książki, ale w ostatecznym rozrachunku odbieram to wszystko pozytywnie. Bardzo podobały mi się zmiany, jakie zaszły w Kordianie i ogólna ewolucja tej postaci w – tak mi się wydaje – bardzo autentycznym kierunku. Cieszę się, że Zordon nie został bohaterem sztywnym i że z każdą kolejną stroną nabiera charakteru; choć na początku nie był moją ulubioną postacią, w Rewizji zdecydowanie zdobył moje zainteresowanie.

Chyłka, jako bohaterka starsza, zmienia się nieco inaczej – może nawet nie tyle zmienia, co po prostu pokazuje inną stronę. Tym razem mamy okazję oglądać jej miękkie podbrzusze i choć jest to doświadczenie nieco dziwne, zaliczam je zdecydowanie na plus. Bohaterowie tacy jak Joanna często mają jakąś słabość, a ich siła i niezłomność są świetnie wypracowaną maską, która ma przykrywać właśnie trudne elementy – dokładnie tak jest w tym przypadku. Choć konkretne źródła problemów Chyłki dopiero są sygnalizowane (znamy obszar, ale jeszcze bez żadnych szczegółów), dają nadzieję na naprawdę ciekawą, trudną historię, która nada tej postaci wielowymiarowości. Muszę przyznać, że po informacjach, które docierają do czytelnika w tym tomie, liczę na naprawdę świetny ciąg przyczynowo-skutkowy. No i jestem zwyczajnie ciekawa, jak to wszystko potoczy się dalej.

Jeśli chodzi o treść, podczas czytania Rewizja bardzo przypominała mi Kasację – również szybko wciągnęłam się w całą opowieść i mocno zainteresowałam się fabułą. Znów jest to pewnie specyfika prowadzonej sprawy (to logiczne, że pewne historie podobają nam się bardziej niż inne), nie zmienia to jednak faktu, że lektura była przyjemnością. Fabuła, którą Remigiusz Mróz stworzył na potrzeby części trzeciej, jest ściśle związana z kulturą romską i bardzo się cieszę, że autor zadał sobie tak wiele trudu, by wszystko należycie opisać – można było pójść na łatwiznę i operować stereotypami lub ogólnikami, a jednak autorowi chciało się wprowadzić do opowieści wiele elementów, które dla przeciętnego zjadacza chleba są zupełnie nieznane. Historia jest mocno osadzona w sferze społecznej (nie mogło być inaczej), a sama intryga okazuje się być znacznie bardziej złożona, niż można by przypuszczać. Nie brakuje zwrotów akcji i zaskoczeń, co również jest ogromnym plusem opowieści.

Nie wiem, co pisać w zakończeniu opinii, gdy kolejny raz kończę lekturę zadowolona. Po prostu sięgnijcie, warto.






Kasacja  |  Zaginięcie  |  Rewizja  |  Immunitet

niedziela, 16 października 2016

Aleksandra Zaprutko-Janicka – "Piękno bez konserwantów"

Jak wspominałam już kilkukrotnie, książki wydawane pod szyldem Ciekawostek Historycznych i Prawdziwych Historii stanowią dla mnie lekturę potencjalnie interesującą – zarówno dobór tematów, jak i poziom tekstów jak do tej pory odpowiadały mi w 100%. Mimo lekkiej formy i przyjemnej otoczki zawsze udawało mi się dzięki nim poszerzyć swoją wiedzę, nawet jeśli kierunki owego poszerzania bywały dość dziwne. Nic więc dziwnego, że sięgnęłam po kolejną odsłonę serii; kusiła mnie podwójnie, bo tym razem Aleksandra Zaprutko-Janicka, autorka Okupacji od kuchni, zaprosiła nas do świata przedwojennej kosmetologii.

Oczekiwania wobec książki miałam całkiem spore, choć nie jestem w stanie stwierdzić, czego tak dokładnie chciałam. Poradnika? Na to raczej nie liczyłam. Podręcznika o zdrowych, naturalnych kosmetykach? To również za wiele. Lekkiej opowieści historycznej w stylu poprzedniej książki autorki? Tak, chyba najbardziej o to mi chodziło. Niestety książka nie należy do żadnej z tych kategorii i w ogóle bardzo trudno jest ją jednoznacznie sklasyfikować i ocenić. Wadą nie jest duża różnorodność tematyki czy stylu; chodzi raczej o nierówny poziom poszczególnych części tekstu, ich ogólny zamysł, a także pojedyncze myśli, których nie jestem w stanie zrozumieć.

Zacznę od tego, co spodobało mi się najbardziej i dzięki czemu ogólna ocena książki będzie zdecydowanie pozytywna. Gdy tylko zaczęłam lekturę pierwszego rozdziału od razu wiedziałam, że to będzie dokładnie to, czego szukam: styl był lekki, informacje podane jakby mimochodem, a jednak w dużej ilości, zaś narracja zachęcająca do dalszej lektury. Z zainteresowaniem czytałam o standardach urody z XX wieku: o początkach makijażu, o wymogu nieskazitelnej cery, o poradnikach dla kobiet, które pomagały dobrać odpowiednią pielęgnację... To było ciekawe doświadczenie, bowiem z jednej strony można w dawnych metodach znaleźć sporo podobieństw do dzisiejszych sposobów dbania o wygląd (zmieniły się narzędzia, ale nie cele), z drugiej jednak wiele jest wprost niewyobrażalnych przepaści. Autorka wspaniale żongluje zarówno bardziej powszechnymi faktami, jak i typowymi ciekawostkami: jedne i drugie skutecznie wzbudzają w czytelniku zainteresowanie.Mnie na przykład bardzo zaciekawiły początki wyrazistego makijażu i ich społeczne konotacje – nie mieści mi się w głowie, że mocna szminka i przydymione oko były symbolem rewolucji sufrażystek, zwłaszcza kiedy patrzę na część współczesnych feministek i ich stosunek do tego typu spraw. To zabawne, jak zmieniają się nie tylko kanony piękna, ale też hasła, które lud niesie na sztandarach oczekując rewolucji.

Bardzo ubolewam, że cała książka nie jest wyłącznie podobną historyczną opowieścią z wieloma żartami, smaczkami i informacjami – uwielbiam takie teksty i mogłabym czytać je na okrągło. Niestety, koniec każdego rozdziału trochę wytrącał mnie z czytelniczego rytmu: po dość jednolitej opowieści przychodził czas na coś w rodzaju kącika porad, gdzie autorka porusza popularne problemy natury estetyczno-kosmetycznej i odpowiada na nie sposobami z epoki. W teorii brzmi to nie najgorzej, jednak w praktyce ciężko stwierdzić, jaki tak naprawdę był zamysł. Gdyby w posłowiu autorka powiedziała jasno, że jest to jedynie prezentacja metod, wszystko byłoby w porządku – można by wrzucić je do jednego wora z ciekawostkami i tyle. Na nasze nieszczęście Aleksandra Zaprutko-Janicka wspomina jednak, że sporą część recept z powodzeniem wypróbowała na sobie. Niestety, w większości przypadków nie mamy informacji o tym, o które konkretnie metody chodzi i zastanawiam się, jak niewprawna czytelniczka ma oddzielić receptury skuteczne od szkodliwych, bo i takie się tu znajdą. Nie chcę kategoryzować, bo tak naprawdę w posłowiu odnaleźć możemy pewną sprzeczność: z jednej strony autorka mówi, że to wyłącznie książka historyczna, z drugiej jednak wspomina o użyteczności niektórych przepisów nie podając konkretów. To od czytelnika zależy, w jaki sposób podejdzie do tej opowieści.

Na domiar złego książce w wielu punktach towarzyszy dość naiwny tok myślenia, który mnie osobiście mocno raził i zniechęcał. Pierwsza z brzegu sprawa: autorka pisze o gwiazdach przedwojennego kina podając je jako przykład nieskazitelnej cery i nienagannego makijażu (czego dowodem są zdjęcia z epoki). Niestety daleka jestem od wiary w to, że w jakichkolwiek czasach gwiazdy wyglądały nienagannie, a już na pewno że jest to sprawka naturalnej pielęgnacji – tak jak i teraz za ich wizerunkiem stał sztab specjalistów, jedynie metody były inne. Co ciekawe, w jednym z rozdziałów, przy okazji opisywania początku podkładu, autorka sama wspomina o "warstwach tapety" tak grubych, że na ekranie były widoczne pęknięcia. Czy osoby o nienagannej cerze byłyby tak szpecone?

Pisząc ten tekst cały czas staram się znaleźć jakieś dobre określenie, które pozwoli mi tę książkę zaklasyfikować – na próżno. Na pewno nie jest to poradnik, bo choć można tu znaleźć całkiem przyjemne i aktualne przepisy na domowe specyfiki, to jednak spora część z nich stanowi raczej ciekawostkę z gatunku "nie próbujcie tego w domu". Na dobrą opowieść jest tu trochę zbyt mało ciągłego tekstu – kącik porad zajmuje 1/3 całości i, jak już wspomniałam, skutecznie wytrącał mnie z płynnego rytmu. Jednakże z perspektywy kosmetycznego laika, który nie miał zamiaru uczyć się z tej książki tajników pielęgnacji czy tworzenia kosmetyków, muszę przyznać, że lektura była – tak jak oczekiwałam – lekka i przyjemna. Niezależnie od pojedynczych elementów kolejny raz udało mi się dowiedzieć czegoś nowego i w pewnym sensie spojrzeć inaczej na historię kosmetologii. No i momentami naprawdę nieźle się bawiłam – patrząc z perspektywy czasu na niektóre specyfiki i zabiegi powszechnie stosowane jeszcze 100 lat temu naprawdę można się uśmiechnąć. Właśnie tak polecałabym czytać tę książkę: jako zbiór ciekawostek, które przybliżają nam nieco życie naszych przodków; wówczas niejednokrotnie możemy dać się zaskoczyć ich kreatywnością, pomysłowością i podejściem do życia. Warto mieć na uwadze, że jest to jedynie urywek całego obrazu epoki – dywagacje na ten temat pozostawię jednak osobom o wyższym poziomie wiedzy historycznej.






Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Znak.

sobota, 15 października 2016

Jørn Lier Horst – "Szumowiny"

Gdy morze wyrzuca na brzeg fragment ciała, w pierwszej kolejności na myśl przychodzą zaginieni – ludzki umysł spycha myśl o zbrodni w najciemniejsze zakamarki; wolimy sądzić, że to po prostu nieszczęśnik, który wpadł do wody i utonął. Co jednak, jeśli fragmentów jest kilka w krótkim odstępie czasu i wiadomo na pewno, że nie należą do tej samej osoby? Na plaży w Stavern znaleziona zostaje odcięta lewa stopa. Potem kolejna. I jeszcze jedna, aż do czterech. To niecodzienne zjawisko stanowi przyczynek do skomplikowanego śledztwa, które nawet dla doświadczonego komisarza Wistinga okaże się zaskakujące. Powiązanie z zaginionymi to dopiero początek długiej drogi do rozwiązania.

Czasami mocno się dziwicie, kiedy wspominam (tutaj lub w komentarzach na innych blogach), że mam w zwyczaju czytanie serii kryminalnych od środka lub końca. A to naprawdę nie moja wina! Wiele części trafiło do mnie przypadkiem, gdy dany cykl miał już kilka odsłon – więcej niż dwie, wiec kupowanie backlisty w ciemno było dość mocno ryzykowne; przeczytanie późniejszego tomu uważam zawsze za mniejsze zło, ale można powiedzieć, że to moja własna decyzja. Czasem jednak zdarza się tak, że wydawnictwo nie proponuje nam części po kolei – znam przynajmniej kilka cykli, które pojawiają się na rynku niechronologicznie. Do tego grona należy opowieść o Williamie Wistingu: Szumowiny to jej szósta część, natomiast piąta z wydanych w Polsce. Licząc od końca, bo wciąż dostępne są ostatnie wyłącznie tomy. I jak tu nie zwariować?

Z racji tego, że część fabuły związaną z życiem prywatnym komisarza i jego córki znam z wyprzedzeniem, podczas czytania poświęcam jej najmniej uwagi – trudno mi przyswajać informacje na temat genezy tego, o czym i tak już wiem. Ma to jednak swoje plusy, prowadzi bowiem do całkowitego skupienia się na sferze kryminalnej powieści. W przypadku Szumowin jest to zaleta tym większa, że zagadka stanowiąca oś całej książki jest po prostu świetna. Pomysł z odciętymi stopami spodobał mi się od razu (jakkolwiek makabrycznie to brzmi) i w znacznej mierze dzięki niemu tak szybko wciągnęłam się w opowiadaną historię, jednak z każdą kolejną stroną było tylko lepiej. Autorowi znakomicie udało się posplatać postaci, wątki i instytucje - mimo że książka nie jest jakoś szczególnie rozbudowana (nieco ponad 300 stron), tych elementów jest naprawdę sporo. Ponadto akcja ma wiele zaskakujących zwrotów, kilka mocnych scen i dobre tempo, dzięki czemu Szumowiny można przeczytać za jednym podejściem, choćby w deszczowe, jesienne popołudnie. 

Dużym plusem powieści jest również poruszany problem społeczny, który tym razem dotyczy skuteczności resocjalizacji osadzonych w więzieniach. W swojej książce Horst odwołuje się nie tylko do własnego rozumienia sprawy i domysłów, ale również do statystyk, co świadczy o jego dobrym przygotowaniu. Kolejny raz jestem zaskoczona, jak sprawnie idzie skandynawskim autorom łączenie ciekawych pomysłów kryminalnych ze sferą społeczną – z pewnością jest to element, który tak szybko zjednuje twórcom z tamtego regionu tak wielkie rzesze czytelników. Mnie również się to podoba, bo dzięki temu kryminał nie pozostaje zwykłą, jednorazową rozrywką; jego treść zachęca do refleksji już po odłożeniu książki na półkę.

Jakkolwiek by nie podchodzić do dziwnej chronologii fundowanej nam przez wydawnictwo, zabawnym jest obserwowanie całej obyczajowej fabuły "od tyłu" – zupełnie jakbyśmy wpadli w jakąś zapętloną retrospekcję lub opowieść osoby, która co i rusz zdaje sobie sprawę, że dla pokazania pełni historii musi cofnąć się jeszcze dalej. I dalej. I dalej... Mnie to nie przeszkadza; jedyne, czego się obawiam, to że wraz z cofaniem się do wcześniejszych dzieł autora będziemy musieli zmierzyć się z jego stylem z czasów, gdy jeszcze nie był tak wprawnym pisarzem jak dziś. Pierwsze części cyklu o Wistingu mają już ponad 10 lat i stanowiły debiut autora, co budzi pewne obawy. W kwestii stylu zdecydowanie wolę obserwować rozwój twórcy niż jego degradację – cały czas mam w pamięci przepaść, jaka dzieliła szóstą i pierwszą część cyklu o Malin Fors Monsa Kallentofta. Ale bądźmy dobrej myśli, może nie będzie tak źle...






Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Smak Słowa.

sobota, 1 października 2016

Danka Braun - "Nie zabijaj mnie, kochanie"

Po ostatniej przygodzie z książką Danki Braun nabrałam ochoty, aby wreszcie poznać całą serię. Co prawda ambitny plan zakładał rozpoczęcie od początku, jednak wiadomo: życie bywa nieprzewidywalne. Dzięki wydawnictwu trafiły do mnie dwa kryminalne dodatki ukazujące się pomiędzy częściami sagi i... no cóż, po prostu sięgnęłam po jeden z nich.

Marta jest łagodną, cichą osobą, nauczycielką biologii. Do tej pory całe jej życie oparte było o silne więzi rodzinne, jednak wszystko zmienia się w momencie, gdy umiera jej matka. Kobieta nie zdaje sobie sprawy, że pozornie przypadkowe zdarzenie drogowe może być związane z większą sprawą kryminalną, a także że ona sama wkrótce może stać się celem tych, którzy są odpowiedzialni za śmierć najbliższej jej osoby. Ponadto w życiu kobiety pojawia się dwóch charyzmatycznych mężczyzn - jeden wyraźnie nią zainteresowany, a drugi... Cóż, drugi rzuca nowe światło na rodzinną sytuację dziewczyny. Marta będzie musiała poradzić sobie nie tylko z prawdą o sobie i swoich rodzicach, ale także wyplątać się z afery, której stała się nieświadomym uczestnikiem.

Pisząc o kolejnej z rzędu powieści autorki nie jestem w stanie uniknąć porównań do innych części cyklu, które miałam okazję przeczytać. Niestety, gdy mój umysł zestawia Nie zabijaj mnie, kochanie choćby z Zabójczym urokiem blondynki, pierwsza książka wypada dość blado. Część odczuć z pewnością można zrzucić na karb tego, że jest to opowieść dość mocno osadzona w chronologii wydarzeń, jeśli rozumiecie o czym mowa - czasami poznawanie cyklu nie po kolei nie ma aż tak dużego znaczenia, jednak są przypadki, gdy jest to dość ważne. Tak było właśnie tym razem: znajomość fabuły późniejszych tomów, a przede wszystkim rodzinnych koligacji w nich panujących, odebrała mi co najmniej połowę zabawy z odkrywania kolejnych faktów, a już na pewno sporo emocji związanych z niepewnością przeżywaną przez główną bohaterkę. Trudno to zaliczyć do wad cyklu czy samej książki, jednak mnie osobiście mocno dało się we znaki.

Drugi element, który nie do końca mi zagrał, jest już znacznie bardziej obiektywny, chodzi bowiem o kreację rodziny Orłowskich. Jasne, nigdy nie miałam złudzeń, że książki Danki Braun opowiadają o losach typowych Polaków: status społeczny i powiązania pomiędzy członkami rodziny tworzą naprawdę niestandardową mieszankę. Jednakże choć ich losy nierzadko trąciły "Modą na sukces" w zdecydowanie lepszym wydaniu (to znaczy romansów w różnych konfiguracjach było co nie miara, ale opowieść zachowywała ramy, które sprawiały, że była zabawna i przyjemna, ale nie śmieszna czy żałosna), to zawsze tworzyły ciekawą całość. Z kolei tym razem wszystko wydawało mi się przesadne: postaci, łatwość, z którą Orłowscy przyjmują na swoje barki wszelkie niespodziewane zdarzenia, a także skala ich wpływów oraz możliwości.

Mimo tych mankamentów są pewne elementy, które pozostały niezmienne, a należą do nich lekkie pióro autorki oraz humor, jakim operuje. Cała prezentowana historia jest naprawdę zabawna i niezwykle przyjemnie się ją poznaje: lektura idealnie nadaje się chociażby na podróż, bo nie wymaga wielkiego skupienia, a skutecznie wciąga i umila nam czas. Poza tym dużym plusem, który widać wyraźniej z każdą poznawaną częścią, jest wewnętrzna spójność cyklu. Postaci jest tutaj sporo, ale żadna nie pojawia się przypadkowo: wszyscy razem tworzą skomplikowaną i prawdziwą siatkę powiązań, która zdaje się być bardzo dobrze przemyślana. Dlatego właśnie nie uważam serii wyłącznie za umilacz czasu: doceniam wkład autorki i jej talent do knucia intryg. Już nie mogę się doczekać kolejnej odsłony cyklu!






Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie wydawnictwu Prozami.