poniedziałek, 29 września 2014

Michelle Hodkin - "Mara Dyer. Tajemnica"

Zamówiłam książkę intrygującą, ciekawą, niejasną. O okładce przyciągającej wzrok i recenzjach zachęcających do lektury. Zamówiłam i… spanikowałam. A co, jeśli mi się nie spodoba? Jeśli znów nie przemyślałam sprawy i pochwyciłam tekst dla nastolatek, daleki od moich upodobań? Wątpliwości było wiele, ale na szczęście rozwiały się one już na samym wstępie. Bo tak, chcę powiedzieć, że powieść Michelle Hodkin bardzo mi się podobała.

Mara Dyer to tytułowa bohaterka. Posługuje się fałszywym imieniem i nazwiskiem, co jest efektem ciągu zdarzeń, które były jej udziałem. Pewnego dnia dosłownie wali się jej świat – budzi się w szpitalu, podłączona do aparatury i dowiaduje się o wypadku, w którym zginęły najbliższe jej osoby: przyjaciółka, koleżanka oraz chłopak. Mara nie pamięta nic. Zmiana otoczenia tylko przysparza jej stresów – odtąd mierzyć się będzie musiała nie tylko z syndromem „nowej”, ale też własną psychiką, sprawiającą coraz większe problemy. Jak odróżnić, co jest życiem, a co snem? Sytuacji nie ułatwia pojawiające się na horyzoncie uczucie do pewnego całkiem przystojnego chłopaka…

Początek lektury był jednym wielkim dysonansem – najpierw dostało mi się za sprawą niezwykłego klimatu grozy, którego się nie spodziewałam, później natomiast ni stąd ni zowąd trafiłam w sam środek niemal zwyczajnego życia licealistów. Muszę przyznać, że miło było znów przenieść się w klimat prywatnych amerykańskich szkół, pełnych zblazowanych dzieciaków z dobrych domów i rządzących się własnymi prawami. Autorce udało się zadowalająco odzwierciedlić realia i relacje między młodzieżą. W otoczeniu onirycznego klimatu jest to element zaskakująco prawdziwy, stanowiący dla czytelnika mocne osadzenie w rzeczywistości.

Bo tak, przyznać trzeba, że klimat powieści wysuwa się na pierwszy plan. Treść skupiona jest na staraniach Mary, mających doprowadzić ją do wyjaśnienia zagadek, a także jej próbach oddzielenia tego co reale od wizji, jakie ją nawiedzają. Początkowe zabiegi autorki, reprezentowane przez prolog oraz pierwszy rozdział, dodatkowo podsycają atmosferę napięcia – rezultat jest naprawdę ciekawy. Osobiście rozpoczęłam książkę rano i do samego wieczora wszędzie chodziłam z nią w dłoni – nie mogłam oderwać się od opowiadanej historii, momentami na plecach miałam ciarki, a lekturę zakończyłam z niekłamaną przyjemnością z jednej strony, a z drugiej smutna, że nie mam na podorędziu kolejnego tomu.

Jak wspomniałam w krótkim opisie, w książce pojawia się również wątek miłosny. Można go nazwać przewidywalnym, choć nie do końca, ponadto nie wydawał mi się jakoś specjalnie nachalny. Nie jest to dystopia, w której bohaterowie zmuszeni do walki o przetrwanie przeżywają nagle niezwykłe (i sztuczne) miłosne uniesienia; tutaj otoczenie dodaje uczuciom autentyczności. Poza tym nie oszukujmy się – jest to powieść o nastolatkach i dla nastolatek. Coś się zadziać musiało.

Mimo początkowej niepewności cieszę się, że książka trafiła w moje ręce. Jestem żywym przykładem czytelnika niezdecydowanego, który swojej decyzji o podjęciu próby nie żałuje. Co więcej – jestem w pełni usatysfakcjonowana i z niecierpliwością czekam na dalszy rozwój wypadków, zarówno tych emocjonalnych, jak i paranormalnych. Ciekawi mnie pomysł, jaki na całokształt swojej serii ma Michelle Hodkin i wierzę, że wpasuje się on w mój gust podobnie jak pierwszy tom.


Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie YA!, będącemu częścią GW Foksal.
___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniach "Grunt to okładka" (październikowy motyw- erotyzm) oraz "Czytam Opasłe Tomiska" (412 stron)

niedziela, 28 września 2014

Isabel Allende - "Ripper. Gra o życie" [recenzja przedpremierowa]

Ostatnimi czasy moja uwaga coraz częściej zwraca się w kierunku kryminałów, na temat których przez wiele lat miałem niczym nieuzasadnione przekonanie, że w większości są to podobne do siebie historie.Teraz jednak wiem, że byłem w błędzie, dlatego z chęcią sięgam po tego typu książki. Z tego też powodu zdecydowałem się zapoznać z powieścią Ripper. Gra o życie, która wyszła spod pióra Isabel Allende - jednej z najpopularniejszych pisarek hiszpańskojęzycznych, której książki publikowane są już od ponad trzydziestu lat.

Mająca siedemnaście lat Amanda Martín zawsze wyróżniała się na tle swoich rówieśników. Bystra i inteligentna, a jednocześnie zamknięta w sobie, nie goniąca za akceptacją ze strony społeczeństwa. Jej najbliżsi znajomi to czwórka nastolatków z różnych miejsc na ziemi oraz dziadek, z którymi to uczestniczy przez internet w sesji gry fabularnej “Ripper”, opartej na śledztwie dotyczącym poszukiwań Kuby Rozpruwacza. Kiedy Celeste Roko, matka chrzestna Amandy i jednocześnie słynna astrolożka, przepowiada “krwawą łąźnię” w San Francisco, a w mieście rzeczywiście zostają dokonane zagadkowe zbrodnie, grupka wirtualnych znajomych postanawia przeprowadzić własne dochodzenie.

Dawno nie miałem tak mieszanych uczuć po przeczytaniu książki. Jestem w stanie wskazać wiele plusów powieści Allende, a jednocześnie dostrzegłem wiele wad. Niektóre rzeczy jestem nawet w stanie zaliczyć do obu tych kategorii - przykładowo język jakim napisana jest książka: z jednej strony ciężko mi się było do niego przyzwyczaić, przez co początki lektury były naprawdę trudne; z drugiej zaś jest on dopracowany w każdym calu i gdy tylko do niego przywykłem, nauczyłem się doceniać konstrukcje, z jakich autorka zbudowała swój tekst.

Na dużą pochwałę zasługują bohaterowie książki. Są dokładnie skonstruowani, ich zachowania i decyzje wynikają z osobowości, a jednocześnie nie są to postaci czarne lub białe, tylko bardzo skomplikowane. Niejednokrotnie bohaterowie stają na przeciw problemom, z którymi nie potrafią sobie poradzić, często też nie są w stanie zrozumieć swoich własnych działań bądź też określić wszystkich emocji, które czują. Autorka dość sporo miejsca poświęciła na przedstawienie problemów coraz częściej występujących u współczesnych Amerykanów. Mamy tu m.in. żołnierza z zespołem stresu pourazowego, rozwodników, którzy nie potrafią w pełni ułożyć sobie życia, a także nielegalnych imigrantów. Pojawia się także kwestia różnic klasowych i środowisk homoseksualnych.

Poruszenie tak wielu kwestii miało oczywiście wpływ na całą książkę. Przez ponad połowę tekstu większość treści stanowią informacje o bohaterach, ich zwyczajach, przeszłości i o tym, jak się poznali. Nie wiedzieć czemu niektóre rzeczy przedstawiane są podwójnie, przez co zdarza nam się czytać drugi raz o tym samym fakcie z czyjegoś życia.Wątek kryminalny jest w tym czasie niejako w tle - owszem, zbrodnie się pojawiają, ale rzadko wychodzą na pierwszy plan. Czułem przez to pewnego rodzaju niecierpliwość, nie mogąc doczekać się większego tempa akcji. Było to trochę spowodowane wstępem książki, który wspomina o wydarzeniu dość późno osadzonym w fabule, przez co przez większość lektury go oczekiwałem. I długo nie mogłem się doczekać. Dopiero po przeczytaniu całej powieści zrozumiałem sens wprowadzenia tylu informacji o postaciach, które tak opóźniały fabułę.

Z wspomnianymi opisami bohaterów związana jest jedna kwestia, która rzuciła mi się w oczy. Książka nie jest podzielona na klasyczne rozdziały, zamiast tego występuje podział na dni, oznaczone konkretnymi datami. Nie zawsze są one adekwatne - w pierwszej połowie powieści nie raz zdarzyło się, że ledwie niewielki fragment rozdziału dotyczył omawianego dnia. Zamiast tego większość stanowiły opisy wydarzeń z przeszłości bądź ogólnych rzeczy dotyczących bohaterów. Można przez to zgubić się w śledzeniu rzeczywistej fabuły.

Wielkie pochwały należą się dla Isabel Allende za sposób, w jaki skonstruowała oś kryminału. Wykreowany zbrodniarz, choć nie tak przerażający jak inni, o których czytałem, jest zbudowany w sposób konsekwentny i logiczny, mimo całego bagażu swoich charakterystycznych cech. Jego działania są umotywowane, a choć się tego nie spodziewałem, to niemalże wszystko, co przewija się w książce, ma znaczenie dla głównego wątku. Dość późno zacząłem się orientować jakie będzie rozwiązanie zagadki, ale teraz, po skończonej lekturze, wyraźnie widzę wskazówki, jakie w tekście zostawiła autorka. Nic więcej o nich jednak nie powiem - nie chce nikomu psuć zabawy z samodzielnego poznawania zagadki. Jedyne, co nie podobało mi się w kreacji przestępcy, to swoista ‘spowiedź’, która zaczęła się pojawiać fragmentarycznie podczas zbliżania się fabuły do końca. Czytelnik dostaje dzięki niej coraz pełniejszy obraz sytuacji, zostaje więc pozbawiony możliwości odgadnięcia wielu kluczowych rzeczy.

Nie wiem jak jednoznacznie ocenić książkę Isabel Allende. Z jednej strony strony mam świadomość, że to bardzo dobra książka, doskonale skonstruowana i napisana, z drugiej zaś… to chyba nie jest książka dla każdego. Ja sam na początku miałem ochotę zrezygnować z jej lektury, niejednokrotnie też przerywałem czytanie i nie mogłem się zmusić do ponownego chwycenia po Rippera. A jednak koniec końców za każdym razem do niego wracałem, z czasem zaś nie mogłem się od niego oderwać - w pewnym momencie czytałem go w każdym możliwym momencie, nawet jeśli trwał tylko kilka minut. Chociaż było sporo ciężkich chwil z tą książką, to nie żałuję czasu, jaki na nią poświęciłem.

Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Business and Culture oraz wydawnictwu MUZA SA.
___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Czytam Opasłe Tomiska" (492 strony)

sobota, 27 września 2014

Marcin Strzyżewski - "Dziewiąte życie czarnoksiężnika" [recenzja przedpremierowa]


Lęk przed ciemnością należy do tych pierwotnych, które towarzyszą człowiekowi od stuleci. Dla mieszkańców Estermarchii nabrał on jednak całkiem nowego wymiaru - gdy zapada zmrok, giną ludzie, a nie każdy jest w stanie zapewnić sobie sztuczne światło na całą noc. Co jest przyczyną tego stanu rzeczy? Z tą i innymi zagadkami mierzyć się muszą siły specjalne cesarstwa, złożone z magów o potężnej mocy. Ich zadaniem będzie pokonać niebezpieczeństwo czające się w ciemności - większe i groźniejsze niż mogliby się spodziewać.

Choć mogłoby się wydawać, że opisywana zagadka jest prosta, opowieść należy do wielowymiarowych. Główną postacią jest Charles Errington, najsilniejszy z magów, jeden z oficerów tajnej policji - to jego postępowanie i śledztwa poznajemy i to jemu towarzyszymy przez większość książki. Pierwsze wrażenie, które nasunęło mi się podczas lektury i ani na chwilę nie chciało mnie opuścić, to skojarzenie z opowiadaniami Andrzeja Sapkowskiego o Wiedźminie. Tutaj podobnie - mamy bohatera, którego losy osobiste oczywiście poznajemy, jednak na pierwszy plan wysnuwają się przeróżne mniej lub bardziej paranormalne zlecenia, które otrzymuje i przygody, które przeżywa. Jednak na tym podobieństwa się kończą - Charles jest detektywem, nie pogromcą potworów i zdecydowanie inaczej posługuje się swoją mocą. Poza tym dalsza część historii rozwija się w zupełnie inny sposób, wątki są łączone i zbiegają się w jednym, bardzo ciekawym punkcie.

Ważnym aspektem jest konstrukcja świata, jaką przyjął autor. W czymś określanym jako "uproszczona teoria magii i zaklinania" wyłożone zostają nam przemyślane i interesujące założenia dotyczące całości zjawisk paranormalnych pojawiających się w książce. W tym zakresie często pojawiają się u pisarzy nieścisłości, których Marcinowi Strzyżewskiemu udało się uniknąć. Wszystko jest opisane i uzasadnione, wyłożone w interesujący sposób. Opowieść pełna jest interesujących smaczków, takich jak geneza pojawiania się magów lub tajemnica wielorakości ich żyć. W dodatku wiedza jest czytelnikowi dawkowana, dzięki czemu świat przedstawiony poznajemy stopniowo, wraz z rozwojem akcji. To kolejna sprawa, która popycha nas do dalszej lektury i nie pozwala tak po prostu odłożyć książki na bok.

Dopracowania w pewnych względach wymagałby język. Na początku ciężko było mi przyswoić niekonsekwencję w wyborze imion bohaterów - mamy tu postaci nazwane po polsku (Teodor, Aneta), po angielsku (Charles), a także noszące imiona nieistniejące w rzeczywistości (Miriana). Cały ten miks uważam za niespójność, tym bardziej, że odnosi się do bohaterów pochodzących z jednego środowiska. Drugą irytującą sprawą była konstrukcja - miejscami styl jest naprawdę prosty, za prosty. W dodatku gdy już przychodzi do łączenia zdań, odbywa się ono dziwacznie... Nie były to jednak błędy na tyle częste, żeby miały zaważyć na odbiorze tekstu i ogólnej jego ocenie. Przyznam szczerze, że po pewnym czasie akcja wciągnęła mnie na tyle, że po prostu przestałam je zauważać.

Tekst wyposażony jest we wszystko, co dobre fantasy mieć powinno - jest ciekawy bohater, doświadczony przez życie; jest wątek miłosny, choć raczej chłodny, daleki od niedojrzałych opowieści dla nastolatek; jest też cała plejada magicznych postaci - od magów, aż po elfy i krasnoludy. A nade wszystko mamy tutaj wspaniale skonstruowany świat - spójny i przemyślany. Dodatek stanowią elementy grozy i plastyczne opisy, a wszystko to wzbogacone jest o wartką akcję rodem z kryminału, niezwykle interesującą i zajmującą. Czego chcieć więcej? Jak dla mnie wystarczy w zupełności - nie żałuję ani chwili spędzonej na lekturze tej książki i polecam fanom przyjemnej w odbiorze fantastyki.


Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie Wydawnictwu Innowacyjnemu Novae Res.

piątek, 26 września 2014

Bartłomiej Grzegorz Sala, Witold Vargas, Paweł Zych - "Księga smoków polskich"

Jaki smok jest, każdy widzi - czy to oczyma wyobraźni, czy też oglądając wszelkiej maści produkcje fantasy, począwszy od filmów i seriali, a na grach kończąc. Nie brak ich oczywiście również w książkach. Warto jednak pamiętać, że te bestie mają swój rodowód w źródle o wiele starszym, niż dzisiejsza popkultura - w legendach. Któż z nas nie słyszał o Smoku Wawelskim, którego sprytem pokonał pewien szewczyk? Komu nie obiła się o uszy historia o Bazyliszku zabijającym jednym spojrzeniem? Mało jednak osób wie, że na terenach Polski powstało o wiele więcej legend o smokach niż te dwie powyższe - z wieloma z nich można zapoznać się przy okazji “Księgi smoków polskich”.

Wydana przez Wydawnictwo Bosz książka jest częścią serii Legendarz poświęconej baśniom i legendom, które zrodziły się swego czasu na terenie Polski. Jak sama nazwa wskazuje, tutaj do czynienia mamy z tymi, w których występują smoki i ich dalecy krewni. Wyraźnie widać ogrom pracy włożonej przez Bartłomieja Salę - liczba legend, które trafiły do opracowania, jest spora. Jeżeli o którejś bestii stworzono więcej historii, są one również przytoczone - ze wskazaniem na różnice i ich przyczyny. Każda z opowieści ubrana jest w styl charakterystyczny dla ludowych podań, dzięki czemu mają one magiczny wydźwięk.

Księga smoków polskich to jednak nie tylko sam zbiór legend - w książce zawarte są również krótkie opisy stwora, który jest ich głównym bohaterem, wraz z charakterystyką tego, jak legenda się zrodziła i rozwijała. Do wielu historii dołączony jest również tekst dotyczący miejsca, w którym dzieje się akcja, a także postaci w nim występujących. Autor pokusił się nawet o wskazanie czytelnikowi form upamiętnienia wspomnianych legend, a nawet podaje warte odwiedzenia zabytki z nimi związane (ale też po prostu wskazuje na warte odwiedzenia miejsca z danych rejonów). Można więc pokusić się o stwierdzenie, że w środku znajdziemy także swoisty przewodnik turystyczny dla entuzjastów smoków!

Nie samym słowem pisanym człowiek żyje - i tu w światła reflektorów wkraczają rysownicy. Ilustracje stworzone przez Pawła Zycha i Witolda Vargasa są idealnym uzupełnieniem legend, pozwalając o wiele skuteczniej wgryźć się w klimat smoczych opowieści. Mi osobiście bardziej przypadły do gustu grafiki, które wyszły spod ręki drugiego z artystów - wydają się być dokładniejsze i bardziej szczegółowe, a jednocześnie mają kolorystykę, która bardziej mi się podobała. Jest ich niestety o wiele mniej niż rysunków Pawła Zycha, więc prawdopodobne jest, że są one bardziej pracochłonne. Byłoby jednak kłamstwem, gdybym powiedział, że którykolwiek rysunek mi się nie podobał - wszystkie one są na naprawdę wysokim poziomie.

Jeśli jesteś fanem smoków - nie wahaj się tylko czym prędzej chwyć za Księgę smoków polskich. To niesamowity zbiór historii, które działają na wyobraźnię. Dla osób nie będących entuzjastami to również bardzo dobra pozycja - raz, że legendy są po prostu ciekawe i przyjemne, a do tego znakomicie spisane; dwa, w zbiorze znalazło się także miejsce na podania o bestiach, które smokami nie są, ale z różnych przyczyn nazwać je można “smoczymi krewniakami”. Przyznam Wam, że zupełnie inaczej podróżuje mi się teraz po Polsce - wszędzie dostrzegam teraz miejsca, w których żyły (a może wciąż żyją!) smoki.

Nocne stosiska (11/2014)

W ostatnich dniach trochę się obijamy. Każdemu czasem przydają się małe wakacje od wszelkich aktywności (w tym czytania), a my ów czas postanowiliśmy wykorzystać pełną parą. Stąd też brak postów konstruktywnych, recenzenckich, a sporo raczej ogólnych. Dzisiejszej nocy zapraszamy Was zatem na prezentację nabytków września - to prawdopodobnie ostatni tak bogaty stos w najbliższym czasie. Na swoje zakupoholiczne usprawiedliwienie dodamy, że większość zamieszczonych poniżej tomów to zdobycze promocyjne. Tylko czy to odpowiednia wymówka...?


Stosik Kaś:

Zdjęcie było robione miliard razy, dosłownie. Wciąż zapominałam o którejś z książek i już, już miałam odkładać je na półkę (albo i odkładałam), kiedy znów coś mi się przypominało....


(od lewej - stosik yrsowo-kioskowy)
- Yrsa Sigurdardóttir - Trzeci znak, W proch się obrócisz, Weź moją duszę, Spójrz na mnie oraz Statek śmierci (Kaś zakochała się w stylu Yrsy po lekturze świeżutkich Niechcianych, a kiedy okazało się, że jej książki można kupić po 7 zł na wyprzedaży, nie wahała się ani chwili....)
- Iwona Kienzler - Kobiety Zygmunta Augusta oraz Życie miłosne polskich królów z dynastii Wazów
- Lucy Maud Montgomery - Ania z Zielonego Wzgórza, Ania z Avonlea oraz Ania na uniwersytecie
- Pamela Keogh - Jackie czy Marilyn oraz Emily Griffin - Pewnego dnia (zakupione z Panią Domu)

(od prawej - stos nabytków wszelakich)
- Dawid Kain - Kotku, jestem w ogniu (wygrane na Coperniconie, na prelekcji wydawnictwa Genius Creations)
- Tatiana Jachyra - Wieczerza
- Beata Pawlikowska - W dżungli podświadomości (recenzja - klik)
- Wojciech Kuczok - Obscenariusz
- Gemma Malley - Jutro
- Marcin Mortka - Ragnarok 1940, tom II
- Jakub Ćwiek - Dreszcz 2. Facet w czerni (recenzja - klik)
- Jacek Komuda - Imię bestii
- Przemysław Angerman - Tożsamość Rodneya Cullacka
- Blake Crouch - Wayward Pines. Szum
- Jeff VanderMeer - Ujarzmienie (recenzja - klik)
- Dee Shulman - Gorączka 2 (Kaś nie ma pierwszej części i jej nie czytała, ale co tam; fabuła jej się podoba, a książka kosztowała 5 zł)
- Kiera Cass - Jedyna (recenzja - klik)
- Być kobietą i nie zwariować
- Paula Szuchman, Jenny Anderson - Ekonomia miłości


Stosik Sylwka


(od lewej)
- Polska nowela fantastyczna, t I i II
- Paweł Majka - Pokój światów (wygrana na Coperniconie na prelekcji Genius Creations)
- Manuel Lorento - Apokalipsa Z. Początek Końca oraz Mroczne dni
- Marek Krajewski - Władca liczb
- S. J. Kincaid - Insygnia

(środek)
- Jarosław Grzędowicz - Księga jesiennych demonów
- Harry Connolly - Dziecię ognia
- Eleonora Ratkiewicz - Lare i'tae
- Jay Krostoff - Tancerze burzy
- Maggie Siefvater - Król Kruków

(po prawej)
- Piotr Wałkówski - Powietrzny korsarz (egzemplarz przedpremierowy od Wydawnictwa Innowacyjnego Novae Res)
- Isabel Allende - Ripper. Gra o życie (egzemplarz przedpremierowy od wydawnictwa MUZA SA)
- Sally Green - Zła krew (od GW Foksal)
- Dan Krokow - Obca pamięć (od Drageus Publishing House)


~*~

A jak Wasze książkowe uzależnienie? 

środa, 24 września 2014

Konkurs pomocowy /zakończony/

Nie tak miał wyglądać ten konkurs... Planując wyjazd na Copernicon mieliśmy cichą nadzieję, że pojawi się na nim Jacek Piekara i wyszarpiemy dla Was jakieś fajne tomiszcze z autografem autora. Tenże jednak zawiódł (nihil novi), a my zostaliśmy z niczym....

Ale nadarzyła się inna okazja.

Od jakiegoś czasu borykamy się na blogu z pewną nieścisłością. Otóż, jak powszechnie wiadomo, jest nas dwoje i oboje aktywnie (choć z różną częstotliwością) tu działamy. Kto się tu zjawia częściej, ten wie i nie ma z tym problemu, czasem jednak trafiają się osoby, którym sama forma recenzji nie wystarczy i w komentarzach zwracają się zawsze z automatu w formie żeńskiej. Sylwkowi jest smutno, bo wszak dziewczynką nie jest i słusznie ma prawo domagać się równości płci. Z myślą o tym jakiś czas temu Kaś oświadczyła, że jeśli kolejna osoba nie zauważy, kto jest autorem tekstu, ogłosimy konkurs i za pośrednictwem tej formy będziemy szukać pomocy.

Jak powiedziała, tak uczyniła...
A teraz do rzeczy.



Nagrodą w konkursie jest książka Katarzyny Bereniki Miszczuk "Druga szansa", która według blogosfery jest świetna i wspaniała. My sami boimy się do niej sięgnąć, bo i autorka wzbudza w nas przeróżne skojarzenia. Zachęcamy jednak, cicho wierząc, że tak wiele osób nie może się mylić. ;)

Co do zadania konkursowego - zwycięzca będzie losowany, a zgłosić się może każdy. Za zwykły komentarz "zgłaszam się + nick + mail" otrzymacie jeden los. Jeśli jednak zechcecie nam pomóc i dodatkowo odpowiedzieć na pytanie konkursowe będziemy Wam bardzo wdzięczni. By zdobyć drugi los, a co za tym idzie dodatkową szansę w konkursie, wymyślcie jakąś dobrą metodę, którą można by oznaczać posty tak, aby było to rozróżnienie wyraźniejsze niż malutkie podpisy "Kaś" i "Sylwek" w stopce pod postem. Wszelkie rozwiązania przyjmiemy chętnie i z radością - zostawiajcie je w komentarzach razem ze zgłoszeniami.

Konkurs potrwa do końca października, zwycięzcę ogłosimy 2. listopada. Aby się zgłosić należy mieć adres korespondencyjny na terenie Polski. Nagrodę wyślemy zwycięzcy na nasz koszt.


wtorek, 23 września 2014

Beata Pawlikowska - "W dżungli podświadomości"

Swoją opowieść o tej książce chciałabym rozpocząć od tego, że mam za sobą lekturę tekstów Reginy Brett. Niby nic nie znaczący fakt, a jednak miał on wpływ na moje podejście zarówno do świata ogólnie, jak i szczegółowo - do książek z gatunku "jak żyć". Recenzje Bóg nigdy nie mruga oraz Jesteś cudem pojawią się niebawem i będą to opowieści nieco inne niż zazwyczaj - postaram się, aby były pochodną emocji, które towarzyszyły mi podczas lektury. Wracając jednak do Beaty Pawlikowskiej i tekstu jej autorstwa - rozpoczynając czytanie miałam w głowie pewne oczekiwania i co za tym idzie mój jego odbiór może być specyficzny.

W dżungli podświadomości ma temat zawarty w tytule - to opowieść o tej mitycznej części psychiki, którą odkrył i opisał Zygmunt Freud, i która dzięki niemu zyskała na znaczeniu, choć jej istnienia nigdy w 100% nie potwierdzono. Mimo że wspominam tutaj nazwisko słynnego psychiatry, tekst jest sam w sobie daleki od naukowych teorii - sama autorka odrzuca je już na początku. Zamiast tego tworzy własną, opartą o indywidualne doświadczenia. W jej opowieści podświadomość jawi się jako istota, w dodatku spersonalizowana, inteligentna i zaprogramowania do działania celowego. Ponadto jest odpowiedzialna za niemal wszystko, co nas spotyka.

Czytelnik sięgający po ten tekst powinien być świadom jednej rzeczy, która mnie osobiście zaskoczyła (prawdopodobnie przez wcześniejsze doświadczenia wspomniane na początku) i już od pierwszej strony zniechęciła do lektury. Otóż książka ta jest w gruncie rzeczy tylko i wyłącznie o Beacie Pawlikowskiej. "Ja", "mój", "moje" - te zaimki tu królują i biorą opowieść w całkowite władanie. Domyślam się, że autorka chce być bliska swoim czytelnikom i nie zakładam, że kłamie, opowiadając o swoich doświadczeniach, jednak na mnie taki zabieg absolutnie nie zadziałał. Ciągłe opowiadanie wyłącznie o sobie i mylące, dające nadzieję akapity o innych ludziach wieńczone radosnym "też tak miałam!" - wszystko to zmęczyło mnie i odrzuciło od książki na dobre.

Jeśli jako dziecko widziałeś dziewczynkę pogryzioną przez psa, zapamiętasz i zakodujesz sobie do końca życia, że psy są niebezpieczne. Wiesz, że instynktownie będziesz się też bać ludzi o bardziej widocznych kłach?[s.49]

Czy wiesz, że każda choroba ciała jest wynikiem tego, czego podświadomość nie chce zaakceptować, więc ukrywa to przed tobą jak worek pełen trucizny, który pewnego dnia zaczyna przeciekać?[s.59]

Jak już wspomniałam  - autorka posłużyła się tu własną teorią szczęścia i jej się trzyma przez całą opowieść. Choć jest ona w miarę spójna, sam tekst jest bardzo nierówny - obok bzdur, które reprezentują cytaty powyżej, jest w nim kilka mniej lub bardziej oczywistych życiowych prawd. Choć zalatują nieco prozą Paulo Coelho, są zabawne i za te perełki daję książce dużego plusa, bo uprzyjemniają lekturę i wprowadzają element lekkości. Na pewno nie można odmówić autorce dystansu do siebie i świata, a także własnych negatywnych doświadczeń. Niestety, pod teorię podpięte jest wszystko - od wstawania rano, poprzez depresję, anoreksję i bulimię, aż po gwałty i pedofilię.

Ale czy alkohol ma moc zmiany słabego człowieka w mocarnego bohatera?
Nie, potrafi jedynie ogryzkowi dać iluzję, że jest jabłkiem.

Pytanie brzmi:
Jeśli będziesz ogryzek polewał codziennie alkoholem, to czy wyrośnie z niego zdrowe, fajne jabłko? 
Nie. Będziesz miał tylko pijanego ogryzka, który marzy o byciu kimś innym niż jest.[s.101-102]

Ze spraw czysto technicznych - podoba mi się oprawa graficzna cyklu. Wewnątrz są rysunki i wkładki stylizowane na zeszytowe kartki - to dodatek przyjemny dla oka. Jedynie akapity przed taką wstawką mogłyby nie być dzielone na pół, bo można się zagapić i lekko wybić z lektury, trochę jak w przypadku źle dodanych powiększonych cytatów w gazetach. Język książki jest prosty i zdatny dla każdego czytelnika i choć autorka nie wystrzega się całkowicie powtórzeń, nie są to błędy rażące. Tekst czyta się szybko i łatwo przyswaja.

Do wszelkiego typu poradników zawsze podchodziłam z dystansem - nie ufałam ogólnie przyjętym teoriom szczęścia i nie lubię być wbijana w schemat. Książki Reginy Brett dały mi nadzieję, że tak być nie musi, że da się pisać lekko i w sposób inspirujący - do działania, zmian, wiary w lepsze jutro. Z nadzieją na podobną przygodę zasiadałam do książki Beaty Pawlikowskiej i niestety zawiodłam się niemiłosiernie. Trudno odmówić opowieści uroku, jednak nic ponadto. Książka oparta jest na założeniu, że każdy z nas funkcjonuje identycznie i niestety pełna jest porad dawanych wprost. To nie inspiracja, a gotowa recepta - jedna z tych, których autorka chciała się wystrzegać. U Reginy Brett poznajemy różnych ludzi i ich spojrzenie na szczęście, tu natomiast mamy jeden pogląd na świat. Książka mogłaby być świetną biografią i wówczas pewnie by inspirowała - postawą życiową autorki. Jednak stylizowanie tekstu na poradnik i jego rzeczywiste przeznaczenie zabija cały ten potencjał, zwłaszcza że wiedzy merytorycznej niestety jest tu jak na lekarstwo...

poniedziałek, 22 września 2014

Podróże małe i duże #3 - Relacja z Coperniconu 2014

Jak powszechnie wiadomo, jesteśmy zwierzętami konwentowymi (nie wszyscy ludzie, oczywiście, ale my dwoje na pewno): Pyrkon i Polcon to dla nas obowiązkowe punkty rocznego planu wyjazdowego. Niestety, nie zawsze udaje się je zrealizować - w tym roku nie wybraliśmy się na tę drugą imprezę, głównie ze względów logistycznych (patrz: z Trójmiasta to Bielska-Białej jest niecałe 600 kilometrów, a organizatorzy nie kwapili się do starań o noclegi uczestników), w ramach rekompensaty natomiast wpisaliśmy do wyjazdowego grafiku toruński Copernicon.

Zacznijmy od tego, że był to dla nas pierwszy wyjazd na tak mały konwent - w ciągu całego weekendu w Toruniu zjawiło się nieco ponad 2000 osób i zdecydowanie miało to przełożenie na całość programu oraz organizację. Choć sam blok literacki miał w planie ponad 70 prelekcji, paneli i spotkań autorskich, trudno było nam znaleźć coś, co byłoby w 100% interesujące, ciekawe i zachęcające. W rezultacie ograniczyliśmy się do wybrania tylko tych spotkań, które miały największą szansę powodzenia. Sprawdziła się tutaj złota zasada: jeśli nie wiesz, co wybrać, a szukasz rozrywki na najwyższym poziomie, wybierz się na punkty prowadzone przez Anetę Jadowską.

"Piorun miłości i ognie pożądania - czego uczą nas o miłości i związkach paranormal romance"

Tym razem mieliśmy okazję dowiedzieć się trochę o definicji miłości. W piątek opowieść dotyczyła morderczych duetów, czyli mniej lub bardziej znanych par, które zabijały wspólnie i w porozumieniu, natomiast w niedzielę zrozumieliśmy, co tak naprawdę jest nie tak ze "Zmierzchem" i dlaczego autorzy paranormal romance budują związki swoich bohaterów w oparciu o wyznaczniki toksycznej relacji.

Zalety spotkań z Anetą Jadowską są trzy. Po pierwsze - nawet najdziwniejsze tematy są zawsze świetnie opracowane i dogłębnie zanalizowane; po drugie - atmosfera jest świetna, a humor przedni (choć czasem czarny). I co najważniejsze - tematy rzadko są powtarzane, więc nawet jeżdżąc na różne konwenty w krótkim czasie nie posłuchacie dwa razy o tym samym.

Drugą osobą, która naszym zdaniem wyróżniła się podczas prelekcji jest Maciej 'Toudi' Pitala - człowiek, który chyba ani na chwilę nie opuszczał bloku literackiego.

"Panel: Legendy miejskie - mitologia przyszłości?"

Choć trafiliśmy tylko na dwa z prowadzonych przez niego punktów programu, byliśmy pod dużym wrażeniem. Oboje nie jesteśmy fanami paneli z pisarzami - zbyt wiele razy widzieliśmy tam chaos, płacz i zgrzytanie zębów, by podchodzić do nich z entuzjazmem. Tutaj jednak było inaczej i naprawdę wyszło na jaw, ile może zdziałać odpowiednia osoba prowadząca. Na panelu o legendach miejskich było ciekawie, zabawnie i z klasą, zwyczajowe gonienie za tematem odeszło w kąt. Dowiedzieliśmy się, dlaczego nie można ufać małym, złowrogim dziewczynkom i czy potwór z Loch Ness jest rojalistą. No i żałujemy, że nie odwiedziliśmy innych, podobnych punktów programu...

Grać, grać, graaaaać - nie tylko my uwielbiamy planszówki i chętnie spędzamy czas w games roomie.

Co jednak robiliśmy, skoro nie przesiadywaliśmy na prelekcjach? Otóż znaczną część konwentu spędziliśmy w games roomie, gdzie raczyliśmy się grą w Splendor - produkcję niezwykle dynamiczną i genialną w swej prostocie, w dużym uproszczeniu skupiającej się na zdobywaniu surowców i gromadzeniu kart rozwoju. Ciężko jest wytłumaczyć, co takiego ma w sobie ta gra, jednak w jednym zgadzamy się z producentem - zdecydowanie uzależnia.


Co do oceny nie-merytorycznej części konwentu - najbardziej zawiedliśmy się na targach. Wystawców było niewielu, a większość stoisk skupiła się na gadżetach związanych z mangą i anime. Poza tym - uwaga - na całym konwencie nie było ani jednego miejsca, gdzie można by kupić książki, co naszym zdaniem dla imprezy bądź co bądź w jakimś stopniu literackiej jest niedopuszczalne. Jakiś czas temu normą było, że sprzedawcy chętnie się na konwentach wystawiali i nawet raczyli uczestników rabatami - teraz niestety tego mocno brak.

Gdybyśmy mieli krótko podsumować nasz pobyt w Toruniu, na pewno nie mamy czego żałować. Choć nie wybraliśmy zbyt wielu prelekcji, te, na których byliśmy, dały nam pełnię satysfakcji i zabawy. Udało nam się zdobyć autografy Dariusza Domagalskiego, Witolda Vargasa i Kiciputka, poza tym mieliśmy okazję do miłego spędzenia czasu w naprawdę pięknym mieście. Toruń jest jedną wielką, wspaniale utrzymaną starówką i zachęcamy każdego, kto ma trochę wolnego czasu, by się tam wybrać - czy to przy okazji konwentu, czy po prostu, turystycznie. Powinniście być zadowoleni.


środa, 17 września 2014

Ben Aaronovitch - "Rzeki Londynu"

Przyjrzyjmy się uważnie okładce Rzek Londynu - i co widzimy? Eleganckie, utrzymane w odcieniach szarości zdjęcie przedstawiające mężczyznę w meloniku i prochowcu, na nim zaś naniesiony stylowo tytuł książki i nazwisko autora. Po czymś takim nie spodziewałem się niczego innego jak kryminału w nurcie noir, ewentualnie (z uwagi na strój postaci) czegoś nieco młodszego - osadzonego mniej więcej w latach 60-70 XX wieku. Po przeczytaniu blurba wiedziałem również, że mam się spodziewać elementu fantasy w postaci magii, zaś będący głównym bohaterem policjant jawił mi się jako osoba o dość ironiczny podejściu do życia, co jest częstym elementem powieści detektywistycznej. Cóż, nie wszystkie moje przewidywania okazały się trafne - ale o tym za chwilę.

Posterunkowy Peter Grant kończy właśnie swój okres próbny w londyńskiej policji i jest o krok od otrzymania przydziału do którejś z komórek Scotland Yardu. Niestety prognozy jego zawodowej kariery nie są zbyt optymistyczne - jako nie wyróżniający się niczym szczególnym funkcjonariusz jest na dobrej drodze, żeby wylądować w zespole kontroli postępów dochodzeń. Ktoś w końcu musi uzupełniać raporty i inne papierki, podczas gdy policjanci z prawdziwego zdarzenia ścigają przestępców i chronią praworządnych mieszkańców Anglii. Los Petera odmienia się, gdy pilnując miejsca przestępstwa przesłuchuje świadka zdarzenia, który jest.. duchem. Dzięki temu młodym funkcjonariuszem zainteresował się będący czarodziejem nadinspektor Nightingale, który wziął Granta pod swoją opiekę. Wkrótce jednak okazuje się, że praca policjanta “od spraw magicznych” nie jest lekkim przydziałem…

Źle przewidziałem - Rzeki Londynu w żadnym wypadku nie są powieścią noir. To jak najbardziej współczesna książka, zarówno pod względem klimatu, jak i umiejscowienia w czasie. Wszystkie wydarzenia dzieją się w czasach obecnych, niosąc ze sobą bagaż wszelkich nowinek technologicznych czy problemów społecznych. Ben Aaronovitch poświęcił wiele miejsca na ukazanie pracy współczesnego brytyjskiego policjanta wraz z wszystkimi narzędziami, które ułatwiają jego zadania. Dzięki temu książka wydaje się autentyczna, ukazująca nie tylko ciekawe aspekty działania policji, ale też te nudniejsze, jak wielogodzinne przeglądanie nagrań z miejskiego monitoringu.

Jak wspominałem na początku recenzji, spodziewałem się ironicznego humoru - i dostałem go w dużej ilości. Peter Grant jest postacią inteligentną, która celnie i nierzadko cynicznie opisuje świat i wszelkie dziejące się w nim zdarzenia. A jako że jest on także świadom swoich wad i ograniczeń, w książce nie brakuje żartów autoironicznych. To duży plus powieści - ponieważ jest ona pisana z pierwszej perspektywy, takie wstawki przybliżając bohatera czytelnikowi i pomagają się z nim w jakiś sposób identyfikować. W książce nie brak również humoru nieco niższych lotów, momentami wręcz prostackiego (ale cóż zrobić, skoro jedną z głównych myśli pojawiających się w głowie Petera jest chęć zaciągnięcia koleżanki po fachu do łóżka), jest on jednak na szczęście idealnie dawkowany i współgra z pozostałymi dowcipami. Dzięki temu podczas lektury niemal non stop parskałem śmiechem, a wiele fragmentów tak mnie rozbawiło, że od razu chciałem je czytać na głos znajdującym się w pobliżu osobom.

Nie mogę nie powiedzieć kilku słów o fabule, bowiem to także znakomity element książki Aaronovitcha. Tak naprawdę śledzimy trzy wątki, które stale się ze sobą przeplatają: główny wątek kryminalny dotyczący serii zagadkowych napaści; pierwsze zadanie związane z magiczną częścią Londynu, które Peter Grant ma do wykonania w ramach swojej pracy; oraz ostatni element, czyli szkolenie głównego bohatera na czarodzieja, jego prywatne życie i zmiany, jakie w nim zaszły od czasu przesłuchania ducha. Wszystko to jest jednak tak zgrabnie skonstruowane, że czytelnik nie czuje się zagubiony - wątki stare się ze sobą łączą i wzajemnie na siebie wpływają, dzięki czemu fabuła jest zwarta i przejrzysta. A przy tym niesłychanie wciągająca i ciekawa.

Atutem książki jest także niewątpliwie miejsce, w którym jest ona osadzona. Nie ma chyba lepszego miasta od Londynu, w którym mogłyby dziać się przedstawione wydarzenia. Stolica Wielkiej Brytanii to miejsce z jednej strony znajome i ze wszech miar współczesne, z drugiej zaś strony to miasto ze swoją - niekiedy mroczna - historią, pełne własnych legend, zwyczajów. To miejsce, które kojarzy się z mgłą, która skrywa pewne rzeczy przed oczami postronnych; z pewnym mistycyzmem i siłami, których nie jesteśmy w stanie pojąć. Londyn jest magiczny i ta właśnie cecha robi z niego idealny materiał na bazę książki. Spora część fabuły Rzek Londynu toczy się właśnie wokół tytułowego miasta, bazując na zdarzeniach z przeszłości czy co bardziej istotnych budynkach i ulicach.

Nie ukrywam tego, lecz mówię wprost: Rzeki Londynu mnie urzekły. Zostałem pochłonięty przez lekki humor, jakim Aaronovitch włada niczym sprawny szermierz szablą. Zachwycił mnie klimat panujący na uliczkach Londynu, a postać głównego bohatera polubiłem niemal od samego początku (i to pomimo wielu cech, których z reguły u ludzi nie akceptuję!). Ta książka to nie tylko powieść o magii - to również książka magiczna, która daje sporo przyjemności i radości, a przy tym potrafiąca niekiedy wzruszyć. Na pewno z wielką chęcią powrócę do wykreowanego przez autora świata - czy to sięgając po kolejne tomy cyklu, czy też raz jeszcze po pierwszą z przygód Petera Granta.

wtorek, 16 września 2014

Jeff VanderMeer - "Ujarzmienie"

W Southern Reach nic nie jest tak, jak być powinno: spośród członkiń dwunastej ekspedycji wróciły wszystkie oprócz najważniejszej - dyrektorki agencji. Na jej miejsce w okolice Strefy X trafia Kontroler - agent prześladowany przez tajemniczy Głos. Mężczyzna podejmuje próbę rozwikłania zagadek, jednak sprawy ulegają skomplikowaniu, gdy okazuje się, że nikomu nie można do końca ufać, a Strefa oddziałuje nie tylko na osoby znajdujące się w jej obrębie...

Po lekturze opisu Ujarzmienia spodziewałam się historii opowiedzianej z całkiem innej strony, niż miało to miejsce w pierwszym tomie cyklu - byłam pewna, że temat Strefy X będzie dogłębnie zanalizowany. Ci, którzy mają podobne nadzieje jak ja, mogą się mocno rozczarować - opowieść rozpoczyna się w pełnej symbiozie z wydarzeniami z Unicestwienia i właściwie nie wnosi do nich nic nowego. Akcja dzieje się niezwykle blisko Strefy, a jednocześnie nieznośnie daleko. Czytelnik, co jasne, dąży do rozwiązania zagadki, jednak nie otrzymuje do tego żadnych nowych materiałów - powtarzane jest jedynie to, co znane. Właściwie książka nawarstwia tylko wątpliwości i tajemnice, nie podając w zamian rozwiązania żadnej z nich. W dodatku nie dzieje się to w sposób ciekawy, intrygujący; osobiście straciłam ochotę na dalsze dociekania.

Treść treścią, można by wybaczyć pewne braki, jednak zawiódł jeszcze jeden ważny aspekt - klimat. Byłam przekonana, że książka powita mnie wartką akcją i ciekawymi wydarzeniami już od pierwszej strony - tak było w Unicestwieniu, niestety tutaj nie. Opowieść w znacznej mierze oparta jest o zbieranie informacji, analizowanie ich oraz snucie domysłów. Przez dużą część książki nie ma w ogóle żadnej atmosfery i nie dzieje się po prostu nic. Okładkowe stwierdzenie, że będziemy bali się przewracać kartki, zdaje się być żartem, w dodatku niezbyt wysokich lotów (chyba że opinia ta tyczy się lęku czytelnika przed śmiercią z nudów). Dopiero w ostatnich podrozdziałach książka zaczyna przypominać pod względem klimatu pierwszy tom, jednak jest już zdecydowanie za późno - odbiorca jest zmęczony lekturą, brak też napięcia, które powinno być budowane przez całą opowieść. Bez odpowiedniego podłoża zdarzenia z okolic Strefy wydają się jeszcze dziwniejsze i bardziej nieprawdopodobne, z całym bagażem negatywnych konotacji tych określeń.

Po lekturze pierwszego tomu byłam zainteresowana, choć nie do końca przekonana - "dziwność" prozy VanderMeera mnie przyciągała i intrygowała, aczkolwiek nie byłam w stanie zaangażować się w 100%. Niestety, w moim odczuciu druga część nie spełnia oczekiwań. Nastrój, tak perfekcyjnie budowany w Unicestwieniu, jest tu zaprzepaszczony, a czytelnikowi przychodzi setnie się wynudzić podczas obserwowania, jak bohater zdobywa wiedzę, którą my już posiadamy. Nie wiem właściwie, czy zawiódł tu pomysł, czy jednak wykonanie, ale ja straciłam ochotę na zagłębianie się w historii okolic Southern Reach. Może jedynie tli się we mnie cień ciekawości dotyczącej genezy Wydarzenia, nie wiem jednak, czy zaryzykuję przebrnięcie przez kolejny tom.

poniedziałek, 15 września 2014

Jakub Ćwiek - "Dreszcz 2. Facet w czerni"

Po odłożeniu pierwszej części Dreszcza byłam mocno zmotywowana, żeby od razu sięgnąć po kolejną - spodobał mi się klimat i nie chciałam z niego wypadać. Nie miałam jednak na podorędziu tomu drugiego i tym samym musiałam odłożyć lekturę na lepsze czasy. Gdy nadeszły, nie tylko ciężko było mi się na nowo wbić w rytm i specyfikę tekstu, ale też ze zdumieniem odkryłam, że czuję się książką rozczarowana. Choć opowieść biegła równie szybko jak poprzednia, lektura nie przyniosła mi już tyle satysfakcji. Co najwyżej nieco dobrej zabawy.

Dreszcz nie zmienił się nic a nic - choć oficjalnie został superbohaterem, wciąż zachowuje się skandalicznie. Znalazł ziomków podobnych sobie (nie do końca ze społecznej elity) i dalej zdarza mu się szaleć na koncercie czy zwyczajnie zalać się w trupa. Benjamin zarzucił już starania by go zmienić, bo i po co? Swoją funkcję jako superbohater spełnia prawie należycie i radzi sobie z zagrożeniami, których - jak się okazuje - na Śląsku nie brakuje...

Przyznać trzeba, że książka ma wyraźny i dopracowany klimat, który od początku do końca jest zasługą autora. Jego wyobraźnia jest niezwykła, a realizacja pomysłów zawsze odbywa się na najwyższym poziomie. Wszystko zgrywa się w całość - ciekawe postaci, wulgarny (choć nie prostacki) język oraz autentyczność otoczenia. Choć Ćwiek bazuje na kontrastach, wychodzi mu to świetnie. Efektu dopełnia cała plejada osobliwości, zaczynając od genialnego hakera, poprzez człowieka opętanego przez własny cień, na stworzonym z kawałków świętych Ekumenie kończąc. Każdy z nich jest przejawem indywidualnego, ciekawego pomysłu.

Dlaczego więc nie uznałam Dreszcza 2 za arcydzieło, a nazwałam wręcz rozczarowaniem? Otóż ciężko mi przywyknąć do zbiorów opowiadań tego typu, które z jednej strony mają różne wątki, a z drugiej jedną wspólną oś przyczynowo-skutkową. Taki zabieg wprowadza do cieniutkiej książeczki mnogość tematów i wydarzeń, która nie do końca mi pasuje. Mamy tutaj do czynienia z dokańczaniem i rozbudowywaniem pewnych kwestii z pierwszej części, a do tego dochodzą też sprawy całkiem nowe. Większość z nich kończy się w połowie i zostaje porzucona. Domyślam się, że jest to zabieg celowy, że losy Dreszcza są po prostu zbiorem scenek, jednak ciężko jest mi zaakceptować tę formę, pozostawiającą tak wiele niedopowiedzeń.

Zastanawiam się jednak, czy techniczna ocena tekstu ma jakikolwiek sens - myślę, że książka ma nam po prostu dostarczać rozrywki w określonym klimacie. Opowiadanie o Dreszczu jest trudne - w moim przypadku za pozytywny odbiór książki odpowiada związany z nią humor, który idealnie wpasowuje się w mój gust. Nieidealny superbohater, pokłady absurdu i dosadność to coś, co w odpowiednich proporcjach tworzy dla mnie mieszankę wybuchową, ale i wspaniałą. Z drugiej strony wiem, że jest to dowcip niski i prosty, czy grubiański, gdyby chciało się użyć eufemizmu. Nie każdemu musi to pasować.

niedziela, 14 września 2014

Katarzyna Enerlich - "Prowincja pełna słońca"

Odkopałam gdzieś tę krótką notkę o kolejnej Prowincji.. naskrobaną zaraz po powrocie z mazurskich wojaży. Opowiadam o tych książkach po raz kolejny, bo są dla mnie niezwykle ważne - pomagają uporać się ze sobą, nabrać dystansu i optymizmu. Proza Katarzyny Enerlich, choć nieskomplikowana, jest na tyle autentyczna, że w moim przypadku sprawdza się dużo lepiej niż jakikolwiek poradnik. Nigdy nie podejrzewałam, że powiem coś takiego o jakiejkolwiek książce obyczajowej.

~*~


Po burzy zawsze wychodzi słońce – tak mówi przysłowie, jednak nie za każdym razem ma ono w życiu bezpośrednie odzwierciedlenie. Często poprawę aktualnego stanu musimy okupić ciężką pracą i własnym zaangażowaniem, te z kolei potrzebują pokładów naszej wewnętrznej siły. Ludmiła wie o tym doskonale – los nigdy jej nie oszczędzał, jednak to nie znaczy, że limit nieszczęść został wyczerpany. Niedługo po odzyskaniu względnej stabilizacji bohaterka prowincjonalnej serii znów będzie musiała zmierzyć się z przeciwnościami – tym razem sama, bez pomocy mężczyzn. W dodatku los uczyni ją osobą, która będzie musiała pomóc pewnej zagubionej duszy…

Ta książka zdecydowanie różni się od dwóch poprzednich części cyklu – głównie ze względu na różnorodność prezentowanych krajobrazów. O ile dotąd czytelnikowi dane było poznać jedynie Mrągowo (przedwojenne i współczesne), o tyle tutaj wyruszamy w podróż aż do Włoch oraz w inne, nie omawiane dotąd zakątki Polski.

Nauczyłam się już, że Ludmiła żyje bardzo intensywnie i spotyka ją wiele naprawdę różnorodnych zdarzeń. Widać wyraźnie, że Katarzyna Enerlich czerpie garściami z historii zasłyszanych od ludzi i dla każdej z nich szuka odpowiedniego miejsca w swoich tekstach. To piękne, choć może lepiej byłoby obdzielić doświadczeniami większą liczbę bohaterów? Zabieg, który dodaje książce autentyczności może też ją, niestety, odbierać. Trudno uwierzyć w taką kompilację cech, kultur i doświadczeń, jaką musi pomieścić postać Ludmiły. Warto jednak przymknąć na to oko i rozkoszować się bogactwem opowiadanych historii.

Ostatnio pewien komentarz uświadomił mi, że z powieściami obyczajowymi sprawa ma się prosto – książki albo nam się podobają, albo nie, i w zależności od tego ogólnego kryterium punktujemy później ich wady lub wyciągamy zalety. W moim przypadku odczucia często są skrajne i zdarza mi się mówić o obyczajówkach bardzo niepochlebnie, wskazując na całe morze uchybień. Innym razem z kolei zachwycam się jakimś tekstem i gotowa jestem wychwalać go pod niebiosa, przymykając oczy na całą masę niedociągnięć. Co waży na ocenie? Klimat, atmosfera? Chyba po prostu jakaś magia, sprawiająca, że od niektórych tekstów nie jestem w stanie się oderwać. Tak właśnie działają na mnie książki Katarzyny Enerlich – chodzę po księgarni z miną zbitego psa tak długo, aż dostanę kolejny tom.

sobota, 13 września 2014

William Nicholson - "Niewolni"

Spokój nie trwał długo - dający ochronę Pieśniarz Wiatru zamilkł, a łowcy niewolników obrali sobie za cel miasto ludu Manth. Po napaści w Aramanth nie pozostał kamień na kamieniu; ci, którzy przeżyli, zostali uprowadzeni i po długiej podróży trafiają do Hegemonii - kraju, gdzie nikt poza władcą nie jest wolny. Zbiec udało się tylko Kestrel, a celem i obsesją stała się dla niej zemsta na oprawcach. Czy uda jej się dotrzeć do najbliższych, zanim na dobre zadomowią się we wrogim miejscu?

Podczas lektury po prostu nie da się uniknąć porównań do pierwszego tomu cyklu, tym bardziej, że różnic jest co nie miara. Co gorsza, Niewolni już od pierwszej strony wypadają znacznie słabiej - nie ma tu wciągającej akcji, charakterystycznej dla Pieśniarza Wiatru, a szybkość czytania zawdzięczamy jedynie dość rozwlekłemu wydaniu, z którego słynie Fabryka Słów. Konstrukcja opowieści również się zmieniła - tekst składa się z rozdziałów ukazujących losy bohaterów oraz interwałów będących rozwinięciem prologu. Owe interwały wprowadzają wątek związany z historią ludu Manth, nie zostaje on jednak rozwinięty na tyle, by oceniać go jako wadę lub zaletę - jest to po prostu pewien element metafizyczny. W powieści został zarzucony motyw drogi - zamieniono go na statyczne obrazy rozgrywające się w dwóch sceneriach, oparte głównie o taktyki i rozważania, jak można wyjść z trudnej sytuacji. Skutkiem tego książce daleko jest do tekstu przygodowego, zachwycającego wartką akcją i niezwykłymi zdarzeniami, będącymi udziałem bohaterów.

Siłą powieści (zarówno tego tomu, jak i całej serii) jest lekkie pióro autora. Właściwie momentami nie wiedziałam, czy śmiać się, czy płakać, w rezultacie czego przez większość lektury poddałam się niekontrolowanemu chichotowi. William Nicholson ma zdecydowany talent do kreowania ciekawych i zabawnych postaci, a absurd jest jego bronią przed patosem niektórych poważnych sytuacji. Choć w książce nie brakuje okrucieństwa (jest go znacznie więcej niż w pierwszym tomie), w ostatecznym rozrachunku tekst wspominam jako pogodny i przyjemny w odbiorze - po raz kolejny miałam poczucie, że cała historia skończy się dobrze.

Mimo tego, że opowieść nie była tak wciągająca jak ta w Pieśniarzu Wiatru, nie żałuję zetknięcia z lekturą. Liczę, że pewne wątki, które pojawiły się w Niewolnych zostaną rozwiązane w ostatnim tomie cyklu, a akcja będzie prowadziła do satysfakcjonującego zakończenia. Choć z początku wydawało mi się, że poszczególne części opowieści będą odrębne, powoli wyłania się ich wspólny mianownik, który zdaje się być interesujący. Mam nadzieję, że już niebawem znajdę czas, by sprawdzić, jak kończy się historia niezwykłego rodzeństwa i ludu pochodzącego od słynnego proroka.
___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Czytam Opasłe Tomiska" (400 stron).

piątek, 12 września 2014

Kiera Cass - "Jedyna"

Dałam się złapać i wciągnąć, wiem. Wpadłam w świat komercji, kiczu, błyskotek. Niniejszym biję się w pierś i przyznaję, że zachowałam się dziecinnie. Ale wiecie co? Wcale nie żałuję! Ta seria, oparta o baśnie z księżniczkami w roli głównej, zawładnęła sercami milionów przedstawicielek płci żeńskiej na całym świecie. Moim również.

Mimo że wszyscy dobrze wiedzą, jak skończy się ta opowieść (jest to jasne dla każdego myślącego czytelnika niemal od początku, ale ja dla pewności zajrzałam na ostatnią stronę Jedynej jeszcze przed lekturą ;)), napięcie pozostaje - kolejne potknięcia Americi przyprawiają o palpitacje serca, a pewne decyzje przeczą wszelkim logicznym prawom prowadzenia do happy endu. Pod tym względem narzekać nie mogę - lektura dostarczyła mi sporo emocji, zwłaszcza jak na książkę, której finału można się spodziewać. W samej opowieści dzieje się dużo - do głosu dochodzi sfera polityczna, w zakresie której coś do powiedzenia będą mieli nie tylko członkowie rodziny królewskiej, ale i America. Atmosfera zagęszcza się z każdą stroną, a pośród tego wszystkiego znajdzie się również miejsce dla... nowych zadań dla dziewcząt z Elity! Prawdę mówiąc byłam przekonana, ze wyobraźnia autorki w tym względzie została wyczerpana i naprawdę miło się zdziwiłam.

Na koniec pozytywnej części chciałabym dodać, że niezmiernie mnie cieszy przyjęte tłumaczenie tytułu. Nie wyobrażam sobie w naszym pięknym języku innego odpowiednika dla The One - Jedyna oddaje w pełni sens i urok tego określenia.

Muszę jednak przyznać, że ostatni tom nie wprawił mnie w zachwyt - tak naprawdę po lekturze odczuwam znaczny niedosyt. Rozwiązania, jakie przyjęła autorka by doprowadzić serię do końca, nie przekonują mnie ani trochę. Ze zbyt małą wnikliwością potraktowano sferę polityczną i emocjonalną. Czytając miałam wrażenie, że wszystko gna do przodu zbyt szybko, rozwiązane jest po łebkach i napisane na siłę. Być może są odbiorcy, którym to odpowiada, jednak w moim przypadku dał o sobie znać fakt, że na co dzień czytam wiele innych książek i moje oczekiwania rosną. Tym, co zraziło mnie najbardziej, są ostatnie rozdziały i brak wnikliwości co do osobistych tragedii bohaterów. Nie chcę uciekać się do spoilerów, ale tempo, w jakim postaci radzą sobie z wydarzeniami sprzed finału, jest doprawdy niezwykłe.

Przykro mi, że to już koniec tej opowieści, a jeszcze bardziej, że przyszło mi się z nią żegnać w tym stylu - niezbyt dogłębnym, mocno po łebkach. Przewidywalność zakończenia nie usprawiedliwia tak szybkiego poprowadzenia akcji. A może to ja zbyt wiele wymagam? W ostatecznym rozrachunku jestem szczęśliwa, że mogłam zapoznać się z tą serią, bo przypomniała mi fascynacje z młodzieńczych lat i pozwoliła zatracić się w niezwykle przyjemnym świecie. Na pewno jeszcze nie raz do niej wrócę, w wolnej chwili, szukając lekkiej lektury.

czwartek, 11 września 2014

Colin Woodard - "Republika Piratów" [recenzja przedpremierowa]

Jako dziecko zawsze uwielbiałem piratów w każdym możliwym wydaniu. Miałem zestaw pirackiego przebrania, na ścianie w pokoju wisiał plakat z pirackimi zestawami pewnych popularnych klocków, a znany niegdyś film z Geeną Davis w roli głównej widziałem niezliczoną ilość razy. Pamiętam nawet, że miałem ilustrowaną historię o Czarnobrodym, która od wielokrotnego czytania rozpadała się na pojedyncze kartki. I choć z czasem moje uwielbienie do piratów uległo osłabieniu na rzecz innych rzeczy, to jednak z przyjemnością obserwowałem trwający od kilku lat popkulturowy renesans tematyki morskich rozbójników. Nie mogłem też przejść obojętnie obok książki, która chyba jako pierwsza od wielu lat podchodzi rzetelnie do kwestii osiemnastowiecznego piractwa - tak właśnie w moje ręce wpadła Republika Piratów.

Colin Woodard postanowił zebrać w jednym opracowaniu wszelkie dostępne informacje na temat złotej ery piractwa, nie pomijając jednak istotnych informacji na temat zarówno okresu ją poprzedzającego, jak i czasów bezpośrednio po niej. Dzięki temu czytelnik dostaje pełny obraz karaibskiego piractwa - jego początki, rozkwit oraz schyłek przedstawione są w kompleksowy sposób. Już po samej liczbie zawartych w książce informacji widać ogrom pracy włożonej przez autora, ale jeszcze większe wrażenie robi liczba źródeł, po które sięgnął Woodard. Niemal na każdym kroku natknąć się można na odniesienia nie tylko do starych opracowań, ale też do wysyłanych w okresie piractwa listów, prowadzonych przez kapitanów dzienników, czy nawet wiadomości zamieszczanych w ówczesnych gazetach. Autor dotarł chyba do każdej informacji o piractwie, jaką dało się znaleźć.

Jakkolwiek by jednak nie była znakomita merytoryczna strona Republiki Piratów, tak była by ona jedynie suchym opracowaniem gdyby nie język, jakim posługuje się autor. Colin Woodard nie szczędzi barwnych opisów, kreując w wyobraźni czytelnika jak najdokładniejszy obraz minionych czasów. Autor nie boi się także używać swobodnych sformułowań, często stosując wyjątkowo potoczny język (przykładowo: oba typy pocisków potrafiły przemienić człowieka w krwawą papkę). Dzięki takim zabiegom ani przez moment nie czułem się jakbym czytał książkę historyczną - raczej miałem wrażenie, że słucham pewnego rodzaju gawędy, swobodnej opowieści człowieka, który zna się na tym, o czym mówi. Co równie istotne, w książce nie brak map ukazujących świat lub jego fragmenty na początku XVIII wieku, znaleźć też można graficzne porównania wielkości różnych rodzajów okrętów, a nawet spis cen i zarobków z tamtej epoki. Wszystkie takie dodatki jeszcze bardziej przybliżają czytelnikowi złotą erę piractwa.

Republika Piratów to książka dla każdego, kto chce poszerzyć swoją wiedzę o morskich rozbójnikach. Osoby znające oblicze piractwa jedynie z popkultury mogą być jednak zaskoczone - żywot banity na statku to nie pasmo radosnego łupienia i następującego po nim wydawania zdobytych skarbów. Życie na statku to ciągłe choroby, wypadki, głód - problemy które dałoby się rozwiązać w większości portów, do których jednak piraci nie mogli wpłynąć ze względu na swój fach. Zaskakująca może być też pewna struktura społeczna panująca u piratów - choć z reguły kreuje się ich jako zaprzysiężonych indywidualistów, dążących jedynie do nabicia własnej kabzy, to jednak stanowili oni pewne zgrane społeczeństwo, u podwalin którego stały demokracja i sprawiedliwość, której nie było pod rządami europejskich monarchów.

Nie wiem, czy miałem kiedyś do czynienia z książka historyczną, która aż tak bardzo mnie pochłonęła. Kartki przewraca się jedna za drugą, chcąc poznać dalsze fakty życia karaibskich piratów. ‘Fakty’ są tu słowem kluczowym - Colin Woodard posługuje się niemalże wyłącznie potwierdzonymi informacjami, natomiast wszelkie sytuacje, w których opisywane wydarzenia są jedynie prawdopodobne, są wyraźnie w tekście zaznaczone. To godna pochwały rzetelność, której zawsze brakowało w podejściu do tematu piratów, tak idealizowanych w popkulturze. Tak naprawdę jest tylko jedna rzecz, do której mogę się przyczepić - choć co do zasady historia przedstawiana jest chronologicznie, czasem jednemu z piratów poświęcane jest więcej czasu, by później dogonić go pozostałymi postaciami. Można przez to w międzyczasie zapomnieć w którym momencie urwała się opowieść o niektórych morskich zbójach, a że opisywanych w książce osób jest sporo, mogą się one nieco pomieszać w naszej głowie. Ale nawet coś takiego nie pozbawiło mnie przyjemności płynącej z lektury.


Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Sine Qua Non.

środa, 10 września 2014

Stephen Baxter, Terry Pratchett - "Długa wojna"

Pamiętam, jak zachwycona byłam po lekturze pierwszego tomu cyklu. Długo zbierałam się do sięgnięcia po tę książkę, obaw miałam sporo, ale później w recenzji (którą możecie przeczytać tutaj - klik) oceniałam ją niezwykle pozytywnie. Mimo tego drugi tom przeleżał na mojej półce naprawdę wiele miesięcy, zanim zdecydowałam się po niego sięgnąć; właściwie nie umiem powiedzieć dlaczego. Chyba przeczuwałam, że nie będzie aż tak niezwykły... Ale o tym za chwilę.

Przekraczanie stało się standardem - ludzie notorycznie wędrują wzdłuż Długiej Ziemi, kolonizują ją i, niestety, obarczają swoimi najgorszymi cechami. Joshua Valiѐnte, który zdobył sławę dzięki pionierskiej wyprawie naukowej przed dziesięciu laty, ustatkował się i wiedzie spokojne życie burmistrza w jednej z dalekich kolonii o uroczej nazwie Diabli Wiedzą Gdzie. Jednak znana twarz zobowiązuje - dawne życie wraca do bohatera jak bumerang, gdy zostaje poproszony o interwencję w sprawie ochrony górskich trolli, gatunku charakterystycznego dla niemal całej Długiej Ziemi. Choć pozornie zdaje się być niechętny do podróży, trudno jest mu oszukać własną naturę - ostatecznie podejmuje się misji, w której odkryje znacznie więcej niż zaciętość ludzi...

Ze smutkiem stwierdzam, że książka nie pochłonęła mnie tak, jak to miało miejsce z pierwszym tomem cyklu. Do lektury podchodziłam z naprawdę dużym entuzjazmem i zainteresowaniem, jednak zawartość szybko sprowadziła mnie na ziemię. Choć ostatnio nazywałam powieść przyjemnie niespieszną, teraz powiedziałabym raczej o ociężałości - brak tu czegoś, co mogłoby wciągnąć; ja brnęłam dalej przez resztki ciekawości pozostałe po poprzednim tomie. Owszem, autorzy zgrabnie przemycili humor, poświęcili kilka scen wspaniałej ironii i rozbudowali pomysły zapoczątkowane w pierwszym tomie, jednak wszystko to rozwijało się niezwykle powoli.

Długa wojna to książka poświęcona trollom. Ich obecność w życiu ludzi jest coraz wyraźniejsza, jednak jej charakter powoli staje się destrukcyjny. Daje o sobie znać paskudna ludzka natura - człowiek co do zasady uważa się za pana świata i wszystkich żyjących w nim stworzeń, nie potrafi więc uszanować wolności tych, których spotyka na swojej drodze, a którzy zasiedlali dane tereny na długo przed nim. W dodatku status trolli jest niepewny - nie wiadomo do końca, czy można klasyfikować je jako zwierzęta. Dokładne badania wymagałyby czasu, a po cóż go marnować, skoro pozostaje opcja podporządkowania? W rezultacie działania ludzi doprowadzają trolle do ucieczki, a dopiero w ciszy, która zapada po ich odejściu, dostrzec można wyraźnie, jak ważne były dla samotnego w obcym świecie człowieka.

W porównaniu z Długą Ziemią książka ma też więcej płaszczyzn fabularnych - równolegle obserwujemy poczynania Joshuy, Sally i Lobsanga, dodatkowo jesteśmy też świadkami ciekawej wyprawy. Dotąd naturalnym dla człowieka było przekraczanie w kierunku ziem zachodnich, pojawiła się natomiast ekspedycja z Chin, dążąca do poznania wschodniej części Długiej Ziemi. Ich odkrycia są niezwykłe, podobnie jak te, których dokonują znani już nam bohaterowie. Po raz kolejny ludzie mają się z pyszna w świecie, którego nawet najwytrawniejsi badacze nie są w stanie poznać do samego końca. Długa Ziemia to miejsce niezwykłe i pełne tajemnic - w tym względzie nawet najbardziej wymagający fani dziwactw powinni być zadowoleni. O ile w poprzednim tomie wątki science-fiction pojawiały się od czasu do czasu, o tyle tutaj wychodzą na pierwszy plan - wyobraźnia duetu Baxter&Pratchett znalazła świetne pole do popisu.

Najciekawsze w tym wszystkim jest to, że cykl sam w sobie skonstruowany jest naprawdę dobrze. Mimo że miałam niemałe problemy przy lekturze i szła mi ona niemiłosiernie wolno, zakończenie sprawiło, że nie wyobrażam sobie nie sięgnąć po kolejną część. Cały czas mam w pamięci zachwyty nad pierwszym tomem i wierzę, że ten kolejny wyrówna poziom, będzie lepszy. Poza tym jestem zwyczajnie ciekawa, co dalej stanie się z bohaterami i gdzie podąży wyobraźnia autorów...
___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Czytam Opasłe Tomiska" (448 stron).

wtorek, 9 września 2014

Mark Lawrence - "Książę cierni"

Są takie książki, wobec których nie ma się specjalnie wygórowanych oczekiwań. Ot, po prostu kolejna lektura mająca potencjalnie zapewnić nieco przyjemności. Tak też było w moim przypadku z Księciem cierni - po powieść sięgnąłem licząc zwyczajnie na dobre fantasy, nie zwracając uwagi na liczne pochwały umieszczone w blurbie. Nie miałem pojęcia, że będę aż tak zaskoczone.

Jorg Ancrath to syn króla, jednak jego życie dalece odbiega od tego, jakie prowadzi się będąc członkiem rodziny monarchy. Młody książę był świadkiem śmierci swojej matki oraz młodszego brata, a gdy okazało się, że jego ojciec nie zamierza ukarać winnego tej zbrodni, uciekł z zamku i przyłączył się do bandy rzezimieszków. Teraz, będąc ledwie nastolatkiem, przewodzi tej grupie bandytów, która niszczy i rabuje wszystko na swojej drodze. Gdziekolwiek się pojawią, tam na pewno ziemię splami krew.

Przyznaję, że sam początek lektury był dla mnie lekkim szokiem. Autor od razu wprowadza czytelnika w brutalny świat, ukazując mu zgliszcza wiejskiej osady, w której banda Jorga dokonała właśnie rzezi na niewinnych mieszkańcach. Plastyczność i szczegółowość opisów to zdecydowanie mocna strona powieści Marka Lawrence’a - pisarz nie bał się wpleść w swój tekst brutalnych obrazów, bez skrupułów pisząc o odcinanych fragmentach ciała czy wypływających na zewnątrz wnętrznościach. Co więcej, im dalej fabuła szła do przodu, tym bardziej miałem wrażenie, że takich opisów jest więcej.

Duży udział w takim przedstawieniu wydarzeń ma kreacja głównego bohatera. Jorg, chociaż nie ma nawet piętnastu lat, jest osobą zepsutą do szpiku kości. Gwałci, rabuje, morduje, pali wsie - nie ma chyba rzeczy, przed którą by się cofnął. Potrafi nawet zabić kogoś, bo taki ma akurat kaprys. Obserwowanie tego wszystkiego z jego perspektywy jest w pewien sposób przerażające, znamy też bowiem jego myśli. Jednak dzięki pojawiającym się co jakiś czas retrospekcjom poznajemy wydarzenia z przeszłości, które ukształtowały młodego księcia. Muszę przyznać, że dawno nie spotkałem się z postacią, do której żywiłem same złe uczucia, wręcz nią gardząc, a jednocześnie czułem wobec niej - sam nie wiem jak to określić - współczucie? Litość? Pewnego rodzaju żal?

Podczas samej lektury nie byłem nawet w stanie zwrócić uwagę, czy książka posiada jakieś błędy. Owszem, wyłapałem pojedyncze wpadki tłumacza, ale nic co wykraczałoby poza ogólnie przyjętą normę. Dopiero teraz jest w stanie zauważyć jeden poważny mankament: mniej więcej od połowy książki tempo akcji niesamowicie wzrosło, przez co wiele wydarzeń było opisane po łebkach, a część z nich ewidentnie służyło przyśpieszeniu fabuły. Trochę wprowadzone na siłę wydawały mi się sceny służące ukazaniu czytelnikowi rzeczywistej natury świata, w który dzieje się akcja. Aczkolwiek do samego pomysłu na uniwersum nic nie mam - jest wręcz ciekaw, jak wpłynie on na przygody bohaterów w kolejnych częściach cyklu.

Książę cierni był książką zupełnie inną niż się spodziewałem - i całe szczęście! Lektura tej powieści była dla mnie niesamowitą przygodą i już nie mogę się doczekać momentu, w którym sięgnę po kolejne tomy. Jasne, nie obyło się bez jakichś mniejszych lub większych błędów czy niedociągnięć, ale w żaden sposób nie wpłynęły one na przyjemność płynącą z lektury. Chyba po prostu potrzebowałem tego typu dark fantasy, w dodatku z dość interesująco wykreowanym antybohaterem w roli głównej (a tych przecież nie ma jakoś specjalnie dużo w literaturze). A, i zapomniał bym dodać: książka również cieszy oko, bo jest naprawdę ładnie wydana.


Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie wydawnictwu Papierowy Księżyc.
___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Czytam Opasłe Tomiska" (422 strony).

niedziela, 7 września 2014

Yrsa Sigurdardóttir - "Niechciani" [recenzja przedpremierowa]

Są określenia, które działają na mnie jak magnes. "Napięcie", "nie czytać po zmroku", "mrożąca krew w żyłach"... Być może jestem masochistką, ale to właśnie taka literatura mnie wciąga, pochłania i wypluwa - może lekko zużytą, ale jakże usatysfakcjonowaną! Tym razem, gdy dostałam e-mail pełen takich słów-kluczy, nie wahałam się ani chwili. Teraz jest mi wstyd, że dotąd nie znałam powieści tej skandynawskiej autorki.

Ódinn jest właśnie na życiowym zakręcie - po tragicznej śmierci byłej żony to na niego spadła opieka nad jedenastoletnią córką. W dodatku w spadku po zmarłej koleżance otrzymuje zadanie zawodowe - ma wyjaśnić, co działo się przed laty w zamkniętym ośrodku wychowawczym, gdzie w tajemniczych okolicznościach zginęło dwóch chłopców. W miarę postępu prac dochodzeniowych bohater odkrywa kolejne mroczne tajemnice, a wydarzenia z przeszłości i teraźniejszości zaczynają przedziwnie się zazębiać. On sam ma wrażenie, że popada w obłęd. Czy słusznie?

Akcja książki toczy się równolegle na dwóch płaszczyznach - w roku 1974, w ośrodku wychowawczym, oraz współcześnie, w otoczeniu Ódinna. Rozdziały te ułożone są naprzemiennie. Przez wzgląd do wydarzeń sprzed lat czytelnik w naturalny sposób ma dostęp do wiedzy, którą główny bohater nabywa później, nie ogranicza to jednak w żaden sposób naszej możliwości wyciągania wniosków - informacje zgrabnie się przeplatają i uzupełniają, a wiedza nie jest powielana. Sama zagadka, choć na początku może wydawać się niezbyt zajmująca, w ostatecznym rozrachunku jest odpowiednio skomplikowana i zaskakująca. W moim przypadku również zakończenie było satysfakcjonujące, a zdolność autorki do lawirowania pomiędzy faktami i splatania pozornie niezwiązanych ze sobą wątków pozostawia mnie pod dużym wrażeniem.

Dużym atutem książki jest klimat rodem z dreszczowca - bohaterem targają sprzeczne uczucia i chwilami staje on na skraju obłędu, by niedługo potem racjonalizować samemu sobie to, czego doświadczył. Akcja zmienia się, a autorka wodzi czytelnika za nos, prowadząc go do rozwiązania zagadki. Muszę przyznać, że choć rzadko daję się wciągnąć w kryminał, tutaj przesiedziałam przy książce kilka godzin ciurkiem, by jak najszybciej poznać zakończenie. Przez cały ten czas towarzyszył mi przyjemny dreszcz niepewności, potęgowany przez zdarzenia z pogranicza paranormalności.

Niechciani to naprawdę ciekawa lektura. Thriller liczy sobie nieco ponad 300 stron, ale zapewni czytelnikowi porcję emocji odpowiednią na intensywne popołudnie. W dodatku jest szansą na przeniesienie się choć na chwilę do chłodnej Islandii, gdzie ludzi jest niewiele, znają się dość dobrze, a ich losy splatają się po latach w najmniej oczekiwanych momentach. Po raz kolejny okazuje się, że surowy klimat wspaniale współgra z kryminałem, a jeśli dodać do tego dobry warsztat pisarski i umiejętność budowania napięcia, otrzymujemy receptę na literacki sukces.


Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Business and Culture oraz wydawnictwu MUZA SA.

sobota, 6 września 2014

Robert McCammon - "Magiczne lata"

Pewnego marcowego ranka Cory Mackenson przeżywa koszmar, który na długie lata pozostanie w jego głowie - gdy wraz z ojcem, dostawcą mleka, wyrusza w poranną trasę, jest świadkiem śmierci mężczyzny. Zmasakrowane ludzkie ciało zostało umieszczone w samochodzie, po czym skierowane wprost do jeziora, by wraz z autem spocząć na wieki na jego dnie. Na miejscu zbrodni chłopiec znajduje zielone piórko, widzi też tajemniczą postać; niestety są to jedyne ślady, które pozostawił po sobie morderca. Niewyjaśniona sprawa staje się odtąd przekleństwem prześladującym zarówno Cory’ego, jak i jego ojca.

Nie miejmy jednak złudzeń, to nie zbrodnia wysuwa się tu na pierwszy plan. Owszem, przez cały tekst, a co za tym idzie całe dzieciństwo Cory’ego, temat ten przewija się gdzieś w tle, wiele jest jednak wydarzeń, które nie mają z nim związku. Tak naprawdę podczas lektury obserwujemy codzienność chłopca oraz jego zmagania z tym, co niewyjaśnione i tajemnicze. Zephyr nie jest bowiem zwyczajnym miasteczkiem - mamy tu sporo sytuacji zakrawających na paranormalność.

Podstawowy problem w lekturze tej książki był taki, że po 200 stronach nadal nie wiedziałam, o czym ona jest. Wątek kryminalny nie wydał mi się niezwykle frapujący, właściwie nazwałabym go… nienachalnym - wciąż pozostawał gdzieś w tle. Nie odczułam także szczególnego nastroju grozy. Metafizyczne, paranormalne zdarzenia mnie nie przekonały, ale brnęłam dalej. Pomyślałam, że skoro książka jest tak wychwalana, musi być w niej coś niezwykłego… Po zakończeniu trudno mi przyjąć, że opowieść ta nosi miano thrillera, dreszczowca, horroru czy powieści sensacyjnej. W moim odczuciu nie ma tu niezwykłego klimatu, czy napięcia przyprawiającego człowieka o ciarki. Przez dwie trzecie książki nie dzieje się nic, co mogłoby emocjonować, bo zaczynamy od tąpnięcia, szoku, a później akcja przygasa i staje się właściwie zwyczajną opowieścią. Jedynie pod koniec wraca, gdy zagadka zostaje rozwiązana.

Gdybym miała jednoznacznie określić główny wątek książki, z pewnością wskazałabym na dorastanie. Cory, jak wiele dzieci, ma marzenia, ambicje i plany, uczy się też życia - funkcjonowania w społeczeństwie i lawirowania między prawami i obowiązkami. Jedynym, co różni go od rówieśników, jest akceptacja dla tego, co niezwykłe. Cory żyje niejako obok magii i zupełnie bezkrytycznie przyjmuje jej istnienie.

Tym, co z pewnością zasługuje na pochwałę, jest wspaniały warsztat autora. Opowieść ani przez chwile mi się nie dłużyła, napisana jest pięknym, acz przystępnym językiem, pełno w niej również elementów humorystycznych i autoironicznych. Bohaterowie są stworzeni naturalnie i spójnie, autor wprowadził do tekstu wiele ciekawych postaci. Interesujące jest również tło społeczne, ilustrujące problem rasizmu w USA. Wszystko to jednak nieco mnie rozczarowało - po peanach na okładce spodziewałam się powieści naprawdę niezwykłej, tymczasem żadna z moich nadziei nie została spełniona. Być może nie jest to po prostu książka dla mnie...


Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie wydawnictwu Papierowy Księżyc.
___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Czytam Opasłe Tomiska" (652 strony).

piątek, 5 września 2014

Justyna Adamów-Bielkowicz - "Porozmawiaj z księżycem"


Kolejny raz dałam się skusić okładce. Uwielbiam tego typu zdjęcia, których klimat jest wręcz namacalny - to wspaniała zachęta do lektury i ozdoba każdej książkowej kolekcji. Nie zapominajmy jednak, że w parze z przepięknym wyglądem musi iść interesująca treść. Jak było tym razem?

Tekst składa się z 68 krótkich, kilkustronicowych rozdziałów, które opisują codzienność warszawskiej rodziny na przestrzeni 16 lat. Odstępy między scenami są nieregularne, przez co lekturę można porównać do przeglądania albumu ze zdjęciami - poznajemy jedynie ważne dla bohaterów wydarzenia. Ważne oczywiście z ich subiektywnej perspektywy, bo nie brakuje tu miejsca na zwykłe rozmowy i sceny z pozoru błahe.

Pierwszym, co tak naprawdę rzuca się w oczy po rozpoczęciu lektury, jest humor i niezwykły wręcz klimat. W scenie otwierającej powieść trafiamy do domu na chwilę przed wigilijną kolacją i od razu dostrzegamy radosną i przyjemną atmosferę. Te odczucia są niezwykle silne i pozostają z czytelnikiem na długo, towarzysząc mu podczas lektury. Autorka ma również dar operowania słowem - często za mankament książki uznaję nienaturalne dialogi, tu natomiast jest inaczej. To rozmowy bohaterów w dużej mierze odpowiadają za autentyczność książki - są nie tylko prawdziwe, ale i zabawne, zaprawione ironią i humorem.

Dobra, przyznaję, że nie obyło się bez emocji - momentami miałam ochotę rzucić książkę w kąt. W ostatnim czasie w przedziwny sposób stałam się bardziej wrażliwa, przez co przejmuję się losami bohaterów. Ma z tym związek kolejna wielka zaleta tego tekstu, czyli autentyczność, która sprzyja identyfikacji czytelnika z postaciami. Wszystkie opisywane wydarzenia są prawdziwe, inspirowane codziennością, ciągi przyczynowo-skutkowe są wyraźne, a my mamy okazję przeżywać wraz z bohaterami zarówno wzloty, jak i upadki. Można powiedzieć, że nie brak tu absolutnie niczego.

Prawdę mówiąc rzadko sięgam po sagi rodzinne. Tym razem zaryzykowałam i absolutnie nie żałuję - spodziewałam się przytłaczającej rutyny codzienności, a odnalazłam jej piękno i złożoność. Jestem naprawdę oczarowana tą książką oraz wrażliwością autorki, której udało się stworzyć obraz tak autentyczny, a przy tym niezwykle wręcz nastrojowy. To opowieść idealna na długie wieczory i leniwe chwile - pozwala się zatracić, uśmiechnąć, poczuć ciepło. Na pewno kiedyś wrócę do tej książki.


Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Innowacyjnemu Novae Res.
___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Czytam Opasłe Tomiska" (408 stron).

Konkurs z książkami Julianny Baggott! /zakończony/

Co prawda na blogowym Facebooku mowa była o sobotniej niespodziance, postanowiliśmy jednak już dziś uraczyć Was naszym najnowszym pomysłem. Otóż zupełnie niespodziewanie przyszło nam do głowy, aby ogłosić konkurs, w którym do wygrania będą książki Julianny Baggott z cyklu Świat po Wybuchu. Kto czyta bloga ten wie, że jest to seria uwielbiana przez Kaś, a przy tym szalenie w Polsce niedoceniana - ciężko spotkać kogoś, kto ją zna. Tym chętniej skorzystamy z okazji, by ją wypromować.

Czego dotyczą książki? Otóż ich akcja rozgrywa się w świecie, w którym nastąpiła nuklearna katastrofa. Wyselekcjonowana część społeczeństwa dostąpiła zaszczytu i znalazła schronienie w Kopule (olbrzymim i bardzo nowoczesnym budynku), natomiast pozostała na zewnątrz reszta zginęła lub przeszła mutacje, polegające na stopieniu się z elementami otoczenia. W tej rzeczywistości bohaterowie szukają własnej tożsamości, prawdy o swoim pochodzeniu, a także rozwiązania, które mogłoby pomóc zarówno ludziom poza Kopułą, jak i w jej wnętrzu. W porównaniu z innymi książkami dystopijnymi seria Świat po Wybuchu charakteryzuje się zdecydowanie większą dojrzałością.

Więcej można przeczytać w recenzjach Kaś - Nowa Ziemia oraz Nowy Przywódca.


Co zrobić aby wygrać te książki? Wystarczy zamieścić pod tym postem komentarz zawierający odpowiedź na pytanie konkursowe oraz nick w przypadku uczestników anonimowych. Osoba, której odpowiedź najbardziej nam się spodoba otrzyma obie książki, natomiast wśród pozostałych uczestników wylosujemy dodatkowo kogoś, kogo nagrodzimy pierwszym tomem cyklu - książką Nowa Ziemia. Zachęcamy zatem do udziału, bo szanse na zwycięstwo ma absolutnie każdy!

Pytanie konkursowe: Jaki przedmiot, Twoim zdaniem, byłby najbardziej użyteczny po apokalipsie (oczywiście dla kogoś, kto ją przeżył ;))?


Krótki regulamin:
1. Organizatorami i fundatorami nagród jesteśmy my, czyli Czworgiem Oczu.
2. Konkurs trwa od 5.09.2014 do 6.10.2014 do godziny 23.59.
3. Wyniki zostaną zamieszczone w ciągu 3 dni od daty zakończenia konkursu.
4. Uczestnikiem może być każdy, kto posiada adres korespondencyjny w Polsce, nie trzeba prowadzić bloga.
5. W ciągu 3 dni od ogłoszenia wyników zwycięzca zobowiązany jest do wysłania danych adresowych na adres czworgiem@gmail.com.
6. W przypadku nie nadesłania danych w terminie wskazanym w pkt 5 nagroda przepada na rzecz kolejnej osoby.
7. Wysyłka nagród nastąpi w ciągu 3 dni roboczych od otrzymania przez organizatorów danych adresowych zwycięzców.
8. Zgłoszenie do konkursu oznacza akceptację regulaminu.


Poniżej banerek dla tych, którzy chcieliby nam pomóc w wypromowaniu konkursu. :)



Powodzenia!