środa, 23 listopada 2016

Zanim wkroczą prezenty, czyli stos 6/2016

Po ostatnim poście można by sądzić, że zakupy książkowe, a tym bardziej posty stosikowe, to całkowite i totalne zło. Nic bardziej mylnego! Dla mnie również jest to świetna okazja do podsumowań, prezentacji czytelniczych planów, a także - co chciałabym zapoczątkować - do refleksji nad tym, czy dany zakup na pewno był udany i przemyślany. Ostatni taki post pojawił się u nas a początku sierpnia, a teraz przyszło mi do głowy, że fajnie byłoby rozbroić stosik stojący obok regału jeszcze zanim zaczną się te wszystkie listopadowo-grudniowe okazje i całość urośnie do naprawdę niebotycznych rozmiarów. 

Wspominaliśmy już zapewne, że nasze nowe mieszkanie ma jedną podstawową zaletę: jest usytuowane tuż obok outletu Świata Książki. Każde wyjście do pracy i powrót do domu, każda droga na dworzec, generalnie 90% naszych nie-domowych aktywności wymaga przejścia obok tego właśnie przybytku. Wydaje mi się, że po tych kilku miesiącach nauczyliśmy się nie zwracać na niego aż tak dużej uwagi, jednak czasem (ale naprawdę czasem) zdarza nam się wejść do środka i... no cóż, mówiąc prosto: nie wychodzimy z pustymi rękami. Poniżej kilka zdobyczy właśnie z tego sklepu, które w ostatnich miesiącach przytargaliśmy do domu. Ważna sprawa: zakupy były rozłożone na kilka wizyt!
Na dobry początek dwa nabytki równie chciane, co niespodziewane - książki z Uczty Wyobraźni kompletujemy uparcie, jeszcze chętniej w outletowych cenach, natomiast na pierwszą część opowieści Maćka Maleńczuka polowałam już od dawna. To jedna z tych książek, które muszę przeczytać, żeby wiedzieć, czy chcę ją mieć na swojej półce na stałe.
Tutaj mamy zestaw nabytków z serii: "Dobra, to ja się zabieram za poznawanie tych znanych pisarzy". Każda z tych trzech osób tworzy inne opowieści, ale łączy ich jedno - światowa sława. Darujmy sobie te święta nie jest może najbardziej reprezentatywną książką Grishama, ale jedyną, która w outlecie była, a mnie zależało raczej na sprawdzeniu czy pasuje mi styl autora niż na powalającej treści. Nad Dawcą wahałam się nieco ze względu na serię książek Tess Gerritsen, która teraz pojawiła się w kioskach i prawdę mówiąc wciąż nie wiem, czy to była dobra decyzja. Błękitna krew będzie z kolei moją drugą szansą daną Cobenowi, bo pierwsze z nim spotkanie do najprzyjemniejszych nie należało (z resztą sami zobaczcie tutaj - klik).
O tym, że w ostatnim czasie przepadłam w prozie Agnieszki Olejnik pewnie sporo z Was wie (a jeśli nie - o przyczynach możecie poczytać tutaj i tutaj). Kiedy wypatrzyłam w księgarni obie starsze książki autorki z rabatem -50% od razu wiedziałam, że muszę je mieć. Krążyłam wokół regału nie raz i nie dwa, ale nigdy się nie skusiłam; pomógł dopiero Sylwek, który kupił mi je w prezencie. Już nie mogę się doczekać lektury bo wiem, że się nie zawiodę - takie pewniaki na półce zawsze się przydają. :)

Jako że w grudniu jest kilka okazji, kiedy należy obsypać Sylwka prezentami, już w listopadzie ruszyłam do boju i na poszukiwania. Jakoś tak się złożyło, że podróżując po sklepach (mniej lub bardziej wirtualnych) oprócz całej masy pomysłów wpadły mi w ręce również poszukiwane pozycje książkowe. Trudno to na pewno nazwać zakupem planowanym, ale na swoje usprawiedliwienie dodam, że obie były na mojej chciejce, którą zostawiam do zrealizowania na przełomie roku (tak, mam coś takiego, jeden z moich pomysłów na racjonalne zakupy książkowe, jeśli chcecie, żebym Wam o tym opowiedziała, dajcie znać :)).
Kobiety w kąpieli  kusiły mnie jeszcze przed premierą, kiedy to dostałam zapowiedź z wydawnictwa. Wiedziałam jednak, że będzie to książka dość specyficzna i ostatecznie zdecydowałam się poczekać - raz, czy mój entuzjazm nie opadnie, a dwa - czy po premierze nie okaże się, że to tylko kolejna opowieść ze sławą większą niż poziom. Tygodnie mijały, moje zainteresowanie nie malało, a recenzje, które zaczęły się pojawiać tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że tak, chcę tę książkę poznać. Z kolei Mit urody odkryłam stosunkowo niedawno dzięki poleceniu Radzkiej - opowiadała o nim tak sugestywnie, że po prostu musiałam tę książkę znaleźć. Jej opinię znajdziecie w tym filmie - klik, a moją pewnie niebawem przeczytacie, bo książkę zabieram w jutrzejszą podróż do Szczecina.


Na koniec zostawiłam tradycyjnie już zbiór nabytków mniej lub bardziej przypadkowych.
Sposób na (cholernie) szczęśliwe życie to jedna z książek ze wspomnianej już końcoworocznej chciejki - jak się okazało, w Biedronce można było kupić ją taniej niż tam, gdzie planuję składać zamówienie, więc postanowiłam się skusić. Małe życie właściwie nie jest moim zakupem, bo książkę sprawił mi Sylwek już kilka tygodni temu, kiedy do Empików wchodziły karty lojalnościowe. Prawdę mówiąc nie wiem, czy ostatecznie okaże się to mądry zakup: raz, że naprawdę muszę mieć w sobie sporo motywacji, żeby zabrać się za tak grubą knigę, a dwa - ostatnio wpadłam na sporo recenzji oceniających ją raczej przeciętnie. Kolejna książka to Motylek, którego mam nadzieję szybko połknąć i ocenić, czy seria o Lipowie trafi również w mój gust (liczę na to!), natomiast King jak to King - u nas po prostu się go zbiera.


A jeśli zastanawiacie się, co kupuje i czyta Sylwek, kiedy nie ma go na blogu...
...zaręczam Wam, że tego nie było aż tyle, kiedy się tu wprowadziliśmy. ;) A to nawet nie jest cała kolekcja, bo po całym domu walają się egzemplarze, które czytamy/mamy zaraz czytać.



niedziela, 20 listopada 2016

Poszukiwania złotego środka, czyli gdzie tak naprawdę bloger w blogowaniu

Już od jakiegoś czasu miałam w sobie sporą potrzebę napisania czegoś innego - nie recenzji, nie streszczenia zasad gry i nie tekstu opisującego książkowy stosik. Z drugiej strony nigdy nie czułam się specjalnie dobrze w luźnym blogowaniu publicystycznym, bo zawsze wydawało mi się, że nie mam nic ciekawego do powiedzenia. Właściwie wciąż tak uważam, jednak postanowiłam tę potrzebę w jakimś stopniu zrealizować. Nie bójcie się - to nie jest początek jakiegoś wielkiego cyklu, takie posty nie wejdą do czworgowej codzienności, choć nie ukrywam, że może jeszcze kiedyś zdarzy mi się jakiś popełnić. Mam nadzieję, że jakoś mi to wybaczycie.

Cześć, jestem Kasia i pogubiłam się w blogowaniu. Tak właśnie mogłabym (i chciałam) zacząć całą tę opowieść. Opowieść wyrosłą z mojej wewnętrznej frustracji, w którą właściwie sama się zapędziłam. W ostatnim czasie dotarło do mnie, do jakiego punktu doszłam przez cały okres współprowadzenia Czworgiem - od osoby, która czyta średnio dużo, ale też na bieżąco stara się wyczytywać swoje zapasy książek, przez pochłaniacza prawie 30 pozycji miesięcznie, aż do zmęczonego życiem czytelnika, który ma ogromną kolekcję, a większość pozycji w stanie całkowicie nienaruszonym. W te wakacje, kiedy składaliśmy do kupy naszą biblioteczkę, poważnie się przeraziłam: odnalazłam całą masę tytułów, które nie wiem, jak do mnie trafiły i o których nie jestem w stanie powiedzieć kompletnie nic. Przez ostatnie lata kupowaliśmy na potęgę - skuszeni promocjami albo opisami, które w danej chwili wydawały nam się interesujące. Co prawda stopniowo udaje nam się zbiory porządkować, ale wciąż mamy wiele pozycji, które muszą poczekać na lepsze dni...

Na taki stan rzeczy złożyło się kilka czynników. Po pierwsze wraz z wejściem w blogosferę poszerzyły się moje gusta literackie i odkryłam, jak wiele gatunków mi się podoba, co w naturalny sposób rozbudziło we mnie chęć dalszego odkrywania. Dodatkowo jestem bardzo podatna na wpływy otoczenia, a wszechobecne posty stosikowe sprawiały na początku, że również czułam się zobligowana do pokazywania nowości. Chociaż właściwie może podchodzę do tematu od złej strony - stosiki nie tylko służyły za mobilizator, ale też wymówkę, usprawiedliwienie dla własnych szaleństw zakupowych. Z resztą jak tu nie kupować, skoro na rynku co i rusz pojawia się tyle wspaniałych nowości? Kiedyś, żebym dowiedziała się o jakiejś książce, musiałam albo śledzić poczynania autora, albo zajść do księgarni, albo dostać czyjeś polecenie. Kiedy odkryłam Lubimy Czytać, książkową blogosferę, aż wreszcie wszelkie social media autorów i wydawnictw, zostałam zwalona z nóg ilością wspaniałych książek, które czekają właśnie na mnie!

Zupełnie osobnym tematem są egzemplarze recenzenckie. Prowadzenie bloga daje naprawdę niesamowite możliwości i jestem pewna, że wielu wspaniałych książek nigdy bym nie odkryła, gdyby nie współpraca z wydawnictwami. Niestety na własnej skórze przekonałam się, jak łatwo wpaść w czyhającą tutaj pułapkę: nagle zaczynamy dostawać maile, które otwierają nam drogę do darmowych książek i o ile kiedy mamy wydać na coś pieniądze, stosujemy jakąś tam selekcję, o tyle w tym przypadku przychodzi nam to znacznie trudniej. Krótko po tym, jak nasz blog zaczął dynamicznie się rozwijać, sama znalazłam się w takim zamieszaniu - zaczęłam brać wszystko, co wydawało mi się choć odrobinę ciekawe, a w rezultacie prawie utonęłam pod stertą egzemplarzy recenzenckich, na które, jak się okazało, średnio miałam ochotę. Bardzo długo zajęło mi wypracowanie własnego gustu i samozaparcia na tyle, żeby zacząć to ograniczać, a i tak wciąż zdarzają się problemy. Wystarczy, że raz źle ocenię własne możliwości, albo coś mi wypadnie i już leżę zakopana w stosiskach.

Tak naprawdę nie pamiętam, kiedy ostatnio miałam okazję wziąć do ręki książkę z półki, taką na którą po prostu mam ochotę. Nie czytam tytułów, które polecają mi inni, nie pożyczam od nikogo książek, o których słyszę, nie sięgam na bieżąco po pozycje, które sama kupuję, bo zwyczajnie nie mam na nie czasu. Czytam głównie nowości i nawet nie chodzi tutaj o aspekty marketingowe (czy na blogu "sprzeda się" coś starszego?), bo te nigdy jakoś mnie nie interesowały, ale o to, że na inne książki zwyczajnie brak mi czasu. Boję się, że jeśli to potrwa dłużej, w którymś momencie najzwyczajniej zbrzydnie mi i czytanie, i pisanie, a tego naprawdę bardzo mocno bym nie chciała.

Nie zrozumcie mnie źle, to nie ma być jakaś fatalistyczna wizja czy zapowiedź kolejnych przerw na blogu. Zastanawiam się po prostu, czy jestem w całej tej sytuacji odosobniona, czy też kogoś z Was również męczą podobne przemyślenia. Dajcie znać, jak się w tym wszystkim odnajdujecie. Czy czujecie presję kupowania, posiadania i recenzowania nowości? Czy gubicie się w powodzi wydawanych książek? Czy zdarzyło Wam się zapędzić z ilością egzemplarzy recenzenckich? A może robicie swoje (jeśli tak, dajcie znać, jak Wam się udało znaleźć taką własną drogę!). Uważam, że to bardzo ciekawy temat do dyskusji i chętnie poznam Wasze zdanie. Ba, jestem przekonana, że z Waszych komentarzy będę mogła bardzo dużo się nauczyć. 



sobota, 19 listopada 2016

Milka Kahn, Anne Véron – "Kobiety w mafii"

Nie wiem, czy to typowe u dzieci płci żeńskiej, ale sporą część swojego życia spędziłam marząc o byciu żoną szefa włoskiej mafii. Naoglądałam się filmów, naczytałam książek i widziałam w tym wszystkim niesamowity wręcz klimat. Kobieta mafii była dla mnie synonimem siły, ogniwem spajającym rodzinę zajmującą się tym niełatwym procederem; pozostająca gdzieś z boku głównych wydarzeń, milcząca, a jednocześnie odgrywająca ważną rolę właśnie na uboczu. Choć z wiekiem przyszło zderzenie z rzeczywistością (zdradzę Wam tajemnicę, że Sylwek do mafii nie należy, ale jedna z naszych pierwszych rozmów dotyczyła rozkręcania takiego właśnie procederu), to sam temat wciąż pozostaje dla mnie ciekawy i aktualny. Nie trudno się zatem dziwić, że kiedy zobaczyłam książkę o takim tytule, sięgnęłam po nią bez wahania. Z dużymi, dodam, oczekiwaniami.

W ostatnim czasie, pewnie z racji moich przepraw z dopinaniem magisterki, jestem dość mocno wyczulona na akademicki styl. W przypadku Kobiet w mafii wystarczy kilka stron, żeby wiedzieć, co nas czeka – podczas lektury wstępu widzimy, że towarzyszyć nam będzie język rozprawy naukowej i niestety jest tak do samiuteńkiego końca. Jeśli mam być szczera, wolę książki historyczne prowadzone na nową modłę, narracyjnie, bo pozwalają dotrzeć z tekstem do szerszego grona odbiorców i skracają dystans, zamiast sztucznie go budować. Uznałam jednak, że nie ma co narzekać, trzeba zakasać rękawy i brać się do roboty - studia skończyłam, podręczników się naczytałam i żaden żargon, definicje czy krótkie, suche akapity mnie od tej opowieści nie odstraszą! Zmotywowałam się więc i z zapałem zabrałam się za pierwszy rozdział dotyczący cosa nostry.

Niestety, bardzo szybko pożałowałam, że książka nie jest tak profesjonalna, jak wydawać by się mogło na podstawie języka. Po kilkudziesięciu stronach uznałam, że oddałabym wiele za suchą rozprawę naukową, która pozwoliłaby mi czegokolwiek się dowiedzieć. W przypadku Kobiet w mafii poszerzanie swojej wiedzy jest bardzo trudne, nadążenie za tokiem myślenia autorek wydało mi się kompletnie niemożliwe. Książka jest nieuporządkowana - zamiast najpierw skupić się na opisaniu organizacji, jej działania, a dopiero potem przejść do konkretnych przykładów z życia, autorki skaczą po tematach jak tylko mają ochotę: tu wtrącą jakąś definicję, tu coś na temat działania organizacji, tutaj padnie nazwisko kobiety, której historia nie zostaje rozwinięta, a za chwilę znów wracamy do okrywania meandrów mafijnej codzienności.

Pewnie niektórzy z Was pamiętają, jak w swoich opiniach na temat książek Kamila Janickiego chwaliłam go za idealne wplatanie cytatów w ciągły tekst – moim zdaniem jest to ważna umiejętność, zwłaszcza przy pisaniu książek historycznych, quasi-naukowych lub literatury faktu, gdzie często wykorzystywane są wypowiedzi innych, których parafrazowanie mogłoby zaburzyć wydźwięk. Dobry cytat może przynieść wiele korzyści, a odpowiednio użyty podkreśla to, co ważne i nadaje opisowi szczególnego charakteru. Niestety nie zawsze udaje się zrobić to dobrze, a autorkom Kobiet w mafii nie udaje się w ogóle. Jeśli porządnie się nad tym zastanowić, książka okazuje się być jednym wielkim cytatem, a niektóre z nich sięgają nawet do 3/4 strony. Pisarki rzadko posiłkują się własnymi myślami, a wypowiedzi innych, z których korzystają, często nie otrzymują należytego wstępu, który ujednoliciłby tekst i stworzył nawiązania pomiędzy kolejnymi cytatami. Do tego dochodzi koszmar przypisów – czy naprawdę w tekście bądź co bądź dla mas konieczne są odnośniki do źródeł przy zdaniu zawierającym powszechnie znane fakty jak daty i miejsce urodzenia? 

Można by oczywiście powiedzieć, że skupiam się na aspektach technicznych, a przecież powinno chodzić także o treść. Jasne, zgadzam się, choć nie ukrywam, że elementy, o których opowiedziałam w poprzednich akapitach, na poważnie utrudniały mi skupienie się na tym, co w książce najważniejsze. Bezsensowne przypisy odwracały moją uwagę (automatycznie zjeżdżam wzrokiem w dół w przypadku gwiazdki i nie bardzo mogę nad nad tym zapanować), a wszechobecne cytaty sprawiały, że tekst w ogóle nie był płynny i czytał się dość topornie. Czy w takim razie uważam, że można się z tej książki czegokolwiek dowiedzieć? Jasne, tak jak z każdej, która zbiera źródła historyczne. Jeśli będziecie wystarczająco zdeterminowani lub powyższe aspekty nie będą Wam przeszkadzały, odnajdziecie tutaj historie kilku ciekawych kobiet, które pełniły w mafii różnorodne role. Odkryjecie, że nie wszystko w tych organizacjach jest takie, jak znamy z powszechnych przekazów, a kobieta wbrew pozorom ma szansę na stanowiska związane z rzeczywistą władzą. Poznacie nazwiska, które być może zainspirują Was do dalszych poszukiwań. Jednak niczego nie mogę Wam obiecać.





Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu MUZA SA.

czwartek, 17 listopada 2016

Cecelia Ahern – "Skaza"

Wyobraźcie sobie świat, w którym nie wolno Wam popełniać błędów. Niezależnie ile macie lat (z wyłączeniem okresu dzieciństwa), jedno potknięcie może zaważyć na całym Waszym dalszym życiu. Jeśli złamiecie panujące zasady społeczne – nieważne jak okrutne, bezsensowne i niezgodne z Wami by się wydawały – zostanie Wam wypalone piętno, które zawsze będzie widoczne dla innych. Koniec z luksusami. Koniec z podróżowaniem. Koniec z wolnością. Dołączycie do grona Naznaczonych, czy raczej wykluczonych ze społeczności idealnych ludzi. 

Dziwny jest świat wykreowany przez Cecelię Ahern. Dziwny, bo pełen obłudy, fałszu i zakłamania. Ludzie, którzy na co dzień mają nakaz bycia idealnymi, na każdym kroku wykazują cechy zupełnie odwrotne, zupełnie jakby można było robić, co się chce, póki nie interesuje się nami władza. O ile w niektórych czytanych przeze mnie dystopiach byłam w stanie odnaleźć celowość i spójność, a często nawet samodzielnie dotrzeć do motywów, jakie mogły kierować wprowadzającymi te totalitarne zasady, o tyle w przypadku Skazy naprawdę ciężko mi to przychodziło. Znalazłam tu kilka znanych elementów, jednak w dość nietypowym zestawieniu i z dużym rozdzieleniem na życie osób "publicznie" i "prywatnie". Zastanawiam się, jak można funkcjonować w takim położeniu i dużo bardziej autentyczni wydają mi się stłamszeni, zlęknieni obywatele z innych tego typu tekstów.

Kiedy czytałam recenzje tej książki, jeszcze zanim mogłam po nią sięgnąć, przyszło mi do głowy, że może oczekujemy za dużo od Cecelii Ahern. Czytałam naprawdę masę jej powieści i tak naprawdę żadna nie skupia się na świecie przedstawionym, wszystkie opierają się na relacjach i emocjach plus ewentualnie jakiejś nietuzinkowej historii. Muszę przyznać, że dałam się nieco nabrać na wtłaczanie tej książki w dystopijne ramy i automatycznie zaczęłam oczekiwać tego, co kierowało mną przy wyborach wśród tego gatunku: świetnie wykreowanym świecie. Tymczasem tutaj wszelkie zasady reguły i opis mają znaczenie drugorzędne, co dość mocno mnie rozczarowało. Widać wyraźnie, że autorka skupia się wyłącznie na historii głównej bohaterki, bo zarówno tło jest mało wyraźne, jak i wydarzenia nie stanowią podstawy rozważań, tylko gnają na łeb na szyję. 

Wiele opinii na temat Skazy, z którymi się spotkałam, zachęca do odkrywania tego tekstu na płaszczyźnie metaforycznej. Przychylam się do tego zdania – książkę Cecelii Ahern można traktować jako opowieść o potrzebie bycia idealnym. Współcześnie wielu młodych ludzi boryka się z problemem wymagań stawianych im przez społeczeństwo, a także z dylematem jak znaleźć złoty środek pomiędzy nie wyróżnianiem się, a pozostawaniem sobą. Historia Celestine, która w kilka chwil z najlepiej zapowiadającej się nastolatki w kraju staje się wrogiem publicznym numer jeden, pokazuje młodym ludziom, jak można sobie radzić, gdy przerastają nas oczekiwania lub gdy wmawia się nam, że jedno potknięcie może przekreślić całe nasze życie. 

Muszę przyznać, że najnowsza powieść Cecelii Ahern wywołała we mnie sporo sprzecznych odczuć. Liczyłam na dobrą dystopię i niestety z bólem przyznaję, że dałam się nabrać. Wątki dystopijne i kilka schematów to zbyt mało, aby powieść spełniała wszystkie założenia gatunku. Zabrakło mi tego, co najważniejsze, a więc porządnie skonstruowanego i umotywowanego świata. Pod względem akcji nie mam powieści nic do zarzucenia, jest schematyczna, ale dynamiczna i płynna. Warto też spojrzeć na nią poza dosłownym znaczeniem, bo to tam kryje się jej prawdziwa wartość. Zastanawiam się jednak, czy trzeba się było uciekać do tak dziwnej otoczki, aby opowiedzieć o byciu sobą i walce z ideałami – ciężko przychodzi mi szukanie w książkach drugiego dna i chyba lepiej przyjęłabym tę historię, gdyby rozgrywała się jakoś bliżej nas.






Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Akurat.

środa, 9 listopada 2016

Marcin Mortka – "Projekt Mefisto"

Zastanawiam się, czego tak naprawdę spodziewałam się, gdy decydowałam się na lekturę najnowszej książki Marcina Mortki. Skusiła mnie moja ulubiona tematyka rodem z piekła? Przystojny diabeł? Zapowiedź lekkiego humoru? A może zawsze wdzięczna do obrazowania tzw. Polska B? Wszystkie te elementy, wyróżnione w opisie okładkowym, z pewnością stanowią kuszącą zapowiedź dobrej zabawy. Tylko czy ma to odzwierciedlenie w rzeczywistości? Zapraszam Was na opowieść o tym, jak niezwykła jest Polska – kraj, któremu nawet piekło nie da rady.

W ramach Projektu Mefisto na Ziemię wysłano rzesze diabłów, które swoim kuszeniem i innymi umiejętnościami mają wywołać popłoch i chaos sprowadzając jak największą liczbę osób na złą drogę. Operacja była planowana od lat, a czarty szkolił cały sztab trenerów, dzięki czemu wszyscy są zmotywowani, przygotowani, nastawieni na cel i zorientowani na wyniki. Stanowią jedną, silną grupę, dla nas jednak najważniejszy jest Zygmunt, główny bohater opowieści. Tak jak pozostali trafia do małej miejscowości, jednak wyróżnia go jedna zasadnicza kwestia: tam, gdzie się znalazł, nie działają diabelskie moce. Jak ma wyrobić narzucone limity i zrealizować przygotowane przez analityków plany, skoro jego osiągnięcia nie są rejestrowane w systemie? Czas ucieka, a stawką jest pozostanie w piekle...

Projekt Mefisto to satyra na dwie kwestie: pracę w korporacji i małomiasteczkową mentalność; obie bardzo wdzięczne do opisywania i stanowiące świetny temat żartów. Jednocześnie są to sprawy tak od siebie różne, że sama prawdopodobnie nigdy nie zestawiłabym ich razem; na szczęście autorowi (a tym samym również samej książce) pomysł wyszedł na dobre. Kontrast, który naturalnie występuje pomiędzy tymi elementami, został pogłębiony poprzez podkreślenie specyfiki każdego z nich, a efekt jest naprawdę zadowalający. Z jednej strony mamy zatem bohatera, który znajduje się na samym dole zakładowej piramidy, typowego korposzczura podporządkowanego przełożonym i statystykom, przygotowanego do realizacji narzuconych celów. Zygmunt zna panujące w firmie zasady, ale nie jest wobec nich bezkrytyczny, co dostarcza nam dodatkowej zabawy. Z drugiej zaś strony tłem całej opowieści są Wypluty, które mogłyby reprezentować całą Polskę B: wszyscy się tu znają, wyraźnie dzielą ludzi na "swoich" i "obcych", poruszają się według siatki układów, która dla kogoś z zewnątrz jest skomplikowana i niezrozumiała.

Oprócz opisów, które w takim przypadku zawsze odpowiadają za budowanie klimatu, ważnym elementem powieści Mortki są postaci. Piekielne zastępy poznajemy co prawda niezbyt dokładnie, jednak kilka scen z udziałem wyżej postawionych pracowników wystarczą, aby zapewnić nam pewien obraz diabelskiej korporacji i dorzucić do całości element bardzo przyjemnego humoru. Z kolei mieszkańcy Wyplut stanowią temat osobny i jak najbardziej godny wspomnienia, odzwierciedlają bowiem wszelkie stereotypy dotyczące małomiasteczkowości. Wśród bohaterów znajdziemy typowych dresiarzy spod klatki, nieprzystępne panie sklepowe, maluczkiego polityka o maluczkiej władzy czy księdza, którego zdanie jest dla ludzi święte. Choć jest to konstrukcja typowa, że aż strach, nie nudzi, a wręcz przeciwnie – bawi zawsze tak samo. 

Nie był to może hit tego roku i najbardziej porywająca książka na świecie, ale wydaje mi się, że nie do tego typu literatury autor aspiruje. Projekt Mefisto stanowi za to konstrukcję przemyślaną i bardzo lekką w odbiorze, dzięki czemu dostarcza czytelnikowi całą masę zabawy – podczas lektury czułam się, jakbym oglądała dobry serial o polskiej wsi, tyle że z pewnymi elementami paranormalnymi. Czytanie szło szybko i przyjemnie, ironiczny humor zdecydowanie trafił w mój gust i nawet jeśli zagadka sama w sobie nie porwała mnie jakoś mocno, to i tak uważam, że było warto. Tylko nie pokładajcie nadziei w tym "przystojnym diable" z opisu okładkowego – to zdecydowanie nie jest TEN typ bohatera. 





Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie wydawnictwu W.A.B.

wtorek, 8 listopada 2016

Agnieszka Olejnik – "Szczęście na wagę"

Choć z reguły siadam do pisania opinii zaraz po zakończeniu lektury (a czasem nawet jeszcze w trakcie kreślę poszczególne akapity, aby żadna myśl mi nie uciekła), tym razem musiałam dać sobie trochę czasu na ochłonięcie i zebranie się do kupy. Na szczęście już jestem, już się zebrałam. I chcę więcej – takich właśnie dojrzałych powieści o kobietach i dla kobiet.

Czterdzieści lat na karku, całkowite poświęcenie dla rodziny, a w zamian brak wdzięczności od wiecznie nieobecnego męża i zbuntowanej nastoletniej córki – tak z pewnością prezentuje się codzienność niejednej kobiety, w tym Ewy, głównej bohaterki powieści. Wydawać by się mogło: jest źle, ale stabilnie, więc w gruncie rzeczy nie ma na co narzekać, czasem jednak potrzeba czegoś więcej. Ewa dojrzewa powoli do wprowadzenia w swój świat pewnych zmian i chciałaby robić to stopniowo, los ma jednak dla niej zupełnie inne plany: w jednej chwili wali się jej małżeństwo, w dodatku dokładnie w momencie pewnej dramatycznej decyzji córki, czyli wtedy, gdy dziewczyna wymaga największej i najbardziej stabilnej rodzicielskiej opieki. Czy Ewie uda się pogodzić to, co odkrywa w sobie, z potrzebami, jakie mają inni członkowie jej rodziny? Czy odnajdzie w tym wszystkim swoją własną, szczęśliwą drogę?

Dylemat, przed jakim staje główna bohaterka powieści, jest moim zdaniem zawsze aktualny. Nawet jeśli odjąć od tematu dość specyficzną i skrajną sytuację córki, Ewa funkcjonuje w trudny i niestety bardzo powszechny sposób. Swoją codzienność dzieli pomiędzy męża i dziecko, od wielu lat ukrywając własne potrzeby, które dopiero teraz stopniowo dochodzą do głosu. Wreszcie kobieta zaczyna dostrzegać samą siebie i pozwala sobie na to, aby budować coś własnego. Ma swoje drobne tajemnice i zajęcia, które sprawiają jej przyjemność, a o których nie wie nikt z domowników. Stopniowo kształtuje swoją tożsamość i odrębność.

Nie jest to jednak typowa książka o dojrzewaniu, czy też raczej zmianach zachodzących u kobiety w średnim wieku. W wielu podobnych opowieściach mamy do czynienia ze schematem: pojawia się zdarzenie, które wyzwala w kobiecie coś, o czym dotąd nie miała pojęcia i zapoczątkowuje jej wewnętrzny rozwój, który przebiega bardzo spektakularnie. Ewa ma jednak pecha: oprócz tego, że coś zmienia się w niej samej, również otoczenie musi zostać przeorganizowane, co nie pozwala na postawę "teraz liczę się tylko i wyłącznie ja". Związek, którego bohaterka nie miała w planach "ruszać" nagle okazuje się być zupełnie inny, niż sądziła, a sytuacja jej córki sprawia, że kobieta jest jej potrzebna znacznie bardziej niż dotychczas. Dzięki tym elementom opowieść o Ewie nabiera nowego wymiaru, jakim jest poszukiwanie przez kobietę takiego miejsca w życiu, w którym będzie mogła realizować swoje potrzeby, będąc jednocześnie wsparciem dla tych, którzy są jej najbliżsi. Takie mniej rewolucyjne podejście do problemu wydaje mi się znacznie bardziej autentyczne.

Temat podjęty przez Agnieszkę Olejnik jest powszechny, jednak opowieść absolutnie nie jest typowa czy też nudna. Książkę czyta się bardzo szybko, strony właściwie przewracają się same i nie czujemy znużenia, mimo że tematyka z pozoru nie należy do porywających. Ważną rolę odgrywa w tym wszystkim sposób, w jaki autorka kreuje swoje postaci, a także jak ujmuje ich przeżycia: z jednej strony z dużą wrażliwością, z drugiej zaś – bardzo autentycznie. Wciąż nie jestem w stanie stwierdzić, na czym to dokładnie polega, ale niektórzy pisarze opowiadają o emocjach tak, że czytelnik automatycznie kojarzy je ze swoimi doświadczeniami i współodczuwa. Dokładnie coś takiego ma miejsce w przypadku Szczęścia na wagę, co jest moim zdaniem ważnym elementem dobrej powieści obyczajowej. 

Kolejny raz powiem, że za sprawą książki Agnieszki Olejnik spotkało mnie zaskoczenie, jednak nie chodzi o poziom, czy też o samą treść. Jestem po prostu pod wrażeniem, jak wszechstronną pisarką okazuje się być autorka: po hipnotyzującej Nieobecnej, która balansowała na granicy prawdopodobieństwa, ale za to niesamowicie przyciągała czytelnika, tym razem otrzymaliśmy powieść bardzo mocno osadzoną w rzeczywistości. Realną do bólu, chciało by się rzec, zwłaszcza że poziom opisu emocji i relacji jest w Szczęściu na wagę naprawdę niesamowity – ja najzwyczajniej w świecie się przy niej rozpłakałam. Tak jak wspomniałam na początku, moim zdaniem książka realizuje w całości założenia dobrej literatury kobiecej i życzyłabym sobie, aby więcej takich tekstów pisano i wydawano. Wam oczywiście serdecznie polecam.





Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Czwarta Strona.