Jest kilka sformułowań, które niechybnie muszą mnie prędzej
czy później przyciągnąć – „psychologiczna analiza mordercy”, „zniewolone
państwo przyszłości”, „tylko dla ludzi o mocnych nerwach”… Wśród tego
szacownego grona musi się również znaleźć jakiekolwiek odniesienie do II wojny
światowej; wspomniana tematyka interesuje mnie od lat, od kilku także w wydaniu
fabularnym. Sami rozumiecie, że nie mogłam przejść obojętnie obok książki,
która łączy sobie klimat nazistowskich Niemiec z moim ukochanym kryminałem…
Bernhard Günther jest byłym oficerem policji kryminalnej –
odszedł, kiedy zaczynały się czystki na tle przekonaniowym, i od tej pory
pracuje jako prywatny detektyw. Najczęściej zajmuje się odnajdywaniem
zaginionych (których wszak nie brakuje), jednak kiedy zostaje mu złożona
propozycja z najwyższego szczebla, zmuszony jest ją przyjąć. Poszukiwanie
zaginionego naszyjnika ma się ograniczać jedynie do sfery materialnej i
absolutnie nie dotykać spraw prywatnych, jednak, jak się okazuje, jest to
niemożliwe. Tym bardziej, że do Günthera odzywają się kolejni ludzie, a sprawy
zdają się mieć sporo punktów stycznych.
Opowieść zarówno pod względem fabularnym, jak i
konstrukcyjnym jest raczej przeciętna. To kryminał klasyczny, oparty na znanym
schemacie budowania napięcia. Choć wydaje się, że bohater ma do rozwiązania
kilka zagadek, a my czujemy lekkie zmęczenie zarówno nim, jak i samym
śledztwem, ostatecznie całość zbiega się razem i przeplata, a połączone zostają
wątki, których zupełnie byśmy o to nie podejrzewali – w tym względzie historia
jest bardzo dobrze przemyślana. Akcja jest nierównomierna, w różnych momentach
zwalnia lub przyspiesza, przy czym jej zwroty nie należą do niezwykłych.
Jedynym, co wyróżnia Marcowe fiołki spośród innych dostępnych na rynku
kryminałów, jest czas i miejsce akcji. Jakkolwiek by spojrzeć, Berlin z czasów
II wojny światowej jest wyjątkowo wdzięcznym tłem dla wszelkich intryg, a i
autorowi udało się ukazać go wiernie i naprawdę ciekawie. Konstrukcja książki
oparta jest o skomplikowaną sieć powiązań, którą autor częściowo oparł o tę
znaną, jednak w znacznej mierze po prostu samodzielnie wykreował – jestem pod
wrażeniem, bo absolutnie nie odczuwa się przesytu czy sztuczności.
Choć rzadko (może nawet zbyt rzadko) zwracam uwagę na ten
aspekt książki, tym razem muszę o nim wspomnieć; chodzi o tytuł. Dla powieści
Philipa Kerra jest to element tyleż istotny, co na każdym kroku podkreślany.
Mianem „marcowych fiołków” określano karierowiczów nastawionych na szybki awans
zawodowy i społeczny na fali sukcesów Hitlera i NSDAP – niby zwykły fakt,
jednak w praktyce jest on nie tyle wpleciony w fabułę, co brutalnie w nią
wepchnięty. Zamiast pokazać nam owo środowisko, autor jedynie ciągle szafuje
charakterystycznym określeniem – moim zdaniem nieco na wyrost.
W ogólnym rozrachunku odbieram tekst Philipa Kerra jako
przeciętny – kryminał jest nieskomplikowany i dość schematyczny, jednak nie
żałuję, że udało mi się po niego sięgnąć. Mocną stroną jest zdecydowanie
dopracowane tło, wyraźnie widać też pracę, jaką autor włożył w spójne
przedstawienie wszystkich zależności. Ciekawa jestem pomysłów na dalsze tomy
serii, choć nie wiem, czy sięgnę po nie od razu.
Raczej nie dla mnie.
OdpowiedzUsuńSzkoda, że jest schematyczny. Wielka szkoda.
OdpowiedzUsuń