Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura amerykańska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura amerykańska. Pokaż wszystkie posty

piątek, 13 marca 2015

Robert Kirkman, Jay Bonansinga - "The Walking Dead. Droga do Woodbury"

Lilly Caul to sztandarowy przykład osoby, która w postapokaliptycznym świecie pełnym żywych trupów miała najmniejsze szanse na przeżycie. Główną cechą jej charakteru jest tchórzostwo - w sytuacjach zagrożenia Lilly potrafi jedynie uciekać, a decyzje podejmowane przez nią pod wpływem paniki są chaotyczne i nieprzemyślane. Mimo to udało jej się przetrwać, choć duża w tym zasługa ludzi, na których natrafiła. Teraz jednak, gdy w wyniku nieszczęśliwego splotu okoliczności zmuszona jest opuścić obóz, w którym dotychczas żyła. Razem z grupką towarzyszy wyruszają na poszukiwanie nowego miejsca zamieszkania; po wielu trudach udaje im się dotrzeć do Woodbury. Choć mieścina wydaje się być bezpiecznym azylem, wkrótce okazuje się, że skrywa ona niewiele mniej niebezpieczeństw niż otaczający je las pełen zombie…

The Walking Dead. Droga do Woodbury to drugi tom cyklu książek, który stanowi swoiste uzupełnienie historii znanych z komiksu. Choć główną osią, wokół której kręci się fabuła serii powieści, jest postać Gubernatora, w tej części nie jest on głównym bohaterem. Owszem, jego osoba odgrywa dość istotną rolę w opisywanych wydarzeniach, jednak tak naprawdę wszystko skupia się wokół Lilly Caul. Kto czytał komiksy, ten wie, że choć kobieta pojawiła się w nich jedynie epizodycznie, jej działania istotnie wpłynęły na świat Żywych trupów. Książka pozwala spojrzeć na genezę tej postaci; mamy okazję obserwować przemianę kobiety z szarej, tchórzliwej myszy w osobę zdeterminowaną do działania.

Podobnie jak w poprzednim tomie aspekt psychologiczny wysuwa się na pierwszy plan. Autorzy książki skupili się na działaniu ludzkiej psychiki w sytuacji ekstremalnego zagrożenia. Postępowania postaci są w każdym momencie wyraźnie umotywowane, choć źródła tych motywacji bywają czasem.. dość mroczne. Nie oznacza to jednak, że w książce zabrakło akcji - powieść naszpikowana jest nagłymi zwrotami akcji, zarówno tymi związanymi z działalnością ludzką, jak i obecnością “szwendaczy”. W odróżnieniu od Narodzin Gubernatora, w tej części zachowano nieco większe prawdopodobieństwo tego, co się dzieje, aczkolwiek kilka rzeczy uważam za mocno naciągane.

Pod względem technicznym wszystko jest tak samo dopracowane, jak w poprzednim tomie. Bogate, plastyczne opisy oddziałują na wyobraźnię czytelnika, a utrzymanie narracji w czasie teraźniejszym nadaje książce stałego dynamizmu. Kirkman i Bonansinga nie wstydzą się brutalności - krwi i flaków jest tu co niemiara, a bezpośrednie relacje z niektórych rzeczy mogą przyprawić niektóre osoby o mdłości. Jedyne, o co można się przyczepić, to kilkukrotne zakończenie rozdziałów niewielkim napomknięciem o czymś, co dopiero ma się wydarzyć - takie coś każdorazowo zbędnie zdradzało coś, co mogło być mniej lub bardziej zaskakującym zwrotami wydarzeń. Całe szczęście autorzy nie uciekali zbyt często do tego zabiegu.

The Walking Dead. Droga do Woodbury to godna kontynuacja poprzedniego tomu, znakomicie wzbogacająca świat znany z komiksów. Rzuca ona nowe światło na wiele postaci, które w historiach rysunkowych zostały przedstawione już w pewnym punkcie ich życia - tutaj mamy okazję dość dokładnie poznać ich historię. Duet autorów po raz kolejny pokazał, że potrafi napisać wciągająca historię w postapokaliptycznym świecie pełnym chodzących trupów, która bez owijania w bawełnę ukazuje najmroczniejsze zakamarki ludzkich umysłów. To idealna pozycja zarówno dla fanów komiksowych Żywych trupów, jak i wszystkich tych, którzy szukają ciekawej książki z zombie w tle.


Za egzemplarz do recenzji dziękuję serdecznie Wydawnictwu Sine Qua Non.

piątek, 21 listopada 2014

Jack Ketchum - "Jedyne dziecko"

Do tej pory nazwisko Jacka Ketchuma znałem tylko ze słyszenia. Wiedziałem, że jest on uznawany za jednego z lepszych pisarzy grozy, szokującym brutalnym realizmem, którym nacechowane są jego powieści. Gdy w moje ręce wpadła książka “Jedyne dziecko” z jednej strony wręcz bałem się po nią sięgnąć, z drugiej zaś - coś nienazwanego uparcie mnie do niej ciągnęło. Koniec końców zwalczyłem wszelkie niepewności i zapoznałem się z tą historią. Czy jestem z tego zadowolony?

Lydia nie miała łatwego życia. Od zawsze towarzyszyli jej źli mężczyźni - począwszy agresywnego ojca, który wyraźnie nie był zadowolony z jej płci, a skończywszy na byłym mężu Jimie, starającym się zrobić z niej własność, prywatne trofeum, które ma tylko siedzieć w domu. Związek z Arthurem miał być dla niej szansą na nowy, lepszy byt - po praz pierwszy spotkała człowieka, który nie tylko nie robił jej krzywdy, ale i wydawał się chronić przed całym złym światem. Sielskie życie nie trwa jednak wiecznie, bowiem Arthur postanawia w końcu odkryć swoje prawdziwe, przerażające oblicze i próbuje pokazać, że nikt nigdy nie może czuć się bezpiecznie. Lydia musi stoczyć z nim walkę, jednak nie o siebie, a o los ich wspólnego dziecka, ośmioletniego Roberta…

Choć emocje po lekturze zdążyły już nieco opaść, wciąż ciężko mi wyrazić moje odczucia na jej temat. Trzeba przyznać, że Ketchumowi udało się stworzyć książkę przerażającą, chociaż najgorsze sceny nie są przedstawione czytelnikowi wprost, a jedynie zasygnalizowano to, że się one wydarzyły. To powieść szokująca, mimo że autor oparł swój tekst o prawdziwą historię, a podobnych sprawach usłyszeć można raz na jakiś czas w telewizji. W dodatku, choć mamy do czynienia z horrorem, jedyne potwory o jakich traktuje opowieść, to te w ludzkiej skórze, na które często patrzymy, ale z reguły ich nie widzimy. Dzięki tym wszystkim rzeczom powieść jest naprawdę straszna, jednak nie w klasycznym rozumieniu tego pojęcia.

Choć główna historia opowiada o walce, jaką Lydia prowadzi z Arthurem chcąc uratować przed nim dziecko, warto wspomnieć o tym, co poprzedza te wydarzenia. Początkowe rozdziały książki naprzemiennie opisują wydarzenia z różnych lat życia obojga bohaterów, których dopiero po jakimś czasie połączył los. Ukazane sceny łączą się w jedną całość, jednak każda z nich na swój sposób samodzielnie porusza pewne problemy, które występują w społeczeństwie. Widzimy więc wynikającą częściowo z nadużywania alkoholu agresję ojca wobec córki i sposób, w jaki później odbija się ona na jej związkach z chłopakami. Poznajemy myśli osoby, która nie radzi sobie z macierzyństwem. Obserwujemy też sytuację, w której to ofiara gwałtu, a nie jej oprawca, czuje się winna sytuacji i wstydzi się tego, co zaszło. Ketchum przedstawia nam wydarzenia z życia - owszem, drastyczne i z reguły skrajne, ale nie da się zaprzeczyć temu, że takie rzeczy mają miejsce. Realność tych scen czyni je jeszcze bardziej przerażającymi.

To, czym Ketchum zaimponował mi najbardziej, to kreacja bohaterów. Każda z postaci ma określone cechy charakteru, które determinują jej działania, a wpływ na nie mają też różnego rodzaju wydarzenia. Arthur to socjopata, który wie, kiedy należy zachowywać się według ściśle określonych norm, a kiedy może bezkarnie pokazać swoje prawdziwe oblicze. Brutalna osobowość skrywana pod maską przyjaznej duszy to koncepcja budząca grozę - po lekturze “Jedynego dziecka” nie sposób nie zastanawiać się ile osób z naszego otoczenia tak naprawdę gra przed światem, podczas gdy ich rzeczywiste ‘ja’ ma cechy potwora, nie zaś człowieka. Kreacja Lydii również została dopracowana i dopięta na ostatni guzik: trudne przejścia odbiły się na jej podejściu do świata, który rzadko był jej przychylny. Głównym momentem przełomowym w jej życiu jest odkrycie prawdy o mężu - wyraźnie ukazano matczyną miłość, którą bohaterka darzy syny, i dzięki której zrobi wszytko, by zapewnić mu bezpieczeństwo.

Spora część fabuły dotyczy sprawy sądowej związanej z głównym wątkiem. Jack Ketchum z wielką dokładnością i wnikliwością przedstawił działanie systemu jurysdykcji, a także bezsilność organów ścigania. Ten aspekt też jest na swój sposób straszny - wadliwość systemu, który nie chroni tych osób, które tej ochrony potrzebują, budzi co najmniej niepokój. Niektórzy narzekają na specyficzne zakończenie książki, moim zdaniem ono dodatkowo podkreśla przesłanie, jakie tekst niesie na temat wymiaru sprawiedliwości i jego wadliwej konstrukcji.

Książka Ketchuma wstrząsnęła mną dogłębnie, co do tego nie mam wątpliwości. Ciężko jest czytać o tego typu rzeczach, zwłaszcza, gdy ma się świadomość, że takie coś rzeczywiście ma miejsce i niejedna osoba przeszła przez podobne katusze psychiczne i fizyczne. “Jedyne dziecko” nie jest lekturą dla wszystkich - osobom wrażliwym i o wysokiej empatii może być ciężko czytać o tak drastycznych wydarzeniach, które niestety naładowane są sporą porcją realizmu. Lektura nie była dla mnie łatwa właśnie ze względu na przedstawioną treść, ale nie żałuję poświęconego na nią czasu: to genialny horror, choć nie w klasycznym tego słowa znaczeniu. To historia, którą warto poznać.


Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie wydawnictwu Papierowy Księżyc.

czwartek, 7 sierpnia 2014

Jack Ketchum - "Dziewczyna z sąsiedztwa"

Zawsze zdecydowanie wolałam horrory oparte na ciemnych stronach ludzkiej psyche, od bezmyślnej rąbanki fundowanej durnym ludziom przez zombie, wampiry czy inne dzikie zwierzęta. Uważam, że aby naprawdę przestraszyć człowieka, trzeba poruszyć w nim takie struny, o których sam nie ma pojęcia – najlepiej nadają się do tego lęki pierwotne. Mistrzem tak poprowadzonego horroru jest dla mnie Stephen King, u którego krew wcale nie musi się lać, by było strasznie, złowieszczo, a przynajmniej słodko nieswojo. Muszę jednak przyznać, że również Jack Ketchum ma potencjał, który w dziedzinie takiego mistrzowskiego horroru może wynieść go na wyżyny.

Tytułową „dziewczyną z sąsiedztwa” jest Meg – nastolatka, która niedawno straciła w wypadku samochodowym oboje rodziców, teraz natomiast, wraz z kaleką siostrą, trafia do domu dalekiej ciotki, Ruth. Kobieta, choć w otoczeniu przyjaciół syna postrzegana jest jako matka idealna, szybko okazuje się być co najmniej niezrównoważona, w dodatku wyraźnie nie przepada za dziewczętami. Jednak awantury, jakie na każdym kroku urządza ciotka, to dopiero początek koszmaru, jaki już niebawem ma stać się udziałem Meg – dziewczyna spędzi wiele tygodni w piwnicy, gdzie banda dzieciaków pod czujnym okiem Ruth będzie zadawała jej najwymyślniejsze tortury. W klice przyjaciół znajdzie się tylko jeden, którego opór wkrótce zmieni bieg wydarzeń.

Zastanówmy się – jak postrzegamy swoich sąsiadów? Co możemy o nich powiedzieć? Z reguły są to banalne slogany dotyczące umiarkowanie pozytywnych cech – są mili, kulturalni, spokojni. Gdy raz na jakiś czas okazuje się, że ktoś (czyjś sąsiad, bądź co bądź) popełnia straszliwą zbrodnię, ludzie są zszokowani – przecież go znali, widywali każdego dnia. Tyle że tak naprawdę nikt z nas nie wie, co dzieje się w pobliskim domu czy mieszkaniu. Na co dzień wolimy o tym nie myśleć, a nawet jeśli do naszych uszu dochodzą podejrzane dźwięki lub plotki, nie słyszymy. Lepiej jest nie wiedzieć…

Na takim właśnie lęku bazuje Jack Ketchum, nie jest to jednak jedyny poruszany przez niego aspekt. Książka jest także – a może przede wszystkim – studium psychologicznym ofiary i oprawcy.

W tej piwnicy, z Ruth, zacząłem uczyć się, że złość, nienawiść i samotność są niczym pojedynczy przycisk, czekający na palec, który poprowadzi człowieka do destrukcji.[s.147]

Muszę przyznać, że ciężko mi zrozumieć i uargumentować zachowania bohaterów. Rozumiem Ruth, kobietę opuszczoną, oszalałą i rozgoryczoną, która po prostu nienawidzi innych przedstawicielek swojej płci. Skąd jednak tak wielkie pokłady agresji w jej nastoletnich synach? Chłopcy nie są zwykłymi, zastraszonymi dziećmi, które posłusznie podejmują działania, podsuwane im przez dorosłych, w obawie przed karą. To świadomi, okrutni oprawcy, doskonale rozumiejący konsekwencje swoich czynów i granice, jakie przekraczają. Być może mało widziałam, ale wciąż jest to dla mnie niewyobrażalne.

Jednego na pewno nie można odmówić Ketchumowi – bezkompromisowości. Autor odważnie snuje swoją opowieść i wywleka skrajną sytuację, dodatkowo ją wyolbrzymiając. Ta książka zdecydowanie może Was wyprać i wywrócić na drugą stronę przez swoją prostotę i dosadność opisu. Nie polecam jej wrażliwcom, a silniejszym podpowiadam – wyłączcie wyobraźnię. Można przez to przejść chyba tylko bez zbytniego skupienia na obrazach. Muszę jednak przyznać, że w swojej klasie tekst jest naprawdę na wysokim poziomie, a emocje, które wywołuje, są doprawdy niezapomniane. Choć od pierwszej strony wiemy, co wydarzy się na końcu, napięcie budowane jest po mistrzowsku.

Na koniec jeszcze jedno, choć rzadko o tym wspominam – przedmowa. Tę do Dziewczyny z sąsiedztwa napisał Stephen King i muszę powiedzieć, że czytało się ją z przyjemnością. Zdecydowanie nie są to standardowe, puste peany, a dokładny i rzetelny opis, z jednej strony przybliżający autora, z drugiej zaś – analizujący tekst. W tym przypadku, choć rzadko tak bywa, jest to dobry dodatek i ciekawe uzupełnienie opowieści. 


Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie wydawnictwu Papierowy Księżyc.

czwartek, 26 czerwca 2014

Michelle Cohen Corasanti - "Drzewo migdałowe"

Zawsze z otwartymi ramionami przyjmuję do siebie książki trudne, szczere i prawdziwe. Choć, jak każdy konsument, nierzadko sięgam po to, co lekkie, łatwe i przyjemne, nie żyję samą rozrywką i doceniam wartość płynącą z prozy z tzw. drugim dnem. W przypadku książki Michelle Corasanti nie spodziewałam się aż tak wyraźnego przesłania, jednak w ostatecznym rozrachunku jestem z lektury bardzo zadowolona.

Nie pozwól, żeby zawładnęło Tobą poczucie winy, bo to jest choroba, jak rak, która będzie Cię zżerać po kawałku, aż nic nie pozostanie.[s.63]

Dwunastoletni Ahmad stopniowo traci wszystko – siostrę, dom, ukochanego ojca. Konflikt, którego nie rozumie, stawia go w pozycji głowy rodziny, jedynego żywiciela. Na barki chłopca spada ciężar nie do udźwignięcia – ale czy na pewno? Drobnymi kroczkami ciężkiej pracy i determinacji, mimo cierpień, Ahmad dostosowuje się do warunków i daje z siebie wszystko. Odpowiednie priorytety i odważne decyzje pozwalają mu żyć i wyprowadzać na prostą rodzinę, dotąd ogarniętą rozpaczą. Mimo cierpień, odnajduje on własną drogę i nie opuszcza jej nawet w trudnych chwilach. Ahmad nie pielęgnuje urazy, stara się mieć otwarty umysł i nie zadręcza się tym, co się wydarzyło – prawdopodobnie te właśnie cechy, do spółki z niezwykłym talentem matematycznym, są odpowiedzialne za jego sukces.

Tekst już od pierwszej strony daje czytelnikowi w kość. Autorka nie bawi się w ozdobniki, nie szafuje niezwykłym stylem i okrągłymi, dyplomatycznymi zdaniami. Tutaj wszystko jest ukazane takie, jakim jest naprawdę – okrucieństwa wojny są wyraźne, głód jest głodem, śmierć śmiercią, a sposób opisu sprawia, że niemal słyszymy huk wystrzałów i płacz kobiet. Podczas lektury czytelnik niejednokrotnie czuje ucisk w piersi i jest to zdecydowanie mocna strona książki. Bohaterowie są niezwykle doświadczeni przez los, ale przez to bardzo prawdziwi. Autorce udało się w tym względzie to, z czym wielu pisarzy nie daje sobie rady mimo doświadczenia – prawdopodobieństwo życiowe. Poza tym tekst jest napisany po prostu dobrze, a styl pozwala czytelnikowi czerpać przyjemność z tej trudnej lektury.

Kolejnym atutem książki jest szeroko rozbudowane tło społeczno-politycznie. Historia Ahmada żywo przeplata się z historycznymi wydarzeniami, a autorka nie pozostaje obojętna na ich konsekwencje. Dla europejskiego czytelnika, przywykłego do wizerunku Żydów jako ofiar holocaustu, zetknięcie z Drzewem migdałowym może być czymś nowym – ich postawa wobec Palestyńczyków jest żywym dowodem na to, jak łatwo z ofiary można stać się agresorem. Michelle Corasanti nie boi się podjąć tego tematu i mimo że z pochodzenia jest Żydówką, rozlicza własny naród sprawiedliwie, nie broniąc go z wrogich postaw i rażących nadużyć. Nie znaczy to jednak, że świat przedstawiony w jej książce jest czarno-biały, wręcz przeciwnie – mamy tu wszelkie odcienie szarości. Zarówno bohaterowie, jak i całe narody pokazane są niejednolicie, a ich działania noszą w równym stopniu znamiona dobra i zła. Autorka nie ocenia swoich bohaterów, co dodatkowo ich uautentycznia.

Fakt, historia Ahmada jest opowieścią fikcyjną i widać to niemal na każdej stronie – osiągnięcia, jakich dokonał, nie są dostępne dla przeciętnego mieszkańca Europy czy Ameryki, a co dopiero ogarniętej wojną Palestyny. Opowieść nie ma jednak na celu zbudowania wzorca robienia kariery, a jedynie ukazanie jak siła i determinacja mogą zmienić nasze życie. Chłopiec, który stracił wszystko, odbudowuje świat nie tylko własny, ale i całej rodziny. Tekst pokazuje również wartość, jaką niesie ze sobą doświadczenie. W opisanym społeczeństwie młodzi garściami czerpią z tego, co przeżyli starsi, a wzajemny szacunek, kultura i bliskość w rodzinie stanowią o sile narodu i pojedynczych jego przedstawicieli.

Być może słyszeliście już, że Drzewo migdałowe to wyjątkowa opowieść. Jeśli nie – ja Wam o tym mówię. Od pierwszej strony czytelnik wpada w wir emocji, które towarzyszą mu do samego końca, nawet jeśli pozornie akcja biegnie ku lepszemu. Autorka postawiła sobie za cel stworzyć powieść szczerą i dopięła swego. To nie jest łatwy tekst, ale myślę, że ludzie powinni poznać go lepiej – kolejny raz mamy przed sobą pisemne świadectwo tego, że wojen nie da się wygrać, gdy stawką na polu bitwy jest ludzkie życie.


Za egzemplarz do recenzji dziękuję serdecznie Wydawnictwu Sine Qua Non.

piątek, 20 czerwca 2014

Kiera Cass - "Elita"

Stosunkowo rzadko zdarza się, żebym chłonęła za jednym zamachem kilka kolejnych tomów cyklu. Właściwie w moim dorosłym życiu taka sytuacja miała miejsce tylko raz – w przypadku Igrzysk śmierci, kiedy wpadłam w istny cug i przeczytałam trzy książki pod rząd w dosłownie ekspresowym tempie. Dopiero Kierze Cass udało się wywołać u mnie podobny efekt; po lekturze Rywalek ogarnął mnie niezwykły smutek – coś się skończyło, a ja wiedziałam, że historia ma ciąg dalszy. W dodatku nie miałam do niej dostępu… Na szczęście dzięki Sylwkowi męka nie trwała długo, a na drugi tom bestsellera Kiery Cass rzuciłam się jak nastolatka.

Muszę przyznać, że podczas lektury byłam na każdym kroku zaskakiwana. O ile pierwszy tom można z czystym sumieniem nazwać prostą baśnią w stylu Disneya, o tyle w drugim do akcji wkrada się wiele różnorodnych czynników społecznych. Autorka pochyliła się w końcu nad niezwykłym systemem klasowym oraz historią państwa – prawdę mówiąc jestem ciekawa, jak chce doprowadzić to wszystko do szczęśliwego zakończenia, mając do dyspozycji tylko jeden tom. Lepiej poznajemy również sytuację rodzinną kandydatek oraz kulisy życia króla i królowej. Światło dzienne ujrzą tajemnice, które powinny jeszcze długo być ukrywane, a wiele osób będzie musiało ponieść konsekwencje swoich czynów.

W toku zdarzeń rośnie też napięcie między dziewczętami. To, co je różni, uwydatnia się, a sytuację dodatkowo zaognia postawa księcia Maxona, który skrupulatnie realizuje powinności wobec wszystkich kandydatek. Okazuje się, że pozycja Americi nie jest stała, a inne dziewczyny nie są bynajmniej pozbawione szans w rywalizacji o koronę i miłość Maxona. Atmosferę dodatkowo podkręcają nowe zadania, jakie czekają na kandydatki, a także rosnące zadomowienie dziewcząt w pałacu. Te, które dotąd nie traktowały zwycięstwa jako czegoś możliwego, zaczynają w nie wierzyć i podejmować działania.

Mimo rozbudowania społecznego tła, wątki emocjonalne w książce z pewnością nie zostały zaniedbane. Otrzymujemy jaśniejszy wgląd w przeżycia wielu bohaterów, choć na pierwszy plan wysuwają się oczywiście rozterki sercowe Americi, która pozostaje rozdarta pomiędzy niewygasłą miłością do Aspena, a rodzącym się dopiero uczuciem do Maxona. Słyszałam wiele zarzutów odnośnie niezdecydowania bohaterki – mnie ten aspekt nie zraził jakoś szczególnie, być może dlatego, że spodziewałam się czegoś dużo gorszego. Fakt, dorosły czytelnik patrzący z zewnątrz jest w stanie jasno i klarownie ocenić postępowanie Americi, a ona sama wciąż podejmuje niezbyt mądre i bardzo ryzykowne decyzje. Wszystko to jednak jest uzasadnione i zrozumiałe. Prawdę mówiąc dziwię się, że jej reakcje są tak stonowane – ja z moim temperamentem i poziomem zazdrości wydrapałabym oczy każdej kandydatce, która odważyła się publicznie położyć łapę na moim ukochanym.

Podoba mi się, że drugi tom Selekcji jest dużo bardziej różnorodny. Przed czytelnikami otwiera się wiele nowych drzwi, a wątki zostają rozbudowane i przemieszane. Sporo sytuacji zaskakuje, a autorka co i rusz daje czytelnikom prztyczka w noc, przeplatając pozytywy z negatywami. Pałacowy świat, choć na początku jawił się jako czarno-biały, pokazuje coraz więcej odcieni szarości, a gierki pomiędzy poszczególnymi osobami stają się powoli nie do zniesienia. Choć rzadko się to zdarza, podczas lektury wściekałam się nie na żarty i wielokrotnie ją przerywałam, żeby uspokoić nerwy. Mimo że nie chciałam, zżyłam się z bohaterami, a ich losy przestały być mi obojętne. Teraz pozostaje mi tylko czekać na wydanie trzeciej części (lub szybko podszkolić angielski i sięgnąć po e-booka…).

środa, 18 czerwca 2014

Robert Kirkman, Jay Bonansinga - "The Walking Dead. Narodziny Gubernatora"

Odkąd filmy tworzone przez George'a A. Romero na stale wprowadziły do popkultury wątek żywych trupów, co roku przeciętny odbiorca zalewany jest masą tytułów opowiadających o zombie w każdym możliwym wydaniu. Większość to produkcje niskiej jakości, nie mające szans na większą popularność, czasem jednak trafiają się dzieła wybitne, które mimo braku solidnego zaplecza finansowego są w stanie przebić się do licznych odbiorców. Taką właśnie perełką jest stworzony przez Roberta Kirkmana komiks The Walking Dead, będący dziś jedną z najpopularniejszych serii komiksowych wśród wydawnictw niezależnych. Pomysłodawca i scenarzysta nie spoczął jednak na laurach, lecz postanowił rozszerzyć stworzone przez siebie uniwersum o serię książek. Narodziny Gubernatora to pierwsza część tego cyklu, ukazująca wydarzenia, które ukształtowały jednego z najbardziej rozpoznawanych antagonistów komiksowych.

Brian Blake, choć starszy od swojego brata, Philipa, zawsze był tym słabszym. Mniejsza postura, brak odwagi - bez wątpienia był osobą, która podczas apokalipsy zombie nie miała najmniejszych szans na przeżycie. Najprawdopodobniej zginąłby już na samym początku, kryjąc się w ciemnej piwnicy, czy to zagryziony przez przypadkowego żywego trupa, czy też po prostu z głodu. Szczęśliwie został on odnaleziony przez Philipa, który wraz ze swoją córką Penny oraz dwójką przyjaciół podąża do Atlanty, gdzie spodziewa się natrafić na obóz dla osób, które przetrwały pojawienie się "kąsaczy". Niestety, droga do stolicy Georgii nie jest lekka, a problemem okazują się być nie tylko zombie, ale też ludzie. Co gorsza, atmosfera panująca wewnątrz grupki ocalałych robi się coraz cięższa...

Robert Kirkman jest scenarzystą komiksowym, nie zaś pisarzem, dla tego do pomocy przy tworzeniu powieści zaprosił znanego w USA twórcę thrillerów, Jaya Bonansingę. Dzięki temu wszystkie pomysły Kirkmana zostały w profesjonalny sposób przeniesione na papier. Kunszt literacki pisarza rzuca się w oczy - wszelkie opisy są bardzo plastyczne, mocno oddziałują na wyobraźnię. Bonansinga w dokładny sposób oddaje słowami wydarzenia przytrafiające się bohaterom, nie szczędząc opisów drastycznych czy momentami wręcz niesmacznych. Do tego wszystkiego akcja książki opisywana jest w czasie teraźniejszym - zabieg taki znacząco zwiększa dynamizm, z jakim fabuła posuwa się do przodu i wywołuje u czytelnika wrażenie bezpośredniego obserwowania wszystkiego, co się dzieje.

Można się nieco przyczepić do samych wydarzeń, jakie przytrafiają się grupce ocalałych ludzi. Przez większą cześć powieści na przemian obserwujemy to niesamowitego pecha, objawiającego się w wręcz niesamowitych splotach wydarzeń, w wyniku których drużyna traci niemal wszystkie zdobycze dające jej przewagę w walce z żywymi trupami; to z drugiej strony co chwilę natrafiają na idealne kryjówki bądź duże zapasy żywności i użytecznych przedmiotów, zwiększające ich szanse na przetrwanie. Fabuła skacze z jednej skrajności w drugą, usilnie omijając bardziej prawdopodobne sytuacje, które nie odmieniałyby aż tak drastycznie losu bohaterów. Jestem jednak w stanie zrozumieć taki zabieg - nagłe zmiany sytuacji w znaczący sposób wpływają na psychikę bohaterów, a to na niej tak naprawdę skupia się książka. W końcu utrata niedawno zdobytych wygód w apokaliptycznym świecie jest szczególnie bolesna...

Narodziny Guberntatora nie są powieścią o zombie. Jasne, hordy ożywienców non stop przewijają się na kartach powieści, niejednokrotnie usiłując wgryźć swoje szczęki w świeże ciała należące do głównych bohaterów, nie jest to jednak najistotniejszy wątek. Fabuła skupia się na postaciach, na tym, jak przytrafiające się im wydarzenia wpływają na ich psychikę. Kirkman i Bonansinga zamknęli bohaterów w świecie, w którym ich poglądy na życie i zasady moralne zostały wywrócone do góry nogami. To świat, w którym w ludziach budzą się przerażające instynkty i emocje, o które większość ludzi by się nie podejrzewała. To także świat, w którym można nie zauważyć chwili, w której przekroczyło się tę cienką linię oddzielającą normalność od czystego szaleństwa..

Zdecydowanie polecam tę książkę wszystkim fanom komiksowych Żywych Trupów - to idealne uzupełnienie wykreowanego przez Roberta Kirkmana uniwersum. Narodziny Gubernatora to także znakomita książka dla osób, które nie miały jak do tej pory styczności ze światem The Walking Dead, zwłaszcza lubiących historie o grupce osób w upadającym świecie. Nie wiem jedynie, czy po tę książkę powinny sięgać osoby, które postać Gubernatora znają jedynie z serialowej adaptacji komiksu - telewizyjna historia postaci jest nieco odmienna od tej, która została oryginalnie napisana, przez co lektura książki może wywołać pewien mętlik w głowie. Może, ale nie musi - więc może jednak warto zaryzykować i sięgnąć po powieść?


Za egzemplarz do recenzji dziękuję serdecznie Wydawnictwu Sine Qua Non.

sobota, 14 czerwca 2014

Kiera Cass - "Rywalki"

Nigdy nie lubiłam klasycznych księżniczek Disneya – Kopciuszka, Aurory…  Jako dziecko preferowałam bajki o silnych, niezależnych i niepokornych młodych damach. Zaczęło się od Jasminy z Alladyna, potem była wieloletnia i nigdy nie wygasła fascynacja Bellą z Pięknej i Bestii, a już jako dorosła na nowo odkryłam Mulan i zakochałam się w kreacji głównej bohaterki. Choć dziewczęta te pochodzą z różnych kultur i klas społecznych, łączy je jedno – odwaga, by pozostawać sobą bez względu na okoliczności i zdanie innych.

Taką postacią jest również America, o której traktuje tekst Kiery Cass. Dziewczyna z niezbyt wysokiej klasy społecznej wiedzie skromne acz szczęśliwe życie, planując przyszłość z ukochanym Aspenem. Jej spokój przerywa rozpoczęcie Eliminacji, czyli wydarzenia publicznego, będącego zwyczajem jej kraju – dorastający książę w myśl zasad poślubia dziewczynę z ludu, wybraną w drodze konkursu, transmitowanego niczym najlepsze reality show. Choć marzeniem Americi byłoby znaleźć się jak najdalej od pałacu, los chce inaczej. Szereg okoliczności sprawia, że dziewczyna nie tylko w ogóle zgłasza się do Eliminacji, ale zostaje wybrana do rywalizacji w pałacu. Tymczasem książę Maxon okazuje się zupełnie inny niż sądziła…

Na królewskie włości trafia 35 dziewcząt, z których połowa zakochana jest w księciu, a spora część marzy tylko o koronie, sławie i pieniądzach. Mimo to nie ma między nimi otwartych konfliktów, co jest wręcz zadziwiające. Co prawda zasady nie pozwalają kandydatkom wchodzić w spory, jednak spodziewałam się rozbudowanej siatki intryg i knowań, mających na celu sabotowanie działań poszczególnych pań.  Tymczasem nawet zwykła zawiść jest niezwykle słabo zarysowana, co jest o tyle dziwne, że wszyscy wiemy, jak bezlitosna potrafi być rywalizacja kobiet. Nienachalna jest również atmosfera reality show. Poza tym, choć wiele dziewcząt, w tym America, walczy o poprawę bytu swojej rodziny, kwestie społeczne również znajdują się na dalszym planie. Słuszne wydaje mi się w tym momencie porównanie do Disneya, bo u Kiery Cass podobnie – głównym wątkiem zawsze pozostaje zmieniające się uczucie, nieważne jak bogate byłoby tło rozgrywających się zdarzeń.

Oczywiście nie sposób nie dostrzec w Rywalkach pewnych schematów, znanych z modnych ostatnio powieści dla młodzieży. Prawdę mówiąc na samym początku wszystko kojarzyło mi się z Igrzyskami Śmierci, choć oczywiście rywalizacja kandydatek jest dużo przyjemniejsza i zdecydowanie mniej krwawa, niż ta w świecie Suzanne Collins. Schemat jest jednak klasyczny – dwóch chłopaków i niepokorna bohaterka pełna sercowych rozterek, plus sprawy wyższe, niezwykłej wagi, choć rozgrywające się gdzieś w tle. Muszę jednak przyznać, że Rywalki czyta się dużo lepiej niż większość dostępnych na rynku dystopii – z jednej strony jest to zasługa naprawdę przyzwoitego pióra autorki, z drugiej zaś faktu, że w atmosferze pałacu, książąt i księżniczek wątek romansowy razi dużo mniej niż na polu walki o przetrwanie.

Mimo że nastoletnie lata mam za sobą, zżyłam się z Americą całym sercem. Polubiłam jej wybryki, ale też naturalność – myślę, że w dzisiejszych sztucznych, plastikowych czasach może być dla młodych dziewczyn ciekawym alternatywnym wzorcem. Do mnie przemówiła i teraz z niecierpliwością czekam na dobroczyńcę, który podaruje mi drugi tom – może będzie to jakiś książę na białym rumaku? (Dobra, przyznaję, książę przyjechał nie rumakiem, lecz pociągiem i rzeczywiście podarował mi drugi tom!)

sobota, 24 maja 2014

Emma Forrest - "Twój głos w mojej głowie"

Nie jest to książka łatwa do jednoznacznej oceny, choć po lekturze mniej-więcej połowy z 264 stron byłam przekonana, ze wystawię jej proste i złośliwe 1. Miałam już nawet przygotowany wstęp,  że to nie będzie pozytywna recenzja. Tymczasem nagle, w drugiej połowie, coś się jakby zmieniło…

Tekst jest zapisem przeżyć dziennikarki i scenarzystki Emmy Forrest – czy rzeczywistych? Najprawdopodobniej tak. W każdym razie bohaterka jest kobietą niezwykle doświadczoną przez różnego typu zaburzenia – chorowała na bulimię, od wielu lat dokonuje samookaleczeń, ma za sobą (nieudaną, co oczywiste) próbę samobójczą, a także stwierdzone dwubiegunowe zaburzenia afektywne. Poza tym chronicznie poszukuje miłości, najczęściej u osób równie trudnych jak ona sama. Przy tym wszystkim Emma korzysta z pomocy psychiatry, doktora R., a właściwie korzystała z niej aż do niespodziewanej śmierci lekarza, spowodowanej chorobą.

Jak już wspomniałam, książkę można podzielić na dwie części, bardzo nierówne pod względem treści. W pierwszej Emma retrospektywnie opisuje swoją chorobę, stadia kiedy było naprawdę źle. Opowiada o swoich samookaleczeniach, o wizytach w gabinecie psychiatry, zdradza kulisy próby samobójczej… Jednak jest to tak naprawdę jeden wielki miszmasz, poprzeplatany dziwnymi wstawkami prywatnymi, a także z wpisami z księgi kondolencyjnej doktora R. Zdania są krótkie, konteksty pourywane i czyta się to naprawdę paskudnie. 

Druga nieformalna część jest natomiast związana z dwoma bardzo ważnymi problemami bohaterki – doktor R. umiera, odchodzi również jej partner, którego kochała i z którym chciała stworzyć rodzinę. Życie Emmy będzie się odtąd toczyło wokół zrozumienia mechanizmów i przyczyn nagłego odejścia obu mężczyzn. Paradoksalnie takie skupienie i poszukiwanie odpowiedzi okaże się najlepszą drogą do normalności.

Nie znajdziesz odpowiedzi, bo jej nie ma. Odpowiedzią jesteś ty. Odpowiedzią jest, że mimo wszystko nie robisz sobie już krzywdy.[227]

Nie będę ukrywała, że jest to książka o wyleczeniu, bo mówi o tym sam opis okładkowy. Widać to z resztą zarówno w konstrukcji testu, jak i w jego treści. W miarę upływu stron Emma wypowiada się składniej, a pewne nierealistyczne elementy jej życia nie są już ogólnym chaosem. Choć pierwszą część czyta się naprawdę ciężko i jest lekko naciągana, momentami sztuczna, to w obliczu drugiej jest to uprawnione. Poza tym książka w jakiś sposób emocjonuje czytelnika. Nie jest to jednak z pewnością lektura dla każdego, mimo pięknej okładki, która kusi wzrok.

niedziela, 6 kwietnia 2014

Thomas Harris - "Hannibal. Początek"

"Harris, you made my day!" - tak miała się zaczynać recenzja, do której szykowałam się już od pierwszej strony książki. Nadzieje były spore, dlatego też powrót do rzeczywistości nieco boli. Ale przynajmniej miałam ładne, sobotnie śniadanie.


Rok 2013 upłynął mi w pewnym sensie pod znakiem Hannibala Lectera. Akurat zdążyłam odświeżyć sobie ekranizacje z Anthonym Hopkinsem, na nowo przeżyć fascynację bohaterem i zacząć szukać (trudno wówczas dostępnych) książek pióra Thomasa Harrisa, kiedy na pomoc przyszło mi wydawnictwo Albatros, noszące się z zamiarem wznowienia całej serii. Krótko potem pojawił się też serial, ale nie o nim tutaj mowa. Książki w każdym razie pochłonęłam w tempie ekspresowym i naprawdę wielkie było moje rozczarowanie, kiedy okazało się, że na ostatnią przyjdzie mi czekać prawie rok. Byłam jednak cierpliwa, a kilka dni temu zostało to nagrodzone – otworzyłam paczkę z nowiutkim egzemplarzem i zabrałam się do lektury, odkładając na chwilę wszystkie rozpoczęte projekty i zadania.

Ostatnia jak dotąd książka Thomasa Harrisa jest prequelem w stosunku do serii i opowiada historię Hannibala od dzieciństwa aż do wczesnej dorosłości. Wojna, jaka toczy się na terenie Litwy i całej Europy, pozbawia młodego panicza Lectera najpierw poczucia bezpieczeństwa, potem rodziców, aż w końcu odbiera mu to, co najcenniejsze w jego trzynastoletnim życiu – młodszą siostrę, Miszę. Chłopak wypiera z pamięci wydarzenia, których jest świadkiem po napaści szabrowników na rodzinny dom, jednak w miarę dorastania stopniowo dociera do własnej nieświadomości wyciągając na światło dzienne to, co tak bolesne. W domu wuja, mając wszystko czego zapragnie, rozwija w sobie zainteresowania godne arystokraty – budzi się jego zmysł piękna, estetyki oraz twórcze zdolności. Jednakże w połączeniu z wielką inteligencją, ciekawością wprost nie do zaspokojenia oraz demonami, wyłaniającymi się z przeszłości i nie dającymi Hannibalowi chwili wytchnienia, staje się on coraz bardziej śmiały w swoich poczynaniach.

Nowością i dużym zaskoczeniem był dla mnie tak obszerny wątek historyczny, ciągnący się właściwie do współczesności – znaczna część tekstu poświęcona jest samym szabrownikom i temu, jak udało im się wykaraskać z kłopotów i zorganizować sobie zacne życie w powojennym świecie. Z punktu widzenia fabularnego takie rozdziały mają sens, bo uzasadniają późniejsze działania młodego Lectera, moim zdaniem jednak cały wątek mógłby zostać pominięty. Zakładam, że autor chciał pokazać czytelnikowi, jak demony przeszłości zmieniają Hannibala w żądnego krwi i zemsty psychopatę, jednak niezbyt dobrze mu to wyszło. Po pierwsze takie mechanizmy w ogóle nie są w książce pokazane, bo wnikliwość narratora jest naprawdę niska; po drugie – nawet gdyby przyjąć, że wszystkie te działania jakoś się ze sobą wiążą, wciąż pozostaje przepaść między chęcią zemsty, a szukaniem ofiar i podawaniem z nich obiadów przyjaciołom, które później uskuteczniał psychopata. Jednym słowem treść oceniam jako naciąganą, a tematykę książki – mocno rozdmuchaną. Można to było zrobić nieco lepiej.

Niewiele jest książek i filmów, do których wracam. Zwykle wolę spróbować czegoś nowego, natomiast stare sentymenty pozostają w sferze myśli i nigdy niezrealizowanych planów jako wyrzuty sumienia gdzieś z tyłu głowy. Z Lecterem jest inaczej. Mogłabym czytać książki Thomasa Harrisa kilka razy pod rząd, zawsze odnajdując w nich coś nowego, wypełniającego luki w moim obrazie Hannibala. Niestety wciąż uważam, że autor pozostawił wyobraźni czytelnika zbyt duże pole do popisu – nie wiem czy nie chciał, czy może nie był w stanie podać nam więcej szczegółów, dotyczących psychiki bohatera. Co prawda „Hannibal. Początek” rzuca pewne światło na motywy i historię psychopaty, wciąż jednak pozostajemy z niedomówieniami i zbyt wieloma pytaniami bez odpowiedzi. Brakuje mi tekstu osadzonego gdzieś pomiędzy prequelem a „Czerwonym Smokiem”, który dałby przynajmniej ciągłość przyczynowo-skutkową wszystkich znanych nam wydarzeń. Teraz jednak przestałam się łudzić, że coś takiego może zostać przez Harrisa napisane – skoro oficjalnie współpracuje przy tworzeniu serialu NBC, nie mógłby stworzyć tekstu, który bezlitośnie objawiłby, jak bardzo ze światem literackim rozmija się filmowy twór.

Rzadko miewam duże oczekiwania co do książki, ale w tym przypadku naprawdę spodziewałam się czegoś więcej – marzyłam o napisaniu studium przypadku, a dostałam jeszcze więcej niedomówień. Chciałam z każdą stroną poznawać Lectera na nowo i budować swój obraz o nim, układając wszystko w logiczną całość. Miałam w sobie dużo entuzjazmu, który starczył mniej więcej na 2/3 tekstu – potem zaczęło mi się nudzić. Co prawda pod koniec akcja znacznie przyspieszyła, ale i to nie zrównoważyło rozgoryczenia, jakie miałam i nadal mam po lekturze. Wciąż uważam, że bez niej seria byłaby niekompletna, jednak z nią również nie stanowi zwartej całości. Pozostają luki, które wypełniać możemy jedynie własną wyobraźnią, wiedzą psychologiczną i domysłami. W „Hannibal. Początek” bohater wydaje się miałki i nijaki i choć możemy mu współczuć, to nadal ciężko zrozumieć genezę jego szaleństwa. A szkoda, bo wciąż pozostaje jedną z najciekawszych postaci współczesnej popkultury.

piątek, 4 kwietnia 2014

Harlan Coben - "Sześć lat później"

Nazwisko autora mignęło mi już wiele razy gdzieś w Internecie, blogosferze i na księgarskich półkach. Muszę jednak przyznać, że nie interesowałam się zbytnio tym, co ma on do zaoferowania czytelnikom. Pewnie byłoby tak do dziś, gdyby najnowsza powieść Cobena nie wpadła w moje ręce jako urodzinowy prezent. Opis okładkowy wciągnął mnie niesamowicie – na tyle, że rzuciłam wszystkie najnowsze nabytki i zabrałam się za lekturę.

Ciężko wyobrazić sobie siebie w sytuacji Jake’a. Główny bohater ma wiele – pozycję nauczyciela akademickiego, szacunek, urok osobisty, charyzmę i wygląd wyróżniający go z tłumu. Jednakże jego życie nie jest tak poukładane jak mogłoby (i powinno) być. Sześć lat temu przeżył kilkumiesięczny związek z artystką poznaną podczas twórczego wypoczynku. Był pewien, że spotkał miłość swojego życia, ona jednak porzuciła go nagle, z hukiem i fajerwerkami. Z dnia na dzień postanowiła wyjść za innego, natomiast podczas ceremonii ślubnej zdążyła wymóc na Jake’u ostatnią obietnicę – przysiągł, że nie będzie jej szukał i nękał. Wbrew wszelkiej logice mężczyzna wypełnia dane słowo – przynajmniej do czasu, gdy natrafia na nekrolog męża Natalie…

Podstawowy problem tej książki jest taki, że opis okładkowy dość mocno mija się z prawdą. Wiem, dałam się podejść, nie ja pierwsza i nie ostatnia. Tak czy inaczej blurb pozwala wnioskować, że gdy Jake zaczyna szukać Natalie, zostaje uznany za wariata, bowiem nikt z jego otoczenia (ze znajomych i osób spotkanych przed sześcioma laty) nie ma pojęcia o istnieniu kogoś takiego jak Natalie. Spodziewałam się historii o człowieku, któremu wydaje się, że zwariował, bo nie może odróżnić fikcji od rzeczywistości. W praktyce natomiast owo otoczenie głównego bohatera wie wiele, tylko zwyczajnie nie chce udzielić mu informacji, co oczywiste jest zarówno dla czytelnika, jak i dla samego Jake’a. Taka roszada czyni z tekstu, zapowiadającego się jako dobry i zagadkowy thriller, zwykły kryminał o poszukiwaniu kogoś, kto wpadł w kłopoty i zniknął bez śladu.

Ponarzekawszy na niejasności związane z blurbem, mogę przejść do strony technicznej. Książka wydaje się bardzo gruba, ale to tylko złudzenie spowodowane papierem i naprawdę sporą czcionką. Czyta się szybko, strony mijają niepostrzeżenie, a jeden krótki rozdział, który pozornie niewiele wnosi do sprawy, przemieszcza czytelnika o około 20 stron w przód. Narracja jest pierwszoosobowa i dość denerwująca, bo bardziej przypomina opowieść w czasie rzeczywistym. Generalnie to przyjemna forma, ale wstawki w stylu „rozumiecie?”, których pełno jest w pierwszej części, działają na niekorzyść stylu i nijak nie pasują do akademickiego wykładowcy (nawet tego wyluzowanego). Sama konwencja kryminału również nie wyszła autorowi najlepiej – czytelnik nie staje w obliczu niezwykle trudnej zagadki, a właściwie jedynie odkrywa jej szczegóły. Poza tym pewna kumulacja zdarzeń oraz natłok niezwykłych zbiegów okoliczności są dość mocno nienaturalne. Bohater raz ma bardzo dużo szczęścia, innym razem zdaje się go prześladować pech; czasem nie potrafi czegoś załapać, a innym razem błyskotliwie łączy fakty – nie ma wyważenia, równowagi, konsekwencji. Postaci też jakoś tak zbyt łatwo dają się nabrać czy przekonać. Za zaletę tekstu można uznać humor, ale to według uznania – czasem jest czarny, czasem wisielczy… Mnie to akurat odpowiadało.

Kończąc powoli – mam bardzo duży dylemat. Książkę oczywiście czytało się szybko, ale tak naprawdę nie odnalazłam w niej nic niezwykłego. O Cobenie przeczytałam wiele dobrych opinii, poza tym mówi się, że ta książka jest gorsza od innych. Może ktoś z Was ma jakiejś doświadczenia z tym autorem? Jeśli znacie jakąś jego książkę, która jest warta uwagi – chętnie poznam jej tytuł. Nie chciałabym z góry skreślać faceta, który (podobno) pisze dobrze tylko dlatego, że miałam nieszczęście trafić na przeciętny tekst, który wyszedł spod jego pióra.

___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Czytam Opasłe Tomiska" (464 strony)

poniedziałek, 10 marca 2014

N. M. Kelby - "Białe trufle"

Kiepska ze mnie kucharka. I nie chodzi tu nawet o rzeczywiste umiejętności (studenckie życie zmusiło mnie do edukacji w tym zakresie i świderki z sosem knorronese wychodzą mi coraz lepiej), a o serce i zamiłowanie do uprawiania tej trudnej sztuki. Gdy staję przy kuchence, nie dostrzegam żadnej poezji i można by sądzić, że z książkami z gotowaniem w tle również nie będzie mi po drodze. Nic bardziej mylnego – gdy gotuje ktoś inny, sytuacja zmienia się o 180 stopni, a moja fascynacja rośnie. Dlatego również nie oparłam się historii Escoffiera – szefa kuchni, który w XX wieku zrewolucjonizował podejście do gotowania i pracę wielu kucharzy na świecie.

Mimo wstydliwego wzrostu, Escoffier był człowiekiem wyróżniającym się z tłumu. Konsekwentnie budował swoją karierę, a duży wkład w sukces miał jego charakter – gdy pracował, w kuchni mniej było negatywnych emocji, porozumiewano się szeptem i szybko rozwiązywano konflikty. Poza tym był artystą wśród kucharzy – z gotowania uczynił sztukę i tym podejściem był w stanie zarażać ludzi dookoła. Tak stało się z jego małżonką, Delphine, którą właściwie wygrał w karty, a w krótkim czasie przekonał zarówno do siebie, jak i do kuchennych działań. Jednak nie była ona jedyną kobietą w jego życiu – przez całe małżeństwo swoim mężem musiała dzielić się z popularną aktorką Sarah Bernhardt. Escoffier był bowiem człowiekiem niezwykle emocjonalnym, żądnym uniesień nie tylko w sztuce, ale i we własnym życiu.

Dołączę do tłumu czytelników podkreślających, że opis okładkowy jest mylący – faktyczna tematyka książki jest dużo szersza niż sugerowane uniesienia madame Escoffier. Akcja dzieje się właściwie na trzech płaszczyznach – w teraźniejszości, gdy małżonkowie spędzają (mniej lub bardziej wspólnie) ostatnie dni życia, w przeszłości opowiadanej na zasadzie zwykłej narracji i przyczynowo-skutkowego ciągu zdarzeń, a także w pamiętniku Escoffiera, prezentującym potrawy nazwane na czyjąś cześć i wraz z nimi pojedyncze sytuacje. Choć taka konstrukcja wydaje się dziwna, mnie osobiście nie przeszkadzała – przyjemnie było na chwilę oderwać się od jednego czy drugiego wątku, a powrót do danej części odbywał się na tyle płynnie, że nie traciłam orientacji. Nawet nie trzeba się specjalnie do tego przyzwyczajać.

Mimo trójpłaszczyznowości, nie mamy również do czynienia ze zbyt wieloma postaciami. Historia jest zwarta i składa się w całościowy obraz, a czytelnik poznaje bliżej tylko te osoby, które mają bezpośredni wkład w akcję i odpowiadają za takie czy inne zmiany w życiu Escoffiera. W treść książki zgrabnie wplecione są przepisy kulinarne i wskazówki dotyczące gotowania, ale nie łudźmy się – niewielu spośród nas będzie miało okazję kiedykolwiek z nich skorzystać, gdyż dotyczą głównie przyrządzania foie gras i trufli. Poza tym strasznie uciążliwa jest mnogość francuskich zwrotów, wprowadzonych bez jakichkolwiek wyjaśnień co do znaczenia. Zrozumiałabym zabieg, gdyby chodziło o francuską megalomanię językową, jednakże autorka jest... Amerykanką.

Jeśli chodzi o końcowe wrażenia – mam poczucie, że ta książka ma po prostu zbyt mało stron. I nie chodzi tu o to, że akcja wciągnęła mnie tak bardzo, że żałuję pozostawienia postaci i tematu. Absolutnie nie. Po prostu czuję, że wielu wątkom i emocjom można by poświęcić o wiele więcej miejsca, niż zostało to faktycznie zrobione. Trójpłaszczyznowość książki być może jest zabiegiem ciekawym, jednak zmusza do podzielenia uwagi czytelnika na kilka sfer i tak naprawdę na żadnej nie możemy się skupić w stu procentach. Relacje między bohaterami są nie do końca wyjaśnione, a emocje niedopowiedziane. Wydaje mi się to nieco zbyt powierzchownym podejściem do tematu.

___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Grunt to okładka" (marcowy motyw - kobieta)

niedziela, 2 lutego 2014

Matthew Quick - "Niezbędnik obserwatorów gwiazd"

Po lekturze „Poradnika pozytywnego myślenia” od razu wiedziałam, że prędzej czy później sięgnę po „Niezbędnik obserwatorów gwiazd”. Okazja nadarzyła się dużo szybciej niż myślałam, tym chętniej zabrałam się za lekturę. Oczekiwania miałam duże i, prawdę mówiąc, nie jestem przekonana, czy zostały one całkowicie i do końca spełnione.

Także tym razem Matthew Quick funduje nam historię opartą o losy bohaterów mocno doświadczonych przez życie. Poznajemy tu dwóch chłopaków, których los styka ze sobą nie do końca przypadkowo. Finley to mieszkaniec Bellmont, wiodący względnie spokojne życie wraz z dziadkiem inwalidą, ojcem oraz niezwykle bliską sobie dziewczyną. Ma zasady, priorytety, koszykarską pasję, a za zasłoną małomówności skrywa rodzinny sekret, o którym ze wszystkich sił chciałby zapomnieć. Jego sytuacja zmienia się, gdy trener prosi go o opiekę nad Russem – wschodzącą gwiazdą koszykówki, człowiekiem który po tragicznej śmierci rodziców dystansuje się do ludzi, twierdząc że jest kosmitą – Numerem 21 – zesłanym na Ziemię by badać emocje ludzi. Jak nietrudno się domyślić, między chłopcami rozwija się więź, nić przyjaźni i wsparcia, tak ważnego dla obydwu. Oczywiście więź ta jest specyficzna i naznaczona wieloma niezwykłymi zachowaniami.

Zapewne chłopcom żyłoby się świetnie, gdyby przyszło im mieszkać w innym miejscu. Bellmont jest jednak miastem rządzonym przez gangi, które chcą mieć wpływy i nigdy nie wybaczają błędów. Dramatyczne wydarzenia zmieniają na zawsze życie Finleya, jednak, co najważniejsze, zarówno dla niego, jak i dla Russa, przychodzi czas zmierzenia się z własną przeszłością. Chłopcy muszą stawić czoła temu, co przeżyli i przyjąć te doświadczenia, by móc odnaleźć cel w życiu i podjąć decyzje dotyczące przyszłości.

Podobnie jak w przypadku „Poradnika…” zarówno język, jak i sama historia nie są zbyt skomplikowane. Zdecydowanie mniej jest okazji do śmiechu, postacie również są jakby mniej wyraziste. W moim przypadku historia absolutnie nie „złapała” – dość ciężko brnęło mi się przez kolejne strony, nie miałam też parcia na to, by dowiedzieć się, co będzie dalej. Spodziewałam się szczęśliwego zakończenia i tyle. Tak czy inaczej proza Matthew Quicka oraz to, jak prowadzi losy swoich bohaterów, czyni jego książki mocno energetycznymi. Po lekturze ma się ochotę po prostu rzucić wszystko i iść na dach patrzeć w gwiazdy, mimo ujemnej temperatury na zewnątrz.

czwartek, 9 stycznia 2014

Matthew Quick - "Poradnik pozytywnego myślenia"

Długo nie sięgałam po ten tekst. Skutecznie opierałam się wizycie w kinie, gdy na wielkim ekranie pojawił się film. Nie zdobyłam się również na obejrzenie go, gdy w moje ręce nie tak dawno trafiło DVD. Na tegoroczne Święta wreszcie zamówiłam książkę i była to bardzo dobra decyzja – uważam, że w tym przypadku kolejność „najpierw książka, potem film” jest najlepszym rozwiązaniem, a i sama opowieść w błyskawicznym tempie zdobyła moje serce.

Matthew Quick przedstawia nam Pata, który właśnie opuścił szpital psychiatryczny i, oprócz depresji oraz napadów agresji, mierzyć się musi z pewnym poważnym problemem. Sądzi bowiem, że jego żona, Nikki, wróci do niego mimo rozstania sprzed lat. Oczywiście nie ma nic za darmo – Pat musi co dzień morderczo ćwiczyć, nadrabiać zaległości w literaturze amerykańskiej i ogólnie stawać się lepszym człowiekiem, by w bliżej nieokreślonej przyszłości doprowadzić do happy endu swój życiowy film. Wszystko to nie ma oczywiście żadnych racjonalnych podstaw, ale przekonanie o prawdziwości poglądów jest głęboko zakorzenione w psychice Pata, którego czeka długa droga, by móc pogodzić się z rzeczywistością i przyjąć ją taką, jaka jest.

Mimo trudnej sytuacji bohatera można nazwać szczęściarzem w tym sensie, że otacza go grono wspaniałych, życzliwych mu osób. Matka, która na własną odpowiedzialność zabiera Pata ze szpitala psychiatrycznego, na każdym kroku daje mu dowody swojej miłości. Nieco gorzej ma się sytuacja z ojcem, z natury zamkniętym w sobie i wolno przystosowującym się do nowej sytuacji, jednak również w jego zachowaniach można dostrzec wiele dobrej woli i zmian na lepsze. Bohater odbudowuje również relację z bratem i przyjacielem z rodzinnego miasta, Ronniem. To dzięki niemu poznaje Tiffany, która, choć równie niezrównoważona jak Pat, wkrótce ma zmienić jego życie o 180 stopni. Ich nierzadko szorstka przyjaźń to przykład niesamowitej jedności dusz, która z czasem rozwija się we wspaniałą, choć bardzo specyficzną relację.

Rzadko odnoszę się do swojej sympatii i antypatii w stosunku do bohaterów, ale tym razem po prostu muszę nadmienić, kto jest moją ulubioną postacią w tej książce. Mowa o Cliffie, terapeucie Pata. To całkowite przeciwieństwo sztywnych psychiatrów, których bohater spotkał w szpitalu. W mistrzowski sposób buduje on relację z pacjentem, będąc dla niego nie tylko lekarzem, ale i przyjacielem. Ta naturalność kontaktu uderza zarówno w gabinecie, jak i poza nim – moje serce Cliff podbił, gdy pierwszy raz spotkał Pata na meczu futbolowym i doskonale rozegrał niespodziewaną sytuację, cementując męską przyjaźń. Tak naturalnym terapeutą chciałabym być w przyszłości i mam nadzieję, że mi się to uda.

Tematyka książki oraz sposób prowadzenia wydarzeń, choć chwilami są proste i przewidywalne, uruchamiają w czytelniku odpowiednie emocje. Nie brak momentów, w których można się zaśmiać, są też takie, gdy lekko szklą się oczy. Łatwo można zżyć się z bohaterami i wciągnąć w nich losy, podobnie jak łatwo przychodzą oceny ich zachowań. Czytelnik musi się wysilić, aby zrozumieć zachowania bohaterów i trochę rozgrzeszyć we własnej głowie podejmowane przez nich decyzje. Wszystko to składa się na wielowymiarową i dobrze skonstruowaną książkę. To klasyczna bajka z dobrym zakończeniem, a interpretację jej treści pozostawiam każdemu z osobna. Dla mnie „Poradnik pozytywnego myślenia” to tekst o byciu sobą, kimkolwiek się jest, a także o tym, by dbać o to, co mamy, zanim bezpowrotnie zniknie z naszego życia i pozostanie tylko pusty żal.

czwartek, 24 października 2013

Richard Bachman - "Rage"

Coś w tym jest, że zasada niedostępności działa na mnie perfekcyjnie. Gdy mam tylko niewielką motywację do zakupu, brak towaru w okolicy zdecydowanie ją podnosi. Jest tak głównie w przypadku filmów, akcesoriów domowych i – przede wszystkim – książek. W kwestii „Rage’a” dodatkowym afrodyzjakiem (poza wycofaniem książki z obiegu) było nazwisko na okładce. Richard Bachman działa na mnie chyba bardziej niż Stephen King, choć to jedna i ta sama osoba.. Wiedziona głównie tymi dwoma motywami, pobrałam zatem pierwszego w życiu e-booka.

„Rage” to historia trudnego chłopca – na tym moglibyśmy właściwie zakończyć, gdybyśmy chcieli traktować tę książkę powierzchownie. Chłopak miał trudne dzieciństwo, teraz za to ma problemy i rozpaczliwie próbuje zwrócić na siebie uwagę. Jakie to amerykańskie… Oczywiście żadne z tych słów nie jest kłamstwem, jednak takie podejście do sprawy spłyciłoby tę książkę do granic możliwości. Ale po kolei.

W pierwszych stronach książki trafiamy do szkoły, a właściwie bezpośrednio do klasy, gdzie odbywa się lekcja. Wywołany zostaje z niej uczeń – nie byle jaki, bo, jak nietrudno się domyślić, sprawiający znaczne problemy wychowawcze. Jakiś czas temu poważnie uszkodził nauczyciela, teraz natomiast ma zostać ukarany. Nie brzmi może porywająco, ale wraz z gwałtownym opuszczeniem przez Charliego gabinetu dyrektora, akcja książki zaczyna nabierać tempa. Chłopak podpala własną szkolną szafkę, po czym, z bronią w ręku, wraca na salę i strzela do nauczycielki. Gdy ta pada martwa, Charlie wraz z resztą uczniów pozostaje w sali. Rozpoczyna się gra, w której stawką jest ludzkie życie. Jednak.. czy na pewno?

Uczniowie nie są przetrzymywani w klasie na siłę i choć niektórzy zdradzają lęk lub napięcie, siedzą na miejscach raczej dobrowolnie. Zdają się nie bać Charliego, co więcej nie protestują, dając ciche przyzwolenie na rozwój wypadków. W miarę upływu czasu rozpoczynają dziwny dialog, przeplatany fragmentami życiorysu Charliego. To właśnie ten aspekt książki uważam za kluczowy – więź, jaka powstaje między uczniami w miarę kolejnych ujawnianych faktów jest fascynująca, podobnie jak emocje, wyrastające ni to z napięcia, ni to z napływu informacji. Czynnikiem dodatkowym jest fakt, że losy wielu uczniów od lat się krzyżują, natomiast dialog jest dla nich okazją do spojrzenia na wiele własnych wspomnień z cudzej perspektywy.

Książka wpisuje się w specyfikę bachmanowskiego okresu twórczości Kinga. Jest to historia jakich wiele, rozłożona na czynniki pierwsze. Oprócz głębokiego wniknięcia w indywidualną sytuację Charliego – dzieciństwa z naprawdę trudnym ojcem, które było źródłem wielu jego problemów – mamy też wgląd w skomplikowane relacje międzyludzkie w gronie wieloletnich znajomych. To, jak kolejne osoby otwierają się przed sobą nawzajem pod wpływem opowieści innych, jak rozwijają się między nimi emocje i wreszcie jak zawładają one tak młodymi ludźmi… Wszystko to nie jest dla nas do końca zrozumiałe i pokazuje całą paletę i złożoność ludzkich zachowań. Prawdopodobnie nigdy nie dowiemy się, co bohaterowie utworu Kinga mieli w głowie w scenie finalnej, wiemy jednak, że wydarzenia tamtego dnia wpłynęły na ich dalsze losy.

Podsumowując, jestem wdzięczna Polakowi, który tę książkę przetłumaczył i udostępnił. Moim zdaniem sytuacje, mające miejsce w Stanach Zjednoczonych i nie tylko, nie są wynikiem wydania tej książki ani żadnej innej. Wiele kwestii składa się na zachowania patologiczne, choć nie bronię Stephenowi Kingowi prawa do wycofania książki z obiegu – zawsze jest to usunięcie jednego z takich czynników. Cieszę się jednak, że miałam możliwość zapoznania się z tym tekstem i wniknięcia w psychikę Charliego Deckera. Lubię specyfikę książek pisanych jako Richard Bachman i ta pozycja – kolejna na liście – nie zawiodła mnie.

sobota, 21 września 2013

Julianna Baggott - "Nowa Ziemia"

Długo czułam niedosyt, pochodzący z braku tej książki na moich półkach. „Nowy Przywódca” kusił z księgarskich regałów, zachęcał do lektury, przyciągał ciekawą historią… Pierwszy tom natomiast pozostawał nieuchwytny. Na wysokości zadania stanęło na szczęście wydawnictwo Egmont, które na swoje polconowe stoisko zabrało egzemplarze „Nowej Ziemi”. Kiedy dostrzegłam książkę, pobiegłam po nią od razu i, choć budżet mieliśmy już mocno nadszarpnięty, po chwili ściskałam ją w swoich rękach jak najdroższy skarb.

Nie zawiodłam się. Książka Julianny Baggott trzyma poziom przez wszystkie strony, zaskakując czytelnika zwrotami akcji, rozwiązaniami i konstrukcją świata. Zwłaszcza ten aspekt zasługuje na wielką pochwałę – autorka powiedziała głośno i wykorzystała, rozbudowując do granic możliwości to, co do tej pory przewijało się wyłącznie w niezbyt smacznych żartach – wiecie, tych o trójgłowych rybach z Fukushimy. Mutacje, które wymyśliła sobie autorka na czele ze stapianiem się ludzi z otoczeniem na skutek Wybuchu… Wyobraźnia pani Baggott poszła bardzo daleko w kierunku, który dotąd pozostawał pewnym tabu, co niezwykle cenię.

Sposób przedstawienia historii wyzwala pewien podskórny lęk, który tkwił gdzieś we mnie, tak jak tkwi zapewne w wielu z nas. Świat od zawsze podzielony jest na elity i masę, strach też czasem pomyśleć, do czego są w stanie posunąć się ci, którzy uważają się za lepszych, chcąc mieć Ziemię tylko dla siebie. Pomysł realizowany w książce, dotyczący budowy schronu, do którego nie zaproszono wszystkich i wybuchu, który nie był bynajmniej przypadkowy, zdaje się realny w obliczu możliwej tak naprawdę w każdej chwili wojny atomowej. Technika idzie do przodu i nikt tak naprawdę nie ukrywa, że badania nuklearne na dużą skalę są prowadzone w różnych częściach świata. To właśnie jest siłą tej książki – klasyfikuje się na pograniczu fantastyki i całkiem realnego horroru, który w przyszłości mógłby stać się naszym udziałem. Właściwie częściowo miał już miejsce, bo badania genetyczne nad stworzeniem nowej rasy wyłącznie z elit, tak aby maksymalnie rozwinąć wszelkie zdolności człowieka, a także marzenia o krzyżowaniu ludzi i zwierząt w celu uzyskania idealnej rasy „sług” brzmią dziwnie znajomo w kontekście chociażby ideologii nazistowskiej.

Jeśli chodzi o samą treść, historia należy raczej do klasyków gatunku. Mamy tu chłopaka i dziewczynę, bohaterów głównych. Pochodzą z różnych sfer społecznych i choć pozornie powinni (a przynajmniej mogliby) być wrogami, muszą współpracować, by osiągnąć swoje cele. W przypadku Pressi i Patrige’a nie jest to co prawda duże poświęcenie, szybko odkrywają bowiem, że dążą do tego samego, a ich cele przeplatają się wzajemnie, jednak schemat postępowania pozostaje podobny do innych młodzieżowych antyutopii.

Konstrukcja książki jest odpowiednia dla prezentowanych wydarzeń. Narracja jest pierwszoosobowa, bohaterowie przeplatają się w swoich wypowiedziach. O ile na początku ich opowieści ukazują nam naprzemiennie dwie różne historie ludzi kompletnie niepodobnych, o różnych problemach i priorytetach, o tyle gdy w końcu się spotykają, zabieg daje nam ciekawsze i pełne spojrzenie na sytuację. Opowieść jest ponadto uzupełniana o pojedyncze fragmenty wypowiedzi innych postaci, nie pozostawiając nam miejsca na domysły i analizę niedomówień.

W kwestii wrażeń końcowych – jestem szczerze zachwycona. Od dawna nie dołączyłam do grona fanów powszechnie opiewanej książki. Pomysł Julianny Baggott jest kontrowersyjny, ale bardzo dobry, skłania do myślenia i szperania w tematyce badań nuklearnych, sama autorka zachęca z resztą do tego w zakończeniu książki. Ponadto wykonanie i realizacja pomysłów są na najwyższym poziomie. Zżyłam się z bohaterami, rzucałam książką z wściekłością, by za chwilę do niej wrócić. Żałuję, że tym razem (jak to było w przypadku „Igrzysk Śmierci”) nie mam przy sobie całej trylogii na raz, bo z pewnością pochłonęłabym ją jednym tchem. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że już niedługo wrócę do świata, który musiałam opuścić tak szybko, zaraz potem, jak się w nim zadomowiłam.

piątek, 20 września 2013

James Dashner - "Więzień Labiryntu"

Po fenomenie „Igrzysk śmierci” stałam się fanką nowego wydania postapokalipsy. Słyszałam już wielokrotnie, że cofam się w literackim rozwoju i niepotrzebnie zawracam sobie głowę książkami dla młodzieży. Warto jednak czasem sięgnąć po coś lżejszego, poza tym fenomen tego typu literatury jest tak silny, że po prostu musiałam przekonać się na własnej skórze, o co w tym wszystkim chodzi.

Wybór „Więźnia Labiryntu” nie opierał się na kwestiach merytorycznych. Po prostu ze wszystkich tego typu książek był najbardziej niedostępną. Dlatego też, kiedy przy pierwszej okazji jego obecność w sklepie zbiegła się z promocją, znalazł się on w mojej bibliotece, a ja od razu zaczęłam lekturę.

Swoją przygodę w Labiryncie rozpoczynamy wraz z Thomasem i to on jest naszym przewodnikiem po wykreowanym przez tajemniczych Stwórców świecie. Właściwie wszystko tu jest tajemnicze, ponadto pozostali, uwięzieni w Labiryncie chłopcy, wiedzą niewiele więcej od nowego kolegi, wszyscy bowiem mają perfekcyjnie oczyszczone umysły. Kojarzą fakty, powiedzenia, obrazy, jednak nie wiedzą niczego konkretnego. Nie mają nic prócz przeświadczenia, że nie znaleźli się tu przypadkowo.

Radzą sobie z resztą całkiem nieźle, żyją bowiem w zorganizowanej społeczności, wykorzystując do maksimum wszystko, co otrzymują z góry (czy raczej z dołu, bo dzieje się to za pośrednictwem szybu w ziemi). Mają swoją gwarę, zachowania i w rzeczywistości są sobie dużo bliżsi, niż im się wydaje. Funkcjonują według Zasad, ściśle określonych, rygorystycznie przestrzeganych i tym samym gwarantujących ład. Każdy zajmuje określone stanowisko – jedni zajmują się roślinami, inni czyszczą toalety, a tymczasem elitarna grupa Zwiadowców co rano zapuszcza się w korytarze Labiryntu, by kreślić mapy zmiennych ścian. Muszą tylko pamiętać, by wrócić przed zmrokiem, bo to, co czeka na nich w środku przynosi śmierć – do czasu.

Ład kończy się niemal dokładnie w momencie, gdy w Labiryncie pojawia się Thomas. To on pierwszy łamie zasady, nie ponosząc za to niemal żadnej kary, wręcz zbierając zasługi za dokonane czyny. Tuż po nim w Strefie pojawia się tajemnicza dziewczyna, której wiadomość ma na zawsze zmienić los chłopców. Tak, jeszcze bardziej.

Przytłaczającym zakończeniem książki jest odkrycie (sygnalizowane właściwie od początku), że wszystko, co zdarzyło się w Strefie zostało może nie tyle zaplanowane, co przewidziane. Wiele przypadków okazuje się przypadkami nie być, a sterowane wolą Stwórców maszyny nie są tak bezmyślne, jak mogłoby się wydawać. W Labiryncie nic nie umknie uwadze badaczy z organizacji DRESZCZ, przyglądają się biernie całemu okrucieństwu, które ma miejsce w górze. A jednak dziewczyna twierdzi, że DRESZCZ jest dobry.. O co tu chodzi?

Po przeczytaniu całości uczucia mam mieszane. Książka Jamesa Dashnera nie wciągnęła mnie tak bardzo, jak trylogia Suzanne Collins, o czym najlepiej świadczy fakt, że nie pobiegłam od razu po jej ukończeniu po kolejny tom. Nie zżyłam się z bohaterami, nie tęsknię za nimi i nie mam wielkiego parcia, żeby jak najszybciej dowiedzieć się, co stało się z nimi dalej. Jedyne, co dręczy mnie do dziś, to pytanie – czy DRESZCZ naprawdę jest dobry? Co może ich usprawiedliwić? Mam nadzieję, że moje wątpliwości rozwieją się niebawem.

sobota, 20 kwietnia 2013

Stephen King - "Gra Geralda"

Początki z ‘Grą Geralda’ były trudne. Najpierw długie oczekiwanie na dostępność w sklepie, potem fascynacja opisem (tak, w tej kolejności), zdecydowanie współgrającym z moimi zainteresowaniami. Wreszcie moment otrzymania książki i niemal natychmiastowe rzucenie się na nią. Wszystkie codzienne sprawy zostały w tyle – ani uczelniana codzienność, ani przeróbka torby, ani nawet zaczęty jakiś czas temu ‘Kandydat z piekła’ Mastertona nie mogły się równać z kolejną-książką-mistrza-Kinga-w-dodatku-zawierającą-perwersyjny-seks! Niestety, w miarę kolejnych stron euforia ta stopniowo zanikała. Po pięćdziesięciu zaczęłam rozglądać się dookoła w poszukiwaniu zajęcia, po stu natomiast – gotowa byłam odłożyć książkę na lepsze jutro, które miało nigdy nie nadejść. Na szczęście – i mówię to w pełni świadoma tych słów – zrobiłam sobie małą przerwę na czytanie recenzji i to, co w nich znalazłam w pewien sposób mnie uratowało.

Podkreślaną przez wielu (również przeze mnie) prawdą jest fakt, że książkę czyta się źle, przynajmniej na początku. Osobiście nie polubiłam Jessie Burlingame, a jej opór przed napływającymi wspomnieniami i myślami wcale nie ułatwiał mi pozbycia się tego negatywnego wrażenia. Dopiero w miarę narastającego obłędu głównej bohaterki - przykutej do łóżka, coraz bardziej wycieńczonej – a zarazem większej samoświadomości z jej strony, jej opowieść staje się ciekawsza. 

Można powiedzieć, że książka rozgrywa się na dwóch płaszczyznach. Pierwszą, obejmującą niemal cały tekst, jest wspomniana już sfera psychologiczna, oparta o zataczający coraz szersze kręgi obłęd. Jessie, pozostawiona sama sobie, bezbronna, pogrążona w mroku, staje się coraz bardziej podatna na bodźce zewnętrzne, oraz głosy, które słyszy od dzieciństwa. W miarę upływu czasu poddaje się ich namowom, powracając do dawno wypartych wspomnień i traumatycznych przeżyć. Stopniowo na nowo powraca do dawnych zdarzeń i analizuje je, niemal stale w formie polemiki. Po raz pierwszy od lat konfrontuje się z tym, co odległe, umysłem dorosłej kobiety ocenia to, co mylnie zaklasyfikowała w dzieciństwie. 

Wraz z narastającym napięciem, dla Jessie upłynnia się granica między rzeczywistością, a wytworami jej umysłu. Akceptuje głosy, poddaje się wizjom napływającym, gdy traci przytomność, a to, co w jej mniemaniu dzieje się w pokoju domku letniskowego napawa ją coraz większym przerażeniem. Na szczęście dla bohaterki – działa ono motywująco.

Jak już wspomniałam, w książce można wyodrębnić jeszcze drugi ważny aspekt, a jest nim zakończenie, które, przynajmniej w moim przypadku, w dużej mierze odpowiada za ocenę. Z oczywistych względów nie będę wdawała się w szczegóły, ale powiem, że dla wytrwałych czytelników, którym udało się dotrzeć do końca książki, Stephen King przygotował małą niespodziankę. 

Przechodząc powoli do oceny końcowej – w książce nie ma scen perwersyjnego seksu, za to bardzo dobrze pokazany jest opór, towarzyszący stopniowemu odkrywaniu dawno wypartych zdarzeń. Mimo początkowych trudności książkę z czasem czyta się coraz lepiej, a pod koniec zdarzenia w domku letniskowym nabierają rzeczywistego tempa. Tak jak wspomniałam – w moim przypadku za rewelacyjną ósemkę odpowiada głównie zakończenie, które pięknie spaja tekst i sprawia, że nie pozostajemy z uczuciem niedosytu, jak to w przypadku niektórych książek bywa.