Salomea Przygoda to istota, której los nie oszczędza – zaczyna się od charakterystycznych personaliów i nieco zwariowanej rodzinki, a kończy na skłonności do wszelkiego typu wypadków i zdarzeń, które przeciętny obywatel, nie doświadczający takiego ich natężenia, nazwałby niemal pieszczotliwie pechem lub niefartem. Jednak gdy dziewczyna wprowadza się do odziedziczonego po koleżance pokoju w starym domu, którego adres wszystkich przyprawia co najmniej o dreszcze, natłok dziwnych zdarzeń staje się niemal nie do zniesienia. A to dopiero początek całej opowieści...
To, co teraz napiszę, ledwo przejdzie mi przez klawiaturę, ale muszę, żeby oddać sprawiedliwość szczerości. Nomen Omen na samym początku niesamowicie mi się dłużyło. Choć kocham bogaty i przewrotny styl Marty Kisiel, tutaj nieźle mnie wymęczył. Może to dlatego, że miejscami dialogi brały górę nad narracyjnymi akapitami? Może ze względu na brak wyraźnego celu fabularnego? Sama nie wiem, ale już dawno nie zdarzyło mi się tyle razy zamykać książkę, by wziąć kilka głębokich oddechów. Rozmowy między Salomeą a jej bratem, Niedasiem, doprowadzały mnie do szału i to wcale nie tylko dlatego, że nie zostałam wielką fanką tego drugiego! Po prostu nie mogłam pozbyć się przeczucia że nikt na świecie tak nie mówi.
Na szczęście mniej więcej w połowie, gdy powoli kończą się wieczne przedrzeźnianki, a (równie powoli) zaczyna jakaś ważniejsza fabuła, nabrałam wiatru w żagle i większej ochoty na czytanie. I właściwie już do końca było całkiem przyjemnie. Akcja przyspieszyła, a cała historia wreszcie miała jakiś cel. Na pierwszy plan wyszła historia rodzinna Salomei, i mieszkańców starego domu, a kolejne fakty nakreślały nam sytuację i pozwalały uporządkować sobie wszystko w głowie.
Koniec końców najważniejszą częścią książki (przynajmniej w moim odczuciu) jest plejada osobliwych postaci, które rozjaśniają niemal każdą stronę. No dobrze, może w przypadku Niedasia z tym rozjaśnianiem popłynęłam nieco zbyt daleko, a i pani Matylda wnosi raczej lęk niż światło, ale nie o to chodzi! Mam na myśli fakt, że każda, absolutnie każda z postaci, pojawiających się na kartach Nomen Omen, ma coś charakterystycznego, jakiegoś bzika, który nadaje jej niezwykle wyrazisty rys. Ta nieskrępowana wyobraźnia jest cechą wręcz gatunkową dla prozy Marty Kisiel i czynnikiem, za który absolutnie ją (prozę, choć Ałtorkę w sumie też, bezgranicznie kocham).
To jak, polecam tego Kiśla, czy nie? Ostatecznie Nomen Omen w miarę mi się podobało. W moim odczuciu warto było nieco się poirytować na bohaterów, żeby dotrzeć do rozwiązania tej historii, ale wiem, że część czytelników może być odmiennego zdania. Inni z kolei wpadną w tę opowieść od pierwszej strony i nie będą mogli zrozumieć, o co mi chodzi, gdy mówię o przydługim wstępie. Także tego, co kraj, to obyczaj.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarze są dla nas źródłem siły do prowadzenia bloga i wielkiej radości, dlatego też będziemy wdzięczni za każdy pozostawiony przez Was ślad.