sobota, 21 września 2013

Julianna Baggott - "Nowa Ziemia"

Długo czułam niedosyt, pochodzący z braku tej książki na moich półkach. „Nowy Przywódca” kusił z księgarskich regałów, zachęcał do lektury, przyciągał ciekawą historią… Pierwszy tom natomiast pozostawał nieuchwytny. Na wysokości zadania stanęło na szczęście wydawnictwo Egmont, które na swoje polconowe stoisko zabrało egzemplarze „Nowej Ziemi”. Kiedy dostrzegłam książkę, pobiegłam po nią od razu i, choć budżet mieliśmy już mocno nadszarpnięty, po chwili ściskałam ją w swoich rękach jak najdroższy skarb.

Nie zawiodłam się. Książka Julianny Baggott trzyma poziom przez wszystkie strony, zaskakując czytelnika zwrotami akcji, rozwiązaniami i konstrukcją świata. Zwłaszcza ten aspekt zasługuje na wielką pochwałę – autorka powiedziała głośno i wykorzystała, rozbudowując do granic możliwości to, co do tej pory przewijało się wyłącznie w niezbyt smacznych żartach – wiecie, tych o trójgłowych rybach z Fukushimy. Mutacje, które wymyśliła sobie autorka na czele ze stapianiem się ludzi z otoczeniem na skutek Wybuchu… Wyobraźnia pani Baggott poszła bardzo daleko w kierunku, który dotąd pozostawał pewnym tabu, co niezwykle cenię.

Sposób przedstawienia historii wyzwala pewien podskórny lęk, który tkwił gdzieś we mnie, tak jak tkwi zapewne w wielu z nas. Świat od zawsze podzielony jest na elity i masę, strach też czasem pomyśleć, do czego są w stanie posunąć się ci, którzy uważają się za lepszych, chcąc mieć Ziemię tylko dla siebie. Pomysł realizowany w książce, dotyczący budowy schronu, do którego nie zaproszono wszystkich i wybuchu, który nie był bynajmniej przypadkowy, zdaje się realny w obliczu możliwej tak naprawdę w każdej chwili wojny atomowej. Technika idzie do przodu i nikt tak naprawdę nie ukrywa, że badania nuklearne na dużą skalę są prowadzone w różnych częściach świata. To właśnie jest siłą tej książki – klasyfikuje się na pograniczu fantastyki i całkiem realnego horroru, który w przyszłości mógłby stać się naszym udziałem. Właściwie częściowo miał już miejsce, bo badania genetyczne nad stworzeniem nowej rasy wyłącznie z elit, tak aby maksymalnie rozwinąć wszelkie zdolności człowieka, a także marzenia o krzyżowaniu ludzi i zwierząt w celu uzyskania idealnej rasy „sług” brzmią dziwnie znajomo w kontekście chociażby ideologii nazistowskiej.

Jeśli chodzi o samą treść, historia należy raczej do klasyków gatunku. Mamy tu chłopaka i dziewczynę, bohaterów głównych. Pochodzą z różnych sfer społecznych i choć pozornie powinni (a przynajmniej mogliby) być wrogami, muszą współpracować, by osiągnąć swoje cele. W przypadku Pressi i Patrige’a nie jest to co prawda duże poświęcenie, szybko odkrywają bowiem, że dążą do tego samego, a ich cele przeplatają się wzajemnie, jednak schemat postępowania pozostaje podobny do innych młodzieżowych antyutopii.

Konstrukcja książki jest odpowiednia dla prezentowanych wydarzeń. Narracja jest pierwszoosobowa, bohaterowie przeplatają się w swoich wypowiedziach. O ile na początku ich opowieści ukazują nam naprzemiennie dwie różne historie ludzi kompletnie niepodobnych, o różnych problemach i priorytetach, o tyle gdy w końcu się spotykają, zabieg daje nam ciekawsze i pełne spojrzenie na sytuację. Opowieść jest ponadto uzupełniana o pojedyncze fragmenty wypowiedzi innych postaci, nie pozostawiając nam miejsca na domysły i analizę niedomówień.

W kwestii wrażeń końcowych – jestem szczerze zachwycona. Od dawna nie dołączyłam do grona fanów powszechnie opiewanej książki. Pomysł Julianny Baggott jest kontrowersyjny, ale bardzo dobry, skłania do myślenia i szperania w tematyce badań nuklearnych, sama autorka zachęca z resztą do tego w zakończeniu książki. Ponadto wykonanie i realizacja pomysłów są na najwyższym poziomie. Zżyłam się z bohaterami, rzucałam książką z wściekłością, by za chwilę do niej wrócić. Żałuję, że tym razem (jak to było w przypadku „Igrzysk Śmierci”) nie mam przy sobie całej trylogii na raz, bo z pewnością pochłonęłabym ją jednym tchem. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że już niedługo wrócę do świata, który musiałam opuścić tak szybko, zaraz potem, jak się w nim zadomowiłam.

1 komentarz:

  1. Zdecydowanie kusi :). Moja ulubiona seria też do tego gatunku należy... Słyszałaś może o Philipie Reeve? Najgorsze, że ciężko jest tą jego serię po polsku dostać (a nawet jeśli, to chyba tylko 2/4 po polsku wyszły), a chcę ją na własność w końcu mieć :/. Ale jestem zmotywowana i sobie angielskie wersje sprowadzę. Trzeba będzie trochę pooszczędzać ;/.

    OdpowiedzUsuń

Komentarze są dla nas źródłem siły do prowadzenia bloga i wielkiej radości, dlatego też będziemy wdzięczni za każdy pozostawiony przez Was ślad.