czwartek, 1 października 2015

Andrew Motion - "Silver. Powrót na Wyspę Skarbów"

Wyspę Skarbów kojarzy niemal każdy - nawet jeśli ktoś jej nie czytał, zapewne ma świadomość jej istnienia. To w końcu jedna z najpopularniejszych powieści przygodowych, która od lat stanowi istotny element popkultury; liczne nawiązania literackie czy adaptacje filmowe tylko ten fakt potwierdzają. Dlatego choć z reguły jestem dość sceptycznie nastawiony do kontynuacji książek pisanych przez innych pisarzy, tym razem postanowiłem zaryzykować - w końcu opis fabuły sugerował, że będzie ona w gruncie rzeczy jedynie opierać się na powieści Stevensona, a i osoba pisarza wydała mi się budząca zaufanie. Tak zatem w moje ręce trafił Silver. Powrót na Wyspę Skarbów.

Młody Jim Hawkins prowadzi spokojne życie i w gruncie rzeczy nie ma na co narzekać. Na co dzień pomaga swojemu ojcu w prowadzeniu gospody, a wolne chwile spędza samotnie rozmyślając, co bardzo lubi. Od dzieciństwa towarzyszą mu jednak historie opowiadane przez rodzica: o skarbie kapitana Flinta, który wraz z kompanami odnalazł on lata temu. Nic nie wskazuje na to, by Jim miał przeżyć przygodę taką, jak jego tata, wszystko jednak zmienia się, gdy odwiedza go Natty, córka Johna Silvera, który również brał udział w pirackiej wyprawie po skarb. Dziewczyna proponuje mu udział w rejsie, który ma na celu odnalezienie pozostałej części majątku, której piraci nie zdołali zabrać ze sobą. Jim nie zastanawia się długo i już wkrótce nastolatkowie wyruszają w podróż śladami swoich ojców.

Przyznam szczerze i wprost: poległem. Lekturę Silvera rozpocząłem blisko miesiąc temu, a dopiero teraz udało mi się ją ukończyć. W natłoku różnych obowiązków i zajęć ciężko mi było poświęcić odpowiednio dużo uwagi książce, jak i znaleźć dla niej wystarczająco dużo czasu. Problem bowiem w tym, że powieść Andrew Motiona wymaga jednego i drugiego - konstrukcja zdań i akapitów nie należy do najprostszych i znacząco różni się od tego, co dominuje w literaturze. Stylizowanie na opowieść z dawnych lat niewątpliwie dodało Silverowi uroku, jednak jednocześnie spowodowało, że każdorazowe powracanie do lektury wymagało ode mnie pewnego wysiłku i odnalezienia odpowiedniego rytmu czytania, na co nie zawsze starczyło mi sił i chęci. Momentami wręcz odkładałem powieść po ledwie kilku zdaniach, nie odnajdując w sobie woli do dalszej lektury…

Powyższy akapit to jednak czysto subiektywne przeżycia - myślę, że wiele osób nie będzie miało z tym problemu; sądzę, że i ja poradziłbym sobie z książką lepiej w innym okresie. Jest jednak coś, co nawet wówczas by mi przeszkadzało: nadmierna liczba opisów. Momentami odnosiłem wrażenie, że każdy, nawet najmniejszy szczegół otoczenia musi być opisany, chociaż nie wnosi on nic do fabuły. Te istotne były nierzadko rozwleczone do gigantycznych rozmiarów, w których dialogi skracano do niezbędnego minimum. W wielu miejscach akcja powieści była pozbawiona jakiegokolwiek dynamizmu i trzeba było przebrnąć przez wiele stron opisów by natrafić na kolejną ciekawą scenę.

Na szczęście gdy już się do takich scen dotarło, całe niedogodności znikały jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wydarzenia przedstawione w Silverze, choć oparte na tych z Wyspy Skarbów, składają się na historię zupełnie nową, nowatorską. Interesujący bohaterowie, których losy budzą liczne emocje - to zdecydowanie atut. Ton powieści utrzymany jest w idealnym, przygodowym klimacie: trochę awanturniczych przygód, liczne pasma niepowodzeń przeplatanych niespodziewanymi sukcesami, a także lekkie, aczkolwiek wyraźne nieprawdopodobieństwo pewnych wydarzeń - czego chcieć więcej?

Rozbudowane opisy, o których wspominałem, mają jeszcze jeden mały mankament. Otóż, wyobraźcie sobie, Andrew Motion  przez wiele lat był nadwornym poetą korony brytyjskiej. I, jak to poeci mają w zwyczaju, stosuje dużo specyficznych metafor i porównań. Wiele z nich potrafi solidnie wytrącić z rytmu czytelniczego - parę razy dosłownie przestawałem czytać, bo skupiałem się albo na zrozumieniu środka stylistycznego, albo na jego wyobrażeniu, albo na próbie zrozumienia, jak autor mógł coś takiego wymyślić. Nie twierdzę, że takie coś to bez dwóch zdań zło, ale było tego zdecydowanie za dużo, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że mamy do czynienia z powieścią przeznaczoną również dla nieco młodszych odbiorców..

Książka Andrew Motiona trafiła do mnie w złym momencie i naprawdę żałuję, że nie czerpałem z niej tyle przyjemności, ile bym mógł. Oceniając ją jednak tak obiektywnie, jak tylko jestem w stanie, z czystym sumieniem stwierdzam, że jest to dobra książka stanowiąca znakomitą kontynuację dla dzieła Roberta Stevensona - z odpowiednim wyczuciem traktuje ona pierwotny tekst i nie niszczy tego, co stworzył jego autor. Co prawda nie zaszkodziłoby zbytnio, gdyby tę samą historię opowiedziano nieco krócej i bez niektórych wymyślnych zwrotów, ale nawet mimo nich książka prezentuje solidną wartość. Tylko, jak sam się przekonałem, nie zawsze jest odpowiedni moment na jej przeczytanie.





Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Sine Qua Non.

3 komentarze:

  1. Mhm, muszę przyznać, że mimo wad książki, zainteresowałaś mnie nią :) Tylko kiedy to ja przeczytam?! :D

    Pozdrawiam serdecznie,
    Mona Te [Blog]

    OdpowiedzUsuń

Komentarze są dla nas źródłem siły do prowadzenia bloga i wielkiej radości, dlatego też będziemy wdzięczni za każdy pozostawiony przez Was ślad.