Rodzice w większości kultur są kojarzeni z opieką sprawowaną nad dzieckiem. Służą radą i wsparciem, pomagają młodemu człowiekowi w przystosowaniu się do otaczającego świata. Co jednak w sytuacji, gdy sami przeszli zbyt wiele, by móc sprawnie funkcjonować, nie mówiąc już o uczeniu tego innych? W niektórych przypadkach rodzic sam jest zbyt słaby, by przejąć odpowiedzialność za swojego potomka, nawet jeśli wydaje mu się, że jest zupełnie inaczej.
Jednym z zaburzeń związanych z taką właśnie sytuacją jest zespół Münchhausena. Polega on na symulowaniu objawów i dążeniu do coraz poważniejszych zabiegów (także chirurgicznych) mających odkryć źródło rzekomej choroby. Pacjent sztucznie wywołuje objawy, wyolbrzymia je, w skrajnych przypadkach zdolny jest również do samookaleczeń. Odmianą choroby jest zastępczy zespół Münchhausena, w którym rodzic (najczęściej matka) zaspokaja swoje potrzeby, wykorzystując do tego pełnomocnika czyli dziecko. Rozpoczyna się od wzmożonej wrażliwości na wszelkie infekcje, a z czasem wiąże się z postępującymi urojeniami i stałym naciskiem.
Przykładem ofiary takiej choroby jest Julie Gregory, która przez wiele lat pełniła rolę pełnomocnika dla matki cierpiącej na zastępczy zespół Münchhausena. Kobieta praktycznie całe swoje dzieciństwo spędziła w gabinetach lekarskich, podczas gdy jej rodzicielka instruowała ją, jak powinna funkcjonować. Nigdy nie mówiono jej, że ma kłamać – po prostu na co dzień była traktowana jak ciężko chora, w co sama uwierzyła. Do końca 16 roku życia przeszła pełną diagnostykę w zakresie chorób serca, przyjmowała leki między innymi na zespół wypadania płatka zastawki, badano ją pod kątem zaburzeń czynności układu pokarmowego, wielokrotnie była hospitalizowana. Dziewczynka starała się spełniać oczekiwania i wchodzić w rolę, którą jej narzucono. Jej bunt zaczął się dopiero, kiedy została poddana bolesnemu cewnikowaniu i zaczęła odczuwać rzeczywiste skutki działań matki. Dodatkowo z wiekiem obserwowała coraz więcej problemów domowych – zobojętnienie, agresję… Sama również była ofiarą fizycznej przemocy. Gdy zdecydowała się opuścić dom, zderzyła się z systemem, który nie był w stanie jej pomóc.
Już jako dorosła osoba, świadoma tego, co przeżyła, Julie zdecydowała się na napisanie książki będącej relacją z jej własnego życia. Opowieść obejmuje okres od wczesnego dzieciństwa aż do późnej dorosłości autorki, dodatkowo uwzględniając także informacje z życia matki dziewczynki. Narracja jest pierwszoosobowa, bezpośrednia, prosta. W tekst wplecione są dialogi, a język jest na tyle przystępny, że mimo trudnej tematyki lektura idzie szybko, a kolejne strony właściwie przewracają się same.
Julie w swojej opowieści nie skupiła się wyłącznie na sobie – uwzględniła również to, co istotne dla samej genezy choroby matki, czyli jej indywidualne doświadczenia. Dzięki temu książka jest opowieścią o dwóch życiach, dwóch praktycznie zniszczonych historiach, które łączy związek przyczynowo-skutkowy. Tekst jest autentyczny, choć wstrząsający – niestety trzeba przyjąć do wiadomości, że podobne historie naprawdę się zdarzają, w dodatku wcale nie rzadko.
Książkę polecam tym, których ciekawią podobne historie – pozostali mogą nie być zadowoleni, bo opisy nie należą do najprzyjemniejszych, a i zrozumienie pobudek tak silnie zaburzonych postaci do łatwych nie należy. Dla mnie jednak opowieść była naprawdę interesująca i wciąż próbuję poskładać sobie w głowie ogrom bezsensownego cierpienia, jakie stało się udziałem Julie za pośrednictwem jej matki.
Jeśli Cię wciągnęło, to o zespole Münchhausena poczytasz też w polskiej książce "Białe róże dla Matyldy". Moja mama twierdzi, że jest mocna, a ja sprawdzę to osobiście za kilka dni.
OdpowiedzUsuńO, zupełnie nie słyszałam o tej książce! "Mama kazała mi chorować" musiałam przeczytać na zajęcia, ale temat faktycznie mnie zainteresował.
Usuńw takim razie książkę Zimniak polecam. Postaram się w ciągu najbliższych dni dodać recenzję, w której napiszę coś więcej na ten temat ;)
UsuńCzekam, czekam. Bardzo mnie zainteresowałaś. ;>
UsuńWspółczuję tej kobiecie! Nigdy nie słyszałam o zespole Münchhausena. Kiedyś może przeczytam tę książkę, ale jeszcze nie w najbliższym czasie.
OdpowiedzUsuńZachęciłaś mnie!
OdpowiedzUsuńCzytałam tę książkę kilka lat temu, ale do tej pory przechodzą mnie dreszcze na wspomnienie tego co przeszła autorka. Ciekawa pozycja ale nie dla wrażliwych :)
OdpowiedzUsuńTo na pewno, dlatego też na końcu wspomniałam, że to książka dla tych, którzy podobne historie lubią. Wiem, że na wielu osobach podobne teksty robią wrażenie nie do zapomnienia.
UsuńTo z pewnością byłaby dla mnie mocna lektura, jednak przyznaje bez bicia, że staje się podobnych historii unikać. Smuci mnie coś takiego, a nie bardzo mam na to ochotę ;)
OdpowiedzUsuńKsiążka raczej nie dla mnie, podejrzewam, że ciężko by mi było przez nią przebrnąć...
OdpowiedzUsuńNie słyszałam o takiej chorobie, ale od razu przyszła mi na myśl pewna osoba, która się podobnie zachowuje wobec dziecka...
OdpowiedzUsuńNie jestem zwolenniczką siania paniki, ale może warto przyjrzeć się bliżej zachowaniu tej osoby? Co prawda tę chorobę diagnozuje się trudno i rzadko, to jednak zawsze warto mieć na uwadze, jak wielką tragedią jest dla dziecka.
UsuńCzytałam jeszcze w gimnazjum i do dziś na wspomnienie sceny z połykaniem chusteczki (będziesz wiedzieć o co chodzi) robi mi się niedobrze...
OdpowiedzUsuńFakt, to był moment, który i na mnie zrobił wrażenie. Wcześniej łudziłam się jeszcze, że to po prostu choroba, ale tutaj cały system rodzinny był ciężko zaburzony.
UsuńO zaburzeniu wcześniej nie słyszałam, ale mocno mnie zaciekawiłaś. Wyobrażam sobie, że dzielenie się takimi przeżyciami było dla autorki niełatwe.
OdpowiedzUsuń