Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura angielska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą literatura angielska. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 21 grudnia 2014

Anne Brontë - "Lokatorka Wildfell Hall"

W małych miasteczkach trudno jest cokolwiek ukryć, a rządząca podobnymi miejscami monotonia każe ich mieszkańcom fascynować się wszystkim, co nowe i nieznane. W myśl tej zasady gdy do Wildfell Hall (z dawana opuszczonej posiadłości) wprowadza się młoda, odziana w żałobne szaty kobieta, szybko staje się obiektem powszechnego zainteresowania. Wszyscy zachodzą w głowę kim jest i skąd się wzięła, a chociaż plotkowanie jest raczej domeną kobiet, jej osoba nie umyka uwadze również okolicznym panom. Jednym z nich jest Gilbert Markham, młody właściciel ziemski, który, choć z początku niechętny nowej sąsiadce, szybko zdobędzie jej zaufanie i stanie się powiernikiem - na tyle bliskim, by zyskać dostęp do skrywanej przez nią tragicznej historii nieudanego małżeństwa.

Tym, na co chciałabym zwrócić uwagę w pierwszej kolejności, są postaci. Powieści sióstr charakteryzuje przedstawienie kobiet silnych, niezależnych, swoimi potrzebami dalece wyprzedzających epokę, w której przyszło im żyć. Nie inaczej jest w tym przypadku - powieść Anne przynosi nam obraz żony, która znajduje w sobie siłę do odejścia od mężczyzny niszczącego życie jej i syna. W XIX-wiecznej Anglii taki krok był aktem niezwykłej odwagi, jednak nie czyni to jeszcze bohaterki kimś wspaniałym; dołożyć do tego trzeba inteligencję, prostolinijność, wewnętrzną siłę i psychologiczną głębię, która cechuję Helen Graham i która czyni z niej postać niezwykłą i wielowymiarową. Również pozostali bohaterowie ukazani są wzorcowo - jak to z reguły bywa w powieści wiktoriańskiej, są oni symbolami poszczególnych zachowań. Ich postawy kontrastują z charakterem głównej bohaterki, co jeszcze bardziej uwydatnia przywary, jakimi się odznaczają. 

Powieść w znacznej mierze pisana jest z perspektywy mężczyzny, przez co próżno tu szukać wielozdaniowych wynurzeń na temat ludzkiej psychiki. Po trudach, jakie przyniósł mi odbiór Villette traktuję to jako naprawdę miłą odmianę. Styl Anne jest nieco prostszy niż ten, którym posługuje się Charlotte, ale na pewno nie można odmówić mu wytworności - jest to wciąż doskonała językowa przygoda, jednak nieco przystępniejsza w wydaniu i mniej męcząca umysł. Poza tym na uznanie zasługuje warstwowość tekstu - wewnątrz epistolarnej formy znajdziemy tak narrację, jak i dialogi, a także fragmenty pamiętników i wspomnienia. To naprawdę dokładna i ciekawa budowa, niespotykana właściwie w dzisiejszej literaturze. Przy tym wszystkim czytelnik nie czuje się ani znudzony, ani zagubiony - opowieść toczy się swoim niespiesznym rytmem, który mnie odpowiadał w 100%.

Cenię sobie podobną literaturę - o trudnych tematach, silnych kobietach i walce o lepsze jutro. Tekst napisany jest wspaniale i w moim przypadku skończył się lekturą szybką i bardzo satysfakcjonującą. Jeśli chodzi o powieści sióstr - będę kontynuowała ich odkrywanie, ale powiem Wam po cichu, że Lokatorka póki co pozostanie moją ulubioną. Zatraciłam się w tej historii i z pewnością jeszcze do niej wrócę. 


Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu MG.
___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Czytam Opasłe Tomiska"(528 stron).

niedziela, 19 października 2014

Elizabeth Gaskell - "Ruth"

Żyjemy w czasach wolności, równości i sprawiedliwości. Choć niektórym wciąż jest mało, to tak naprawdę porównując współczesność z wiktoriańską Anglią zarówno nasze możliwości są szersze, jak i konsekwencje amoralnych działań mniej dotkliwe. Dobrze jest czasem sięgnąć po prozę, która uświadamia nam tę różnicę i pozwala docenić to, co mamy, a dodatkowo daje sporo przyjemności z lektury ze względu na barwny, bogaty styl. Doceniwszy te aspekty znów sięgnęłam po klasykę – tym razem osławioną powieść Elizabeth Gaskell, podobno przełamującą konwenanse.

Tytułowa bohaterka, Ruth Hilton, to szesnastoletnia sierota, skierowana do pracy w szwalni by przyuczyć się do zawodu. Nie idzie jej najlepiej, choć uwagi o swojej niezdarności znosi niemalże ze stałą pokorą. Jej życie zmienia się, gdy pewnego wieczora zostaje oddelegowana na bal, by na bieżąco poprawiać uszkodzenia sukien bogatych dam; tam poznaje pana Bellinghama – młodego mężczyznę, który robi na niej niezwykłe wrażenie. Zbiegiem okoliczności los styka ich ze sobą ponownie, tym razem w mniej zobowiązującej sytuacji, a zawiązana naprędce znajomość stopniowo przeradza się w coś głębszego. Para spotyka się coraz częściej i nieszczęśliwie podczas jednej ze schadzek natyka się na właścicielkę szwalni – kobieta nie oczekując wyjaśnień wyrzuca dziewczynę na bruk. Zrozpaczona Ruth podejmuje decyzję o udaniu się w towarzystwie Bellinghama w podróż – nie jest świadoma, że romans skończy się już niebawem w sposób niezwykle burzliwy, a ona sama pozostanie z piętnem kobiety zhańbionej. Dopiero pomoc życzliwych ludzi pomoże jej przyjąć i zrozumieć rzeczywistość.

Ruth jest naiwną młodą kobietą, ale z drugiej strony – ma prawo taka być. W kluczowym momencie życia zabrakło przy niej matki czy starszej opiekunki, która mogłaby dać jej cenną radę, przekazać wiedzę lub po prostu pomóc uporządkować myśli. Spragnioną czułości, osamotnioną Ruth ciągnie tam, gdzie ktoś może jej ofiarować choć odrobinę uczucia. Nie dziwota, że wybiera źle. Z drugiej strony muszę jednak przyznać, że patrząc przez pryzmat współczesności ciężko było mi wykrzesać w sobie współczucie dla bohaterki – wolę raczej poprzestać na rozumieniu jej motywów. Dziś opowieść nie emocjonuje aż tak bardzo, bo i temat nie należy do ponadczasowych.

Po powieść z epoki wiktoriańskiej sięgnęłam po raz drugi w krótkim czasie i wyraźnie rzuciły mi się w oczy wszelkie rozbieżności. Podstawową sprawą jest język – niestety w tej materii Gaskell sporo brakuje do Jane Austen czy Charlotte Brontë.  To zupełnie inny styl, moim zdaniem mniej barwny, choć z drugiej strony nie przyćmiewający aż tak bardzo fabuły. Widać tu jednak znaki czasu – autorka pisze różnorodnie, wiele miejsca poświęca opisom (zwłaszcza przyrody i zjawisk atmosferycznych), przez co akcja może się wydawać nieco leniwa. Nie ma to jednak odzwierciedlenia w płynności czytania – objętość absolutnie nie powinna odstraszać, bo nie ma w tej książce nic nużącego.

Muszę też przyznać, że tym razem lektura wywołała we mnie żywsze emocje – bohaterowie zyskali w moim umyśle realne kształty i szybko zapałałam do nich sympatią lub antypatią. Nie było to trudne, tym bardziej, że autorce udało się stworzyć całą plejadę postaci o funkcjach czysto reprezentatywnych. W tym sensie powieść z pewnością można nazwać klasyczną – Gaskell wykazała się dobrze rozwiniętym zmysłem obserwacji i zgrabnie odwzorowała symboliczne społeczeństwo XIX wieku. Nie brak tu ludzi o skłonnościach do powierzchownej oceny, a także hipokrytów, którzy w obejściu bliźniego dostrzegą najmniejszy naganny aspekt, ale te własne tolerują z postępującą wręcz ślepotą.

Kolejnym aspektem jest definicja moralności, tak zmienna na przestrzeni lat. Autorka duży nacisk położyła z jednej strony na trudną sytuację zhańbionej kobiety, z drugiej zaś – na prawo otoczenia do wydawania na jej temat osądów. Liczne odwołania do Biblii zdają się odejmować tę ostatnią zdolność społeczeństwu, pozostawiając podobne sądy w gestii Boga – to podejście nowatorskie jak na owe czasy. W wieku XIX podjęcie tematu losów samotnej matki balansowało na granicy skandalu, należy zatem pamiętać, jak śmiałym posunięciem było ze strony Gaskell stworzenie takiej a nie innej książki. W tym miejscu muszę się odnieść do okładki polskiego wydania, która idealnie symbolizuje wyzbycie się konwenansów.

Cieszę się, że w spuściźnie literackiej Europy znajduje się epoka wiktoriańska i książki takie jak Ruth. Choć jest to tekst jawnie moralizatorski, dzięki zdolnościom obserwacyjnym i literackim autorki jest ciekawym świadectwem moralnej ewolucji społeczeństwa. Poza tym niezmiennie zachwyca kunsztem literackim, opisami, a także umiejętnością pisarza do utrzymania akcji przy takiej ilości stron. Dla mnie lektura była czystą przyjemnością.


Za możliwość przeczytania książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu MG.
___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Czytam Opasłe Tomiska" (532 strony).

niedziela, 12 października 2014

Charlotte Brontë - "Shirley"

Wstyd się przyznać, ale nigdy jeszcze nie czytałam książek autorstwa sióstr Brontë. Choć kiedyś było mi blisko do klasycznej literatury, nie spotkałam się z ich twórczością i dopiero w zeszłym roku odkryłam w ogóle ich istnienie oraz poznałam fenomen. Od tej chwili gdzieś z tyłu głowy nosiłam pamięć o tych niezwykłych (w powszechnej opinii) tekstach, wciąż jednak brakowało mi czasu, by na spokojnie przysiąść i zabrać się za któreś z opasłych bądź co bądź tomisk będących ich dziełem. Dopiero teraz, w pierwszy prawdziwie wolny weekend od kilku dni, postanowiłam zostawić wszystko i wejść w ten świat. Po lekturze mogę powiedzieć tylko jedno – przepadłam.

Już od pierwszej strony zachwycić się można językiem, jakim napisana jest powieść. Dla kogoś, kto (tak jak ja) nie obcował z literaturą klasyczną od dłuższego czasu, taka forma jest naprawdę miłym aspektem. Doświadczenie kontaktu z nienagannym stylem, mnogością epitetów i niezwykle plastycznymi opisami jest czystą przyjemnością i – co ciekawe – zupełnie nie męczy. Spodziewałam się, że lektura zajmie mi sporo czasu i będzie się ciągnęła w nieskończoność, tymczasem przeżyłam miłe zaskoczenie. Nie powiem, żeby strony przewracały się same, ale specyficzny humor i namacalny klimat XIX-wiecznej Anglii zrobiły swoje – lektura każdej strony była po prostu przyjemnością.

Damy mieszkające na angielskiej wsi wyróżnia pewna cecha. Niezależnie od swego wieku, urody i temperamentu, wszystkie (lub prawie wszystkie) noszą na twarzy wyraz zdający się mówić: „Nie jestem chełpliwa, ale wiem, że jestem wzorem wszelkich cnót. Niech więc każdy, kto się do mnie zbliża, dobrze się pilnuje, albowiem tam, gdzie się ode mnie różni – czy to w stroju, sposobie bycia, opiniach czy obyczajach, tam błądzi”.[s.109]

Ciekawym zabiegiem jest zastosowana w tekście narracja. Zazwyczaj mamy w tym względzie do czynienia albo z mówiącym o swoich losach bohaterem, albo też z tajemniczym „opowiadaczem”, który nie ingeruje właściwie w nic. Tutaj sprawa ma się zupełnie inaczej – osoba odpowiedzialna za przekazywanie nam zdarzeń ujawnia się i zdecydowanie daje o sobie znać. Jest to kobieta żywa i bynajmniej nie bezstronna – nie szczędzi nam swoich uwag i z humorem umila czas samą obecnością, dodając do klasycznego tekstu powiew świeżości, pewnego rodzaju znak firmowy, cechę charakterystyczną. Ponadto zwraca się bezpośrednio do czytelnika, co tylko potęguje wrażenie wysłuchiwania opowieści z ust perfekcyjnego gawędziarza.

Gdzie w tym wszystkim jest miejsce na akcję? Celowo nie wspomniałam o niej na początku, chcąc w pierwszej kolejności wskazać te aspekty, które w moim odczuciu wysuwają się na pierwszy plan. Nie oznacza to jednak, że Shirley jest książką o niczym, wręcz przeciwnie – zaprezentowane zdarzenia są dobrze skonstruowane i pięknie się splatają. Główny bohater, Robert Moore, jest przedsiębiorcą, który wchodzi w zatarg z lokalną społecznością, co skutkuje niemalże upadkiem prowadzonej przez niego fabryki. Stojąc w obliczu finansowej zapaści, zmuszony jest wybierać między małżeństwem z miłości (z nieśmiałą Caroline), a tym z rozsądku (z wyniosłą, acz bogatą Shirley). Warto jednak zauważyć, że tytułowa bohaterka ma własne miłosne rozterki – kocha mężczyznę, z którym związek byłby mezaliansem…

Choć autorka już na wstępie zaznacza, że książka nie traktuje o miłości, jest to tylko naigrywanie się z czytelnika – uczucia są tu obecne i to bynajmniej nie jednostkowo, a w pełnej formie i krasie. Jednak faktem jest, że oprócz wątków romantycznych mamy tu całą plejadę różnorodnych bohaterów, reprezentujących poszczególne warstwy społeczne XIX-wiecznej Anglii. Autorka zagłębia się w skomplikowane relacje społeczne, silnie zakorzenione postawy oraz stereotypy panujące w owym czasie, tworząc na ich podstawie perfekcyjny i wielowymiarowy obraz świata.

Zakończę krótko, mówiąc że w tak pięknym stylu mogłabym czytać bez końca i o wszystkim. Shirley to wspaniały, klasyczny tekst, który mimo znacznej objętości daje czytelnikowi masę czystej, literackiej przyjemności. Nie jestem w stanie porównać książki do innych dzieł sióstr Brontë czy choćby samej Charlotte, wiem jednak, że w moim przypadku nie jest to ostatnie z nimi spotkanie. W perspektywie panoszącej się jesieni chętnie spędzę jeszcze wiele wieczorów odwiedzając XIX-wieczną Anglię i przyjmując ją z całym dobrodziejstwem inwentarza. Oby więcej było w moim czytelniczym życiu takich właśnie lektur – pełnowartościowych, wielowymiarowych, ciekawych, a nade wszystko napisanych w tak fenomenalny sposób.


Za egzemplarz recenzencki i cierpliwość dziękuję serdecznie Wydawnictwu MG.
___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Czytam Opasłe Tomiska"(640 stron).

piątek, 18 kwietnia 2014

Eric Lomax - "Droga do zapomnienia"


Zazwyczaj do lektury zachęca mnie wiele czynników związanych z samą książką – okładka, blurb… Tym razem historią zainteresowałam się, oglądając zwiastun filmu. Wiedziałam, że po prostu muszę wybrać się do kina, natomiast informacja o zbliżającej się premierze książki dotarła do mnie nieco później. Dziś mogę cieszyć się, że z obiema wersjami mogłam zapoznać się tak szybko.

Opowieść oparto na prawdziwej historii, jest swego rodzaju autobiografią autora. Eric Lomax to jeden z weteranów drugiej wojny światowej, którzy po kapitulacji wojsk brytyjskich w Azji trafili do japońskiej niewoli, gdzie uczestniczyli w budowie Kolei Birmańskiej. Jako inżynier nie musiał pracować fizycznie i cieszył się w obozie względną swobodą, jednak wszystko to było tylko sytuacją tymczasową. Z czasem i on doświadczył przemocy i okrucieństwa japońskich żołnierzy, przez długi czas poddawany był fizycznemu i psychicznemu terrorowi. Przeszedł przez wielogodzinne tortury, które pozostawiły w jego umyśle trwałe ślady. Podobnie jak jego koledzy, po wojnie starał się poskładać własną, zniszczoną psychikę, jednak próby te nie zawsze były udane.  Przełomem w jego życiu był moment, w którym dowiedział się, że jeden z oprawców nadal żyje; w dodatku mowa o oprawcy konkretnym, który utkwił w pamięci autora. Spotkanie z nim było dla Lomaxa okazją do konfrontacji z dawnymi demonami.

O ile poczynania Niemców z okresu drugiej wojny światowej znamy aż nazbyt dobrze, a i o Rosjanach mamy jako taką wiedzę, o tyle to, co działo się na azjatyckich frontach, dla większości z nas okryte jest tajemnicą. Niewiele osób wie również, jak naprawdę wyglądała kwestia budowy Kolei Birmańskiej, czy rozwoju kolejnictwa w ogóle. Kształtowanie owej wspaniałej myśli technologicznej okupione było cierpieniem wielu osób – mozolna praca nad ujarzmianiem natury i zmienianiem krajobrazu niosła za sobą śmierć. Choć wiele państw było w stanie dostrzec ten problem i pohamować własne żądze, Japończycy, dysponujący tanią siłą roboczą, mogli sobie pozwolić na kontynuowanie porzuconego przed laty projektu. Przy budowie Kolei Birmańskiej (zwanej też Koleją Śmierci), w tym słynnego mostu na rzece Kwai, zginęło w sumie około 100 tysięcy osób, w tym 16 tysięcy jeńców wojennych.

Jednak nie walor historyczny wysuwa się w tekście Lomaxa na pierwszy plan. Tak naprawdę historia ta mogła zdarzyć się na każdym froncie i w dowolnej wojnie, właściwie w każdym jenieckim obozie. Istotne są dwa czynniki psychicznej konstrukcji bohaterów: przebaczenie i pogodzenie się z własnymi doświadczeniami. Zarówno w przypadku ofiar jak i oprawców, którym udało się przeżyć, równie trudno było pogodzić się z losem, natomiast zapomnienie nie jest właściwie w ogóle możliwe. Potrzeba wielu lat pracy z samym sobą by poskładać w głowie zdarzenia tak straszne jak te, których świadkami i uczestnikami byli żołnierze walczący na azjatyckich frontach. Złamana psychika regeneruje się trudno i nie ma żadnej gwarancji, że wspomnienia dadzą się ujarzmić. Ze strony Erica Lomaxa wielkim aktem odwagi była sama chęć powrotu do dawnych spraw i odgrzebania tego, co zraniony umysł wolał wyprzeć. Książka jest świadectwem niewyobrażalnego wręcz okrucieństwa, jakie człowiek jest w stanie zadać drugiemu, i mowa tu o terrorze zarówno fizycznym, czyniącym z ludzi niemal żywe trupy, ja i o psychicznym nacisku. Nie ma nic gorszego niż pozostanie wyłącznie z własną psychiką, gdy jest się odartym z tożsamości i resztek ludzkiej godności.

Słyszałam, że niektóre osoby miały trudność z wdrożeniem się w tę książkę – u mnie tego problemu nie było. Niezwykle przyjemnym był dla mnie fakt, że pierwsze strony są opisem pasji głównego bohatera, jaką jest kolejnictwo. Temat ten jest mojemu sercu niezwykle bliski i tym chętniej dałam się wciągnąć we wstęp, preludium faktycznej historii młodego żołnierza. Myślę jednak, że nawet gdyby temat kolejnictwa był mi zupełnie obojętny, równie dobrze przyjęłabym opowieść Lomaxa, narracja jest bowiem przyjemna, równa i dopracowana. Mimo trudnej tematyki próżno szukać tu nadmiernej emocjonalności – właściwie nie ma jej w ogóle. Oczywiście emocje zostają nazwane, mamy wgląd w psychikę bohatera, jednakże atmosfera tekstu nie jest nastrojem przesycona. Wszystko opisane jest surowo i jakby z dystansem, czego moim zdaniem nie można uznawać za wadę, nie utrudnia to bowiem lektury. 

W stworzonym na podstawie książki filmie w role głównych postaci wcielają się Nicole Kidman i Colin Firth. Wczoraj miałam okazję wybrać się do kina i jestem bardzo zadowolona. Oczywiście, jak to z adaptacjami bywa, wiele rzeczy jest pominiętych, wiele dopowiedzianych, a akcent położony został na coś zupełnie innego. Książka jest raczej biografią, rozliczeniem autora z przeszłością i ma na celu głównie opowiedzenie historii. Film natomiast ma poruszać emocje odbiorcy i ta funkcja w „Drodze do zapomnienia” została spełniona – Lomax został ukazany jako bohater wojenny, mimo że książka przedstawia go raczej jako jednego z wielu. Uważam jednak, że obie wersje są godne uwagi i doskonale się uzupełniają, pokazując historię z różnych stron i aspektów.


Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie Wydawnictwu Znak.

sobota, 20 kwietnia 2013

George Orwell - "Folwark zwierzęcy"

Ciężko napisać recenzję książki, która swoje pierwsze wydanie miała niemal 70 lat temu. Przez ten czas w opiniach na jej temat napisano wszystko, co się dało,  nie jestem więc w stanie dodać  niczego nowego. Pozostaje mi tylko podtrzymać to, co w innych recenzjach pojawia się najczęściej: „Folwark zwierzęcy” jest dziełem wybitnym.

George Orwell w mistrzowski sposób przedstawił zdobycie władzy przez komunistów w Rosji, zręcznie podając to pod postacią swoistej bajki, gdzie główną rolę grają zwierzęta. Stary knur o imieniu Major tuż przed swoją śmiercią zebrał przy sobie zwierzęcych mieszkańców „Folwarku Dworskiego” aby opowiedzieć im o swoim śnie, w którym wszystkie zwierzęta były równe i wyzwolone spod władzy ludzi. Wskazuje on zgromadzonym konieczność buntu przeciwko tyranii i daje pierwsze podstawy ideologii zwanej animalizmem. Po śmierci Majora jego dzieło kontynuują inne świnie, ze Snowballem i Napoleonem (reprezentującymi Trockiego i Stalina) na czele. Doprowadzają oni do buntu przeciwko ludziom i wygnania właściciela folwarku, po czym biorą na siebie „ciężkie brzemię” jakim jest organizacja pracy w gospodarstwie.  Mimo początkowej odmiany, zwierzętom pod ich przywództwem żyje się jednak coraz gorzej…

Powieść Orwella jest ze wszech miar wyjątkowa – autorowi udało się nie tylko krótko i treściwie opisać rozwój komunizmu w ZSRR, ale też obnażyć prawdę kryjącą się w samej ideologii komunizmu. Na dodatek ubrał to wszystko w bardzo obrazową i przyjemną w lekturze formę. Jest to zatem książka, którą z czystym sumieniem mogę polecić każdemu. Dziesięć punktów na dziesięć możliwych, na pewno jeszcze nie raz wrócę do tej pozycji.