Zdążyłam już zapomnieć o książce, której pozbyłam się ze swojej biblioteczki wiele miesięcy temu, kiedy gruchnęła wiadomość, że Player One zostanie zekranizowane. Zwiastun mi się spodobał, więc wiedziałam, że wybiorę się do kina i zaczęłam żałować, że nie mam pod ręką książkowego pierwowzoru. A po seansie... Cóż, po sensie uznałam własną porażkę i czym prędzej zamówiłam książkę Ernesta Cline'a. Czułam pod skórą, że te historie będą się doskonale uzupełniały.
Gdy umiera założyciel OASIS, James Halliday, obcowanie z grą nabiera nowego znaczenia. Świat obiega wiadomość, że w aplikacji ukryte zostały trzy specjalne zadania oraz trzy bramy – ten, kto przejdzie je wszystkie, a następnie jako pierwszy odnajdzie specjalny artefakt, zostanie spadkobiercą Hallidaya, a tym samym właścicielem zarówno OSASIS, jak i całej fortuny. Rozpoczyna się wyścig – nie tylko między zawodnikami, którzy od tej pory będą musieli przeprawiać się przez gąszcz informacji na temat Hallidaya i jego zainteresowań. Ci, którym leży na sercu dobro OASIS, wiedzą doskonale, że gra toczy się o znacznie wyższą stawkę: niezależność i niedopuszczenie, by aplikacja została przejęta przez żądne zysku i władzy korporacje.
Player One to przede wszystkim hołd złożony popkulturze lat 80. Obie wersje tej historii pełne są nawiązań do ówczesnych filmów, książek, a nade wszystko gier – tych pierwszych, granych na konsoli Atari i zewnętrznych automatach. Kreując postać Jamesa Hallidaya, Ernest Cline postanowił stworzyć archetyp geeka – aspołecznego, nie umiejącego się dostosować geniusza, obsesyjnie zakochanego w popkulturze, bezbłędnie odnajdującego nawiązania i umiejącego je trafnie wykorzystywać. Wraz z odkrywaniem kolejnych zagadek lepiej poznajemy jego życie i fascynacje, a tym samym wchodzimy głębiej w świat i łapiemy klimat. Oczywiście wszystko to łatwiej odnaleźć w filmie, w którym poszczególne obrazy pełne są popkulturowych niuansów, ale i książka dostarcza smaczków uważnym czytelnikom.
Jeśli chodzi o fabułę, Player One jest klasyczną przygodówką: dynamiczną i pełną zwrotów akcji, bogatą w ciekawe postaci i niezwykłe światy. To typowa historia rozrywkowa, więc nie oszukujmy się: nie znajdziemy tu oryginalnej, zaskakującej i ambitnej fabuły. Bohaterowie wyznają dość klasyczne zasady, strony są jasno określone, a całość jest odpowiednio wygładzona tak, aby opowieść była przyjemna w odbiorze. Obie wersje nie różnią się w najważniejszych aspektach – sprowadzają się do podróżowania po wirtualnym świecie i prób rozwiązania zagadek pod presją czasu. W obu przypadkach mamy do czynienia z tymi samymi postaciami, zarówno po "dobrej", jak i "złej" stronie. Różnią się jedynie treści samych zadań, co akurat poczytuję na plus – te, które doskonale sprawdziły się w książce, nie byłyby zbyt widowiskowe na wielkim ekranie. Moim zdaniem twórcy filmu należycie odrobili swoje lekcje i świetnie wykorzystali potencjał, jaki drzemie we współczesnej technologii, tworząc piękny, widowiskowy, pełen akcji film. Ten jeden raz nie mam pretensji o zmiany w treści, bo adaptacji wyszło to na dobre.
Z drugiej strony książka również ma swoje mocne strony; zalety, których nie wynagrodzi nawet najlepszy film. Ernesta Cline'a nie ograniczał "czas antenowy", więc łatwiej było mu dokładniej nakreślić wymyślony przez siebie świat. Gdzieś pomiędzy akapitami opisującymi wspaniałości OASIS znalazło się też miejsce na analizę tego, co wydarzyło się na świecie kilkanaście lat wcześniej i dlaczego doszło do tak strasznych przemian społecznych. Książka jest też bardziej brutalna niż film, a przez to wydaje się być nieco bardziej dojrzała.
Skoro już jesteśmy przy wersji literackiej tej historii, muszę wspomnieć o jednej sprawie, która niesamowicie mnie irytowała podczas lektury. Tłumaczenie, choć płynne i bardzo przyjemne w odbiorze, poszło chyba zbyt daleko. O ile jestem (z trudem, ale zawsze) w stanie zrozumieć nazwanie easter egga "jajem wielkanocnym", o tyle wprowadzenie określenia (i skrótu!) GkG – gracz kontra gracz – zamiast PvP przerasta moje rozumienie świata. Dziwię się, że wydawnictwo nie poszło dalej i nie chwyciło również za tytuł. Pozwolę sobie na drobną złośliwość i zasugeruję, że Pierwszy Gracz lub, idąc krok dalej szlakiem Gwiezdnych Wojen, Gracz Jeden miałby w sobie równie wiele uroku i znacznie lepiej pasowałby do tego, co znajdziemy w środku.
Odłóżmy jednak na bok ironię, bo oto czas na podsumowanie! Po zapoznaniu się z obiema wersjami tej historii jestem zachwycona. Z jednej strony dlatego, że książka bardzo mi się spodobała, z drugiej – bo doczekała się tak inteligentnie stworzonej ekranizacji. Filmowa wersja Player One to przykład luźnej adaptacji, która czerpie to, co najlepsze z pierwowzoru, jednocześnie dopasowując treść do możliwości medium, jakim jest nowoczesny film. Obie wersje opowiadają historię tych samych młodych ludzi i tych samych bezwzględnych przeciwników, a wywoływane przez nie emocje są identyczne. W obu przypadkach, nawet jeśli jesteśmy głęboko przekonani, że to wszystko skończy się dobrze, napięcie i obawy są w nas żywe i podnoszą nam ciśnienie z każdą kolejną minutą. Jak dla mnie wszystkie warunki świetnej opowieści zostały spełnione.
ciekawy wpis
OdpowiedzUsuń