Pamiętam do dziś, jak wiele emocji towarzyszyło mojej lekturze książek Suzanne Collins. Miałam wtedy 20 lat, nie prowadziłam jeszcze książkowego bloga i dopiero wchodziłam w świat nowoczesnych powieści dla młodzieży. Nie czytałam wcale aż tak dużo, nie miałam określonego gustu, ale od wszelkich mniej lub bardziej wydumanych wizji przyszłości trzymałam się z daleka. Trylogię pochłonęłam w ekspresowym tempie, z wypiekami na twarzy, kilka razy mając ochotę zwyczajnie rzucić książką o ścianie. Wierz lub nie, ale praktycznie w ogóle mi się to nie zdarza.
Już od dłuższego czasu, gdy przy różnych okazjach wypływał temat Igrzysk Śmierci, zastanawiałam się, jak odebrałabym tę książkę dziś. Od tamtej pory wszelkiego rodzaju dystopie miały swoje 5 minut, a ja poznałam ich całą masę, bo przez kilka lat uwielbiałam ten gatunek do szaleństwa. Wszystko, co było porównywane do książek Collins, brałam w ciemno, jednak żadna z kolejnych opowieści nie zapadła mi w pamięć tak mocno. Prawo pierwszej miłości? Być może. To właśnie mnie nurtowało, dlatego też podczas kolejnej nierównej walki z niechęcią do czytania postanowiłam zrobić sobie wolne i wrócić do dawnego obiektu westchnień, żeby zweryfikować, co tak naprawdę uważam na jego temat.
Rozpoczynając lekturę miałam dwa przeczucia: że treść będzie mi pachnieć schematem oraz że nic mnie nie rozemocjonuje, skoro znam już wszystkie fakty. W obu przypadkach bardzo mocno się pomyliłam. Mimo że zdążyłam poznać masę dystopijnych młodzieżówek, aż w końcu ich wtórność zaczęła wychodzić mi bokiem, tutaj zupełnie tego nie odczułam. Być może to zasługa tego, że ciężar historii Collins nie spoczywa na romansie, a gdy już wypływa temat uczuć, autorka woli fundować czytelnikom rollercoaster niż słodką sielankę. Wydarzenia prezentowane są szybko, nie ma tu miejsca na nudę, a obraz, który kreśli Collins, za każdym razem fascynuje, niezależnie czy mowa o barwnym świecie Kapitolu, czy też brutalnych wydarzeniach na arenie. Każdy z tych elementów stworzony jest należycie i ciekawie, opisany wystarczająco dokładnie, mimo że akcja gna do przodu jak szalona. Z jednej strony miałam poczucie, że wszystkiego dotykamy po łebkach, z drugiej zaś nie pozostałam z żadnym niedosytem.
Pomyliłam się również w kontekście emocji, które miała stłumić znajomość treści. Pominę fakt, że wcale tak dużo nie zapamiętałam – właściwie miałam w głowie ogólny zarys fabuły oparty na najważniejszych punktach, bez szczegółów. Nie wiedziałam, w jakiej kolejności i w jaki sposób zginą poszczególni trybuci, zdążyłam zapomnieć, jak wygląda Kapitol i jego mieszkańcy, umknęło mi wiele scen ważnych dla relacji Katniss i Peety. Wraz z upływem lat z głowy uciekły mi praktycznie wszystkie szczegóły, a to właśnie one stanowią o sile tej opowieści. Suzanne Collins utkała historię niezwykłą, a przy tym bardzo dopracowaną. Wszystkie emocje, których cień zapamiętałam z poprzedniego spotkania z Igrzyskami…, odżyły we mnie ze zdwojoną siłą. Okazało się, że znajomość zakończenia, nie odbiera satysfakcji z lektury i nijak nie pomaga radzić sobie z przeżyciami w trakcie, natomiast wiedza o finale trylogii nie umniejsza tego, co wkurza nas w zakończeniu pierwszej części. Naprawdę boję się sięgnąć po W pierścieniu ognia – to właśnie przy tej książce najczęściej się denerwowałam i przerywałam lekturę, by odetchnąć; obawiam się, że tym razem będzie jeszcze gorzej.
Choć wydawało mi się, że do książki wrócę jak do starego przyjaciela, od samego początku wiedziałam, że to nie jest świat, do którego się wraca. Panem wciąż wywołuje we mnie głównie poczucie zagrożenia, choć już dawno powinnam była z tego wyrosnąć. Wygląda na to, że Igrzyska Śmierci będą dla mnie tym samym, czym cykl o Harrym Potterze – świetną książką, która poprzez formę przekazu nie może być klasyfikowana jako literatura dla młodszego czytelnika. Suzanne Collins, podobnie jak J.K. Rowling, ma niezwykły dar poruszania serc i takiego tkania świata oraz relacji między postaciami, że czytelnik czuje się jakby sam był uczestnikiem opisywanych w książce zdarzeń.
Czasem warto wrócić do książki, która urosła w naszych oczach do rangi mitu. Choć bałam się rozczarowania, spotkało mnie coś wspaniałego: przypomnienie, że czytanie może być emocjonującą przyjemnością.
Miałam identycznie odczucia jak Ty, kiedy po raz pierwszy czytałam książkę - tylko, że zrobiłam to mając lat... chyba 16. Pochłonęłam te 3 tomy w trzy dni! Już raz chciałam sobie odświeżyć drugą część przed filmem (którego w końcu nigdy nie obejrzałam, nie jestem fanką ekranizacji), przeczytałam 3/4 i zaskakująco emocje były wielkie. Też myślałam, że będzie monotonnie i w sumie... niepotrzebnie. A jednak. Ale to chyba świadczy też o książce :) Jest to jedna z ciekawszych serii jakie czytałam, o ile nie z najlepszych. Mało jakie książki tak przeżywałam!
OdpowiedzUsuńTo dobrze, że mimo wszystko ta seria nadal wywołuje pożądane emocje. Ja akurat nie lubię czytać tych samych książek ponownie, bo wolę w tym czasie poznawać nowe historie. "Igrzyska śmierci" będę wspominała bardzo miło. :)
OdpowiedzUsuńJa też wracałam do tego cyklu po kilku latach z lekką obawą, ale okazało się, że nadal świetnie mi się ten cykl czyta. :)
OdpowiedzUsuń"Igrzyska śmierci" tylko oglądałam i ogólnie zamysł na fabułę bardzo mi się podoba. Muszę w końcu wziąć się za książki :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam! Dolina Książek
To wyjątkowa seria. Sama czytałam ją kilkukrotnie i wciąż wyciągam z niej coś nowego :)
OdpowiedzUsuńJakoś nigdy nie umiałam pokochać Igrzysk jak wszyscy wokół. Może kiedyś do niej wrócę i coś się zmieni. :)
OdpowiedzUsuńA ja pierw obejrzalam pierwszą czesc filmu i sie zachwycilam!! Zalowałam ze tak pozno odkryłam Igrzyska Smierci (zaraz miala byc premiera drugiej czesci filmu). Od razu odkrylam ze to film na podstawie trylogii i szybko ja sobie zafundowalam. Pierwsza czesc czytalo mi sie dziwnie, bo bylo kropka w kropke to samo co w filmie! Pierwszy raz zdarzylo mi sie ogladac film, ktory az tak oddal powiesc. Koniec koncow trylogie pochlonelam w ekspresowym tempie i kocham bardzo.
OdpowiedzUsuńwww.ebookoholic.blogspot.com