„Dziewczynę z konbini” przeczytałam na raz. Z resztą nie ma w tym nic dziwnego, bo liczy sobie ona niecałe 150 stron. Jednak ta nowelka, choć niepozorna, kryje w sobie wiele treści. Widzimy nie tylko codzienne życie bohaterki, ale też jej wspomnienia z kluczowych momentów dzieciństwa, dające nieco pełniejszy obraz niezrozumienia, z jakim musi się mierzyć od najmłodszych lat. Obserwujemy również, w jaki sposób na życie Keiko wpływa pojawienie się pewnego mężczyzny – to za jego sprawą kobieta zaczyna zauważać, jak naprawdę postrzegają ją inni i w jaki sposób ich zachowanie zmienia się, gdy kobieta zaczyna odpowiadać ich wzorcom normalności.
Ciekawie było obserwować świat z perspektywy Keiko, mając wgląd w jej myśli i odczucia. Dla człowieka takiego jak ja, który czasem odczuwa aż nazbyt wiele emocji, chłodny racjonalizm bohaterki był niezwykle interesujący. Wydaje mi się, że autorce udało się oddać to, w jaki sposób osoby czujące tak jak Keiko postrzegają rzeczywistość. A z pewnością perfekcyjnie oddała ona reakcje społeczeństwa na jakiekolwiek odstępstwa od normalności. I choć opis okładkowy głosi, że to „(…) opowieść o tym, co kryje się za fasadą japońskiego społeczeństwa”, tak naprawdę opisywana tu historia jest niezwykle uniwersalna. Bo ocenianie innych, odrzucanie jednostek niedopasowanych i lęk przed odmiennością to uczucia uniwersalne chyba na wszystkich szerokościach geograficznych.
Bez zająknięcia przyznaję, że w „Dziewczynie z konbini” niczego konkretnego mi nie brakowało, a książka jest świetnie dopracowana. Mimo to nie zagrała w moim sercu tak, jakbym tego chciała. Doceniam tę nowelkę za autentyczność, ważną treść i wszystkie refleksje, które we mnie wywołała. A jednak zwyczajnie nie była czymś, co lubię. Wydaje mi się, że literatura azjatycka jest dla mnie zbyt oszczędna, zbyt prosta i nie do końca umiem ją docenić.