Kamil Kott jest dziennikarzem, któremu przejadła się
telewizyjna praca; marzy o zajęciu, w którym miałby względną swobodę i dobre
zarobki. Gdy otrzymuje idealną propozycję, porzuca swoje przekonania i decyduje
się zająć wizerunkiem firmy oferującej klientom szybki i duży zysk na
inwestycjach w złoto. W interes wciąga też swojego najlepszego przyjaciela,
mecenasa Jenotowicza. Wszak dużo przyjemniej zarabia się w doborowym
towarzystwie, prawda?
Jeśli funkcjonowanie spółki pracodawców Kotta coś Wam
przypomina, to macie rację – Emil Marat wykorzystał historię, o której słyszał
chyba każdy, czyli upadek gdańskiej piramidy finansowej, której szefowi udało
się oszukać rzesze Polaków. Na kartach tej książki mamy jednak okazję
obserwować aferę z zupełnie innej strony – od wewnątrz, z perspektywy osób
znajdujących się w samym sercu wydarzeń. Opowieść oscyluje gdzieś pomiędzy
światem wielkiego biznesu, wewnętrznych układów, służb specjalnych czy nawet
zagranicznej mafii, a wszelkie powiązania (czy to prawdziwe, czy domniemane)
ukazane są tak autentyczne, że aż trudno brać na serio słowa autora, że cała
historia jest literacką fikcją. Powieść ma wprost wspaniałe osadzenie w
rzeczywistości i miejscami naprawdę ciężko odgadnąć, do którego miejsca sięga
prawda; odnajdywanie kolejnych nawiązań sprawia czytelnikowi niemałą
przyjemność.
Jednak Lawirynt to przede wszystkim powieść kryminalna –
co do tego nie ma wątpliwości już od pierwszej strony, ponieważ książkę otwiera
dramatyczna scena, w której Kott i Jenotowicz w miejscu umówionego spotkania
znajdują ciało mężczyzny. Dalej co prawda sytuacja wycisza się, jednak z czasem
wraca z całą mocą, fundując czytelnikowi naprawdę sporo emocji. Jak w
najlepszych klasykach gatunku wraz z bohaterami zanurzamy się w szemrane sprawy
i obserwujemy konsekwencje nieostrożności; odczuwamy lęk o ich bezpieczeństwo,
próbujemy zrozumieć trudną sytuację. Pod względem fabularnym całość jest
poprowadzona naprawdę dobrze – akcja jest dynamiczna, co dodatkowo potęgują
krótkie rozdziały, a sama historia do końca pozostawia przed czytelnikiem pewne
drobne, domagające się wyjaśnienia wątpliwości.
Chciałabym również wspomnieć o samym tytule powieści – wszak
to on zwrócił moją uwagę i sprawił, że w ogóle zainteresowałam się tekstem Emila
Marata. „Lawirynt” jest tutaj zobrazowaniem sytuacji głównego bohatera, który
wciąż szuka dobrej drogi i stara się wyważyć najlepsze postępowanie między tym,
czego się od niego oczekuje, a tym, czego chcę. Połączenie „lawirowania” i
„labiryntu” jest naprawdę ciekawe i dobrze oddaje sytuację, w jakiej znalazł
się Kott oraz jego postawę. Poza tym całkiem prywatnie lubię podobne
słowotwórcze zabawy.
Mimo że w zetknięciu z pierwszymi ekonomicznymi terminami na
początku książki wpadłam w niemałą panikę, szybko zdałam sobie sprawę, że
powieść ma o wiele większy potencjał. Po wbiciu się w rytm i ogarnięciu pewnych
spraw lektura szła po prostu cudownie – historia naprawdę mnie wciągnęła i
sprawiła, że przepadłam na kilka całkiem długich chwil. Autor ma bardzo przyjemny
w odbiorze styl, a lekki stosunek do opisywanej historii pomaga w jej
przyswojeniu. Do opowieści Emila Marata nie trzeba się długo przekonywać –
wystarczy tylko spróbować.
Za wspaniałą przygodę z lekturą dziękuję Oficynie Literackiej Noir Sur Blanc.
O, to coś dla mnie. :)
OdpowiedzUsuńBrzmi dobrze, ciekawa koncepcja, jeśli się tylko dobrze jeszcze czyta to pozycja warta uwagi. :)
OdpowiedzUsuń