wtorek, 31 stycznia 2017

Inspiracje: styczeń

Od jakiegoś czasu zastanawiałam się nad postem, który w nienachalny sposób pozwoli mi znaleźć się nieco bliżej Was, pokazując co dzieje się w moim najbliższym otoczeniu: co mnie zachwyca i daje radość w każdym kolejnym dniu. Zdecydowałam się na pewną formę ulubieńców miesiąca (których wolę chyba nazywać inspiracjami). Zobaczymy, jak ten post się przyjmie i czy będę w stanie regularnie opowiadać Wam o tych wszystkich mniej lub bardziej ważnych sprawach. Jedno jest pewnie: nie będzie to sztywna formuła z odhaczaniem „obowiązkowych” elementów, bo jestem pewna, że taka niemal tabelkowa forma szybko znudziłaby się i mnie, i Wam. A po co robić to już na samym początku, prawda? ;)


Inne życie

Bloga Tosi i Radka znam już od jakiegoś czasu, ale to w tym miesiącu totalnie się w nim zatraciłam. W ciągu ostatnich tygodni przeczytałam chyba wszystkie posty, jednocześnie otrzymując niesamowity zastrzyk inspiracji. Na Innym życiu znajdziecie reportaże o osobach, które połączyły pracę z pasją, a także posty „lifestyle’owe” – przy czym trzeba zaznaczyć, że autorzy bloga są żywym zobrazowaniem idei slow life: żyją wolno, blisko natury, realizując to, co kochają robić najbardziej na świecie. Robią cudne zdjęcia, opowiadają z ogromną pasją, a czasem też doradzają. Ostatnio dzięki temu właśnie blogowi rozkwitła również społeczność czytelników, która sama w sobie jest jedną wielką inspiracją i wspiera pielęgnowanie w sobie lasu, nawet w tym rzeczywistym nie możemy bywać tak często, jak byśmy tego chcieli.

Bloga możecie poczytać tutaj.


Dzień dobry, północy

Tamtego poranka coś mi podpowiadało, że powinnam zabrać z domu dwie książki, ale zepchnęłam tę intuicję gdzieś daleko w tył głowy – przecież nie będę dźwigała tylu tomów, skoro a/ idę do pracy, b/ spędzam w niej tylko kilka godzin. Niestety okazało się, że był to dzień wyjątkowo obfity w wolne chwile, książka, którą czytałam skończyła mi się szybko, a w dodatku tak bardzo mi się nie podobała, że musiałam, po prostu MUSIAŁAM „przegryźć” ją czymś innym, lepszym. W którymś momencie po prostu wstałam, poszłam do Empiku i kupiłam – coś, co swoją okładką kusiło mnie na Instagramie już od dobrych kilku dni. 

Dzień dobry, północy jest filozoficzne, ale nie ciężkie. Optymistyczno-pesymistyczne. A nade wszystko – skłaniające do refleksji. Jeśli lubicie podobne książki, zachęcam Was z całego serca do przystanięcia na chwilę nad tą opowieścią – nie tylko dla ślicznej okładki.

Pełną recenzję książki możecie przeczytać tutaj.


Iluminacja w Parku Oliwskim

Odkąd jeszcze w grudniu usłyszałam o światełkowej instalacji, wiedziałam, że muszę się tam wybrać, a gdy na początku stycznia spadł śnieg… cóż, wiadomo było, że wyprawa jest tylko kwestią czasu. Namówiłam rodziców i pewnego popołudnia pojechaliśmy obejrzeć te cuda w najlepszej możliwej scenerii: świat zasypany białym puchem, a na dworze już ciemno i wszystko perfekcyjnie widać. I powiem Wam, że choć z reguły nie jestem fanką wszelkich wizualnych dobroci tego świata (chyba mam mało zmysłu estetycznego), to tym razem naprawdę byłam zachwycona. Ekstra sprawa, mam nadzieję, że wróci do nas za rok!


Parsley

Jeśli mogę powiedzieć, że ostatnie miesiące należały do jakiegoś konkretnego wykonawcy, to zdecydowanie była nim Julia Pietrucha. Odkryłam ją jeszcze przed obroną magisterki i kiedy musiałam się uczyć, a chciałam czymś zagłuszyć domowe odgłosy, zawsze sięgałam właśnie po tę płytę. Nie znam się na opisywaniu muzyki, nie jestem w tym zakresie żadnym ekspertem, ale Parsley kojarzy mi się z wakacjami – w każdym razie na początku, bo w miarę kolejnych piosenek Julia pokazuje swoje możliwości w naprawdę wielu różnorodnych gatunkach. Polecam zajrzeć na jej kanał i obejrzeć filmy do nagrań – żadne tam profesjonalne teledyski, ale materiały tak ciepłe, że zachwycają mnie zawsze i perfekcyjnie ładują moje wewnętrzne akumulatory. Znajdziecie tam również pełną wersję płyty do słuchania – ja mam na koncie już setki naciśnięć przycisku „replay” i mam nadzieję, że nadchodzące urodziny przyniosą mi fizyczną wersję tej cudownej składanki.

Poniżej znajdziecie moją (chyba) ulubioną piosenkę, choć tak naprawdę uwielbiam wszystkie utwory z tej płyty.




Powiedzcie mi koniecznie, co Was inspiruje, motywuje i zachwyca. Jakaś piosenka chodzi za Wami już od kilku dni? Czytaliście świetną książkę? Widzieliście film, który zrobił na Was ogromne wrażenie? A może przetrząsając internety trafiliście na coś, co teraz polecacie wszystkim dookoła? Mam nadzieję, że uda nam się pokazać sobie nawzajem mnóstwo naprawdę fajnych rzeczy!


poniedziałek, 30 stycznia 2017

Cecelia Ahern – „Podarunek”

Lou Shuffern już dawno przestał panować nad własnym życiem: lawiruje między obowiązkami, zawodową rywalizacją i domem, w którym jest raczej gościem niż stałym bywalcem – w każdym razie jeśli chodzi o to, gdzie przebywa myślami. Jego największym marzeniem jest móc znajdować się w dwóch miejscach jednocześnie. Niewykonalne? Ależ skąd! Życie Lou zmieni się całkowicie, gdy w odruchu dobrej woli zatrudni w swojej firmie przypadkowo napotkanego bezdomnego, Gabe’a. Ten niepozorny człowiek pomoże mu dostać to, czego Lou tak naprawdę chce.

Hej, czy jest tu jeszcze ktoś, kto nie wie, że uwielbiam książki Cecelii Ahern? Trąbię o tym za każdym razem, w każdej kolejnej recenzji, niezależnie od tego, czy ta akurat powieść spodobała mi się bardziej, czy mniej. Choć do tej pory żadna historia jej autorstwa nie dorównała tej (moim zdaniem) najlepszej, czyli Stu imionom, czekałam dzielnie. Wiedziałam, że w miarę poznawania wznowień i nowości odszukam kolejną perełkę, którą będę mogła się zachwycać i sięgać po nią kilka lub nawet kilkanaście razy. Czekałam, czekałam i wreszcie jest – Podarunek, który gdzieś tam kiedyś mignął mi w starym wydaniu, a teraz wreszcie trafił i na moją półkę, listę czytelniczą, a ostatecznie także do mojego serca.

Od razu uprzedzam: nie obiecuję cudów. Jeśli ktoś czyta dużo obyczajówek z realizmem magicznym albo ogląda kino familijne, dostrzeże tutaj pewnie schemat na schemacie. Ja też je widzę i uważam, że wszystko można obrócić zarówno na korzyć, jak i na niekorzyść książki, a wiele zależy od ogólnego wrażenia. To znaczy: jeśli książka do nas trafi, wybaczymy jej te schematy, a jeśli nie – będą dla nas tym bardziej uciążliwe. Tutaj mamy do czynienia z formułą quasi-legendy, gdzie główna historia jest opowiadania konkretnej osobie w konkretnym, wychowawczym celu. Wyraźny jest świąteczny klimat, który z jednej strony bardzo dobrze się prezentuje, z drugiej ma w jakimś stopniu usprawiedliwiać element magiczny. No i wreszcie główny bohater i jego życie – brak czasu dla rodziny, zabieganie i ogólne chamstwo to również dość powszechna klisza, którą sama widziałam nie raz.


- O, przepraszam. Jestem Gabe. – Wyciągnął rękę. – Gabriel, ale każdy kto mnie zna, nazywa mnie Gabe.
Lou wyciągnął rękę i uścisnęli sobie dłonie – ciepła skóra rękawiczki i zimna skóra bezdomnego.
- Jestem Lou, ale każdy, kto mnie zna, nazywa mnie palantem.[s.38]


Co w takim razie jest w tej książce AŻ TAK wyjątkowego? Po pierwsze każdą historię można opowiedzieć lepiej lub gorzej, a Cecelia Ahern zrobiła to wspaniale. Opowieść idealnie wpasowuje się w jej styl i reprezentatywnie odzwierciedla dotychczasowy dorobek: autorka zawsze wie, którą strunę w czytelniku poruszyć, by wywołać w nim emocje. Po drugie bardzo podoba mi się sposób, w jaki zostały wprowadzone elementy magiczne – tak jak wspomniałam, ładnie wpasowują się w ogólny klimat, ale książka nimi nie epatuje; to nie jest w całej opowieści najważniejsze. I wreszcie największa, moim zdaniem, zaleta: mimo humoru i ogólnie familijnego wydźwięku, książka nie jest słodka. Patrząc z perspektywy całości, znając już zakończenie, mogę nawet powiedzieć, że jest tu sporo goryczy.

Mnie Podarunek przekonał w stu procentach, bo miks stylu autorki z pomysłem, realizmem magicznym i klimatem miał odpowiednie proporcje i wypadł idealnie. Już po lekturze doszłam do wniosku, że to byłby dobry materiał na film – wiecie, taki, który leci w drugi dzień Świąt albo w niedzielę przed południem na Polsacie. Lekki, niezobowiązujący, czasem zabawny, czasem gorzki, ale z fajnym morałem bez zbędnego nadęcia. Uwielbiam takie historie, jeśli tylko są dobrze opowiedziane. Ta jest, spełnia więc wszystkie warunki, aby Wam ją polecić.






Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Akurat.

sobota, 28 stycznia 2017

Lily Brooks-Dalton – „Dzień dobry, północy”

Różne sytuacje przydarzają się w naszym czytelniczym życiu. Czasem na przykład zdarza się tak, że poza domem mamy przy sobie tylko jedną książkę, która w dodatku okazuje się kompletną klapą – tak wielką, że po jej skończeniu musimy, no po prostu MUSIMY natychmiast sięgnąć po coś innego, lepszego. Jak to zrobić, skoro zabraliśmy ze sobą tylko jedną pozycję? Cóż, rozwiązanie jest proste: wystarczy wstać, ruszyć do Empiku i nabyć książkę, która woła nas z Instagrama już od dobrych kilku dni.

Takie wybryki według wszelkiego prawdopodobieństwa powinny kończyć się źle: zakup niekontrolowany, nieplanowany i impulsywny ma wszelkie szanse okazać się niewypałem. Na moje szczęście tym razem było zupełnie inaczej: książka Lily Brooks-Dalton wciągnęła mnie od pierwszej strony i pozostawiła z zachwytem na kolejne dni. Trafiłam na perełkę i zupełnie się tego nie wstydzę. Wręcz przeciwnie: opowiadam o niej przy każdej okazji, wszystkim dookoła. Zachwycam się, polecam i sama kontempluję tę niesamowitą opowieść. Jedyne, czego żałuję, to że tak szybko przyszło mi się z nią rozstać. 

Dzień dobry, północy to powieść o dojmującej samotności. W przeplatających się rozdziałach poznajemy dwoje bohaterów: Augustine’a, starszego człowieka z placówki badawczej na kole podbiegunowym, oraz Sully, astronautkę, która właśnie wraca z misji na Jowisza. Każde z nich ma przy sobie innych ludzi, jednak mimo to oboje muszą mierzyć się głównie z tym, co się dzieje w ich głowach: dogania ich przeszłość i lęk przed tym, co nadejdzie. Odczucia potęgowane są przez ciszę, jaką emanuje Ziemia – nie wiadomo właściwie, co się stało, ale nie ma żadnego kontaktu z innymi ludźmi, zupełnie, jakby wszystko objęła jakaś globalna katastrofa. Augustine stara się przetrwać w bardzo dosłownym znaczeniu: musi zadbać o ciepły kąt i pożywienie nie tylko dla siebie, no i stara się nie zdziczeć. Sully, która ma zabezpieczone podstawowe potrzeby, pozostaje jedynie walka z własną głową.

Pod względem filozoficznym powieść zahacza o wiele tematów: rachunek przeszłości w obliczu, gdy nie można już nic zmienić, okłamywanie samych siebie, poszukiwanie celu i sensu życia, skończoność nas samych wobec ogromu i nieskończoności kosmosu, dynamika grupy, proste wydarzenia dające nadzieję i radość, a także te poważne, odbierające całkowity spokój ducha. Wiele z nich poruszanych jest wprost, ale całkiem duża część przewija się gdzieś pomiędzy wierszami i tylko czeka na odkrycie przez czytelnika. Im dłużej zastanawiamy się nad kolejnym rozdziałem, tym więcej odnajdujemy w nim treści i wartości, tym lepiej dostrzegamy powiązania. 

Choć mogłoby się wydawać, że tak poważna lektura będzie nudna, jest to obawa nieuzasadniona. Opowieści o dwojgu bohaterów przeplatają się i skupiają wokół konkretnych zdarzeń, nie zaś przemyśleń postaci, więc w gruncie rzeczy sporo się tu dzieje: za każdym razem obserwujemy pewną scenę, w wielu przypadkach bardzo symboliczną. Do tego dochodzi wzajemne uzupełnianie się losów bohaterów i punkty styczne ich historii, które odkrywamy wraz z każdą kolejną stroną. Oczywiście nie mogę powiedzieć, że to powieść akcji o tempie, które zapiera dech w piersiach, jednak całość jest najzwyczajniej w świecie płynna. Jeśli chodzi o książki skłaniające do refleksji, wolę właśnie takie: krótkie opowieści, które atakują nasz umysł szybkimi impulsami, nie zaś rozwlekłe tomiszcza, po które zwyczajnie boję się sięgnąć.

Historia Augustine’a i Sully w zależności od tempa czytania zajmie nam jeden, maksymalnie dwa wieczory. Moim zdaniem warto poświęcić ten czas na tę lekturę o pięknej okładce i jeszcze przyjemniejszym wnętrzu. Teraz, gdy wieczory są ciemne i leniwe, możemy spokojnie przysiąść i dać się ponieść tej opowieści, by potem oddać się rozważaniom na temat tego, kim tak naprawdę jesteśmy w stosunku do bezmiaru kosmosu. Jakkolwiek to brzmi i jakikolwiek nastrój w nas wywoła.


czwartek, 26 stycznia 2017

Kim jesteśmy, dokąd zmierzamy? Kilka słów o serialu „Black Mirror”

Wolny wieczór, puste mieszkanie. Zwykła sytuacja, w której człowiek szuka sobie jakiegoś mniej lub bardziej ambitnego zajęcia żeby odpocząć, a jednocześnie zająć czas. Przypadkowe polecenie, szybki rekonesans, a chwilę później dwa sezony serialu gotowe są na obejrzenie. Człowiek bierze owoce, ciepły koc i herbatę, zwija się w kłębek i wciska „play”. A cztery odcinki później jego życie nie jest już takie samo.

Brzmi to bardzo sztampowo i przypomina raczej scenariusz kiepskiego horroru niż prawdziwą sytuację, a jednak – tak wyglądał jeden z moich wieczorów, kiedy Sylwek pojechał do domu, a ja musiałam znaleźć sobie coś do roboty. Kilka internetowych zbiegów okoliczności zaważyło na tym, że wybrałam Black Mirror – serial, który kilka miesięcy wcześniej zaznaczyłam na Filmwebie jako „nie interesuje mnie”. Kto by jednak pamiętał takie szczegóły – po prostu sięgnęłam po jeden odcinek, a po nim lawinowo popłynęły kolejne. Przepadłam. Mogę powiedzieć krótko: to jest perfekcyjne i po prostu musicie to zobaczyć.

Black Mirror to serial krótki: pierwszy i drugi sezon mają po trzy odcinki, a trzeci – sześć. Każda z odsłon trwa niecałą godzinę i rozgrywa się w mniej lub bardziej futurystycznym świecie. Z tym jest różnie – czasem obraz jest mocno oderwany od rzeczywistości i stanowi wizję dość odległą, której współczesne początki są tylko delikatnie zaznaczone, innym razem nie możemy pozbyć się wrażenia, że prace nad danym rozwiązaniem/zjawiskiem prowadzone są już dziś, tylko na dużo mniejszą skalę. Poszczególne odcinki nie są związane ze sobą fabularnie ani nie rozgrywają się w tym samym momencie – to po prostu różne drogi, wyolbrzymione opcje, których źródeł możemy szukać w dzisiejszych wydarzeniach i tendencjach. Twórcy serialu starają się ukazać nam ciemną stronę rozwoju: postępu technologicznego, kultu jednostki, machin reklamowych, powszechnego dostępu do danych, ulepszania człowieka za pomocą techniki… W przypadku każdej z opowieści jesteśmy w stanie wyróżnić konkretną współczesną tendencję, na bazie której została stworzona. 

Moje ulubione odcinki? Tak naprawdę każdy z nich coś mi dał i wywołał inny rodzaj odczuć. Ostatnia odsłona pierwszego sezonu, czyli opowieść o pamięci fotograficznej, oraz pierwsza drugiego, opowiadająca o technologii wspierającej radzenie sobie ze stratą kogoś bliskiego, to wizje, które wydają mi się niebezpiecznie bliskie, nawet jeśli wciąż dość mocno oderwane od tego, co znamy dzisiaj. Niby opierają się na technologiach, które jeszcze długo pozostaną w sferze science-fiction, a jednak dążenia, które obrazują, są powszechne i naturalne, bazują też na wielu bardzo emocjonalnych scenach. Skoro już jesteśmy przy emocjach – najwięcej ich wywołał u mnie drugi odcinek drugiego sezonu, który dotyczy makabrycznego pojęcia sprawiedliwości. Oglądałam go jak dobry horror – przez palce zakrywające oczy. A ostateczne rozwiązanie naprawdę mnie zaskoczyło. 

Nie jestem w stanie ubrać w słowa wszystkich odczuć, jakie towarzyszyły mi podczas oglądania kolejnych odcinków, ale możecie mi wierzyć, że były to przeżycia bardzo, bardzo silne. Najlepsze obrazy wywołały we mnie burzę emocji, ale również w tych gorszych widzę wartość, bo każdy z nich skłania do refleksji: nad tym, co dzieje się w naszym świecie, jaki jest kierunek zmian i przede wszystkim – czy my sami chcemy w tych przemianach uczestniczyć. Nie obiecuję, że ten serial zostawi Was z optymistycznym spojrzeniem na świat – choć prezentowane historie w większości mają, przynajmniej nikły, happy end, refleksja, jaka się po nich nasuwa, należy raczej do tych gorzkich. Mimo to zachęcam, żebyście sięgnęli przynajmniej po pierwszy odcinek – mocny i oddziałujący na wyobraźnię – a po nim zdecydowali, czy chcecie oglądać dalej. Według mnie warto, a nawet trzeba. Dla samego siebie.


wtorek, 24 stycznia 2017

Remigiusz Mróz – „Wotum nieufności”

Marszałek Sejmu, Daria Seyda, budzi się rano w podwarszawskim motelu, nie wiedząc jak się tam znalazła i co tak naprawdę wydarzyło się poprzedniego wieczora. Brzmi jak spory problem, prawda? Oczywiście, zwłaszcza w obliczu wszystkich trudności, którymi już niebawem los obciąży panią Marszałek. Seyda znajdzie się bliżej polityki najwyższego szczebla, niż kiedykolwiek mogłaby się przypuszczać: po niespodziewanym odejściu prezydenta zajmie jego miejsce i będzie musiała rozpocząć wcześniejszą kampanię wyborczą, na którą nikt nie jest przygotowany. No, może poza Patryk Hauerem, młodym politykiem, którego jednoosobowy sztab potrafi błyskawicznie dostosować się do sytuacji i przygotować plan drogi na szczyt.

Gdy wybieramy w Polsce parlamentarzystów, nikt tak naprawdę nie myśli o tym, że w przypadku, gdy coś się stanie z Prezydentem, to Marszałek Sejmu przejmie władzę w kraju. Nawet jeśli taka sytuacja miała już miejsce za życia nas wszystkich, właściwie całkiem niedawno, większość z nas nie łączy w głowie tych urzędów. Cieszę się, że Mróz postanowił skorzystać z tego właśnie elementu prawa. Bałam się trochę, co tak naprawdę ciekawego można powiedzieć o naszym rodzimym, politycznym podwórku, jednak kiedy obserwowałam pierwsze sceny, targi odbywające się między postaciami właściwie już od samego początku i stopniowo wchodziłam w machinę zależności, którą stworzył autor, wiedziałam już, że fabuła będzie mi się podobała. Jasne, w książce znajdziecie wiele elementów naginających rzeczywistość, na czele z tym, że taki nawał nieszczęść w ciągu kilku miesięcy zdestabilizowałby politykę znacznie bardziej, niż miało to miejsce w Wotum nieufności, jednak political fiction rządzi się swoimi prawami, a jednym z nich jest właśnie stworzenie korzystnego układu w kraju i za granicą, nawet jeśli nie odwzoruje on idealnie rzeczywistości. 

Nie wiem, czy ktoś nabiera się na chwyty marketingowe i porównania stosowane w opisach okładkowych, ale muszę to napisać: Wotum nieufności naprawdę ciężko nazwać polskim House of cards. Owszem, jest to książka dotycząca polityki i brudnych spraw na różnych szczeblach władzy, ale brakuje jej jednego zasadniczego elementu, który wyróżnia książki Michaela Dobbsa i znany na całym świecie serial: próżno tu szukać odpowiednio charyzmatycznego bohatera. Uwaga czytelnika rozbita jest na dwie postaci i mam wrażenie, że również interesujące cechy zostały podzielone po równo między bohaterów. Ani Seyda, ani Hauer nie zaciekawili mnie jakoś szczególnie i choć mieli swoje cele, odbierałam ich raczej jako trybiki w pewnej większej machinie – zwłaszcza jeśli chodzi o totalnie zmanipulowaną panią Marszałek. Brakowało mi charyzmatycznego, bezwzględnego, nastawionego na jasny cen Underwooda/Urquharta, a w szczególności cennych uwag dotyczących polityki. Niestety, ale takie jest właśnie moje pierwsze skojarzenie z tytułem serialu i powieści, a wszystkie inne elementy wspólne nie wykraczają poza cechy gatunku, jakim jest political fiction.

Chociaż nie, jest jedna cecha, która łączy Wotum nieufności z książkową wersją House of cards – rozwlekłość niektórych scen związanych stricte z działaniami politycznymi. W sferze prawniczej Remigiusz Mróz porusza się niezwykle sprawnie i ma wielki dar do przemycania wszelkiej wiedzy jakby mimochodem, w taki sposób, ze zupełny laik (jak ja) nie czuje się przytłoczony meandrami prawa. Tutaj natomiast aż tak płynnie nie jest, przez co są w książce miejsca, przez które mnie osobiście brnęło się dość trudno. Nie była to oczywiście męczarnia – kiedy ktoś tak sprawnie operuje słowem, jak Mróz, o żadnych mękach nie może być mowy – ale znaczący spadek tempa czytania i płynącej z niego satysfakcji. Są sceny, które można ominąć podczas lektury bez szkody dla ogarnięcia fabuły. Są też takie, które są ważne, ale same w sobie mocno rozwleczone.

Ogólna konstrukcja powieści przypominała mi nieco tę w Behawioryście – tam również na samym początku dostaliśmy pewną informację o bohaterze, która stanowiła zagadkę przez całą książkę i była przypominana na każdym kroku, mimo że nie widzieliśmy bezpośredniego powiązania między nią a główną akcją. U Edlinga to była „sprawa z dziewczyną”, u Seydy – tajemniczy epizod zaniku pamięci. W obu przypadkach rozwiązanie zagadki trochę mnie rozczarowało i nie było… no cóż, aż tak ważne, jak mi się wydawało. Z drugiej strony w Wotum nieufności, klasycznie już dla Mroza, na plus można zaliczyć zakończenie – autor powinien dostać odznakę polskiego Mistrza Cliffhangerów, bo to, jak wywraca życie swoich bohaterów pod koniec kolejnych powieści, to naprawdę poziom mistrzowski. Powinnam się już do tego przyzwyczaić, ale wciąż jestem zaskakiwana. 1:0 dla autora!

Gdybym miał krótko powiedzieć o Wotum nieufności, chyba postawiłabym na stwierdzenie: całkiem przyzwoite. Duży plus dla autora za pomył na political fiction w naszych polskich realiach, bo miałam duże wątpliwości, czy to w ogóle może być ciekawe. House of cards to to nie jest, z książką wspólny jest polityczny temat i rozwlekłość niektórych scen, a do tego typu porównań brakuje dominującego, ciekawego bohatera, który kradłby naszą czytelniczą uwagę. Dodatkowo są momenty, gdy przez książkę zwyczajnie się brnie, nawet pomimo ogólnie płynnej fabuły. Mimo to skłamałabym, gdybym powiedziała, że Wotum… mi się nie podobało. Jestem chyba podatna na te dramatyczne zakończenia, bo mam w głowie milion scenariuszy, jak to wszystko mogłoby się potoczyć. Cóż, jak widać najpewniej sięgnę po kolejną część. 


niedziela, 22 stycznia 2017

Marcin Hybel – „Ballada o przestępcach”

Konia z rzędem temu, kto powie, co mną kierowało, gdy wybierałam tę książkę na lekturę „do przeczytania”. Awanturniczy charakter powieści? Perspektywa średniowiecznego klimatu? Autor, po którym spodziewałam się wszystkiego co najlepsze? Cokolwiek by to nie było, do Ballady o przestępcach nastawiałam się bardzo pozytywnie: liczyłam na świetną przygodę z humorem i dobrze nakreślonym tłem, wszak z tego właśnie do tej pory kojarzyłam Marcina Hybla (za sprawą jego wcześniejszych, komediowych książek oraz świetnej prelekcji, w której miałam okazję uczestniczyć na jednym z konwentów). Tak oto wzięłam powieść do ręki i zaczęłam czytać. Wierzcie albo nie, ale to był początek mojej drogi przez mękę.

Ballada... to historia dwóch braci, których rodzice zostali zamordowani przez bandycką szajkę. Ci sami mężczyźni zabrali chłopców, by wcielić ich do przestępczych cechów: wychować i nauczyć fachu, by mogli zarabiać na ulicach Londynu. Będziemy mieli okazję prześledzić ich losy, zobaczyć jak zmienią się na przestrzeni lat i czy uda im się dostosować do brutalnego świata ulicy.

Podejścia do tej opowieści miałam dwa: jedno jeszcze w zeszłym roku, zakończone spektakularnym fiaskiem, drugie kilka dni temu, znacznie bardzie udane (bo sfinalizowane), ale bynajmniej nie satysfakcjonujące. Podstawowym problemem, z jakim borykałam się podczas lektury, jest nuda. Opisywane wydarzenia w żadnym momencie mnie nie wciągnęły i chociaż patrząc z perspektywy czasu widzę w fabule potencjał na ciekawą opowieść, w praktyce jej odkrywanie było żmudne i nieprzyjemne. Historia raz dzieje się wolno, innym razem szybciej, ale z przerwami na duże przeskoki czasowe, co zabija resztki jakiejkolwiek płynności. Długie opisy rozbijają pojedyncze sceny z udziałem bohaterów, a te ostatnie często wypadają nienaturalnie.

Niestety drugi zarzut dotyczyć będzie języka, jakim posługuje się autor. Kompletnie nie rozumiem idei takich zabiegów, na jakie zdecydował się Marcin Hybel; moim zdaniem powinniśmy albo odpuścić sobie wszelkie zmiany w słownictwie, albo stylizować całość języka – delikatnie, ale jednak. Tymczasem autor postawił na generalnie współczesną narrację, w której raz na jakiś czas pojawia się jakieś dawne określenie – na tyle rzadko, że jest kompletnie rażące i nie wprowadza jakiegokolwiek klimatu czy stylistyki. Jeśli dodamy do tego słabo i nienaturalnie użyte wulgaryzmy… cóż, otrzymujemy mieszankę, która jeszcze bardziej wpływa na czytelnicze męczarnie.

Co mogłabym zaliczyć na plus? Momenty wydłużonej narracji, chociaż rozciągają akcję, są naprawdę przyjemne w odbiorze. Widać, ze autorowi lepiej idzie snucie opowieści o teoretycznych aspektach, niż przekładanie ich na praktykę fabularną. Z przyjemnością czytałam o świecie, który stworzył Marcin Hybel: o przestępczych gildiach, panujących w nich zasadach, hierarchii, systemie szkolenia… Autorowi udało się dobrze i plastycznie nakreślić świat przedstawiony, jednak teoretyczny aspekt powieści to nie wszystko. Bardzo żałuję, ale w ostatecznym rozrachunku nie jestem w stanie ocenić tej książki pozytywnie i jej polecić. Tym niemniej warto spróbować i wyrobić sobie na jej temat własne zdanie, bo z tego co widziałam, opinie na jej temat są całkiem pozytywne.






Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Czwarta Strona.

piątek, 20 stycznia 2017

Randy Susan Meyers – „Wypadki małżeńskie”

Jakkolwiek źle to zabrzmi, można chyba powiedzieć, że wśród tematów literackich mocno ciekawi mnie szeroko pojęta patologia. Przemoc, nadużycia, agresja – jeśli któryś z tych elementów występuje w powieści, ma ona szansę mnie zainteresować, natomiast jeśli dodatkowo przekłada się to na psychologiczną motywację postaci, prawdopodobnie książka trafi do grona moich ulubionych. Nic więc dziwnego, że skusiłam się na Wypadki małżeńskie – powieść, która nie tylko porusza problem przemocy domowej, ale też została napisana przez kogoś, kto miał z ofiarami takowej bezpośrednią styczność. Mając w pamięci choćby świetne, oparte na faktach, książki Cathy Glass, poprzeczkę postawiłam naprawdę wysoko. Nie jestem pewna, czy to była dobra taktyka…

Wypadki małżeńskie opowiadają historię Bena i Maddy – ustatkowanego małżeństwa z trójką dzieci i jasnym podziałem obowiązków. Bez tego ostatniego nie dałoby się funkcjonować, ponieważ mężczyzna ma problemy z kontrolą emocji: zdarzają mu się wybuchy, których jego otoczenie panicznie się boi. Rodzinny ład jest bardzo kruchy, a pewnego dnia zostaje całkowicie rozbity, gdy małżeństwo bierze udział w wypadku komunikacyjnym, w wyniku którego Maddy zapada w śpiączkę. Ben będzie musiał zmierzyć się z ogromem odpowiedzialności, poczuciem winy i skalą własnych problemów, które miały i nadal mają bezpośredni wpływ na jego najbliższych.

Początek lektury był dla mnie bardzo pozytywnym zaskoczeniem. Spodziewałam się kolejnej opowieści opartej na schemacie kat-ofiara, tymczasem autorka już od pierwszych stron pokazała, że będzie chodziło o coś więcej. Nie ma tutaj jednoznacznej oceny, napiętnowania i jednostronnej agresji: oboje bohaterów jest świadomych swoich reakcji i dostrzega własną rolę w sytuacji w domu. Ta refleksyjność postaci mocno mnie zaskoczyła, ale też sprawiła, że bardzo pozytywnie oceniłam sferę psychologiczną. W książkach dotyczących przemocy często mamy do czynienia ze stereotypami i sztywnymi bohaterami, którzy realizują z góry założony schemat; tutaj znajdziemy postaci z krwi i kości. Przed czytelnikiem zostaje odkryta cała sieć zależności i powiązań – mamy wystarczające dane, by zastanowić się, w jaki sposób doszło do opisanej sytuacji i czy można jej było w jakiś sposób uniknąć. Przemoc została ukazana jako zjawisko złożone i nie biorące się znikąd. Podoba mi się również to, w jaki sposób autorka ujęła przemiany całej rodziny ze szczególnym naciskiem na córkę, u której cała tragedia zbiegła się w czasie z okresem najsilniejszego buntu.

Niestety mimo dobrej kreacji postaci, książka mnie nie zachwyciła. Największą wadą jest moim zdaniem fakt, że powieść została napisana bardzo nierówno. Akcja chwilami utrzymuje naprawdę dobre tempo, innym razem z kolei zwalnia tak bardzo, że zaczynamy się nudzić. Nie wiem, czy autorka oparła swoją opowieść na faktach, jak mocno je sfabularyzowała i jak duże miało to znaczenie dla całej akcji, ale jedno mogę powiedzieć na pewno: powieści brakuje płynnej dynamiki. Refleksje są nam podane dość ciężko, a w fabule zdarzają się niepotrzebne przestoje, których spokojnie mogłoby nie być. Gdy coś się dzieje – dzieje się szybko, to fakt, jednak chwilę potem następuje czas, gdy znów zaczynamy się męczyć. Nie jestem pewna, czy ten element będzie przeszkadzał każdemu, ale dla mnie był naprawdę trudny do zaakceptowania.

Jeszcze przed rozpoczęciem lektury miałam w głowie sporo wymagań, które dodatkowo podbił świetny początek książki. Niestety, od jakiegoś czasu źle znoszę lektury, przez które trzeba brnąć, a tak właśnie wyglądała moja przygoda z Wypadkami małżeńskimi. Z pewnością nie można odmówić autorce wiedzy i doświadczenia – te elementy widać w sposobie, w jaki wykreowała swoich bohaterów i w siatce zależności, którą dla nich stworzyła. Powieść wypada zaskakująco autentycznie, niestety nie jest tak wciągająca i emocjonująca, jakbym tego chciała. Może Wam spodoba się bardziej?





Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu MUZA SA.

piątek, 13 stycznia 2017

Stos: zapasy książek na 2017 rok

W ostatnim czasie staram się wdrożyć nowy system organizacji, a wraz z nim racjonalne planowanie zakupów książkowych. W swoim organizerze stworzyłam specjalną chciejkę, która przydała się zwłaszcza w grudniu  wykreślałam z niej te pozycje, które jakoś tam wpadły w moje ręce w tym szalonym, prezentowym okresie. Dzięki temu wiedziałam, czego mi brakuje, kiedy przyszło do wyczekiwanego zamawiania. Następne dopiero za kilka miesięcy...

Pierwszą (i zdecydowanie najliczniejszą) grupą zakupową są trzy zamówienia poczynione w ostatnim czasie na stronie Księgarni Świat Książki. Pierwsze było malutkie i podyktowane zmniejszającym się w zastraszającym tempie nakładem książki Dziki łabędź i inne baśnie. Drugie, nieco bardziej śmiałe, to właściwie test kuponu rabatowego  udany, bo zwieńczony spełnieniem wreszcie marzeń o komplecie książek Jeana Hatzfelda o ludobójstwie w Rwandzie. Ostatnie zamówienie to z kolei realizacji planu opisanego we wstępie - po prostu kupiłam wszystko, co nie zniknęło z chciejki w okresie okołoświątecznym. Zamówienie czekało na realizację aż do stycznia ze względu na premierę Wotum nieufności Remigiusza Mroza, ale pozostałe tytuły są znacznie starsze. Stalker to kwestia niesłabnącego sentymentu do poprzedniej części, Piaskuna (wciąż uważam tę książkę za jeden z lepszych kryminałów, jakie czytałam; recenzja tutaj). Dla duszy gram to wyraz mojego osobistego uwielbienia dla Andrzeja Poniedzielskiego - tekstu o tych wierszach raczej się na blogu nie spodziewajcie. Prędzej czy później opiszę jednak na pewno pozostałe tytuły: Trzy po 33, Małe eksperymenty ze szczęściem i Polska odwraca oczy.

Drugi zestaw to książki upolowane w antykwariacie BookBooka. Wierzcie lub nie, ale przez pół roku mieszkania we Wrzeszczu nie odwiedziliśmy go ani razu, mimo że mijamy jego witrynę codziennie idąc do pracy i z niej wracając. Dopiero w grudniu, przy okazji wolnego przedpołudnia zaszłam tam dosłownie na chwilę, która to chwila przeciągnęła się w godzinę spędzoną na przeglądaniu zawartości regałów z najróżniejszą literaturą. Uwielbiam antykwariaty podobnie jak lumpeksy i chyba mam łatwość wyszukiwania w jednych i drugich różnorodnych perełek  tym razem udało mi się upolować dwie trudno dostępne odsłony Serii z Miotłą: Sto butelek na ścianie oraz Białe zeszyty (ta ostatnia z dedykacją od autorki, Soni Raduńskiej!). Do zakupów dołożyłam Drugi grób po lewej oraz wyczekiwanego Najgorszego człowieka na świecie  już myślałam, że ktoś mi tę książkę podkupił, ale na szczęście okazało się, że po prostu troszkę ją przesunęli a ja, ślepa, prawie wyszłabym bez niej.

W tak zwanym międzyczasie dokonałam heroicznego czynu - w dniu, gdy startował kiermasz książek w Biedronce, wstałam o 7:00, żeby wczesnym rankiem dostać się do pobliskiego sklepu i zgarnąć, co moje. To była bardzo dobra decyzja, bo na przykład Awarii małżeńskiej (którą czytałam w zeszłym roku, gdy kupiłam ją na prezent pewnej bliskiej osobie  opinia tutaj) znalazłam dokładnie jedną sztukę, która z pewnością do popołudnia zdążyłaby się sprzedać. A skoro już byłam w Biedronce... skusiłam się na kryminał Marty Guzowskiej (czaiłam się na niego już kilka razy) oraz swego czasu zachwalaną Najdroższą Wandy Żółcińskiej. Do obu książek mam stosunek dość nijaki, to znaczy nie oczekuję po nich żadnych cudów i mam nadzieję zostać mile zaskoczona.

Na sam koniec, tuż przed planowanym postem stosikowym, do zacnego grona zakupów dołączyła maleńka paczka z Arosa (mówcie sobie co chcecie, to wciąż mój ulubiony dyskont, nawet jeśli ceny na ich stronie powoli stają się "normalne", a nie "konkurencyjne"). Zachęcona opinią Agnieszki z kanału Dressed in Mint postanowiłam sięgnąć po książki dotyczące zarządzania czasem napisane przez Charlesa Duhigga. Rzadko czytam poradniki, więc tym bardziej jestem ciekawa, co też zostało tutaj zaprezentowane  z pewnością podzielę się z Wami opinią, gdy już się z nimi uporam. Do paczuszki dorzuciłam sobie ostatnią pozycję z chciejki, a mianowicie Zapomniane słowa.

Jestem niesamowicie dumna z faktu, że tym razem nie ma tak zwanego stosu nabytków przypadkowych. Na końcu posta znajdzie się tylko jednak książka (trudno nazwać to stosem), która w dodatku absolutnie nie jest przypadkowa. Na jej poszukiwaniach spędziłam dobry tydzień i niesamowicie się cieszę, że ostatecznie zakończyły się sukcesem. Jeden z nas to wspaniała, choć ciężka opowieść, którą z całego serca Wam polecam (całość recenzji znajdziecie tutaj). Wznowienie tej książki możecie kupić wyłącznie w Empiku za około 50 zł, mnie natomiast udało się odkupić stare wydanie dzięki facebookowej grupie za połowę tej ceny. Tyle wygrać!


Standardowo dajcie znać, jakie książkowe wspaniałości dotarły do Was w ostatnim czasie. Wiecie, zbieram inspiracje do kolejnej książkowej chciejki. ;) A może czytaliście coś z powyższych stosików? Jestem jeszcze przed lekturą większości pozycji, więc chętnie poznam Waszą opinię.





wtorek, 10 stycznia 2017

Åsne Seierstad – „Jeden z nas. Opowieść o Norwegii”

Czasem w naszym czytelniczym życiu bywa tak, że trafiamy na tekst niezwykły. Nie jest łatwy, właściwie to trzeba przez niego brnąć, ale mimo wszystko z każdą kolejną stroną widzimy, że poznanie go jest warte każdego wysiłku; po prostu chcemy więcej. Tak właśnie wyglądała moja przygoda z książką Åsne Seierstad: była długa, żmudna i zabrała mi naprawdę dużo czasu, ale nie żałuję ani jednej minuty. Dziś nie wyobrażam sobie, że mogłabym tego tekstu nie przeczytać.

O Jeden z nas po raz pierwszy dowiedziałam się w momencie premiery – akurat wtedy pracowałam w księgarni, więc specyficzna okładka przyciągnęła mój wzrok, ale nigdy na tyle, żebym zainteresowała się treścią. W blogosferze chyba też nie było na nią specjalnego szału, choć może nie pamiętam nic takiego dlatego, że w tamtym okresie nie miałam zbyt wiele wolnego czasu. W każdym razie na poważnie zwróciłam na nią uwagę dopiero niedawno, podczas oglądania jednych z inspiracji na kanale Radzki. Najpierw bolałam nad tym, dlaczego jeszcze tej książki nie czytałam, a potem rozpoczęłam batalię o jej zdobycie – stare wydanie jest niedostępne, a nowe, limitowane, możecie kupić tylko w Empiku za… no cóż, dużą kwotę. Mnie udało się odkupić je na facebookowej grupie, a kiedy tylko wyczekiwana książka wpadła w moje ręce, zaczęłam lekturę. To na niej spędziłam ostatnie dwa, może nawet trzy tygodnie.

No dobrze, ale ja tu sobie gadam właściwie o niczym, a o czym tak naprawdę ta książka jest? Jeden z nas to wynik pracy dziennikarskiej Åsne Seierstad po zbrodni, jakiej dokonał Anders Breivik na norweskiej wyspie Utøya w 2011 roku. Na początku cała opowieść miała zawierać się w jednym artykule, jednak w miarę poszukiwań autorka natrafiała na coraz to nowe fakty, które stopniowo rozszerzały tekst. Gdybym chciała mówić krótko, pewnie stwierdziłabym, że to historia uwarunkowań społecznych, które ukształtowały osobowość zamachowca, jednak takie określenie zupełnie nie wyczerpuje ogromu tematów i zależności, które zostały tutaj poruszone, nakreślone i opracowane. Przede wszystkim autorka podejmuje problem z naprawdę wielu stron: opowiada o polityce, nastrojach społecznych i zmianach, które rozpoczęły się jeszcze przed narodzinami Breivika, zagłębia się w dzieciństwo nie tylko jego, ale także ofiar, opisuje przebieg procesu i pochyla się nad emocjami, które wywołał wśród opinii publicznej. To szeroko zakrojona opowieść o Norwegii – dokładnie tak, jak głosi jej podtytuł.

Należy podkreślić, jak niesamowitą pracę wykonała Åsne Seierstad i jak wielkim talentem wykazała się podczas łączenia danych. Mimo mnogości poruszanych tematów książka jest niesamowicie płynna, a poszczególne historie, choć pozornie związane jedynie feralnym 22 lipca 2011, pięknie się ze sobą przeplatają tworząc niesamowicie spójny i tym bardziej przejmujący obraz. Mimo że wiele miejsca jest tu poświęcone Breivikowi, autorka nie czyni z niego gwiazdy swojej książki. To tak naprawdę portret Norwegii okresu przemian, mierzącej się z wyzwaniami podobnymi do tych, które zaburzają ład praktycznie w całej Europie: napływ imigrantów, problemy z asymilacją, społeczeństwo rozdwojone między tym, czy wybrać prawicowy, czy też lewicowy rząd, bo mocne hasła padają z obu stron barykady, a także zwykła, ludzka zdolność do odrzucania drugiego człowieka nawet jeśli jest on naszym rodakiem, sąsiadem czy przyjacielem. Wiele z tych tematów opisanych jest szeroko i właśnie dlatego książkę czyta się tak żmudnie. Mimo wszystko uważam, że to wysiłek wart podjęcia.

Wartość tej książki mieści się jednak nie tylko w perfekcyjnej mieszance tematów. Największą jej siłą jest sposób, w jaki została napisana: przejmujący do szpiku kości. Po pierwsze już na samym wstępie czytelnik dostaje niejako w twarz mocną sceną, w której bezduszny zamachowiec dokonuje kolejnych morderstw, a przerażone ofiary starają się jakoś uciec. Ten zabieg od razu odpowiednio nastawia czytelnika, a pozostające w głowie, wyraziste sceny, nie pozwalają zapomnieć, kim stał się Breivik, gdy zaczynamy czytać o jego dzieciństwie i sytuacji rodzinnej. W dalszej części książki opowieść w naturalny sposób nieco się uspokaja, ale autorka pozostaje bezwzględna: przedstawia nam losy kolejnych bohaterów, opisuje dorastanie młodych aktywistów, sprawia że zaczynamy z nimi sympatyzować i kibicować im, na chwilę zapominając, że wszyscy przecież zginą, bo to ich losy skrzyżowały się na wyspie Utøya.

Jeśli chodzi o portret psychologiczny samego Breivika, Åsne Seierstad wycisnęła z tematu naprawdę wiele. Jej opowieść składa się w zależności przyczynowo-skutkowe i obnaża, co tak naprawdę mogło być motywem przewodnim dokonanej zbrodni. Jeden z nas dobitnie pokazuje, jak ciężko jest w tym i wielu innych, podobnych przypadkach dokonać jednoznacznej oceny – widzimy wyraźnie, jak bohater zmienia się popadając ze skrajności w skrajność. Historia Breivika to opowieść o próbie zasymilowania się ze środowiskiem, a jednak podoba mi się również, że autorka nie zdecydowała się stanąć po jednej ze stron i nie tłumaczy jego zachowania. Choć czasem miałam myśli, że coś poszło nie tak już na samym początku jego życia, dalekie to było od usprawiedliwień, a sama sugestia nie płynęła z książki tylko moich własnych analiz.

Mam wielki problem, bo mogłabym jeszcze długo opowiadać o niuansach związanych z tą książką, a jednak nie chcę Was całkowicie zanudzić. Zakończę więc krótko: to opowieść naprawdę godna polecenia i jeśli Was ciekawi, musicie po nią sięgnąć. Ciężko ją zdobyć i czyta się ją długo, ale – jak już mówiłam – naprawdę warto.


niedziela, 8 stycznia 2017

Mikal Hem – „Jak zostać dyktatorem”

Kiedy rozpakowywałam paczkę z tą książką i Sylwek zobaczył, co znajduje się w środku, przeczytał tytuł, po czym stwierdził: Pff, podręcznik dla nowicjuszy? Przecież jesteś już ekspertem w tym temacie! I co ja mogłam w takiej sytuacji zrobić? Książka zainteresowała mnie bynajmniej nie z powodów samorozwojowych – przejęcie władzy jakoś zupełnie mi nie leży, wystarczy mi, że szarogęszę się w swoim najbliższym otoczeniu. Uznałam jednak, że to może być ciekawa opowieść, w jakiś sposób rzucająca nowe światło na temat, który z reguły poznajemy tylko z jednej strony: poprzez relacje ofiar. Sięgam po nie chętnie, jednak mechanizmy i schematy rządzące drugą stroną również wydają mi się bardzo interesujące.

Już sam tytuł sugeruje, jaki klimat będzie towarzyszył całej opowieści – nazywając książkę podręcznikiem, autor obiecuje nam sporą dawkę humoru i podejście do tematu z dużym przymrużeniem oka. Pod tym względem nikt, kto sięga po ten tekst, nie powinien być zawiedziony, z drugiej strony jednak warto o tym pamiętać, jeśli jakiekolwiek żarty z dyktatury nam przeszkadzają. Od razu zaznaczam: moim zdaniem granica dobrego smaku nie została przekroczona. Całość jest po prostu uporządkowanym tematycznie zbiorem anegdot i ciekawostek na temat reżimów z różnych zakątków świata. Autor prowadzi czytelników przez całą dyktatorską drogę: od zdobycia i utrzymania władzy, poprzez pomnażanie majątku i dysponowanie nim, aż do różnorodnych końców, jakie mogą nas spotkać na reżimowej drodze. A wszystko to z zachowaniem pouczającej, podręcznikowej formy opartej na mniej lub bardziej łagodnych poleceniach i wskazówkach. 

Pod względem informacyjnym książka ma kilka zasadniczych zalet. Po pierwsze dla osoby, która potrafi wymienić z nazwiska dość małą liczbę dyktatorów, a zapytana o państwa, których reżimy kojarzy, nieśmiało dorzuci jeszcze kilka (jak ja), na pewno poszerza wiedzę, ponieważ autor każdą z prezentowanych ciekawostek łączy z konkretnym miejscem i konkretnym przywódcą. Po drugie w swojej opowieści Mikal Hem sięga zarówno po przykłady oczywiste, jak i zupełnie niebanalne, a w każdym razie mniej znane. Po trzecie samych anegdot jest naprawdę mnóstwo, a autor ma niesamowity dar płynnego konstruowania opowieści. W wielu przypadkach podobnych książek, niezależnie od tematyki, mamy wrażenie, że pisarz po prostu wyrzuca z siebie kolejne ciekawostki w sposób zupełnie nieuporządkowany, co daje bardzo toporne wrażenie; tutaj całość jest płynna, wciągająca i naprawdę przyjemna w odbiorze. Ponadto zgrabne łączenie faktów i wątków przez autora sprawia, że czytelnik zaczyna dostrzegać pewne schematy, wyciągać wnioski, a nawet przekładać je na znane sytuacje społeczno-polityczne (tak przynajmniej było w moim przypadku).

Małą objętość książki (około 250 stron) można uznać zarówno za wadę, jak i zaletę. Z pewnością nie jest to kompendium wyczerpujące wiedzę na temat wszelakich dyktatur, nie zbiera też na pewno wszystkich ciekawostek, jakie są znane na ten temat. Z drugiej strony taka forma w połączeniu z bardzo lekkim stylem autora oraz (momentami czarnym) humorem sprawia, że otrzymujemy książkę do połknięcia w jeden wieczór. Moim zdaniem to zawsze bardzo duży plus.





Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Smak Słowa.

poniedziałek, 2 stycznia 2017

Granie w parze: 7 cudów świata: Pojedynek

Przełom roku to czas różnorodnych podsumowań - czytelniczych i życiowych. Wiele osób wyłania te elementy życia, które w ciągu minionych 12 miesięcy były dla nich najważniejsze: ulubione książki, szczęśliwie odkrytych autorów czy też piosenki, które towarzyszyły im niemal na każdym kroku. Nie będziemy Was zanudzać tymi wszystkimi elementami, ale gdybyśmy mieli wskazać taką grę, która, odkryta w 2016 roku, okazała się absolutnym hitem, nasz wybór byłby jednogłośny - Pojedynek

Część z Was pewnie kojarzy dużą planszówkę 7 cudów świata, w której rozwijamy swoją własną cywilizację w oparciu o cuda świata starożytnego. Gra według zaleceń na pudełku przewiduje wariant dwuosobowy, jednak jest on tak słaby, że twórcy zdecydowali się przygotować coś zupełnie nowego. Tak właśnie powstał Pojedynek - z jednej strony podobny do swojej starszej siostry ze względu na temat i zasady, z drugiej totalnie różny dzięki mechanice całkowicie dostosowanej do dwóch uczestników zabawy. To gra dopracowana w każdym punkcie, dlatego też w naszym cyklu nie mogło jej zabraknąć.

W pudełku znajdziemy:
66 kart Budowli
7 kart Gildii
12 kart Cudów
4 znaczniki militarne
10 żetonów postępu
1 pion konfliktu
31 monet
1 notes punktacji
1 instrukcję
1 podsumowanie
planszę do gry

Generalnie podczas gry naszym celem będzie rozwijanie swojej cywilizacji poprzez kupowanie i stawianie kolejnych budynków reprezentujących sześć rodzajów: surowce, handel, edukację, kulturę, sferę militarną oraz gildie. Posiadane przez nas karty będą dawały nam określone profity (natychmiastowe lub stałe), a my sami będziemy musieli dbać o równomierny rozwój, bo zaniedbanie którejkolwiek ze wspomnianych sfer przyniesie poważnie konsekwencje. Karty możemy kupować (płacąc odpowiednią kwotę lub dopłacając za brakujące surowce), dobierać za darmo dzięki specjalnym symbolom lub sprzedawać. Nie wszystko zależy jednak od nas - w trwającej trzy epoki rozgrywce karty na stole będą pojawiały się w określonych konfiguracjach: część z nich będzie jawna od początku rundy, część zakryta, a jedne karty przykrywać będą kolejne uniemożliwiając ich dobranie. Taki układ sprawia, że musimy nagimnastykować się umysłowo i wprowadza elementy taktyczne - czy jeśli wezmę tę kartę, nie odkryję przeciwnikowi czegoś, co przybliży go do zwycięstwa? 

W tym miejscu dochodzimy do sedna sprawy - podczas rozgrywki w Pojedynek właściwie cały czas musimy nie tylko dbać o swoją cywilizację, ale też pilnować naszego przeciwnika i nie pozwalać mu na zbyt wiele. Raz powstałe dysproporcje między uczestnikami zabawy trudno jest wyrównać, ponadto gra może zakończyć się aż na trzy sposoby. Dwa z nich skutkują natychmiastowym finałem: po pierwsze zwyciężyć można uzyskując całkowitą przewagę na osi militarnej (gdy znacznik dotrze do któregokolwiek końca planszy), po drugie: gdy zdobędziemy sześć różnych symboli na kartach edukacji. Jeśli żadna z tych sytuacji nie będzie miała miejsca, gra kończy się wraz z zakończeniem ostatniej, trzeciej epoki, po czym następuje liczenie punktów za wszystkie elementy zgromadzone przez graczy.

~*~`

Mało jest gier planszowych, które tak skutecznie skradły nasze serca, jak zrobił to Pojedynek. Liczba zalet, jakimi może pochwalić się ten tytuł, jest naprawdę pokaźna, nie bez powodu jest to więc nasza ulubiona gra dwuosobowa. Ale po kolei.

Niezwykle istotną cechą Pojedynku jest jego regrywalność. Mimo dziesiątek (a może i setek... dość szybko straciliśmy rachubę) rozegranych partii ten tytuł wciąż nam się nie znudził. Losowo rozkładane talie w poszczególnych epokach zapewniają, że każda rozgrywka wygląda zupełnie inaczej i wymaga od nas dostosowania się do unikalnych warunków na stole. Nie inaczej jest z kartami cudów, które możemy wybudować, a które są cechą charakterystyczną serii - raz postawione dają nam profity na całą dalszą rozgrywkę. Karty te dobieramy jeszcze przed rozpoczęciem gry, a ich unikalna kombinacja zwykle w pewnym stopniu determinuje to, do czego będziemy dążyli.

Drugim niezwykle ważnym aspektem jest to, w jaki sposób gra angażuje uczestników od samego początku. Podczas partii cały czas czuje się, że mamy tu do czynienia z pojedynkiem dwóch cywilizacji. W tej grze ciągle trzeba pilnować przeciwnika, by nie zdobył nad nami przewagi w żadnej z dziedzin. Jeśli drugi gracz zdoła przejąć kontrolę nad większością budynków produkcyjnych, czekają nas utrudnienia w zakupie kolejnych kart, a większość działań będzie zmniejszać zapasy w naszym skarbcu. Pozwolenie oponentowi na zdobycie przewagi militarnej może się dla nas skończyć fatalnie - w pewnym momencie możemy już nie być w stanie powstrzymać wroga przed dotarciem do naszej stolicy. Podobnie jest z przewagą na polu naukowym, bowiem chwila nieuwagi może zaowocować dominacją na polu postępu. Lepiej więc nie pozwolić przeciwnikowi na prowadzenie zbyt wielu badań.

Trzeci plus wiąże się niejako z tym, co zostało opisane powyżej, a mianowicie chodzi o różne drogi do zwycięstwa. Zasadniczo wygrywamy, jeśli na koniec gry uda nam się zgromadzić więcej punktów, niż zrobił to przeciwnik. Możemy jednak zdominować cywilizację przeciwnika militarnie bądź też naukowo. 3 różne sposoby na zwycięstwo to kolejna gwarancja, że nam się szybko nie znudzi - każda z dróg wymaga innych kluczowych decyzji i wypracowania odpowiednich strategii. Należy jednak pamiętać, że odpuszczenie jednej sfery na rzecz innej to nie jest najlepszy pomysł; przeciwnik na pewno skorzysta z okazji, jeśli damy mu wolne pole do działań.

Aspekt wizualny nie jest może najistotniejszy w przypadku gier planszowych, jednak nie oszukujmy, przyjemniej jest bawić się przy produkcie dopracowanym. Pojedynek takim właśnie produktem jest - piękna kolorystyka i szczegółowe wykonanie cieszą oko. Na uznanie zasługuje nawet plastikowa wytłoczka wewnątrz pudełka, w której przechowujemy wszystkie elementy - przemyślana i porządnie wykonana, dzięki niej każdy element ma swoje własne miejsce, a i każdorazowe przygotowanie rozgrywki, jak i posprzątanie po niej, jest o wiele prostsze i szybsze.

Cóż możemy powiedzieć - Pojedynek to gra, która znajduje się w czołówce dwuosobowych gier planszowych. Nasze serca już zdobyła - teraz czas na Wasze. :)