piątek, 31 października 2014

Szymon Hołownia - "Ludzie na walizkach"

Choć ostatnio moja czytelnicza passa nieco się poprawiła, tj. świadomie lub nie sięgam po teksty, które w jakiś sposób dają mi sporo satysfakcji, stan ten nie mógł trwać wiecznie. W przypadku książki Szymona Hołowni potwierdziła się zasada, że im mniej oczekiwań, tym lepiej. Autora kojarzę bardzo dobrze, można powiedzieć, że lubię go i cenię naprawdę mocno. W wielu przypadkach odpowiada mi jego rozumienie wiary i sposób wyrażania myśli. Mam wszystkie jego książki, sporą część czytałam i zawsze byłam, jeśli nie zachwycona, to przynajmniej pod dużym wrażeniem. Co się zatem stało w przypadku Ludzi na walizkach? Otóż moim zdaniem tekst jest mocno przereklamowany.

„Ludzie na walizkach” to zbiór rozmów Szymona Hołowni z osobami, które choroba, nieszczęśliwy wypadek albo los doprowadziły na granicę życia i śmierci.[z opisu okładkowego]

To nie do końca prawda. Tak podany opis okładkowy może być mylący w tym sensie, że czytelnik może spodziewać się ciekawych i inspirujących historii. Tymczasem książka jest zbiorem dialogów naprawdę z różnymi ludźmi i nie wszyscy spośród nich są bezpośrednimi odbiorcami trudnych sytuacji. Obok tych, którzy doświadczyli utraty czy choroby kogoś bliskiego lub własnej, sporo jest tu rozmów chociażby z lekarzami. Choć ciekawe, prezentują się one marnie i nijako na tle przejmujących świadectw dawanych przez innych uczestników opowieści.

W moim odczuciu tekstom brak też wnikliwości – na objętości niewielkiej, bo ledwie 148 stron, mamy zapis aż 9 rozmów; swoje dokładają też spore marginesy i czcionka. Mówiąc wprost – tekstu nie jest tu za wiele. Skutkiem tego wywiady, które – jestem pewna – mogłyby być naprawdę szczegółowe, są zbyt powierzchowne. W wielu przypadkach sprawę pogarsza sam autor zadający tendencyjne pytania i powtarzający po wielokroć te same tematy i argumenty. Nie wiem, czy Szymon Hołownia dopracował swój warsztat do czasu kolejnych tekstów, z którymi miałam przyjemność się zapoznać, ale w rozmowach z ludźmi zdradzającymi choć cień racjonalizmu staje się mało profesjonalny.

Trzeba jednak przyznać, że kilka spośród rozmów to prawdziwe perełki. Cudowna jest ta z Krzysztofem Kolbergerem, Ludzie wierzą. Ja czekam, w której aktor ujawnia niezwykłe wręcz pokłady siły i gotowości do działania, tak wielkie mimo siedemnastoletniej walki z rakiem. Drugim literackim cudem jest tekst Szczyt za mgłą – autentyczny, przejmujący i chwytający za serce. To właśnie dla takich opowieści warto było po tę książkę sięgnąć i brnąć przez to, co przeciętne. W odniesieniu do całości prezentują się one jeszcze lepiej.

Jak wspomniałam na początku – w moim odczuciu tekst jest przereklamowany. A może to mnie ciężko zainspirować? Tak czy inaczej trzeba mi czegoś więcej niż tylko suchego stwierdzenia „daję radę”, bym opowieść mogła odnieść do siebie i coś z niej wyciągnąć. Niestety w tym przypadku okrojone wydanie i brak wnikliwości mocno dały mi się we znaki, a swoje dołożył też bardzo rzucający się w oczy brak profesjonalizmu ze strony autora. Wszystko razem sprawia, że tekst odbieram jedynie jako przeciętny i czuję się zawiedziona. Oczekiwania to jednak zło.

czwartek, 30 października 2014

Tove Alsterdal - "Grobowiec z ciszy"

Katrine wiedzie względnie spokojne i uporządkowane życie. Jej sytuacja zmienia się diametralnie, gdy w domu matki odkrywa listy z biura maklerskiego – dokumenty dotyczą sprzedaży nieruchomości w jednej ze szwedzkich wsi. Problem polega na tym, że ani Katrine, ani jej brat nie wiedzą nic o żadnym domu, który mógłby być własnością matki. Kobieta wyrusza w podróż by rozwikłać tajemnicę, jednak sprawa komplikuje się, gdy w miarę zdobywania kolejnych informacji wątpliwości zamiast maleć, narastają, a w rzeczonej wsi zaczynają w tajemniczych okolicznościach ginąć kolejne osoby. Kilkudniowa zagadka nabiera międzynarodowego charakteru, przygoda bohaterki przeciąga się w czasie, a poglądy zarówno jej, jak i innych bohaterów, będą musiały zostać zweryfikowane…

I gdzieś z daleka usłyszał wrzask, który się wyrwał z jego własnej piersi, i tamto jądro z żelaza i stali eksplodowało, niszcząc wszystko, a on próbował się bronić, podnieść się niezdarnie, lecz runął tyłem na podłogę i głucha cisza wypełniła czarną dziurę, w której się schował, aż wyschną mu majtki, skończy się płacz i matka go umyje, utuli do snu i nigdy nikomu o tym nie powie.[s. 340]

Choć w tekście zdarzają się takie jak ten obiecujące momenty psychologicznej kreacji bohaterów, a Tove Asterdal niejednokrotnie udowadnia, że nie jest jej obce ani zagłębianie się w umysły ludzi, ani opis tego, co można tam znaleźć, jak na mój gust w książce jest stanowczo za mało podobnych fragmentów. Tekst traktuje o sprawach rodzinnych, jest bogaty w powinowactwa, a jednak postaciom brak szczególnych przeżyć czy emocji związanych choćby z utratą. Można to oczywiście zrzucić na garb surowego, skandynawskiego klimatu, ale to wyjaśnienie absolutnie do mnie nie trafia…

Kolejnym mankamentem jest, niestety, wątek pojawiających się zbrodni. W moim odczuciu połączenie sagi rodzinnej i kryminału nie wyszło Tove Asterdal najlepiej, a fragmenty związane z tym drugim gatunkiem są wprowadzone niejako na siłę. Ten, kto szuka tu klasycznej, skandynawskiej opowieści o śledztwie prowadzonym przez tego czy innego stereotypowego komisarza, może od razu odłożyć książkę z powrotem na półkę – poszukiwanie sprawcy nie odbywa się bynajmniej na komisariacie. Z jednej strony można to uznać za zaletę, niesztampowe podejście do tematu, z drugiej – nie bardzo wiem, co fani kryminału mają dostać w zamian, bo przyspieszająca pod koniec akcja jest chyba niewystarczającą rekompensatą. W książce brak specyficznego parcia na rozwiązanie zagadki i ciekawości, jaką budzi.

Na szczęście pod względem obyczajowym powieść jak najbardziej daje radę – historia głównej bohaterki może wciągnąć i zainteresować na tyle, by chciało się towarzyszyć jej w rozwiązaniu sprawy. Z przyjemnością czytałam o losach jej rodziny i muszę przyznać, że są one naprawdę ciekawe – tu autorce udało się zaspokoić moje wymagania. Międzynarodowe wątki, osadzenie akcji w historycznych realiach i przyjemnie pogmatwana sytuacja ukazana na społecznym tle… Wszystko to razem dało mi ciekawy obraz i jestem szczęśliwa, że dane mi było się z nim zapoznać. Dobrze odczuwa się także skandynawski klimat – po raz kolejny z radością zawitałam do malutkich miasteczek, prowincji, na której mieszkańców łączą specyficzne relacje, a nowo przybyłych nie pyta się, gdzie mieszkają, tylko „czyi są”.

Choć nie mogę narzekać na chwile spędzone przy książce Tove Asterdal, na pewno nie jestem zachwycona. Podczas lektury nie miałam poczucia obcowania z układanką, w której wszystkie elementy idealnie ze sobą współgrają; wręcz przeciwnie – wiele z nich było moim zdaniem niepotrzebnych lub ukazanych nieproporcjonalnie. Na pewno nie nazwałabym tej książki niezwykłym kryminałem; z całym szacunkiem dla autorki – morderstw było zbyt wiele i dołożono je zbytnio na siłę, tym bardziej że zabrakło rzeczowego umotywowania psychologicznego dla sprawców i pozostałych bohaterów. Chętnie sięgnęłabym po powieść Tove Asterdal, która byłaby wyłącznie tekstem obyczajowym, ciekawa jestem, czy z tym dałaby sobie radę nieco lepiej.


Za egzemplarz do recenzji dziękuję Business and Culture oraz Wydawnictwu Akurat.
___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Czytam Opasłe Tomiska" (496 stron)

środa, 29 października 2014

Ben Aaronovitch - "Księżyc nad Soho"

Jakiś czas temu w moje czytelnicze ręce wpadła książka Rzeki Londynu, która z miejsca mnie urzekła. Kwestią czasu było więc to, że sięgnę po kolejny tom przygód posterunkowego Petera Granta. Choć już jakiś czas Księżyc nad Soho czekał na mojej półce, dopiero nie dawno udało mi się po niego sięgnąć. Czy Benowi Aaronovitchowi udało się utrzymać poziom, jaki zaprezentował w pierwszej części swojej serii?

Soho - część londyńskiego West Endu, miejsce które jest sercem muzycznej sceny. Niezliczone kluby, restauracje i dyskoteki otwarte do późnych godzin napędzają nocne życie, które tętni tu niemal przez całą dobę. Gdy w Soho zaczynają umierać muzycy jazzowi, wszystko wskazuje na to, że w każdym wypadku śmierć nastąpiła z przyczyn naturalnych, jednak posterunkowy Peter Grant wyczuwa w zwłokach ślad magii i to w dość specyficzny sposób - słysząc melodię Body and Soul. Czy jazzowi bliżej do magii niż muzyki? Czy w Soho grasują specyficzne “wampiry”, które wysysają energię z ludzi obdarzonych nadzwyczajnym talentem?

Pierwsza i najważniejsza chyba rzecz, o której muszę napisać, to odpowiedź na pytanie, jakie zadałem na samym początku. Otóż tak: Ben Aaronovitch utrzymał narzucony przez siebie poziom. W gruncie rzeczy Księżyc nad Soho napisany jest tak samo, jak pierwszy tom przygód Petera Granta - wciąż mamy do czynienia z narracją pierwszoosobową, w której wyraźnie wyróżnia się dość ironiczne podejście głównego bohatera do świata. Nie brak tu uwag co do specyfiki różnych środowisk w Londynie, jak i różnorodnych zjawisk społecznych. Momentami miałem jedynie wrażenie, że postać Petera została w pewien sposób spłycona, a jego motywacje i pragnienia sprowadzono do dość.. prostackich; wydaje mi się jednak, że po prostu w tej części czytelnik ma okazję poznać bohatera dużo bliżej, niż było to możliwe w Rzekach Londynu.

Podobnie jak w pierwszym tomie, w tej części również mamy wielowątkową fabułę. Poza głównym śledztwem dotyczącym tajemniczych zgonów jazzmanów Peter zajmuje się jeszcze jedną sprawą - trwają poszukiwania istoty, która roboczo zostaje określona jako vagina dentata. Stwór o wyglądzie kobiety uwodzi mężczyzn szukających jednorazowej przygody, by potem w dość brutalny sposób pozbawić ich wiadomego organu i zostawić wykrwawiających się na śmierć. Wybór ofiar wydaje się jednak nie być do końca przypadkowy.. Choć sprawa została już zasygnalizowana w Rzekach Londynu, to wówczas czytelnik został obdarowany względnie sensownym wyjaśnieniem, teraz jednak autor odkrywa przed nim prawdę. Oprócz tego obserwujemy życie prywatne Petera - jego romans, relacje z członkami rodziny, a także przyjaźń z Lesley, która poważnie ucierpiała podczas wydarzeń ukazanych w pierwszym tomie.

O ile pierwsza przygoda posterunkowego Granta była spójna i zwartą historią, tutaj jest nieco inaczej. Ben Aaronovitch stara się w wielu momentach przywołać wydarzenia z pierwszego tomu, gdyż są one często istotne dla fabuły, mam jednak wrażenie, że bez znajomości Rzek Londynu wiele rzeczy byłoby dla mnie niezrozumiałych. Dodatkowo, chociaż główna oś fabuły została wyjaśniona, to jednak pojawił się dość istotny wątek, którego kontynuacji należy spodziewać się w kolejnych książkach. Liczba mnoga została tu celowo użyta - mam wrażenie, że w Księżycu nad Soho autor odkrył fragment czegoś, co moim zdaniem może być główną osią całej serii o Peterze Grancie..

Tym, co chyba najbardziej urzeka mnie w książkach Aaronovitcha, jest kreacja świata. Magią rządzą pewne prawidła i wielu aspektach bliżej jej do nauki niż do tajemniczej mocy, której nie da się zrozumieć. Jest ona jednak zjawiskiem niezbadanym i tak naprawdę dopiero Peter próbuje zrozumieć prawidła rządzące mocą, którą potrafi władać. Jak do tej pory wszystko, co zostało przedstawione w książkach, jest solidnie uargumentowane, a we mnie pozostało wrażenie, że autor wszystko sobie dokładnie przemyślał i nic w tym świecie nie działa na zasadzie “bo tak”. Jedyne, co mi zbytnio nie przypadło do gustu, to stale rozrastające się grono osób, które są świadome istnienia magii, a mimo to podchodzą dość obojętnie do takiego zjawiska.

Rzadko spotykam się z seriami, które potrafią mnie tak wciągnąć w swój świat. Rzadko też spotykam się z mieszanką kryminału z fantasy, która nie tylko jest dobrze napisana, ale ma w sobie coś urzekającego. Księżyc nad Soho to znakomite źródło zaskoczeń, wzruszeń oraz parsknięć śmiechem; to książka, którą czyta się jednym tchem, nawet mimo niesprzyjających warunków - ja byłem tak żądny poznania dalszych losów bohaterów, że nie przeszkadzało mi zmęczenie oraz panujący o trzeciej w nocy w pociągu półmrok.

wtorek, 28 października 2014

Michał Bigoszewski - "Duch w maszynie" [recenzja przedpremierowa]

Czasem z różnych względów zdarza się, że trudno jest nam ubrać w słowa odczucia po lekturze. Są książki, które robią niezwykłe wrażenie i takie, które zwyczajnie się podobają. Nie wiem, czy Wy też tak macie, ale ja czasami trafiam na teksty specyficzne, o których ciężko mi mówić, bo mam wrażenie, że przypadną do gustu tylko mnie. Dlatego proszę o wyrozumiałość – próbuję właśnie stworzyć opinię o książce tego typu.

Marek jest fatalistą. Nie ufa ludziom, nie lubi ich, a właściwie twierdzi, że dążą jedynie do zła. Z góry zakłada najgorsze scenariusze, karmi wyobraźnię negatywnymi obrazami. Żyje jak nihilista, bez wiodących wartości, samotnie, racząc się tanią rozrywką, w którą wpisuje się niszczenie innym skądinąd pozytywnych chwil. Gardzi miłością i przyjaźnią, nie wierzy w nie. Można by powiedzieć, że jego styl życia jest spójny i konsekwentny, jednak i dla Marka przychodzi czas na zmiany – w jego przypadku katalizatorem jest spotkanie Róży. Dziewczyna brata jest doskonała i wkrótce sprawi, że mężczyzna zazna tego, o co nigdy by nie podejrzewał samego siebie.

Choć narracja jest trzecioosobowa, przez całą książkę mamy wgląd w umysł i odczucia bohatera. Opowieść nie przypomina tekstu fabularnego, jest raczej zapisem myśli i poglądów. Zdarzenia są tak dobierane, aby potwierdzić tezy i podejście do świata, a fatalizm jest niezwykle wyraźny. Na pierwszy plan wysuwa się nie akcja, a sfera filozoficzna; zadaniem jest tu skłonienie czytelnika do refleksji. Właściwie cała opowieść skupia się na analizie kondycji człowieka i jego podmiotowości – na tym, czy rzeczywiście mamy wpływ na to, co nam się przytrafia i czy podjęcie walki jest w stanie przed czymkolwiek nas ochronić.

Człowiek jest herosem, jeśli jest w stanie żyć na tym świecie, w swoim ciele, w swojej jaźni. Liczę na Twoją wolę, wierzę, że ona cię poprowadzi przez morze chaosu. Łudzimy się tylko, że żyjemy w jakimś porządku. Ale staraj się do niego dążyć, wygładzaj fale i ratuj to, co da się uratować.[s.248]

Pod względem nastroju książka jest przytłaczająca. Wydarzenia, które mają miejsce wokół głównego bohatera, ciągła szarpanina między działaniem a niemocą, wszechobecne lęki… Wszystko to daje nam obraz daleki od spokojnej sielanki. Atmosfera jest tutaj przesycona walką i rozdarciem – między poddaniem się zgubnemu biegowi zdarzeń, a próbą zrobienia choć czegoś wbrew. Próżno tu jednak szukać optymistycznych konkluzji – wizja świata, jaka wyłania się z całej treści, jak i zakończenia, jest raczej negatywna. Choć opis okładkowy sugeruje przemianę bohatera, tak naprawdę nie znamy jej mechanizmów i nie jest ona całkowita – do samego końca Marek nie ufa i targany jest lękami, często o podłożu irracjonalnym. Dobór zdarzeń i rozwiązań w książce jest celowy i ukazuje człowieka w sytuacji bez wyjścia.

Mimo wszechobecnego fatalizmu, rozważania można umieścić w dowolnym miejscu w czasie i przestrzeni. Tak naprawdę wykorzystano tutaj wiele scen, które mogły zdarzyć się każdemu i zawsze, co przydaje opowieści uniwersalizmu. W przypadku powieści o zabarwieniu filozoficznym ma to duże znaczenie, bo pozwala przekonać do swoich racji i wskazać odniesienie do rzeczywistości.

Dla mnie lektura Ducha w maszynie była z pewnością doświadczeniem ciekawym i rozwijającym. To dobrze skonstruowana powieść filozoficzna, poruszająca niezwykle istotne tematy związane z ludzką naturą i podmiotowością. Nie zgadzam się z wieloma zawartymi tu tezami i momentami ciążył mi fatalizm, mam jednak świadomość, że to nie pierwszy taki tekst, a podobne podejścia do życia są nam w jakimś stopniu potrzebne. Lektura jest dobrą okazją by pochylić się nad własnymi poglądami i ocenić, w jakim stopniu sami zachowujemy się podobnie do bohatera. A może odczuwamy nieuchronność losu?


Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie Wydawnictwu Innowacyjnemu Novae Res.

poniedziałek, 27 października 2014

Podróże małe i duże #4 - Rzut oka na Targi Książki w Krakowie + stos 12/2014

Zrobiliśmy to. Choć sukces wydawał się niemożliwy, a pomysł karkołomny, udało nam się zawitać do Krakowa. W pociągu spędziliśmy około doby (na szczęście w rozłożeniu na dwie noce), porządnie zmarzliśmy, rozchorowaliśmy się, ale emocje po tej szaleńczej eskapadzie pozostały nam jak najbardziej pozytywne.

Sylwek zachwycił się faktem, że po Krakowie śmigają... niebieskie tramwaje! Oboje jesteśmy z miast zdominowanych przez Swingi.

Niestety, co do samych Targów, niedociągnięć odczuliśmy sporo. Zaczęło się od awantury o ExpoBus i ilość osób, które może przewozić. Niezależnie czy wliczyć miejsca stojące, o które była cała draka, jego przepustowość była i tak zbyt mała w stosunku do zapotrzebowania. Kiedy promuje się jakąś ideę aż tak bardzo, warto byłoby wziąć pod uwagę ilość potencjalnych chętnych... W każdym razie my koniec końców postawiliśmy na komunikację miejską i była to chyba najlepsza decyzja - na miejsce dotarliśmy relatywnie sprawnie.

Na samym terenie targów czekała nas kolejna przeprawa. Jako że po darmową, blogerską wejściówkę mogła zgłosić się tylko jedna osoba z danej witryny, Kaś udała się do burżujskiego stanowiska dla gości branżowych, natomiast Sylwek grzecznie stanął w kolejce dla zwykłych śmiertelników, która zdawała się nie mieć końca. Ogonka (a raczej zwartego tłumu o nieokreślonych ksztaltach) nie pilnował absolutnie nikt, w rezultacie czego z tyłu cisnęli się ludzie, a z przodu, przy okienkach, były zwyczajne pustki. O ogólnych nastrojach panujących w kolejce lepiej nie wspominać - problemem było przepuszczenie osoby na wózku inwalidzkim, czy tych, którzy mieli już swoje wejściówki z poprzednich dni. Pod tym względem oboje wolimy konwenty - młodzież na nich bywa jakaś taka bardziej cywilizowana...

Po pozytywnym przejściu przez proces akredytacji ruszyliśmy prosto na hale targowe. Zaczęliśmy od tej opanowanej przez mniej znane wydawnictwa i była to kolejna dobra decyzja tego dnia - nie poczuliśmy się aż tak bardzo przytłoczeni. W tej części atmosfera była całkiem niezła i w miarę spokojnie można było się rozejrzeć. Koszmar zaczął się na drugiej hali, gdzie wystawiali się giganci - Prószyński czy Foksal wraz z Empikiem. Tu chaos osiągnął apogeum. Rozmieszczenie stosik pozostawiało wiele do życzenia, te duże były niebezpiecznie blisko siebie; swoje dołożyła też masa zwiedzających i fakt, że pisarze podpisywali książki u wydawców - przez kolejkę ciągnącą się wzdłuż stoiska Znaku nie udało nam się tam dopchać i w spokoju czegokolwiek kupić. Gdy mieliśmy już trochę zakupów, lawirowanie między ludźmi stało się niemożliwe. Ostatecznie wróciliśmy do centrum przed czasem i nie zjawiliśmy się na spotkaniu blogerów. Sądząc po opiniach - chyba nie mamy czego żałować...

Jak targi, to i makulatura!

Teraz konkrety. Nie obyło się bez wizyt u kilku wydawców, tych mniej lub bardziej zaprzyjaźnionych i znanych. Rabaty nas nie powaliły, choć wahały się w granicach 20-30% u większości wydawców, to niewiele było wyprzedaży totalnych z książkami ok. 10 zł, na których zwykle najbardziej się obławiamy. Tym niemniej coś udało nam się przywieźć i powstał z tego całkiem zacny stosik.


Lewy sztapelek to nasze targowe zakupy. Ty (ta cieniutka książeczka na górze) to nabytek z cudownego stoiska autorów niezależnych. O Skazańcu Kaś marzyła od kwietnia, kiedy to zrecenzowała e-booka (można o tym poczytać tutaj - klik), natomiast o Kontrakcie Paganiniego od kilku dni. Niestety była to jedyna pozycja Keplera dostępna na targach. Na szafocie to zakup wyłącznie na podstawie ślicznej okładki, nie zorientowaliśmy się, że to drugi tom cyklu. Bestiariusz słowiański był natomiast od dawna w planach Sylwka. Jeśli chodzi o stos po prawej - przywieźliśmy z Krakowa także kilka egzemplarzy recenzenckich - od Novae Res, Sine Qua Non oraz Egmontu, z którym udało nam się nawiązać nową współpracę, a na ich stoisku spędziliśmy bardzo miłe chwile, dyskutując o współczesnych dystopiach.

Wiecie, że Sylwek zbiera zakładki, prawda? Z targów zwiózł ich... 60!

Kończąc powoli opowieści o Targach, chcielibyśmy przyznać, że wszystkie te mankamenty czegoś nas nauczyły - przede wszystkim przy następnej okazji wybierzemy się na podobną imprezę w pierwszych dniach, gdyż oboje nie lubimy tłumów i chyba ten aspekt najbardziej nam doskwierał. Choć w sobotni poranek ludzi było sporo, jeszcze więcej znalazło się ich tam po południu - o 14, gdy opuszczaliśmy teren imprezy, kolejka ciągnęła się aż do ulicy. Wracając jednak do nas - przyznać też trzeba, że jesteśmy zwierzętami konwentowymi i na tej, bądź co bądź marketingowej, imprezie, zabrakło nam urozmaicenia w postaci prelekcji. Nie wiemy jeszcze, czy podobną wyprawę będziemy chcieli powtórzyć, ale ta na pewno będzie dla nas miłym wspomnieniem, a do Krakowa wrócimy jeszcze nie raz.

Warto byłoby zakończyć tę relację pozytywną konkluzją - tak naprawdę ogrom ludzi na imprezie tego typu świadczy dobrze o naszym społeczeństwie. W czasach, gdy narzeka się na poziom czytelnictwa, my mieliśmy okazję na własne oczy zobaczyć masę, naprawdę masę osób żywo zainteresowanych literaturą - kupujących i czytających. Gros tego towarzystwa stanowiła młodzież, co jest wiadomością jeszcze lepszą, bo nawet jeśli  w danym momencie nie czyta literatury wysokich lotów, to po książki sięga, a to wspaniały nawyk i świetny przyczynek do rozwijania swojej pasji i zarażania nią innych.

środa, 22 października 2014

Lars Kepler -"Piaskun"

Kolejny raz zdecydowałam się na książkę w ciemno – dałam się skusić okładkowym opisem. Ostatnio coraz częściej sięgam po kryminały, natomiast po przygodzie z Yrsą Sigurdardóttir tym bardziej doceniam ich wielowymiarowość i specyficzny klimat. Kiedy książka szwedzkich autorów (bo pod pseudonimem Lars Kepler kryje się ich dwoje) znalazła się na mojej półce, dotarł do mnie kolejny motywator – niezwykle pozytywne recenzje spływające z blogosfery. Byłam szalenie ciekawa, skąd wziął się zachwyt i czy tekst trafi również do mnie. Teraz mogę śmiało powiedzieć – zachwyt to za mało.

Na torach kolejowych znaleziony zostaje dwudziestotrzylatek, który kilka lat wcześniej został oficjalnie uznany za zmarłego. Jest w bardzo złym stanie fizycznym, cierpi na rzadką chorobę, legionellozę, i z całą pewnością był przetrzymywany. Nie mówi wiele, jego wspomnienia są szczątkowe, a jedyne co pamięta, przeplata fragmentami z dawnej baśni o Piaskunie – człowieku przynoszącym dzieciom sen. Wszystko wskazuje, że młody mężczyzna jest jedną z niedoszłych ofiar seryjnego mordercy, Jurka Waltera; problem polega na tym, że przestępca od lat przebywa w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym o zaostrzonym rygorze. Uznawany jest za skrajnie niebezpiecznego, skutki jego działań są odczuwalne do chwili obecnej, a w jego sprawę zaangażowanych jest (także emocjonalnie) wiele osób. Jedną z nich jest Joona Linna z policji kryminalnej, który złapał Jurka przed laty, teraz zaś będzie musiał rozdrapać stare rany i wrócić do pozornie zakończonej sprawy. Czy Walter mógł mieć wtedy wspólnika? Jaka jest historia tego człowieka bez tożsamości? A nade wszystko – ile poświęceń będzie wymagało ze strony komisarzy ponowne rozpatrywanie zagadki? Czas ucieka, a odmierzany jest ostatnimi tchnieniami siostry odnalezionego mężczyzny – dziewczyna wciąż przebywa w miejscu kaźni, a jej domniemany stan jest nie lepszy niż brata…

Oprócz samej zagadki kryminalnej wątków pojawia się wiele, a wszystkie są bardzo dobrze splecione i wymieszane. Sama zagadka skonstruowana jest prawidłowo – przez niemal całą lekturę czytelnik utrzymywany jest daleko od jej rozwiązania. Nie ma tu miejsca na samodzielną interpretację i zbieranie danych, ale absolutnie nie jest to wadą – istnieje wiele innych czynników, skupiających uwagę odbiorcy. Książka zahacza o konteksty obyczajowe i społeczne, które ujęte są naprawdę dobrze, dając ciekawe urozmaicenie. Podoba mi się też motyw wykorzystania baśni o Piaskunie – jest to zabieg wzbogacający, ale też nienachalnie gmatwający akcję.

Za bogactwo tekstu odpowiadają też bohaterowie – dobra jest konstrukcja zarówno postaci pozytywnych jak i negatywnych. Komisarz Joona Linna to mężczyzna z przeszłością i bagażem emocji, dobrze umotywowany i gotów do poświęceń. Jego zdolności analityczne i fizyczne są znaczne, ale nie nienaturalne – daleko mu do superherosa jak to ma miejsce w przypadku Bena Hope’a z książek Scotta Marianiego. Kreacja Jurka Waltera również jest ciekawa, choć aspekt jego historii przyćmiewa sferę psychologiczną, co może zawieść niektórych czytelników (w tym mnie). Nie można jednak niczego zarzucić samej jego historii i płynącym z niej motywom. Interesująca jest też policjantka, Saga Bauer – w niczym nie przypomina postaci papierowej czy jednostronnej. Przeżywa wiele rozterek, a jej zachowania są bardzo ludzkie, realistyczne. Poza tym jej historia jest naznaczona piętnem, co czyni ją jedną z ciekawszych postaci w książce.

Skoro już jesteśmy przy aspekcie obyczajowym, chciałam wspomnieć, że pomimo mnogości bohaterów i ich historii nie odczuwamy tu przesytu. Jestem pod wrażeniem zdolności autorów do łączenia wątków i ich przeplatania – na tym bogactwie absolutnie nie traci akcja, jej tempo nie zwalnia nawet na chwilę. Już prolog wita czytelnika mocnym uderzeniem, ale reszta utworu nie pozostaje w tyle – poziom utrzymuje się niemal do samego końca. Niemal, bo autorzy w kilku ostatnich rozdziałach nie mają zamiaru odpuszczać czytelnikowi – tam, gdzie w większości kryminałów jest miejsce na spadek napięcia i nudę, w Piaskunie mamy kulminację tego, co wydawało się nie do przyspieszenia. Emocje zostają podkręcone do granic możliwości, a zakończenie sprawia, że jeszcze kilka minut pozostajemy w bezruchu, wpatrując się w ostatnią stronę z niedowierzaniem.

Nie mogę wyjść z podziwu dla twórców tej książki. Dawno nie czytałam tekstu o takiej objętości, który tak bardzo by mnie pochłonął i zafascynował. Od pierwszej do ostatniej strony dzieje się dużo, opowieść jest pełna akcji, wartka i interesująca. Zagadka rozstrzyga się wolno, ale ten aspekt absolutnie nie nudzi; wręcz przeciwnie – wielowymiarowość tekstu doskonale nam to wynagradza. Bohaterowie to postaci ciekawe, pełne, a emocje, jakie wywołują w czytelniku, są na odpowiednim poziomie. Jedyne co mogę zrobić po lekturze tak dobrego kryminału, to polecić go z całego serca. Ufam, że będziecie zadowoleni.


Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie wydawnictwu Czarne.
___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Czytam Opasłe Tomiska" (499 stron).

wtorek, 21 października 2014

William Golding - "Władca much"


Choć do niedawna cieszyłam się, że nie dopada mnie książkowa niemoc, było to klasyczne chwalenie dnia przed zachodem. W wakacje i zaraz po nich potrafiłam czytać jedną książkę za drugą, dosłownie ciągiem, teraz za to na myśl o sięgnięciu po kolejny tom odczuwam permanentny brak energii i chęci. Po części może to być zasługa choróbska, które się do mnie przypałętało idealnie przed Targami Książki (stąd też urocza sceneria powyższego zdjęcia), po części pewnie też zmęczenia spowodowanego lawirowaniem między dwoma kierunkami. W każdym razie dając sobie chwilę odpoczynku od standardowo czytanych książek postanowiłam sięgnąć po tekst, który już od jakiegoś czasu dosłownie za mną chodził, zupełnie jak wyrzut sumienia. Z góry chciałabym też zaznaczyć, że recenzja nie będzie standardowa – wciąż wychodzę z założenia, że tego typu klasyków pod pewnymi względami oceniać nie wypada. Zapraszam Was zatem w podróż w pewne tropikalne miejsce, uprzedzam jednak – to nie będą urocze wakacje.

Na bezludnej wyspie rozbija się samolot, a jedynymi ocalonymi są dzieci – od tych najmłodszych, kilkuletnich, aż po nastolatków; sami chłopcy. Gdy zdają sobie sprawę z trudnego położenia, organizują się w społeczność, skupioną wokół tych najstarszych i najbardziej zaradnych. Siłą rzeczy przywódca może być tylko jeden. Pozornie wypracowany ład, oparty w dużej mierze o ideę utrzymywania ogniska sygnalizacyjnego, stopniowo chwieje się w posadach. Całkowitym zagrożeniem jest dla niego panosząca się agresja, rosnące ambicje, a także lęki, związane z pojawieniem się tajemniczego Zwierza.

Na początku Golding miał ze swoją książką spore problemy – nikt nie chciał jej wydać ze względu na niezwykle pesymistyczny wydźwięk. Obawiano się, że ludzie nie będą chcieli po nią sięgać i właściwie trudno się takiemu odbiorowi dziwić, bo lektura naprawdę jest przytłaczająca. Mimo niewielkiej objętości czytałam ją stosunkowo długo, urywkami. Być może to po części kwestia mojego wcześniejszego nastawienia, ale atmosfera tekstu naprawdę dała mi się we znaki. To coś zupełnie innego niż współczesne dystopie – ta książka autentycznie działa na wyobraźnię, a klimat jest wręcz namacalny. Przeraża kreacja bohaterów i opisy – nawet dla osób pozornie „opatrzonych” z podobnymi, okrutnymi scenami.

Książka jest ciekawym studium zachowań człowieka w sytuacji ekstremalnej. Choć od początku chłopcy zdają sobie sprawę ze swojego położenia, można mieć wrażenie, że są nie do końca świadomi – jakby odpychali tę myśl. Swoje działania, choć trudno odmówić im rozwagi, traktują jak zabawę, w dodatku oczekując natychmiastowych efektów. Dopiero w miarę upływy czasu, gdy w ich umysły wkracza niepewność i fatalizm, zaczyna dziać się źle. Jedni popadają w obłęd, inni starają się kurczowo trzymać zasad, jeszcze inni odkrywają satysfakcję płynącą z panowania nad innymi. Jest to również opowieść o kaprysach i frustracjach spowodowanych niedostępnością władzy; o zazdrości, agresji i żądzy zemsty, a także o brutalnej sile. To swoista przestroga co może się stać, gdy pozostawimy ludzi samych sobie.

Ciekawym motywem jest lęk chłopców przed Zwierzem – rozpoczęty u podstaw wśród tych najmłodszych, stopniowo rozprzestrzenia się na cała grupę. Bohaterami z jednej strony kieruje chęć rozwiązania zagadki, z drugiej zaś boją się tego, co może czaić się w lesie; ponadto utrzymywanie paniki jest wygodne. To ciekawy mechanizm, pokazujący pewną niekonsekwencję ludzkiej natury, w rezultacie którego irracjonalny lęk narasta, podnosząc Zwierza do rangi symbolu, który trzyma grupę w ryzach, a w dodatku traktowany jest jaki pierwowzór i usprawiedliwienie okrucieństwa.

Nie chciałam się rozpisywać, a całości wyszło więcej niż w niejednej standardowej recenzji. Prawda jest taka, że o wymiarach w książce Goldinga można by mówić bez końca, tak wiele ich jest. Przez lata badacze różnie interpretowali ów klasyczny tekst i odnaleźli w nim wiele różnorodnych znaczeń (co może świadczyć zarówno o wielowymiarowości działa, jak i o bogatej wyobraźni badaczy). W każdym razie mnie najbliżej do tego, o którym wspomniałam, dotyczącego zachowań ludzkich w sytuacji ekstremalnej. W moim odczuciu blisko tej książce do Jądra ciemności, choć z goła inne problemy są poruszane i stanowią fabularną oś. Dziwię się też, że Władca much nie należy do lektur obowiązkowych (a przynajmniej nie należał w tzw. moich czasach) – młodzież ze szkół średnich z powodzeniem powinna go zrozumieć. Z drugiej strony może lepiej, aby nie była to kolejna książka obrzydzona przez system?

niedziela, 19 października 2014

Elizabeth Gaskell - "Ruth"

Żyjemy w czasach wolności, równości i sprawiedliwości. Choć niektórym wciąż jest mało, to tak naprawdę porównując współczesność z wiktoriańską Anglią zarówno nasze możliwości są szersze, jak i konsekwencje amoralnych działań mniej dotkliwe. Dobrze jest czasem sięgnąć po prozę, która uświadamia nam tę różnicę i pozwala docenić to, co mamy, a dodatkowo daje sporo przyjemności z lektury ze względu na barwny, bogaty styl. Doceniwszy te aspekty znów sięgnęłam po klasykę – tym razem osławioną powieść Elizabeth Gaskell, podobno przełamującą konwenanse.

Tytułowa bohaterka, Ruth Hilton, to szesnastoletnia sierota, skierowana do pracy w szwalni by przyuczyć się do zawodu. Nie idzie jej najlepiej, choć uwagi o swojej niezdarności znosi niemalże ze stałą pokorą. Jej życie zmienia się, gdy pewnego wieczora zostaje oddelegowana na bal, by na bieżąco poprawiać uszkodzenia sukien bogatych dam; tam poznaje pana Bellinghama – młodego mężczyznę, który robi na niej niezwykłe wrażenie. Zbiegiem okoliczności los styka ich ze sobą ponownie, tym razem w mniej zobowiązującej sytuacji, a zawiązana naprędce znajomość stopniowo przeradza się w coś głębszego. Para spotyka się coraz częściej i nieszczęśliwie podczas jednej ze schadzek natyka się na właścicielkę szwalni – kobieta nie oczekując wyjaśnień wyrzuca dziewczynę na bruk. Zrozpaczona Ruth podejmuje decyzję o udaniu się w towarzystwie Bellinghama w podróż – nie jest świadoma, że romans skończy się już niebawem w sposób niezwykle burzliwy, a ona sama pozostanie z piętnem kobiety zhańbionej. Dopiero pomoc życzliwych ludzi pomoże jej przyjąć i zrozumieć rzeczywistość.

Ruth jest naiwną młodą kobietą, ale z drugiej strony – ma prawo taka być. W kluczowym momencie życia zabrakło przy niej matki czy starszej opiekunki, która mogłaby dać jej cenną radę, przekazać wiedzę lub po prostu pomóc uporządkować myśli. Spragnioną czułości, osamotnioną Ruth ciągnie tam, gdzie ktoś może jej ofiarować choć odrobinę uczucia. Nie dziwota, że wybiera źle. Z drugiej strony muszę jednak przyznać, że patrząc przez pryzmat współczesności ciężko było mi wykrzesać w sobie współczucie dla bohaterki – wolę raczej poprzestać na rozumieniu jej motywów. Dziś opowieść nie emocjonuje aż tak bardzo, bo i temat nie należy do ponadczasowych.

Po powieść z epoki wiktoriańskiej sięgnęłam po raz drugi w krótkim czasie i wyraźnie rzuciły mi się w oczy wszelkie rozbieżności. Podstawową sprawą jest język – niestety w tej materii Gaskell sporo brakuje do Jane Austen czy Charlotte Brontë.  To zupełnie inny styl, moim zdaniem mniej barwny, choć z drugiej strony nie przyćmiewający aż tak bardzo fabuły. Widać tu jednak znaki czasu – autorka pisze różnorodnie, wiele miejsca poświęca opisom (zwłaszcza przyrody i zjawisk atmosferycznych), przez co akcja może się wydawać nieco leniwa. Nie ma to jednak odzwierciedlenia w płynności czytania – objętość absolutnie nie powinna odstraszać, bo nie ma w tej książce nic nużącego.

Muszę też przyznać, że tym razem lektura wywołała we mnie żywsze emocje – bohaterowie zyskali w moim umyśle realne kształty i szybko zapałałam do nich sympatią lub antypatią. Nie było to trudne, tym bardziej, że autorce udało się stworzyć całą plejadę postaci o funkcjach czysto reprezentatywnych. W tym sensie powieść z pewnością można nazwać klasyczną – Gaskell wykazała się dobrze rozwiniętym zmysłem obserwacji i zgrabnie odwzorowała symboliczne społeczeństwo XIX wieku. Nie brak tu ludzi o skłonnościach do powierzchownej oceny, a także hipokrytów, którzy w obejściu bliźniego dostrzegą najmniejszy naganny aspekt, ale te własne tolerują z postępującą wręcz ślepotą.

Kolejnym aspektem jest definicja moralności, tak zmienna na przestrzeni lat. Autorka duży nacisk położyła z jednej strony na trudną sytuację zhańbionej kobiety, z drugiej zaś – na prawo otoczenia do wydawania na jej temat osądów. Liczne odwołania do Biblii zdają się odejmować tę ostatnią zdolność społeczeństwu, pozostawiając podobne sądy w gestii Boga – to podejście nowatorskie jak na owe czasy. W wieku XIX podjęcie tematu losów samotnej matki balansowało na granicy skandalu, należy zatem pamiętać, jak śmiałym posunięciem było ze strony Gaskell stworzenie takiej a nie innej książki. W tym miejscu muszę się odnieść do okładki polskiego wydania, która idealnie symbolizuje wyzbycie się konwenansów.

Cieszę się, że w spuściźnie literackiej Europy znajduje się epoka wiktoriańska i książki takie jak Ruth. Choć jest to tekst jawnie moralizatorski, dzięki zdolnościom obserwacyjnym i literackim autorki jest ciekawym świadectwem moralnej ewolucji społeczeństwa. Poza tym niezmiennie zachwyca kunsztem literackim, opisami, a także umiejętnością pisarza do utrzymania akcji przy takiej ilości stron. Dla mnie lektura była czystą przyjemnością.


Za możliwość przeczytania książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu MG.
___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Czytam Opasłe Tomiska" (532 strony).

piątek, 17 października 2014

Janusz Warchlewski - "Krew Rodu Allgar"

Któż nie chciałby czytać wyłącznie książek idealnych, skonstruowanych perfekcyjnie i zajmujących dokładnie tak, jak trzeba? Muszę przyznać, że niekiedy tęskno mi do takich tekstów, a wciąż niewiele ich na swojej drodze znajduję. Czasem przymykam oko na jeden aspekt, czasem na kilka, i nade wszystko ciągle sporo tekstów oceniam bardzo niejednoznacznie. Tak będzie i tutaj, bo książka Janusza Warchlewskiego łączy w sobie wiele sprzeczności, które niekoniecznie mogą ze sobą współistnieć, jeśli mowa ma być o tekście całkowicie dobrym.

W Enstill magia jest zjawiskiem znanym od wieków, a za jej sprawą społeczeństwo podzieliło się na dwa przeciwstawne obozy. Ludzie zdolni ujarzmiać magię, zwani mocarzami, choć niegdyś byli rządzącą elitą, w wyniku rebelii utracili pozycję i zostali pozbawieni wszelkich praw do rozwijania zdolności. Organizacja Bractwo Jedności sprawuje władzę silną ręką, trzymając w ryzach i kontrolując wszelkie przejawy magii. Nawet w obliczu groźby zagłady ludzkości nie godzą się na ustępstwa. Tym czasem zniewoleni mocarze szykują spisek, mający pomóc odzyskać im przywileje. Czy zdążą przeprowadzić wszystko według swojej myśli?

Już od pierwszej strony łatwo nie jest. Autor lubuje się w dialogach, w dodatku tych rozbudowanych, a na domiar złego ich jakość pozostawia wiele do życzenia. Toporne i nienaturalne rozmowy nie są zbyt płynne, a co za tym idzie nie spełniają swojej podstawowej funkcji – dynamizacji tekstu. W dalszej części styl nieco się normalizuje, pojawia się jednak inny problem – narracja. Otóż książka napisana jest w sposób pierwszoosobowy, jednak nie mamy tu – jak zazwyczaj – do czynienia z jednym bohaterem. Opowieść poznajemy z perspektyw różnych osób i o ile sam ten zabieg jest w miarę znany, o tyle tutaj opatrzono go podstawowym utrudnieniem – nie wiemy, kiedy bohaterowie się zmieniają, bo nie jest to w żaden sposób zaznaczone w tekście. Skutkiem tego pierwsze rozdziały spędzić można nie na poznawaniu akcji, jak przystało na porządną lekturę, a na niekończącym się zastanawianiu, kto jest kim w utworze. Oczywiście z czasem rozeznanie jest dużo łatwiejsze, jednak na początku sprawia naprawdę sporo problemów.

Luster było siedem, ustawionych półkolem naprzeciw naszych krzeseł, których było sześć, na wypadek, gdybym w czasie zdalnych narad gościł część rady lub inne wtajemniczone w spisek osoby. Zanim zacznę rozmowę, musiałem uaktywnić lustra, co było odpowiednikiem podłączenia telefonu do gniazdka. Kiedy książę będzie gotowy ze mną rozmawiać, nastąpi połączenie strumieni mocy obu zwierciadeł, czyli odpowiednik podniesienia słuchawki w świecie zwyczajnych.[s.29]

Nie wiem czy to tylko moje zdanie, ale wyjaśnianie zawartych w tekście paranormalnych zjawisk jest bardzo ważne. Niestety, nie chodzi jedynie o to, aby takie wytłumaczenie się pojawiło – powinno jeszcze mieć konkretny poziom. Porównania takie jak w powyższym cytacie oczywiście tłumaczą prezentowane zjawiska, z drugiej jednak strony robią to po prostu łopatologicznie, odzierając magię z całej magiczności. W nadmiarze i zbytniej szczegółowości, a tak właśnie są podane, mogą też wywoływać u czytelnika niezbyt pozytywne odczucia – ja na przykład miałam wrażenia bycia traktowaną jak nierozgarnięte dziecko.

Różne mogą być czytelnicze motywacje – jedni brną w lekturę dalej wciągnięci w wartką akcję, inni z sympatii do bohaterów, jeszcze inni dla zachwytu genialnym językiem autora. Sama mogłabym przytoczyć kilka tytułów, które w ostatnim czasie zachęciły mnie którymś z tych aspektów. W przypadku tej książki natomiast przy lekturze trzymał mnie czynnik zupełnie inny, mianowicie świat przedstawiony. Pomysł autora na konstrukcję otoczenia zafascynował mnie na tyle, że właściwie od pierwszej do ostatniej strony byłam ciekawa, jak sytuacja potoczy się dalej. Przyznać trzeba, że książka jest dobrze skonstruowana pod względem treści, spójna i całkowicie zrozumiała. Aspekty społeczne i polityczne dobrze się przeplatają, podobał mi się też motyw związany ze spiskiem mocarzy. Autor wykonał dobrą robotę i nie zagubił się we własnej wizji, co być może jest skutkiem osadzenia pomysłu w odniesieniach do rzeczywistości. Tym niemniej przyznać trzeba, że na tle powtarzalnych idei, jakie serwuje nam współczesna literatura, książka wypada więcej niż dobrze.

I tu dochodzimy do sedna sprawy. Otóż lektura Krwi rodu Allgar dobitnie uświadomiła mi, że nie zawsze grać muszą wszystkie aspekty, w pewnych sytuacjach jesteśmy bowiem w stanie przymknąć oko na niedociągnięcia i cieszyć się lekturą mimo ich istnienia. Patrząc z tej perspektywy jestem bardzo zadowolona, że miałam okazję zapoznać się z tekstem. Choć ciężko było mi się w niego wdrożyć, po nabraniu płynności spędziłam przy jego okazji naprawdę sporo miłych chwil.


Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie Wydawnictwu Innowacyjnemu Novae Res.

czwartek, 16 października 2014

Katarzyna Enerlich - "Prowincja pełna smaków"


Odkąd Empik uraczył czytelników wielką promocją 3za2 na sporą część książkowego asortymentu, czekałam. Zwiedzałam kolejne salony – w Olsztynie, Gdyni, okolicach Trójmiasta… – i pełna nadziei szukałam tego, w którym znalazłyby się te dwie konkretne książki. Wciąż nie mogę uwierzyć, ale się udało! Od niedawna mogę się tytułować jako dumna posiadaczka wszystkich jak dotąd wydanych części prowincjonalnego cyklu. Dziś opowiem o czwartej, więc dla mnie przedostatniej – lekturę Prowincji pełnej szeptów mam już bowiem za sobą od dawna.

Ludmiła zmienia swój sposób myślenia – telewizor chowa do składzika, rozpoczyna zajęcia jogi i uczy się żyć za pan brat z otaczającym ją światem. Zmiany przychodzą powoli, ale mają swoje wyraźne odzwierciedlenie w jakości jej życia i charakterze. Nie oznacza to jednak, że trudy codzienności całkowicie ją opuściły, o nie! Oprócz kolejnej ważnej utraty bohaterka będzie musiała się zmierzyć z nowym odczuciem – zazdrością o kogoś, kto już nie jest jej… Jak sobie z tym poradzi? A może we wszystkim pomoże pewna – kolejna na jej drodze – niezwykle inspirująca osoba?

Ten tom prowincjonalnej serii przynosi czytelnikom porządną falę tak potrzebnego spokoju. Ludmiła na naszych oczach dojrzewa i zmienia swoje postawy wobec świata, ludzi, samej siebie. W trudnym i przełomowym dla człowieka momencie czterdziestych urodzin może powiedzieć, że jej życie się poskładało – ma wspaniałą córkę, która dzielnie uczy się świata; jest też w związku, który daje jej satysfakcję i do niczego nie zmusza. Układy z byłym mężem nabrały gładkości, a sama bohaterka zaczyna rozumieć własne potrzeby i odzyskiwać równowagę. Mniej jest tutaj niezwykłych, emocjonalnych uniesień i mniej problemów rodem z telenoweli – książka, podobnie jak Ludmiła, staje się dojrzalsza i dzięki temu pełniejsza.

Tak skonstruowana opowieść jest prawdziwą pochwałą kobiecości. Przyjemnie jest obserwować, jak bohaterka o wcale niełatwym życiu i charakterze odnajduje własną drogę i kroczy nią dzielnie, oddychając pełną piersią. W tym sensie powieść spełnia ważną rolę – motywuje i daje nadzieję. Już z perspektywy moich dwudziestu dwóch lat jest to powieść inspirująca, a jestem pewna, że dla czytelniczek bliższych Ludmile wiekiem taka wartość będzie jeszcze bardziej odczuwalna.

Jak nietrudno się domyślić biorąc pod uwagę tytuł książki, Prowincja pełna smaków jest swego rodzaju hołdem złożonym sztuce kulinarnej. Akcja książki toczy się dużo bardziej leniwie niż w poprzednich tomach i, jak już wspomniałam, mniej w niej aspektów zaskakujących czy emocjonalnych. Pojawia się jednak nowy element – przepisy kulinarne. Znaleźć tu można potrawy całkiem proste jak i te nieco dziwniejsze, nadające się na większe okazje, a całość naprawdę zgrabnie wpleciona jest we właściwy tekst powieści. Nie jest to może jeszcze opis tak zaawansowany jak w Prowincji pełnej szeptów, gdzie mistycyzm gotowania lekko mi przeszkadzał (ze względu na długość poświęconych mu akapitów), ale w sensie merytorycznym można tu znaleźć coś dla siebie.

Choć mam na półce książkę numer 5, wciąż nie chcę po nią sięgać. Dotąd kończyłam jedną z nadzieją na szybką lekturę kolejnej. Tymczasem powoli zbliżam się do końca i myślę sobie po cichutku, że w wolnych chwilach zacznę… podczytywać serię jeszcze raz od początku. Jestem pewna, że przy ponownej lekturze znajdę w książkach Katarzyny Enerlich coś, czego jeszcze nie odkryłam, dodatkowe wartości. A nade wszystko z pewnością wyciągnę z lektury sporo satysfakcji.

środa, 15 października 2014

Sarah J. Maas - "Zabójczyni i władca piratów"

Zasadą jest, że bohatera (bądź bohaterów) książki poznajemy w ściśle określonym momencie życia, odkrywając jego przeszłość jedynie na podstawie wspomnień, rzadziej retrospekcji. Niekiedy jednak wcześniejsze losy postaci mogą być na tyle ciekawe, że zasługują na opisanie, stąd też autorzy decydują się na wydanie prequeli. Na takie właśnie rozwiązanie skusiła się Sarah J. Mass, opisując wczesne losy głównej bohaterki “Szklanego tronu”. “Zabójczyni i władca piratów” to pierwsza nowelka z cyklu.

Nastoletnia Celaena Sardothien jest jedną z najlepszych zabójczyń w Erilei. Gdy jeden z jej mentorów zostaje zamordowany, dziewczyna pragnie jedynie zemsty na osobach odpowiedzialnych za śmierć jej nauczyciela, wkrótce jednak dowiaduje się, że Król Zabójców zdecydował się pójść na ugodę z Władcą Piratów, którego ludzie najprawdopodobniej dokonali zbrodni. Początkowo Celeana podejmuje się wypełnienia poleceń przełożonego i uczestniczenia w negocjacjach, wszystko jednak zmienia się, gdy na jaw wychodzi, że jako formę spłaty uzgodniono dostarczenie niewolników. Sumienie młodej zabójczyni nie pozwala jej być obojętną w takiej sytuacji.

Nie ma co się oszukiwać, historia przedstawiona w nowelce nie jest jakoś specjalnie rozbudowana. To opowieść, którą można przeczytać w kilka chwil, warto jednak zaznaczyć, że będą to chwile przyjemne. Przygody młodej zabójczyni czyta się lekko, a tempo akcji zbyt często nie spada poniżej przyzwoitego poziomu. Cóż, bohaterowie wydają się nakreśleni w sposób nieszczegółowy, a więc nie różnią się zbytnio od kreacji ukazanych w powieści “Szklany tron”. Młoda Celaena jest tak samo rozkapryszona i pyskata jak jej starsza wersja, a jej buntowniczy charakter wyraźnie kłóci się z fachem asasyna. Całe szczęście da się przyzwyczaić do takiej budowy bohaterki.

Nie sposób nie przyrównać nowelki do powieści, dla której jest ona prequelem. Wydaje mi się, że warsztat literacki Sarah J. Maas uległ znacznej poprawie - nie dostrzegałem aż tylu powtórzeń, podział na rozdziały był sensowny i wyraźnie przemyślany, a historia, choć krótka, była dobrze skonstruowana. Złośliwi mogli by stwierdzić, że na niecałych stu stronach ciężko by było popełnić jakieś znaczące błędy, ja jednak jestem zdania, że młoda autorka cały czas pracuje nad swoim kunsztem artystycznym. Oczywiście wciąż jest jeszcze sporo rzeczy, które dałoby się zrobić lepiej (jak choćby porządne umotywowanie działań postaci), ale i tak widać pewien rozwój.

Jeżeli komuś przypadł do gustu “Szklany tron”, na pewno nie muszę zachęcać go do sięgnięcia po serię nowelek osadzonych w świecie Erilei. Czytelnik ma okazję poznać postaci, które w powieści były jedynie wspominane - m. in. Króla Piratów Arobynna Hamela, czy też Sama Cortlanda, którego początki relacji z Celaeną mamy okazję obserwować w “Zabójczyni i władcy piratów”. Natomiast jeśli ktoś nie miał okazji czytać powieści Sarah J. Maas, nowelka może być świetnym sposobem na poznanie wykreowanego przez autorkę świata, a jednocześnie pozwoli stwierdzić, czy styl pisarki komuś odpowiada.

wtorek, 14 października 2014

Dan Krokos - "Obca Pamięć"

Gdy Miranda budzi się na ławce w parku, jedyną rzeczą, którą pamięta, jest jej imię i nazwisko. Nie wie, kim jest, ani gdzie się znajduje. Rozkojarzona dociera do centrum handlowego, gdzie próbuje uzyskać jakąkolwiek pomoc - niestety bezskutecznie. W nagłym przypływie paniki jej mózg uwalnia z siebie tajemniczą energię, która wzbudza w pobliskich ludziach strach i powoduje wszechobecny chaos. Tylko jedna osoba wydaje się być odporna na moc Mirandy - będący mniej więcej w jej wieku Peter. Chłopak twierdzi, że ją zna, oboje są bowiem częścią eksperymentu, mającego być przyszłością dla osiągania zwycięstw podczas wojny. Dwójka nastolatków wraca do swojej bazy, jednak z czasem coraz więcej faktów okazuje się być podejrzanych, a Miranda odzyskuje co raz to nowsze wspomnienia…

Przyznam szczerze, że dość sceptycznie podchodziłem do idei thrillera science-fiction, którego grupą docelową miała być młodzież. Takie połączenie wydawało mi się po prostu nie mieć racji bytu - w końcu thrillery to gatunek poruszający dość specyficzne kwestie, niekoniecznie odpowiednie dla nastolatków. Mimo to Dan Krokos dokonał niemożliwego i połączył te dwa gatunki, w dodatku w sposób co najmniej zadowalający. Fabuła powieści jest ciekawa, nie brak również zaskakujących zwrotów akcji oraz informacji, które zaskakują czytelnika. Autor nie przesadził z brutalnością scen, książka nie jest jednak pozbawiona momentów, w których pojawia się krew - na szczęście ich liczba i stopień agresji są na odpowiednim poziomie. Zdecydowanie przez całą powieść da się poczuć klimat thrillera, a chociaż ostatnie sceny zaczynają przypominać film sensacyjny, w nich również nie brak zaskakujących elementów fabuły.

Ciekawa rzecz ma się w kwestii bohaterów, ciężko bowiem się z nimi identyfikować. Nie jest to jednak w żadnym stopniu wada - taki stan wynika z faktu, że wszystko widzimy oczyma cierpiącej na amnezję Mirandy. Dziewczyna nie wie kim sama jest, zatem tym bardziej ciężko jej jest oceniać osoby, które spotyka. Oczywiście są postaci, które wywołują u czytelnika mniejsze lub większe odczucia, nie jest to jednak tak wyraźne jak w innych książkach. Choć na początku kreacja osoby po utracie pamięci wydawała mi się stworzona w sposób zbyt naiwny, to jednak z czasem zacząłem doceniać sposób, w jaki Dan Krokos opisał taką sytuację. Wydaje mi się, że faktycznie ktoś pozbawiony wspomnień byłby w stanie zaufać pierwszej napotkanej osobie, jeśli starałaby się mu pomóc.

Jako że Obca Pamięć to powieść typowo młodzieżowa, nie mogło zabraknąć tak charakterystycznego dla tego gatunku wątku miłosnego. W książce został wykorzystany dość popularny schemat, mamy więc dziewczynę, której sercowe rozterki nie pozwalają na wybranie jednego z dwóch chłopaków. Tym, co wyróżnia rozwiązanie Krokosa na tle innych, jest oczywiście fakt, że Miranda pozbawiona jest większości wspomnień, co nieco komplikuje jej relacje.

Na zdecydowaną pochwałę zasługuje kunszt literacki autora. Krokos zdecydował się na narrację pierwszoosobową, w dodatku w czasie teraźniejszym, co nie jest zbyt popularnym zabiegiem (choć ostatnimi czasy coraz częściej trafiam na właśnie taką formę pisania książek). Był to zdecydowanie strzał w dziesiątkę - książka jest dzięki temu dynamiczna i wciągająca, zaś odczucia Mirandy są wyraźnie nakreślone. Fabuła została skonstruowana w precyzyjny sposób i choć pojawiały się niejasności, wszystkie prędzej czy później zostały wytłumaczone.

Sądzę, że Obca Pamięć to jedna z ciekawszych pozycji dla młodzieży, z której nawet starsi czytelnicy nie powinni być niezadowoleni. To dość ciekawe połączenie, aczkolwiek jak najbardziej udane - dawniej nigdy bym nie pomyślał, że można napisać dobry thriller przeznaczony dla nastolatków, teraz jednak wiem, że jest to możliwe. Autor miał zdecydowanie świeży pomysł i widać, że kolejne już czekają w jego głowie, bo chociaż większość zagadek została w książce wyjaśnione, to jednak powieść została zwieńczona naprawdę mocną sceną, która zostawiła czytelnika z mnóstwem nowych niewiadomych… Nie pozostaje mi więc nic innego, jak tylko czekać na kolejny tom.


Za możliwość przeczytania książki dziękuję serdecznie Drageus Publishing House.

poniedziałek, 13 października 2014

Grzegorz Kozera - "Biały Kafka"

Co decyduje o podatności na uzależnienie? Genetyczne uwarunkowania? Cechy osobowości? A może po prostu nieodpowiednie towarzystwo, pech? Praktyka pokazuje – jak zawsze w podobnych przypadkach – kompilację powyższych czynników. Pozostaje jednak pytanie – co jeśli piją wszyscy, jak to różnicować? W którym momencie możemy mówić o uzależnieniu, gdzie przebiega granica między zdrowym a alkoholikiem, między alkoholikiem a menelem? To tematyka niezwykle trudna i niewielu mówi o niej wprost. Jednym z tych, którzy przyjęli temat na swój literacki warsztat jest Grzegorz Kozera.

Biały Kafka to tekst fabularny, stylizowany na opowieść człowieka o własnym alkoholowym upadku. Główny bohater już od czasu studiów zaprawiał się w pijackim boju, a jego droga, oprócz wódki, naznaczona była wieloma mniej lub bardziej istotnymi romansami. Choć miał wszystko pod kontrolą, w tajemniczy sposób stracił z oczu moment, w którym z szanowanego dziennikarza stał się zwykłym moczymordą. Od zrozumienia tej sytuacji dzieliło go wiele przykrych zdarzeń: kilkudniowe ciągi, chłeptanie rozlanej wódki z chodnika, drżenie rąk uniemożliwiające pracę, śmierć towarzysza niedoli, aż wreszcie dotkliwe pobicie – tak, droga do otrzeźwienia (nie wytrzeźwienia!) zdecydowanie nie należała do łatwych…

Tak więc kobiety i alkohol, a gdybym chciał być trywialny i wulgarny, co zdarza mi się w końcu nierzadko, powiedziałbym bez skrupułów – dupy i gorzała. Kobiety i alkohol, dupy i gorzała, oto one, „te dwie miłości i dwie śmierci moje”.[s.10]

Choć w opisie okładkowym na pierwszy plan wysuwają się relacje z kobietami, w książce nie jest to odczuwalne tak niezwykle. Wyraźniejsza jest moim zdaniem droga bohatera do uzależnienia, pokazywana urywkami, wieloetapowa i zawoalowana w pozornie błahe wydarzenia z życia. Również jeden z końcowych rozdziałów podkreśla ten walor powieści, zadaje pytania o genezę picia. Tekst pokazuje podstępność nałogu, ale też jego schematyczność i powtarzalność – wraz z upływem czasu dni stają się podobne sobie, a każdy rozdział, jak każdy dzień, kończy się negatywnym doświadczeniem. Wątek miłości, która odmienia wszystko, rzeczywiście się pojawia, choć właściwie niepotrzebnie, przynajmniej z mojej perspektywy.

Nieuchronnymi zdają się być przyrównania Kozery do Pilcha i odwrotnie, tym bardziej, że Pod Mocnym Aniołem zyskało niedawno dosadne popkulturowe osadzenie, wyszło do ludzi i w ogóle może się kojarzyć. Z jednej strony ciężko mi takimi nawiązaniami szafować, bo swoich wrażeń po lekturze pana P. nie wypowiedziałam dotąd, choć minęło już kilka miesięcy; z drugiej jednak czuję się zobowiązana, by choć kilka słów dorzucić. Skojarzenia nasuwają się same z racji tematyki i dosadności opisu, ale i różnic jest sporo – nade wszystko rozwiązania przyjęte przez Kozerę pozwalają czytelnikowi mieć nadzieję, podczas gdy Pilch zdaje się wszelkie chęci brutalnie odbierać. Książki różni też język. Kto miał problem z przebiciem się przez poetycko-pijackie wynurzenia, zdające się być jednym wielkim białym wierszem, tu powinien być zadowolony – jest dużo prościej bez uszczerbku na literackiej wartości.

Ciężko jest polecać podobne, specyficzne teksty, bo nigdy nie wiem, czy gust większości ma akurat tutaj punkt styczny z moim. Jest to na pewno książka dla tych, którzy cenią sobie świadectwa podane w ciekawej formie, bez przesadnych ozdobników. Myślę, że sprawdzi się również u znających nałóg – z jakiejkolwiek strony. Jak i sam autor, nie wiem, czy powieść ta może mieć jakąś wartość terapeutyczną i być drogą do wyleczenia, ale byłabym rada, gdyby było to możliwe. Myślę, że zwłaszcza ostatnie rozdziały mogą nieść za sobą pewnego rodzaju refleksję – i oby tej właśnie refleksji było w naszym narodzie nieco więcej.


Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie wydawnictwu Dobra Literatura.

niedziela, 12 października 2014

Charlotte Brontë - "Shirley"

Wstyd się przyznać, ale nigdy jeszcze nie czytałam książek autorstwa sióstr Brontë. Choć kiedyś było mi blisko do klasycznej literatury, nie spotkałam się z ich twórczością i dopiero w zeszłym roku odkryłam w ogóle ich istnienie oraz poznałam fenomen. Od tej chwili gdzieś z tyłu głowy nosiłam pamięć o tych niezwykłych (w powszechnej opinii) tekstach, wciąż jednak brakowało mi czasu, by na spokojnie przysiąść i zabrać się za któreś z opasłych bądź co bądź tomisk będących ich dziełem. Dopiero teraz, w pierwszy prawdziwie wolny weekend od kilku dni, postanowiłam zostawić wszystko i wejść w ten świat. Po lekturze mogę powiedzieć tylko jedno – przepadłam.

Już od pierwszej strony zachwycić się można językiem, jakim napisana jest powieść. Dla kogoś, kto (tak jak ja) nie obcował z literaturą klasyczną od dłuższego czasu, taka forma jest naprawdę miłym aspektem. Doświadczenie kontaktu z nienagannym stylem, mnogością epitetów i niezwykle plastycznymi opisami jest czystą przyjemnością i – co ciekawe – zupełnie nie męczy. Spodziewałam się, że lektura zajmie mi sporo czasu i będzie się ciągnęła w nieskończoność, tymczasem przeżyłam miłe zaskoczenie. Nie powiem, żeby strony przewracały się same, ale specyficzny humor i namacalny klimat XIX-wiecznej Anglii zrobiły swoje – lektura każdej strony była po prostu przyjemnością.

Damy mieszkające na angielskiej wsi wyróżnia pewna cecha. Niezależnie od swego wieku, urody i temperamentu, wszystkie (lub prawie wszystkie) noszą na twarzy wyraz zdający się mówić: „Nie jestem chełpliwa, ale wiem, że jestem wzorem wszelkich cnót. Niech więc każdy, kto się do mnie zbliża, dobrze się pilnuje, albowiem tam, gdzie się ode mnie różni – czy to w stroju, sposobie bycia, opiniach czy obyczajach, tam błądzi”.[s.109]

Ciekawym zabiegiem jest zastosowana w tekście narracja. Zazwyczaj mamy w tym względzie do czynienia albo z mówiącym o swoich losach bohaterem, albo też z tajemniczym „opowiadaczem”, który nie ingeruje właściwie w nic. Tutaj sprawa ma się zupełnie inaczej – osoba odpowiedzialna za przekazywanie nam zdarzeń ujawnia się i zdecydowanie daje o sobie znać. Jest to kobieta żywa i bynajmniej nie bezstronna – nie szczędzi nam swoich uwag i z humorem umila czas samą obecnością, dodając do klasycznego tekstu powiew świeżości, pewnego rodzaju znak firmowy, cechę charakterystyczną. Ponadto zwraca się bezpośrednio do czytelnika, co tylko potęguje wrażenie wysłuchiwania opowieści z ust perfekcyjnego gawędziarza.

Gdzie w tym wszystkim jest miejsce na akcję? Celowo nie wspomniałam o niej na początku, chcąc w pierwszej kolejności wskazać te aspekty, które w moim odczuciu wysuwają się na pierwszy plan. Nie oznacza to jednak, że Shirley jest książką o niczym, wręcz przeciwnie – zaprezentowane zdarzenia są dobrze skonstruowane i pięknie się splatają. Główny bohater, Robert Moore, jest przedsiębiorcą, który wchodzi w zatarg z lokalną społecznością, co skutkuje niemalże upadkiem prowadzonej przez niego fabryki. Stojąc w obliczu finansowej zapaści, zmuszony jest wybierać między małżeństwem z miłości (z nieśmiałą Caroline), a tym z rozsądku (z wyniosłą, acz bogatą Shirley). Warto jednak zauważyć, że tytułowa bohaterka ma własne miłosne rozterki – kocha mężczyznę, z którym związek byłby mezaliansem…

Choć autorka już na wstępie zaznacza, że książka nie traktuje o miłości, jest to tylko naigrywanie się z czytelnika – uczucia są tu obecne i to bynajmniej nie jednostkowo, a w pełnej formie i krasie. Jednak faktem jest, że oprócz wątków romantycznych mamy tu całą plejadę różnorodnych bohaterów, reprezentujących poszczególne warstwy społeczne XIX-wiecznej Anglii. Autorka zagłębia się w skomplikowane relacje społeczne, silnie zakorzenione postawy oraz stereotypy panujące w owym czasie, tworząc na ich podstawie perfekcyjny i wielowymiarowy obraz świata.

Zakończę krótko, mówiąc że w tak pięknym stylu mogłabym czytać bez końca i o wszystkim. Shirley to wspaniały, klasyczny tekst, który mimo znacznej objętości daje czytelnikowi masę czystej, literackiej przyjemności. Nie jestem w stanie porównać książki do innych dzieł sióstr Brontë czy choćby samej Charlotte, wiem jednak, że w moim przypadku nie jest to ostatnie z nimi spotkanie. W perspektywie panoszącej się jesieni chętnie spędzę jeszcze wiele wieczorów odwiedzając XIX-wieczną Anglię i przyjmując ją z całym dobrodziejstwem inwentarza. Oby więcej było w moim czytelniczym życiu takich właśnie lektur – pełnowartościowych, wielowymiarowych, ciekawych, a nade wszystko napisanych w tak fenomenalny sposób.


Za egzemplarz recenzencki i cierpliwość dziękuję serdecznie Wydawnictwu MG.
___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Czytam Opasłe Tomiska"(640 stron).

sobota, 11 października 2014

Sally Green - "Zła krew"

Mało kto nie lubi podjąć czasem choć niewielkiego ryzyka i ja również nie należę do wyjątków - z tym że, jak na przykładnego czytelnika przystało, mój przejaw hazardu objawia się w sięganiu po książki, co do których istnieje zarówno sporo czynników zachęcających do lektury, jak i multum rzeczy, które mnie od niej odrzucają. Tak było właśnie w przypadku “Złej krwi” Sally Green: z jednej strony zapowiadano thriller wymieszany z solidną dawką magii, z drugiej zaś - straszono mnie (choć na wiele osób zapewne zadziałało to jak magnes) przyrównując autorkę do Stephanie Meyer. Czy tym razem ruletka okazała się dla mnie szczęśliwa?

Witajcie w świecie, w którym istnieje magia. Funkcjonuje ona obok rzeczywistości, którą znamy, a przeciętny człowiek nie ma o niczym pojęcia. Społeczność osób obdarzonych nadnaturalnymi mocami nie jest jednak zwarta i jednolita - podzielona jest ona na dwie przeciwstawne grupy: czarodziei i czarodziejki, którzy z natury są dobrzy, oraz czarownice i czarowników, czyli magów stojących po stronie zła. Te dwie grupy, zwane odpowiednio białymi i czarnymi, toczą nieustanną walkę, nietrudno jednak wskazać stronę wygrywającą: to czarodzieje mają zorganizowane instytucje na wzór państwowych, a ich oddziały łowców polują na ukrywających się czarowników. W takim właśnie świecie żyje Natan, będący półkodem, czyli osobą, w której żyłach płynie krew zarówno białych, jak i czarnych. Żyjąc w społeczeństwie czarodziei traktowany jest jak osoba gorszej kategorii, a Rada Białej Magii co rusz wzywa go na badania, które mają wykryć, czy nie dominuje w nim zła natura - jeśliby tak było, niechybnie zostałby stracony… Uciśniony chłopak zmuszony jest podjąć zdecydowane działania - w dniu siedemnastych urodzin musi otrzymać trzy dary oraz odrobinę krwi jednego z przodków. Problem w tym, że jedynym żyjącym wstępnym jest jego ojciec, Marcus - najpotężniejszy i najbardziej poszukiwany czarny, winny śmierci dziesiątek osób…

Przyznam szczerze, że na początku byłem pod niemałym wrażeniem sposobu, w jaki została napisana książka. Narrator zwracający się bezpośrednio do czytelnika i opowiadający mu jego historię (w dodatku w czasie teraźniejszym) to zabieg dość nietypowy, więc przez co bardzo ciekawy. Zwłaszcza, że forma ta była bardzo dopracowana i momentami naprawdę łatwo było wczuć się w sytuację. Niestety, taka narracja skończyła się po pierwszej części książki, najkrótszej ze wszystkich sześciu, powracając potem jedynie na użytek jednego krótkiego rozdziału. I chociaż reszta książki napisana w pierwszej osobie nie jest na złym poziomie (przynajmniej przez większość czasu), to jednak wypada ona źle na tle tego, co zostało podane odbiorcy na samym początku.

Koncept, o jaki w głównej mierze oparła się Sally Green, nie jest zły. Autorka przedstawiła świat, w którym wszystko jest albo czarne, albo białe, ewentualnie nie należące do żadnej kategorii i tym samym nie mające większego znaczenia. Następnie obnażyła czytelnikowi wykreowaną rzeczywistość, ukazując ją jako mieszankę wszystkich odcieni szarości, w której ciężko wskazać co jest dobre, a co złe. Na dodatek dostrzegam sporą analogię do nienawiści na tle rasowym - główny bohater jest upokarzany tylko i wyłącznie przez wzgląd na swoje pochodzenie, chociaż sam nic złego nie zrobił. Szkoda tylko, że nie zostało to pokazane w dokładniejszy sposób.

To, co rzuciło mi się w oczy, to kreacja świata, a właściwie jej brak. Poznajemy pewne rzeczy wymyślone przez autorkę, jednak nie ma co liczyć na jakiekolwiek wyjaśnienia. Nie dowiemy się w jaki sposób biali magowie zorganizowali się w społeczeństwo żyjące obok amagów, czemu czarodzieje i czarownicy muszą otrzymać trzy dary i krew w dniu siedemnastych urodzin, ani też na jakiej zasadzie działa magia. To, co otrzymujemy, to jedynie mgliste wskazówki, fragmenty legend, brak natomiast konkretów. Rozumiem, że “Zła krew” to pierwszy tom trylogii i trzeba zachować jakieś rzeczy na późniejsze części, ale nie można przecież nie dać czytelnikowi niemal żadnych informacji! Zwłaszcza, że pomysły Sally Green są na tyle specyficzne, że ciężko mi jest wyobrazić sobie logiczne i sensowne uzasadnienia dla tego, o czym czytamy w tej książce. Z jednej strony mam nadzieję, że autorka wytłumaczy wszystko w kolejnych książkach, z drugiej zaś pełen jestem obaw co do jakości tych objaśnień…

Kreacje bohaterów nie stoją na najwyższym poziomie, to niestety fakt. Poza głównym protagonistą żadna z przewijających się postaci nie jest ukazana w dobry sposób, ciężko więc żywić do nich jakieś większe uczucia. To osoby co do zasady jednowymiarowe, o prostych umotywowaniach zachowań czy cechach charakteru, rzadko kiedy więc potrafią zaskoczyć. Jedyna nieco bardziej ukazana persona to Marcus, jednak wszelkie informacje o nim są mgliste i często wręcz sprzeczne, ciężko więc wyrobić sobie zdanie na jego temat. Co do kreacji Natana - powiem tak: pomimo że jako narrator ukazuje nam sporo z własnych myśli, tak naprawdę nie jesteśmy w stanie go poznać. On sam notorycznie nie potrafi zrozumieć własnych zachowań czy uczuć, tym bardziej więc nie ma prawa zrobić tego czytelnik. Kuleją również wątki miłosne związane z głównym bohaterem - jeden z nich jest banalny i do bólu przewidywalny, drugi zaś, nieco nietypowy, ukazany jest w sposób szczątkowy.

Zawsze wychodzę z założenia, że książkę powinno się raczej oceniać pod kątem jej przeznaczenia. “Zła krew” to powieść młodzieżowa, ciężko mi jednak wskazać grupę nastolatków, dla których byłaby to odpowiednia książka: ci starsi mogą być niezadowoleni prostotą konstrukcji i brakami wyjaśnień, natomiast młodszemu gronu odradzałbym ją ze względu na dość brutalne opisy tortur (choć nie jest ich jakoś specjalnie dużo). Zdaję sobie sprawę, że wielu osobom debiut Sally Green może się spodobać, ba, pewnie znajdzie ona grono swoich wielbicieli, ja jednak na pewno nie będę do nich należeć. Zaznaczę jednak, że mimo wielu niedociągnięć książkę czytało mi się nad wyraz lekko. I choć pozostawiła ona we mnie sporo negatywnych odczuć, to pewnie z ciekawości sięgnę po kontynuację.


Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Uroboros, będącemu częścią GW Foksal.

piątek, 10 października 2014

Przemysław Koza - "Śpij, malutka"

Józef Krzepicki to milicjant jakich wielu – jako komendant nie robi szczególnej kariery w swoim malutkim miasteczku, na co dzień boryka się z problemami małżeńskimi, a jego pierwszą i najważniejszą kochanką jest wódka, z którą na schadzki spotyka się nader często. Pewnego wieczora ginie córka Krzepickiego; choć przyczyna tego stanu szybko zostaje ustalona, on sam nie wierzy w odgórne wyjaśnienia i postanawia na własną rękę szukać sprawcy. Robi to nadal, gdy osoby związane ze sprawą stają przed realnym zagrożeniem życia…

Brzmi ciekawie, prawda? Niestety – bohater nie jest skonstruowany perfekcyjnie. Choć okładkowy opis sugeruje opowieść o ojcu opętanym żądzą zemsty, Krzepickiemu wiele brakuje w tej kwestii do ideału. Mimo że trudno odmówić mu determinacji, nie poświęca się sprawie całkowicie, a wódka i kobiety skutecznie odciągają jego uwagę w z goła inne rewiry. Przyznam, że jego niekonsekwencja momentami jest niesmaczna – w jednym momencie czytamy, że nogi się ugięły pod pogrążonym w bólu rodzicem, by za chwilę obserwować jego niezbyt skromne myśli co do kolejnej napotkanej kobiety.

W książce kuleje również wartkość akcji – zdecydowanie nie jest to żaden niezwykły kryminał. Tak naprawdę podczas lektury można się nieźle wynudzić, bo choć zagadka pozostaje zagadką do samego końca, nie ma tu parcia na jej rozwiązanie. Akcja toczy się sama sobie, działania Krzepickiego są chaotyczne i wciąż powtarzany jest schemat dnia kończącego się zalaniem w trupa. Niewiele jest tu urozmaiceń, nie pomagają nawet dodatkowe wątki związane z poszczególnymi kobietami komendanta. Tak naprawdę większość tekstu odarta jest z niezwykłości, akcji czy emocji.

Nie oceniam jednak tej książki całkiem negatywnie – dlaczego? Otóż w miarę postępów w lekturze odnalazłam w niej pewną niezwykłość, celowość literackich zabiegów. Gdy popatrzyłam na tekst jako na swego rodzaju satyrę na czasy PRL-u, wiele sytuacji stało się dla mnie jaśniejszych. Mamy tu do czynienia ze skrajnym wręcz przerysowaniem upadłego, dwulicowego, pożartego przez system społeczeństwa, w którym nie ma niemal żadnych pozytywnych cech. Komendant reprezentuje sobą cały moralny upadek, jaki tylko można zebrać w jednym człowieku, poza tym pokazany jest również na tle systemu – jako jednostka uwikłana w komunistyczne niuanse i szczeble kariery. Jest bohaterem przegranym, wykorzystanym, omamionym złudną wolnością i pod tym względem zdecydowanie może się podobać.

Do lektury tej książki zachęcił mnie opis – ciekawa wydała mi się kreacja ojca opętanego przez żądzę zemsty i spodziewałam się wnikliwej, psychologicznej analizy. Miałam nadzieję na głębię i fascynującą przygodę z ludzką psyche, jednak nic takiego nie miało miejsca. W zamian otrzymałam coś zupełnie innego i powiem szczerze, choć samą siebie tą tezą zadziwię – nie jestem z tej roszady jakoś bardzo niezadowolona. Jako satyra powieść sprawdza się nieźle – dzięki zabiegom hiperbolizacji zarówno tło, jak i postaci są przerysowane, charakterystyczne, złe. Powieść nie jest jednak dla każdego i właściwie nie wiem, komu konkretnie mogłabym ją polecić. Wiele osób może po prostu setnie się wynudzić.


Za egzemplarz do recenzji dziękuję serdecznie Wydawnictwu Innowacyjnemu Novae Res.

czwartek, 9 października 2014

Piotr Wałkówski - "Powietrzny Korsarz" [recenzja przedpremierowa]

Zastanawialiście się kiedyś, czy świat stworzony przez autora należy tylko do niego? Czy tylko on jest uprawniony do osadzenia w nim historii, a wszelkie próby robienia tego przez osoby trzecie nie wykraczają poza tzw. fanfiki? Cóż, ja sam co do zasady wychodziłem z takiego założenia, a mimo to zdecydowałem się sięgnąć po debiut literacki Piotra Wałkówskiego, Powietrznego Korsarza - książkę, której akcja dzieje się w świecie wykreowanym przez Naomi Novik.

Europa tuż po okresie wojen napoleońskich. Kapitan William Laurence wraz ze swoim smokiem, Temerairem, odnajdują osobliwe jajo, które z całą pewnością zostało złożone przez znaną im smoczycę. Gdy pęka skorupa, ku ich zaskoczeniu na świat wyłania się istota, której świat jeszcze nie widział: choć w gruncie rzeczy przypomina ona człowieka, wyposażona jest jednak w gadzie skrzydła i ogon. Półsmok Nestor dołącza do brytyjskich awiatorów dorastając w szkockiej enklawie Loch Laggen. Niestety, osobliwy młodzieniec nie cieszy się sympatią wśród wszystkich mieszkańców bazy, w wyniku czego wraz z Temerairem muszą ją opuścić, zostawiając za sobą kapitana Laurence’a. Splot różnych okoliczności powoduje, że Nestor przyjmuje rolę kapitana smoka i jako jeden z powietrznych korsarzy trafia na tereny dawnej Rzeczypospolitej, by wspomóc powstańców w walce z caratem.

Powiem wprost, bez żadnego owijania w bawełnę: książka posiada sporo zalet, jednocześnie jednak nie jest pozbawiona wad. Tym, co zalicza się do obu tych kategorii, jest język: tekst napisany jest w sposób nierówny. Niejednokrotnie trafiają się fragmenty, przy lekturze których zachwycałem się kunsztem literackim autora, podziwiając plastyczność wyrażeń i ich przemyślaną konstrukcję. Niestety, sporo było również momentów słabszych pod względem poziomu, przy których komfort czytania wyraźnie spadał, bowiem zbudowane były one ze zdań zbyt prostych, pozbawionych polotu charakterystycznego dla innych fragmentów. Te nierówności powodowały, że momentami dość ciężko było mi wgryźć się w książkę i złapać jej tempo. Natomiast gdy już mi się to udało, nie mogłem pozwolić sobie na robienie dłuższych przerw w lekturze - każdą z nich okupić musiałem ponownym przyzwyczajaniem się do takiej narracji.

Podobnie jest w przypadku samego tempa, z jakim fabuła toczy się do przodu. Wielokrotnie trafiają się sceny, w których dynamizm robi wrażenie na czytelniku, pozostawiając go z otwartymi ustami. Do takich momentów zdecydowanie należą opisy walk powietrznych, w których biorą udział smoki - fragmenty te są tak żywiołowe, że wiele z nich wyraźnie zapisało się w mojej pamięci, Nieraz miałem wręcz wrażenie, że autor przedstawia te sceny tak dokładnie, że chyba musiał je widzieć na własne oczy. Niestety, kontrastem dla znakomitych bitem powietrznych są fragmenty pozbawione dynamizmu. To z reguły sceny statyczne, oparte na dialogach, które choć co do zasady były dobrze napisane, to raz, że były zdecydowanie zbyt długie, a dwa, że niejednokrotnie odnosiłem wrażenie déjà vu. Sceny sporów między głównymi bohaterami, albo między Nestorem, a resztą załogi pojawiały się tak często, że miałem ich momentami dość. Zwłaszcza, że z reguły były one podobne do siebie jak dwie krople wody, więc ich zakończenia mogłem się bez problemu domyślić. Gdyby ograniczyć te sceny, książka spokojnie mogłaby mieć o jedną trzecią mniejszą objętość, a tylko by dzięki temu zyskała.

Nie miałem niestety nigdy styczności z książkami Naomi Novik, nie jestem więc w stanie stwierdzić jak wiele elementów Piotr Wałkówski zapożyczył od autorki, a ile jest wytworem jego własnej inwencji. Muszę jednak przyznać, że kreacja świata jest spójna - elementy, co do których mam pewność lub co najmniej silnie uzasadnione przypuszczenie, że pisarz sam wplótł je w świat znany z przygód Temeraire’a, pasują do całej układanki i w żaden sposób nie kują w oczy. Spora pochwała należy się autorowi za ideę postaci, jaką jest półsmok - chociaż jest to ewidentnie znaczna ingerencja w cudzy świat, jej skutki są konsekwentne i spójne. Miłym akcentem jest również fakt, że zdecydowana część fabuły dzieje się na terenach Polski objętych zaborami, sporo jest więc także odniesień do historycznych postaci czy wydarzeń (oczywiście odpowiednio dostosowanych do świata, w którym istnieją smoki).

To, co mnie najbardziej do siebie nie przekonało, to kreacja głównego bohatera. Nestor przejawia swoim zachowaniem wyjątkowo sprzeczne cechy - przykładowo w jednej chwili martwi się o swoich towarzyszy broni i stara się zapewnić im bezpieczeństwo, by moment później ryzykować życiem zarówno swoim, jak i reszty drużyny, podejmując szalenie niebezpieczne czynności. Zmiany, jakie zachodzą w nim podczas powieści, są niemal niezauważalne - półsmok do samego niemal końca popełnia te same błędy i wdaje się w te same spory, co zważywszy na to, czego doświadcza w swojej przygodzie, może być dla czytelnika poważnie irytujące.

Szczerze powiedziawszy nie wiem komu polecić tę książkę. Na pewno może być ona ciekawostką dla fanów prozy Naomi Novik - chociaż Powietrzny Korsarz ingeruje w świat amerykańskiej autorki na wiele sposobów, to nie powinno to być coś, co miłośnicy Temeraire’a uznają za afront czy profanację oryginału. Na ciekawą lekturę mogą także liczyć entuzjaści alternatywnych historii w klimatach fantasy, a także miłośnicy smoków - nie będzie chyba dla nikogo zaskoczeniem, jeśli powiem, że sporo tych stworzeń przewija się na kartach powieści. Debiutu Piotra Wałkówskiego zdecydowanie nie można uznać za nieudany - autor pokazał się od wielu dobrych stron, a wierzę, że jest w stanie znacznie rozwinąć swoje pisarskie umiejętności. Pewnie prędzej czy później się o tym przekonamy, bowiem Powietrzny Korsarz zdecydowanie potrzebuje kontynuacji - fabuła urywa się niestety w połowie, ukazując czytelnikowi jedynie rozwiązanie pewnego fragmentu przygody głównych bohaterów, pozostawiając niedokończony główny wątek, a także sporo scen pobocznych, które jak nic potrzebują swojego wyjaśnienia.


Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie Wydawnictwu Innowacyjnemu Novae Res.
___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Czytam Opasłe Tomiska" (503 strony).