czwartek, 30 kwietnia 2015

Mary Kubica – „Grzeczna dziewczynka”


Kiedy tylko otworzyłam paczkę z nagrodą konkursową z bloga Kącik z książkami prawie pisnęłam z zachwytu – książka-niespodzianka nie tylko okazała się pozycją, której nie mam w swoich zbiorach, ale też tekstem niesamowicie intrygującym. Opis okładkowy sugeruje historię kobiety porwanej dla okupu, a tego typu tragiczne historie zawsze są w kręgu moich zainteresowań. Za lekturę zabrałam się jeszcze tego samego dnia.

Bogata rodzina, rozpad relacji małżeńskich, dwie córki, z których jedna jest gloryfikowana, a druga – obojętna. Dennetowie idealnie wpisują się w ten schemat i sprawnie w nim funkcjonują, przynajmniej dopóki nie spotka ich tragedia. Gdy znika Mia, jedno z dzieci słynnego prawnika, oczywistym tropem wydaje się porwanie; problem w tym, że czas mija, a wciąż nie zgłasza się nikt z żądaniem okupu. Dziewczyna wraca po wielu miesiącach, jednak nie jest tą samą osobą – ucichła, przygasła, cierpi na amnezję i każe nazywać się nie swoim imieniem. Co wydarzyło się w domku na pustkowiu i tak niezwykle zmieniło Mię?

Muszę przyznać, że po skończeniu książki odczucia mam mocno mieszane. Z jednej strony opowieść była wciągająca i ciekawa, z drugiej zaś – ma pewne istotne mankamenty. Przede wszystkim opis okładkowy jest mocno mylący, bo ani Mia nie należy do grzecznych dziewczynek, ani też nie ma w tekście atmosfery przerażenia czy choćby grozy. Opowieść poznajemy z trzech perspektyw osobowych i dwóch czasowych – narratorami są matka porwanej, śledczy prowadzący sprawę oraz sam porywacz, a dwa pierwsze typy rozdziałów dodatkowo są podzielone na „PRZED” (czyli w trakcie porwania Mii) oraz „PO” (już po jej odnalezieniu). Jeśli przyszło Wam do głowy, że brzmi to chaotycznie, macie rację – momentami można się pogubić; na szczęście rozdziały opatrzone są stosownymi podpisami, a cała historia układa się względnie (powtarzam: względnie) chronologicznie.

Biorąc do ręki książkę, której opis jest pierwszoosobową wypowiedzią porwanej, mamy nadzieję na relację z pierwszej ręki lub przynajmniej dobre nakreślenie odczuć bohaterki. Tymczasem w Grzecznej dziewczynce nie mamy do czynienia ani z jednym, ani z drugim. Choć we wszystkich wypowiedziach pierwsze skrzypce gra Mia, nie poznajemy tak naprawdę jej samej. Z tego względu całej powieści brak napięcia charakterystycznego dla thrillera, nie ma też specjalnego pogłębienia postaci. Zakończenie owszem, jest zaskakujące, jednak nie rekompensuje to ani nie wyjaśnia zaistniałej sytuacji.

Co zatem przypadło mi do gustu i pchało do dalszej lektury? Oprócz tego, że do końca miałam nadzieję na pogłębienie psychologiczne postaci, książka była dla mnie dość przyjemna w odbiorze. Styl autorki jest lekki, wydarzenia nie wloką się w nieskończoność, a kilkoro narratorów i punktów widzenia skutecznie ubarwia lekturę. Ciekawi również pomysł – jak wspomniałam na początku, lubię podobnie trudne tematy i zawsze fascynują mnie relacje sprawcy z ofiarą. Powieść Mary Kubicy jest czytadłem, które balansuje na tej właśnie granicy – jeśli interesuje Was podobna tematyka, ale nie lubicie szczegółowych opisów, brutalności i skrajnych zachowań, śmiało sięgajcie po ten tekst. Mnie, osobie zaprawionej w bojach z thrillerami i horrorem, lekko się nudziło.

środa, 29 kwietnia 2015

Joe Abercrombie - "Pół króla"

Książę Yarvi całe swoje dotychczasowe życie był swoistym popychadłem. Wątłej budowy, z kikutem zamiast jednej ręki - w krainie, gdzie doceniana była siła fizyczna i sukcesy wojenne, jego wygląd budził tylko drwiące uśmiechy. Gdy jednak niespodziewanie stał się prawowitym następcą tronu, Yarvi postanawia dzielnie stawić czoła temu, co zaoferował mu los, a jednocześnie pomścić śmierć najbliższych. Niestety, zdradzony i wrzucony w wir intryg, których istnienia nawet nie podejrzewał, młody książę ociera się o śmierć i trafia do niewoli. Mimo to nie zapomina o przysiędze, którą złożył sobie i Bogom i zrobi wszystko, aby ją wypełnić; Sojuszom, które w tym celu nawiąże, daleko będzie do królewskiej rangi…

Joe Abercrombie znany jest przede wszystkim z mrocznych powieści fantasy, w których brutalność i ostry język przeplatają się z sarkastycznym humorem. Pół króla jest jednak nieco inną powieścią w porównaniu z dotychczasowym dorobkiem autora, bowiem książka docelowo przeznaczona jest dla nastoletniego odbiorcy. Abercrombie nie zmienił jednak zupełnie swojego stylu - Morze Drzazg i otaczające je ziemie to okrutny świat, w którym na pierwszy plan wysuwa się prawo silniejszego, a krew leje się często i w dużych ilościach. Fabuła powieści opiera się na intrydze, która - co tu dużo mówić - jest perfekcyjnie skonstruowana. Zwroty akcji są tak nagłe i niespodziewane, że nie raz szczęka opadała mi ze zdumienia i to aż do samego końca tekstu.

Postaci zostały wykreowane z niesamowitym kunsztem. Yarvi już od pierwszych stron wzbudza naszą sympatię, a niedoskonałości fizyczne nadrabia nadzwyczaj sprawnym umysłem, przez co kibicujemy mu przez całą przygodę. Wraz z posuwaniem się akcji do przodu obserwujemy jego przemianę - widzimy, jak rośnie w nim determinacja, jak krystalizują się jego poglądy na wiele spraw oraz podejście do pewnych rozwiązań. Ewolucja jego osobowości jest całkowicie uzasadniona, a niemal każde wydarzenie wpływa na niego w ten czy inny sposób. Zachwycają również bohaterowie drugoplanowi: każdy z nich jest dopracowany i skonstruowany w pełny, indywidualny sposób. Postaci są wielowymiarowe i nierzadko dopiero z czasem poznajemy całą prawdę i wyrabiamy sobie o nich zdanie.

Mimo ogólnie mrocznej stylistyki, w jakiej utrzymana jest powieść, niejednokrotnie zdarzyło mi się przy niej uśmiechnąć czy nawet zaśmiać. Działo się tak dzięki licznym żartom zręcznie wplecionym w fabułę; ironia i sarkazm nierzadko stawały się jedynymi rzeczami, które mogły dać otuchę bohaterom, nie bali się więc z nich skorzystać. Co prawda niektóre żarty nie stały na zbyt wysokim poziomie, inne zaś były sztuczne, tak jakby cała scena została napisana na ich potrzeby, jednak w ogólnym rozrachunku humor był idealnie dopasowany do reszty utworu.

Choć sama fabuła zbudowana została w sposób ciekawy i szczegółowy, sam sposób jej poprowadzenia nie do końca mi odpowiadał. Cała opowieść została niepomiernie rozwleczona w stosunku do historii, którą opisuje, przez co kilkukrotnie zaczynałem odczuwać znużenie. Wielokrotnie byłem zaskoczony widząc, przez ile stron udało mi się już przebrnąć, podczas gdy fabuła ledwo poruszyła się do przodu. Dodatkowo wiele wydarzeń zdaje się sztucznie zapychać książkę, tylko minimalnie wpływając na ogólny zarys historii. W dodatku nierzadko prawdopodobieństwo życiowe tylu dramatycznych zdarzeń jedno po drugim zbliżało się groźnie ku zeru, nawet biorąc pod uwagę to, że Pół króla to jednak fantastyka.

Joe Abercrombie stworzył powieść, która spełnia kryteria gatunku dark fantasy, a jednocześnie przeznaczona jest dla nastoletnich czytelników. Na szczęście autor nie potraktował tej grupy jako odbiorców gorszej kategorii i nie bał się zaprezentować swojego pomysłu w sposób niepozbawiony brutalności i dosadności, który z pewnością przypadnie do gustu także starszym czytelnikom. Sama historia nie wydaje się być może najbardziej rozbudowana, jeśli przyrównać ją do objętości książki, jednak jest skonstruowana w sposób zupełny i co najważniejsze - ciekawy. Pierwszy tom trylogii Morze Drzazg zdecydowanie przypadł mi do gustu, nie pozostaje mi nic innego, jak czekać na kolejną część przygód Yarvi’ego.






Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie DW Rebis.

wtorek, 28 kwietnia 2015

Nie taki język straszny... #4 Początki nauki rosyjskiego

Dzisiaj zapraszam Was na odrobinę praktyki czyli opowieść o początkach mojej przygody z Fiszkami. Starter, czyli zestaw od którego zaczęłam, to komplet 300 kartoników do nauki rosyjskiego umiejscowionych na poziomie pre-A1 i stanowiących niezbędną bazę dla dalszego poznawania języka. Każda fiszka zawiera konkretne słówko, przykład jego użycia w zdaniu lub odmianę, a niektóre także krótką informację gramatyczną.


Przyznam szczerze, że początki miałam trudne. Po otwarciu pudełka moim oczom ukazały się kartoniki, których rosyjska strona zadrukowana jest... cyrylicą, bez żadnego zapisu fonetycznego. Do tego kilka lichych karteczek z zasadami wymowy i alfabetem... Możecie mi wierzyć, że miałam ochotę jedynie siąść i płakać z przekonaniem, że sobie nie poradzę. Powiedziałam jednak: Dość! To miała być twoja przyjemność. I podjęłam próbę.

Szybko okazało się, że większość moich obaw była nieuzasadniona, bo nauka z Fiszkami jest dużo prostsza, niż mi się wydawało. Przede wszystkim ucząc się nowych słówek mogę wykorzystać wiedzę, którą już posiadam - czy to z życia, czy z wcześniejszych kartoników - bo cała metoda opiera się na stosowaniu powtórek.

Jak się uczę? W pierwszej kolejności, patrząc jeszcze na polską stronę, staram się odgrzebać dane słówko w pamięci. Odwracam kartonik, sprawdzam rosyjską wersję i próbuję ją odczytać na głos przy pomocy tabelki z alfabetem. Dzięki temu zapamiętuję i łatwiej kojarzę zapis z wymową, co przy nauce rosyjskiego stanowi jedno z podstawowych wyzwań. Dopiero po własnej próbie uruchamiam nagranie i z jego pomocą koryguję wymowę. W ten sposób działam zarówno przy nowych słówkach, jak i tych, których nie pamiętałam podczas quizu.

Pudełka jeszcze nie skończyłam, ale przyznaję, że większość rzezcy wchodzi mi do głowy dość łatwo. Wzrokowo coraz lepiej radzę sobie z językiem i podpowiedź w postaci alfabetu nie jest już tak potrzebna. Powtarzając pełne zdania stopniowo opanowuję też proste konstrukcje. Starter rzeczywiście daje bazę i "rozpędza" przed dalszą nauką, to mogę powiedzieć na pewno. Teraz wyzwaniem będzie nie tylko jego ukończenie, ale też takie opanowanie alfabetu, żeby korzystać z niego w drugą stronę, podczas samodzielnego zapisywania słów...





Za meteriały niezmiennie dziękuję wydawnictwu Cztery Głowy.

Podróże małe i duże #5 - Podsumowanie Pyrkonu 2015

Wciąż nie do końca wyspani, ale bardzo zadowoleni, nadchodzimy do Was z podumowaniem weekendowej wyprawy. Jak co roku wybraliśmy się do Poznania i kolejny raz miło spędziliśmy czas na największym w Polsce festiwalu fantastyki. Miało być ambitnie, wyszło nieco mniej, ale jedno jest pewne - absolutnie nie żałujemy!

Na pierwszy ogień pójdzie standardowy przytyk co do organizacji. Przyjdę po wejściówkę wcześniej, pomyślało pół konwentu, w rezultacie czego już o 10:30 przywitała nas całkiem spora kolejka, Sytuację z pewnością spotęgował fakt, że mimo wcześniejszych zapewnień otwarte było tylko jedno wejście na teren MTP. Na szczęście akredytacja szła sprawnie po obu stronach kolejki, więc nie czekało się długo, poza tym... cóż, jest to stały element konwentów, który zdecydowanie sprzyja społecznemu rozwojowi.

Nie byłeś na konwencie, jeśli nie brałeś udziału w Kolejkonie!

Właściwie pierwszą rzeczą, którą zwiedziliśmy na terenie festiwalu były targi - chcieliśmy obejść je wzdłuż i wszerz zanim zbierze się naprawdę dużo osób i nie będziemy w stanie zobaczyć nic. Mieliśmy nosa - mimo że hala była dużo większa niż w zeszłym roku, a przejścia szersze, w sobotę praktycznie nie dało się tam poruszać, nie mówiąc o spokojnym obejrzeniu czegokolwiek. Na szczęście wszystkie ważne zakupy zrobiliśmy niemal na samym początku,

Jeśli chodzi o wystawców - było dość przeciętnie. Już od kilku lat ciężko jest na konwentach kupić książki w dobrych cenach, bo standardowy rabat wynosi kilka złotych, zdecydowanie mniej niż w sprzedaży internetowej. Wypatrzyliśmy jednak kilka pozycji, które albo nie są dostępne w inny sposób, albo okazały się rzeczywiście niedrogie. Poza tym trzeba przyznać, że pojawiło się sporo stoisk ze świetnymi ozdobami i gadżetami - naprawdę było w czym wybierać. 

Sporo czasu spędziliśmy także w games roomie, choć nie tyle, ile byśmy chcieli - mimo że i on został powiększony w stosunku do zeszłorocznego Pyrkonu, brakowało miejsca dla wszystkich amatorów planszówek. Wiele osób (w tym my) krążyło jako te sępy między stolikami próbując wypatrzyć ofiarę, czyli grupę, która akurat opuści swoje miejsce. Kilka razy nam się udało, dzięki czemu mogliśmy pograć w nasz ukochany Splendor oraz Mistakos, na które polowaliśmy niemal dwa dni.

Zdjęcie pod tytułem "jak sprzedać się za 5 zł", czyli udostępnijmy fotkę, aby antologia była tańsza. Nawiasem, świetnie zapowiadający się zbiór!

Stosik okołokonwentowy - tyyyyyle zdobyliśmy, jednak pochwalimy się dopiero za kilka tygodni.

  


Jesli chodzi o prelekcje - tutaj nasza wiedza jest najmniejsza. Mimo ambitnych planów udało nam się dotrzeć tylko na kilka punktów programu, choć przyznać trzeba, że ani jednego z nich nie żałujemy. W piątek wieczorem posłuchaliśmy opowieści Krzysztofa Piskorskiego o tajnych stowarzyszeniach i (jak zwykle u niego) doskonale się bawiliśmy. W sobotę natomiast wybraliśmy się na kolejne dwa punkty, których opuścić nie mogliśmy - spotkania z Dawidem Kainem i Kazimierzem Kyrczem Jr., którzy opowiadali o dzieciach w horrorze i bizarro fiction. Obie prelekcje należą do gatunku, po zapoznaniu z którym życie słuchaczy nie jest już takie samo...

Warto również wspomnieć trochę na temat organizacji - nowy budynek, który został przeznaczony na prelekcje, zdecydowanie spełnił swoją funkcję. Przydało się nowoczesne wyposażenie, czyli dobre nagłośnienie i plansze projektorów pozwalające obserwować prezentacje także w tylnych rzędach. Miejsca było dużo, zarówno w salach jak i na korytarzach, i absolutnie nie odczuwało się przytłaczającej ilości ludzi, która przecież na konwent zawitała. Dobrze wypadło też zwiększenie liczby miejsc przy głównej scenie. Warto było zjawić się pod salą wcześniej, bo w tym roku pilnowano przepisowej liczby miejsc, jednak ogólne ogarnięcie sytuacji można ocenić pozytywnie. Jedynym minusem był brak programu całodobowego.

Prelekcje Dawida Kaina i Kazimierze Kyrcza Jr. są niewyczerpanym źródłem literackich inspiracji...

Pyrkon to także spotkania z pisarzami i okazja do zdobycia ich podpisów. Wiadomo, że im większy konwent, tym więcej będzie chętnych do skorzystania z takiej możliwości, jednak rzadko zdarza się, aby ktoś wywołał takie poruszenie jak Dmitry Glukhovsky. W sobotę w kolejce do twórcy serii Metro stało ponad 700 osób! Na szczęście w niedzielę, podczas drugiej autografowej tury, zainteresowanie było nieco mniejsze, a Sylwkowi udało się dostać do autora.


Szczęśliwy, kto dopchał się do Dmitrija Glukhovskiego...

...i mógł dostać się do Jaspera Fforde! (fot. dzięki uprzejmości wydawnictwa Sine Qua Non)

Plan autografowy wykonany w 100%!

Jak już wspomnieliśmy - mimo że nie wszystkie plany konwentowe wypaliły, z wyjazdu wróciliśmy usatysfakcjonowani. W tym roku czekają nas jeszcze dwa podobne wypady - w sierpniu wracamy do Poznania na Polcon, natomiast we wrześniu ponownie odwiedzimy toruński Copernicon, który urzekł nas atmosferą. A może kogoś z Was spotkamy na którymś z nich? Dajcie koniecznie znać!

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Claire Kendal - "Wiem o tobie wszystko"

Co tak naprawdę znaczą słowa "miłość aż po grób"? Clarissa przekonuje się o tym bardzo boleśnie, kiedy niezobowiązujące spotkanie staje się dla niej początkiem koszmaru. Zna Rafe'a i nie podejrzewa, że w krótkim czasie nie będzie mogła pozbyć się go ze swojego życia, a jednak - mężczyzna okazuje się prześladowcą, któremu nie straszna odmowa. Uporczywe telefony, setki wiadomości, śledzenie, przeglądanie korespondencji i śmieci, niechciane prezenty, ingerencja w życie społeczne... Skala działalności stalkera jest ogromna i skutecznie uniemożliwia bohaterce normalne funkcjonowanie.

Konstrukcja książki jest dośc ciekawa - składają się na nią opisy sytuacji ogólnych oraz fragmenty dziennika bohaterki prowadzonego na potrzeby dokumentacji dowodów. Pierwsze ukazane są jak zwyczajny tekst w trzeciej osobie, dzięki zewnętrznemu narratorowi, w drugich natomiast opowiada sama Clarissa zwracając się do swojego oprawcy. Całośc konstrukcji wypada przyjemnie w tym sensie, że nie wpadamy całkowicie w wir przemyśleń i odczuć bohaterki, a przeciwnie - mamy okazję przyjrzeć się sprawie również "z zewnątrz", nieco bardziej obiektywnie.

Podczas kolejnych tygodni akcji ksiązki Clarissa pełni funkcję przysięgłego w sprawie o gwałt; ten pomysł równiez zyskał moje uznanie, a to dlatego, że pozwala na zaobserwowanie wielu przekonań bohaterki. Obserwowanie krzywdy drugiej osoby, wysłuchiwanie zeznań, uruchomiło wyobraźnię bohaterki i pozwoliło na snucie przez nią domysłów; wzmogło lęk, a tym samym napędziło ją do działania i stało się katalizatorem dla wielu innych emocji.

Kolejną kwestią, która niesamowicie mi się podobała, jest sam pomysł na zaprezentowanie prześladowcy i fakt, że Claire Kendal nie pozostawiła opowieści "na sucho", bez dodatkowych ubarwień. Clarissa i Rafe nie są alegoriami wszystkich stalkerów i ich ofiar i nie reprezentują ogółu - to indywidualności, postaci z historią i zestawem charakterystycznych zachowań. Jednym z przejawów takiej pomysłowości autorki jest wplecenie do tekstu tematyki baśni i wykorzystanie jej jako nici łączącej bohaterów, która staje się polem gry między nimi, Wszelkie tego typu nawiązania okazały się ciekawe i przerażające, tym bardziej dla osób, które tematem się interesują.

Warto również zwrócić uwagę na konstrukcję psychologiczną w powieści. Autorka misternie skonstruowała historię, która wypadła bardzo dobrze. Odpowiednia uwaga poświęcona jest tu całemu mechanizmowi wpadania w sidła stalkera, malutkim bitwom, które wygrywa oprawca i stopniowemu rozwojowi jego możliwości. Obserwujemy, jak rozszerza się strefa wpływów Rafe'a i w jaki sposób Clarissa coraz bardziej traci autonomię; widzimy stopniowe odgradzanie jej od środowiska i pułapki własnego umysłu, w które wpada. Niestety, mimo szczerych chęci jestem w stanie zrozumieć bohaterkę tylko do pewnego stopnia; podejmowane przez nią działania wydają mi się momentami nieskoordynowane i nieskuteczne, co jednak nie odejmuje wartości książce samej w sobie.

Muszę przyznać, że bałam się lektury tej książki po tym, jak pojawiło się sporo dość negatywnych recenzji; byłam mocno zdziwiona, ale mnie całkowicie się podobało. W moim odczuciu jest to tekst pełny, ciekawy i wciągający. Nie warto szukać tu klasycznego, mocnego thrillera, ale jednak rozwiązanie sprawy samo w sobie wzbudza zainteresowanie - nie nudziłam się ani przez chwilę. Tak naprawdę najważniejsza jest jednak sfera psychologiczna będąca przestrogą dla wielu osób, stających w obliczu podobnych problemów - jak działać, aby uchronić się przed byciem ofiarą? Służby, które mają pomagać, nie wypadają tu w najlepszym świetle, sama historia również pozostawia nas raczej z niegatywnym poczuciem, mam jednak wrażenie, że już sama publikacja książki może coś zmienić - uświadomić ludzi o istnieniu problemu i metodach walki. Dla ofiar może się to okazać sporym wsparciem, a dla nas znaczną przestroga.





Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie Business and Culture oraz wydawnictwu Akurat.

środa, 22 kwietnia 2015

Piotr Borowiec - "Wszystkie białe damy"

Historie o duchach są niemal tak stare, jak ludzkość. Człowiekowi od zawsze towarzyszyła wiara w życie pozagrobowe, w umęczone dusze błąkające się po świecie, a także we wszelkiego rodzaju inne byty niematerialne, które pojawiają się w naszej rzeczywistości. Czy w tak już wiekowym temacie da się jeszcze coś dopowiedzieć? Cóż, najwyraźniej tak, co udowodnił mi ostatnio Piotr Borowiec swoją antologią Wszystkie białe damy.

Opowiadania zawarte w zbiorze są najprościej rzecz ujmując bardzo dobre, żeby nie powiedzieć wręcz: upiornie dobre. Duchy, upiory czy nawet strzygi to postaci mocno oklepane w literaturze i stworzenie w ich oparciu czegoś innowacyjnego wydaje się być zadaniem karkołomnym, może nawet niemożliwym, a jednak Borowiec przy pomocy trzynastu opowiadań z hukiem obalił tę tezę. Czy to wykorzystując mniej lub bardziej wyeksploatowane klisze, czy też dodając do tematu coś zupełnie nowego, autor stworzył znakomite teksty, z który każdy niesie ze sobą powiew świeżości. Genialnym pomysłem było mocne osadzenie praktycznie wszystkich opowieści we współczesnym świecie połączone z utrzymaniem ich w konwencji miejskich legend. Taka kombinacja nie tylko doprawia teksty nutą tajemniczości, ale też, poprzez operowanie rzeczami znanymi nam z życia codziennego, jeszcze mocniej oddziałuje na czytelnika.

We Wszystkich białych damach mógłbym wskazać mnóstwo rzeczy, które mnie urzekły. Teksty były niezmiennie zaskakujące - nawet gdy zaczynałem się domyślać pewnych rozwiązań, autor potrafił zręcznie uśpić moją czujność, zbić z tropu, żeby po chwili niespodziewanie uderzyć we mnie czymś, co przecież chwilę wcześniej potrafiłem przewidzieć. Fabuły opowiadań - każdorazowo dopracowane - nie tylko stanowią spójne historie, ale też nierzadko niosą ze sobą pewne przesłanie, czy też skłaniają czytelnika do rozmyślań, pozostawiając go w atmosferze smutku i przygnębienia. Nie brak też sytuacji, gdy po skończeniu opowiadania zastygniemy w swoistym przerażeniu: ostatnimi czasy dość często czytuję literaturę klasyfikowaną jako grozę, rzadko jednak wywołuje ona u mnie strach, tymczasem Piotrowi Borowcowi udało się przyprawić mnie o gęsią skórkę i silny niepokój w głowie…

Na pochwałę zasługują liczne nietypowe rozwiązania, prawdziwe smaczki w lekturze. Umieszczenie w środku antologii humorystycznego opowiadania wspaniale rozluźniło mnie przed dalszymi, mroczniejszymi historiami, a pomysł na jego treść nie tylko w ciekawy sposób nawiązywał do przewodniego motywu zbioru, ale też zgrabnie skorzystał z pewnej polskiej legendy (natomiast zawarte w opowieści zdanie podsumowujące prawników tak mnie urzekło, że chyba je sobie wydrukuję i powieszę na ścianie). Bardzo doceniam pomysł pisarza na wprowadzenie siebie oraz swojej rodziny jako bohaterów dwóch tekstów - nie jest to powszechnie spotykane rozwiązanie, z reguły opisywane postaci jeśli już, to jedynie bazują na prawdziwych ludziach, tu zaś mamy bezpośrednie odniesienie do rzeczywistych osób; choć nikogo z rodziny autora nie znam osobiście, to jednak fikcyjnymi losami prawdziwych postaci przejmowałem się chyba nieco bardziej, niż miało to miejsce w przypadku pozostałych bohaterów tekstów. Swoją drogą ciekawe jak na kreację swojej postaci zareagowała partnerka pisarza… Za niewątpliwie interesujące uznałbym też opowiadanie wieńczące cały zbiór: jest ono w pewien sposób autoironiczne, bowiem dotyczy bezpośrednio zjawiska miejskich legend, będących przecież fundamentem całej antologii.

Czy jest zatem coś, co mi się w książce Piotra Borowca nie podobało? Owszem, ale są to tylko niewielkie, raczej kosmetyczne uwagi co do technicznej strony tekstu. Parę razy narracja wydawała mi się “przegadana”, wydłużająca niektóre z opowiadań, tym samym czyniąc je mniej emocjonującymi, niż mogłyby być. Nie podobał mi się też powtarzający się schemat budowania zdań złożonych bez użycia słownych łączników między pojedynczymi fragmentami; co prawda nie jest to w żadnym wypadku błąd, każda fraza bez wątpienia brzmiała zrozumiale, po prostu takie rozwiązanie było stosowane częściej, niż uważałbym to za konieczne. Reszta warsztatu pisarskiego nie budzi nawet najmniejszych zastrzeżeń. Wszystkie opisy są ciekawe, bogate językowe, dopracowane stylistycznie, zaś dialogi brzmią do granic możliwości autentycznie.

Wszystkie białe damy to zbiór grozy z jednej strony klasycznej, podążającej utartymi szlakami, z drugiej zaś odkrywczej, wprowadzającej nowe rzeczy do gatunku. Autorowi nie można odmówić zarówno kunsztu artystycznego, jak i pomysłowości na niespotykaną skalę. Każdy, komu bliskie są historie o duchach, duszach i upiorach, powinien bez wahania sięgnąć po tę antologię - to nie tylko solidna dawka różnorodnego horroru, ale też nie lada okazja do zastanowienia się nad licznymi elementami życia codziennego. Na pewno warto obserwować dalszą karierę Piotra Borowca, bo coś czuję w kościach, że szybko znajdzie się on w gronie najlepszych polskich autorów grozy.





Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Wydawnictwu GMORK.

wtorek, 21 kwietnia 2015

David Cronenberg - "Skonsumowana"


Pewnie nie wszyscy znają nazwisko Davida Cronenberga, jednak tytuły takich filmów jak Mucha czy Nagi lunch u wielu osób wywołają pewne skojarzenia. Reżyser znany jest z ekscentrycznych, kontrowersyjnych dzieł, a jednak mimo licznej krytyki posiada wielu fanów swojej twórczości. Całkiem niedawno Cronenberg zadebiutował jako pisarz - jak wypadło jego pierwsze literackie dzieło, Skonsumowana?

Naomi i Nathan to para fotoreporterów tworzących specyficzny, “nowoczesny związek”. Ona lata po całym świecie w opisując sensacyjne, nierzadko krwawe wydarzenia, on przemierza glob w poszukiwaniu nietypowych niusów z zakresu medycyny. Ich relacja funkcjonuje głównie poprzez rozmowy telefoniczne i za pośrednictwem internetu, a spotkania twarzą w twarz ograniczają się do pojedynczych nocy spędzonych w przylotniskowych hotelach. Oboje są właśnie w trakcie pisania dużych artykułów - Nathan tworzy relację prosto z Węgier, gdzie wątpliwej sławy lekarz podejmuje się ryzykownej terapii pacjentki z nowotworem piersi, Naomi natomiast zagłębia się w sprawie kontrowersyjnego francuskiego filozofa, który najprawdopodobniej zamordował i zjadł swoją żonę, a teraz ukrywa się przed policją. Rozwój wypadków w obu sytuacjach okazuje się być jednak co najmniej niespodziewany…

Cóż, nie polubiłem się z tą książką od praktycznie samego początku. Liczba rzeczy, które mi się nie podobały, jest dość pokaźna i zawiera w sobie tak kwestie subiektywne, jak i obiektywne uwagi. Ale po kolei.

Do stylu Cronenberga nie można się w gruncie rzeczy przyczepić - narracja prowadzona jest płynnie, zgrabnie przechodzi od opisu sytuacji do dialogów bądź też ogólnych, bezosobowych rozmyślań, a wszystko okraszone jest różnorodnym, dopasowanym językiem - jednak dwie rzeczy znacznie wpłynęły na pogorszenie odbioru tekstu. Pierwsza, mniej istotna, to pewien swoisty brak umiaru: niejednokrotnie opisy rozrastają się do przesadnie dużych rozmiarów, a autor daje się ponieść wraz z nurtem potoku myśli, co w konsekwencji nierzadko wywoływało zmęczenie tekstem oraz zagubienie. Druga z uwag dotyczy wplecenia w tekst niezliczonej liczby technicznych specyfikacji rzeczy. Notorycznie przewijające się opisy parametrów aparatów fotograficznych i ich obiektywów są w tej książce normą, choć przeciętnemu czytelnikowi informacje o ustawionym zoomie, ogniskowej migawce czy materiale, z którego wykonany jest przedmiot, raczej nie nic nie powiedzą, a jedynie pozbawią przyjemności płynącej z lektury. Teoretycznie dostrzegam, dlaczego zostało to wszystko zawarte w książce (o czym za chwilę), w praktyce jednak nie zaowocowało to niczym dobrym.

Po przeczytaniu okładkowego opisu fabuły spodziewałem się, że książka będzie współczesnym kryminałem z silną nutą thrilleru. W rzeczywistości jednak powieść jest czymś, co trudno jednoznacznie zaklasyfikować. Osobiście odebrałem ją jako swoiste rozważania filozoficzne, utrzymane mocno w nurcie konsumpcjonizmu (co właśnie uwydatnić miały ciągłe opisy parametrów technicznych przedmiotów) oraz hedonizmu - spełnianie własnych, nawet najbardziej skrywanych zachcianek wyraźnie wysuwa się tu na pierwszy plan. Jednocześnie dostrzec tu można swoiste wyniesienie na piedestał uczucia w rozumieniu platońskim, choć jest ono mocno zniekształcone oraz niepozbawione elementu cielesnego. Książka w bezpardonowy sposób opisuje rzeczy, które funkcjonują poza granicami społecznej akceptacji i stanowią w większości kręgów co najmniej tematy tabu. Na pewno niejedna osoba czytając Skonsumowaną będzie odczuwała zgorszenie czy zniesmaczenie.

Oczywiście mimo cech traktatu mamy do czynienia z normalną powieścią, która siłą rzeczy posiada fabułę i postaci. Elementy te nie są jednak na najwyższym poziomie. Wszyscy bohaterowie, którzy przewijają się przez kolejne strony, w znaczący sposób odbiegają od jakichkolwiek, nawet najszerzej przyjętych standardów, co przeczy wszelkiemu prawdopodobieństwu. Co więcej, powiązania między postaciami są mocno naciągane, a ich liczba z każdą chwilą rośnie; w pewnym momencie można odnieść wrażenie, że każdy bohater niezależnie od kraju zamieszkania zna się z pozostałymi osobami występującymi w książce - jest to mocno naciągana sytuacja. Sama fabuła jest w miarę ciekawa, jednak przez filozoficzny aspekt mocno rozciągnięta, a przez to mało porywająca. Rozwiązanie jednego z głównych wątków było naprawdę ciekawe, jednak przez owe rozwleczenie stało się ono przewidywalne i mało zaskakujące. Samo zakończenie książki i określiłbym natomiast jako absurdalnie karykaturalne - inne określenie nie przychodzi mi do głowy.

Skonsumowana to dziwna książka. Ani jednoznacznie dobra, ani też definitywnie zła. Na pewno nie jest to powieść dla każdego - liczne szokujące sceny i zachowania mogą zaskoczyć, czy nawet zdegustować osoby, które w gruncie rzeczy uważają się za ludzi o liberalnych poglądach. Z pewnością natomiast lektura spodoba się fanom filmowej twórczości Cronenberga - do rąk otrzymają oni dzieło kontrowersyjne, bezpośrednie, łączące moralne rozważania z brutalną, choć nieco oderwaną rzeczywistością, w której nie brak elementów gore i wszelkiej maści fetyszy.






Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie wydawnictwu Zysk i S-ka.

niedziela, 19 kwietnia 2015

Pascal Mercier – „Nocny pociąg do Lizbony”


Gregorius to człowiek pozornie przeciętny – przewidywalny i niewyróżniający się z tłumu. Jest nauczycielem, znawcą języków klasycznych; człowiekiem znanym w środowisku i w jakimś stopniu szanowanym. Któregoś dnia jego zwyczajne życie przerywa pewne spotkanie, z wielką siłą rozbijając całą poukładaną codzienność. Gdy bohater zostawia swój dotychczasowy, bezpieczny świat, przekracza granicę, robi pierwszy krok do niezwykłej zmiany. Nie tylko goni za czymś nieuchwytnym, lecz także mierzy się z bogactwem własnych doświadczeń i dojrzewa do ich zaakceptowania. Snuje refleksje i zaczyna patrzeć na swoje życie całościowo, dostrzega w nim system powiązań, które odpowiadają za jego tożsamość.

To właśnie rozważania wysuwają się w książce na pierwszy plan. Za pośrednictwem swojego bohatera, rozwijając go, autor ukazuje niezwykle szeroką problematykę, w której wyobrażenia konfrontowane są z rzeczywistością. Gregorius odpowiada sobie na pytania dotyczące oczekiwań, obrazu zewnętrznego człowieka czy roli doświadczeń w aktualnym spojrzeniu na siebie i innych. Bezczelnie, choć z właściwą sobie gracją zrywa maski, odrzuca ułudę i ocenia otoczenie. Jest czujnym obserwatorem i dostrzega powiązania, na które na co dzień nie zwracamy uwagi, jednocześnie odbywając własną, wewnętrzną podróż.

Niejednokrotnie podczas lektury różnorodnych książek mamy swoją wizję biegu zdarzeń, wiemy z góry, co i jak powinno wyglądać. Akcja Nocnego pociągu do Lizbony jest o tyle nieprzewidywalna, że wymyka się wszelkim schematom. Autor wydaje się nie przejmować zdaniem czytelnika i nadaje swej opowieści indywidualny, leniwy rytm; prowadzi bohatera na sposób pokrętny i momentami pozornie bezcelowy, prosto do rozwiązań, które zachwycają. O dziwo, kontakt z tym stylem był dla mnie niezwykle przyjemny – szybko przystosowałam się i odprężyłam. Choć w powieści wyraźna jest sfera filozoficzna, refleksyjna, rozważania absolutnie nie zanudzają; niejednokrotnie to właśnie one pochłaniają czytelnika bez reszty. Dużą rolę odgrywa również perfekcyjny język Merciera – bogaty, a jednocześnie nie przytłaczający, po prostu bardzo przyjemny w odbiorze.

To jedna z tych książek, które można czytać dla samego doświadczenia literackiego, powolnego i przyjemnego obcowania z tekstem ze wszech miar kompletnym. W opowieści Merciera nie ma zbędnych słów, zdań czy niepotrzebnych wątków; to doskonale przemyślana i opracowana historia. Akcja nie gna do przodu jak oszalała, wręcz przeciwnie – jest niespieszna pozostawiając miejsce na refleksję, przyjrzenie się ludzkiej naturze. Fikcja miesza się tu z rzeczywistością, a teraźniejszość z retrospekcją, pozostawiając furtkę do własnych przemyśleń. Choć zwykle tego nie robię, tym razem niejednokrotnie przerywałam lekturę, by pomyśleć sobie: A jak to jest w moim życiu? To wielka siła powieści Merciera, dzięki której znajdujemy czas i motywację do pochylenia się nad codziennością.





Za egzemplarz recenzencki dziękuję Oficynie Literackiej Noir Sur Blanc.

Nie taki język straszny… #3 Wprowadzenie do nauki; Sebastian Leitner – „Naucz się uczyć”

No i stało się – rozpoczęłam. Z małym opóźnieniem, z różnymi zawirowaniami, ale udało mi się w końcu podjąć wyzwanie i ruszyć z nauką. Choć od kilku dni ćwiczę już z Fiszkami, na dobry początek chciałabym Wam powiedzieć o małej rewolucji, której musiałam dokonać w swoim myśleniu po lekturze podręcznika będącego częścią mojego zestawu. Naucz się uczyć nie jest pozycją nową, a jednak wciąż niesie za sobą wiele pomysłów, których nie spotyka się na co dzień, mimo że prowadzą do efektywnej edukacji.


W pierwszej kolejności musiałam zdać sobie sprawę z faktu, że jak dotąd miałam mylne pojęcie o nauce języka. Przyznam szczerze, że po otwarciu paczki z wydawnictwa Cztery Głowy zastanawiałam się, czy aby na pewno jest kompletna – w końcu fiszki służą do nauki słówek, a osią jest przecież gramatyka… Okazuje się, że nic bardziej mylnego. Jak dowodzi Leitner, aby nauczyć się porozumiewania w danym języku wystarczy skuteczna nauka zwrotów i wyrażeń, dzięki którym reguły gramatyczne przyswoimy całkowicie naturalnie. Trudno się z tym nie zgodzić, tym bardziej że widzę sens tych słów, jednak wciąż odczuwam dyskomfort, kiedy nie mogę oprzeć się na treści jakiegoś opasłego tomiszcza…

Kolejnym przekonaniem wyniesionym ze szkoły było to, że aby skutecznie się porozumiewać, musimy znać język perfekcyjnie, ze wszystkimi szczegółami. Chciałoby się za każdym razem odpowiadać na pytania idealnie, płynnie, wręcz „podręcznikowo”. Rezultat tego jest taki, że po 11 latach nauki niemieckiego wciąż nie jestem w stanie wydukać z siebie ani jednego sensownego zdania, bo gdy ktoś zadaje mi pytanie, spędzam koszmarnie dużo czasu na wyszukiwaniu w głowie odpowiedzi. Tymczasem nauka powinna opierać się na gromadzeniu skojarzeń, które pozwolą na szybką i skuteczną reakcję.

Podręcznik przygotowuje nas również do pracy z samymi Fiszkami. Leitner szczegółowo opisuje co, gdzie, jak i kiedy robić, aby ćwiczyć prawidłowo, a jednocześnie pozostawia nam pewne możliwości uelastycznienia systemu i dopasowania go do naszych potrzeb oraz możliwości. Co istotne – każdy z nas ma inny poziom skupienia i to głównie ten aspekt powinniśmy brać pod uwagę przy planowaniu nauki. Tu również popełniałam błąd – narzucałam sobie mordercze tempo, najlepiej godzinę każdego dnia, tymczasem nie każdy jest w stanie pozwolić sobie na taki poziom skupienia. Nierealne oczekiwania powodują zawód i spadek motywacji, należy zatem dopasować program do samych siebie. Nie oznacza to, że nie mamy podnosić poprzeczki, wręcz przeciwnie – nasze zdolności mogą rozwijać się wraz z nami, a czas i/lub częstotliwość pracy stopniowo się zwiększać.

Co ważne – informacje zawarte w tej książce mogą służyć wszelkim tematom nauki. Oczywiście główny nacisk położony jest na języki obce, jednak Leitner nie ogranicza się tylko do nich; wręcz przeciwnie – przekonuje, że za pomocą kartoników możemy uczyć się dosłownie wszystkiego i daje nam narzędzia, które zdecydowanie to ułatwią. Dla mnie była to na pewno świetna powtórka z psychologii poznawczej – ilość informacji, które mniej lub bardziej kojarzę z zajęć z pierwszego roku była naprawdę spora. :)


To byłoby na tyle, jeśli chodzi o techniczne zagadnienia. W przyszłą niedzielę oczekujcie kolejnej relacji z placu boju, czyli pierwszych wniosków z nauki z Fiszkami!

sobota, 18 kwietnia 2015

Ismet Prcić – „Odłamki”

Wojna w Bośni trwała ponad trzy lata i pochłonęła co najmniej 100 000 ludzkich istnień. Konflikt miał podłoże etniczne. Ci, którzy go przeżyli, wspominają niezwykłe okrucieństwo.


Odłamki… jak fragmenty różnorodnych historii, zbiegające się w jednym, wspólnym punkcie, jakim jest doświadczenie wojny. Książka nie jest płynną, jednolitą opowieścią. Na jej treść składają się listy, fragmenty dziennika autora, narracyjne wspomnienia, a także opowieść o żołnierzu Mustafie. Choć pozornie takie połączenie nie ma sensu, kłuje w oczy, denerwuje, to w ostatecznym rozrachunku widać tu zamysł, który doskonale się sprawdza. Z zamieszania wyłania się sens i jest to sens niepowtarzalny – takie połączenie mógł stworzyć tylko ktoś, kto na własnej skórze doświadczył chaosu czającego się w umyśle.

Odłamki… jak ludzka psychika rozpadająca się na miliony elementów pod wpływem traumatycznego wydarzenia. Prcić genialnie ujmuje w słowa brak spójności, urwane myśli, trudności z podejmowaniem decyzji. Choć pozornie funkcjonowanie ludzkie wraca do normy, w praktyce w duszy pozostaje ślad, który determinuje wszelkie późniejsze zachowania, decyzje, dążenia. To rzecz „do przerobienia”, a formy terapii są różne; jedną z nich jest stopniowe mierzenie się z własnymi wspomnieniami. Emocje grają tu pierwsze skrzypce, nadają sens opowieści i bieg wydarzeniom; choć różnorodne, zawsze są wyraziste.

Odłamki… jak poszarpana i niechronologiczna opowieść o historii Jugosławii. Bo choć na pierwszy plan w tekście Prcicia wysuwają się ludzie i ich losy, wciąż jest to opowieść o narodzie – czy raczej: narodach – i konfliktach na różnorodnym tle. Rozpad państwa tak niejednolitego etnicznie i kulturowo wiązał się z eskalacją narastających przez lata uprzedzeń; to właśnie przekonania popchnęły ludzi do tak okrutnej, bratobójczej wojny, jaką był konflikt w Bośni.

Odłamki… jak części wielowymiarowego życia nastolatka. Bo tak naprawdę to wciąż historia jednego człowieka, który w niezwykle młodym wieku doświadczył niezwykle wielu strasznych rzeczy. Prcić widział wojnę jako nastolatek i jako nastolatek musiał podjąć najtrudniejsze decyzje w swoim życiu. To, co dla nas wydaje się abstrakcją oglądaną jedynie na telewizyjnych ekranach, dla niego stało się brutalną rzeczywistością. Jak w takich warunkach zmienia się umysł, który jest w najintensywniejszym okresie rozwoju? Jak wielki wpływ na dorosłe życie mają takie doświadczenia młodości? Na kartach powieści widzimy obraz młodego człowieka, który walczy – o normalne życie, tożsamość, wolność mimo wszystko. To małe bitwy, niewielkie wygrane, jednak niezwykle znaczące w skali tej konkretnej osoby.


Wiele jest w tej książce wymiarów, które wzajemnie się uzupełniają i przeplatają. Autor (w sposób zamierzony lub nie) stworzył połączenie niezwykłe i chwytające za serce – rozbrajające czarnym humorem, przerażające szczerością. Język jest prosty, lecz piękny i przyjemny. Obrazy, choć na początku wydają się zwyczajne, wręcz lekkie, z czasem nabierają kolorytu, który oparty jest na okrucieństwie i krytyce. Prcić rozlicza wydarzenia z czasów wojny i nie tylko, i ma do tego pełne prawo jako ich uczestnik, bezpośredni świadek. Ów debiut literacki jest tak wspaniały, bo płynie prosto z serca; z autentycznych przeżyć autora, które odcisnęły trwały ślad w jego psychice.

Choć w pierwszych chwilach nie polubiłam się z tym tekstem i ciężko było mi rozpocząć płynną lekturę, nie żałuję, że wytrwałam. To nie ma być prosta historia, a fragmentaryczność i rozbicie nie ułatwiają jej odbioru – wielu czytelników może to odstraszać. Jednak właśnie w tym tkwi piękno i niezwykłość tekstu Prcicia – to opowieść, którą każdy z nas składa własnoręcznie, odczuwając bezpośrednio owo rozbicie; każdy z nas ma też szansę do własnej refleksji, która sama nasuwa się po zamknięciu książki. 





Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Sine Qua Non.

piątek, 17 kwietnia 2015

Piotr Rozmus – „Kompleks boga”


Ciemna piwnica, metalowa klatka, brud i wilgoć – w takim otoczeniu budzą się kolejne osoby. Nie ma tu klucza wieku, płci czy profesji. Jest tylko kara, a skoro tak, to musi być też wina, czyż nie?

W pierwszym zetknięciu z książką przeżyłam koszmar, dosłownie, w dodatku nie wiązało się to bynajmniej z samą, niełatwą bądź co bądź, treścią. To styl Piotra Rozmusa przytłacza, a mnie przyprawił wręcz o ból głowy. Sama tworzę teksty bogate i lubię epitety, ale w porównaniu z językiem autora mój jest niemal ascetyczny. Tutaj każde słowo – rzeczownik, czasownik czy nawet przysłówek – musi mieć określenie towarzyszące. Przeszkadzało mi to, bo mózg ludzki jest selektywny i na co dzień nie dostrzegamy takiej ilości bodźców, nie widzę zatem powodu do podkreślania ich wszystkich jednocześnie. To męczy, nawet bardzo – osobiście czytałam szybciej niż mój mózg był w stanie tworzyć obrazy, co powodowało koszmarne problemy ze skupieniem.

Jest to jednak tak naprawdę jedyna poważna wada tekstu. Gdy odrzucimy formę, zewnętrzną otoczkę, naszym oczom ukaże się thriller, w którym faktycznie o coś chodzi. Długie opisy niwelują nieco napięcie, jednak sprawia to, że pewne sceny uderzają w czytelnika ze zdwojoną siłą, tym bardziej, że nie brak im brutalności.

Historię obserwujemy z trzech perspektyw – sprawcy, ofiar oraz śledczych. Opowieści przenikają się i splatają, naświetlając sytuację stopniowo, ale niesamowicie dokładnie. W konstrukcji akcji widać wyraźnie wyższy zamysł, świetny pomysł autora, któremu niczego nie brakuje. Bohaterowie są spójni, dobrze umotywowani i różnorodni – to również aspekt przemyślany. Dobra jest także konstrukcja psychologiczna sprawcy; jego historia jest interesująca i motywuje czytelnika do dalszej lektury, pobudza chęć odkrywania prawdy. Wszystko to składa się na opowieść ciekawą, która w pewnym momencie całkowicie mnie pochłonęła.

Piotr Rozmus stworzył klasyczny thriller psychologiczny oparty o znany schemat, a jednak interesujący i wciągający. W opowieści można się zatracić, a historia ma wszelkie walory aby się podobać. Mnie jednak nie przekonała w 100%, trudno było mi mierzyć się z językiem, przytłaczającym stylem i długimi opisami. Jeśli komuś nie przeszkadzają te elementy, zachęcam do lektury z całego serca. Ja jednak nie wiem, czy jeszcze kiedyś zmierzę się z którymś z tekstów autora.






Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Wydawnictwom Videograf SA.

czwartek, 16 kwietnia 2015

Bolesław Prus – „Emancypantki”

Na przekór znajomym, rodzinie i reszcie otoczenia już w liceum pokochałam prozę Prusa całym sercem. Gdy inni odpuszczali sobie czytanie lub nawet próbowali mnie ostrzegać przed ciężarem klasyki, ja na przekór sięgałam po więcej i więcej. Całym sercem pokochałam Lalkę i (podobno) samobójczo wystąpiłam z nią na maturze. Było wspaniale! Trudno się więc dziwić, że dziś, po wielu latach, z niesamowitym sentymentem wracam do Prusa, poznając kolejny jego tekst.

Wróćmy na chwilę do czasów, kiedy kobiety ograniczone były machiną konwenansów i przekonań; gdy co i rusz musiały udowadniać swoją wartość, a mimo to ich przeznaczenie było z góry znane i zaplanowane. Wróćmy, choć niechętnie, i przyjrzyjmy się, w jakich bólach rodził się ruch emancypacyjny – pierwszy poważny manifest wolnościowy piękniejszej płci. Nie były to czasy wyzwolonych, silnych dam – główna bohaterka powieści, Magdalena Brzeska, z pewnością do takich nie należy. To altruistka, poświęcająca się innym w każdej możliwej sytuacji; ofiara plotek i intryg środowiska. Czy odnajdzie swoją tożsamość w niesprzyjającym otoczeniu, wśród sprzecznych wartości?

Choć to w znacznej mierze opowieść o Madzi, nie jest ona jedyną osobą, której losy dane jest nam obserwować. Autor stworzył cała plejadę postaci aktywnych, różnorodnych i ciekawych; mierzących się z codziennością i konwenansami ograniczającymi swobodę myśli i zachowań. Bohaterki Prusa mogą denerwować, zwłaszcza co bardziej wyzwolone przedstawicielki dzisiejszego świata, warto jednak pamiętać, że w owych czasach takie postawy były dużo bardziej popularne. Pisarz z niezwykłą wprawą i subtelnością nakreślił autentyczny obraz ówczesnego społeczeństwa i rządzących nim współzależności.

Kontakt ze stylem Prusa zawsze jest dla mnie przyjemnością. Specyficzna narracja i konstrukcja zdań, sposób snucia opowieści i wyważenie między narracją a opisem – wszystko to składa się na tekst pełny i interesujący. Swoją cegiełkę dokłada też wydanie, które samo w sobie składa hołd pisarzowi i jego dziełu. To prawdziwa perełka na półce czytelnika i literacka uczta na najwyższym poziomie.




Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu MG.

"Coś na progu" #10 + konkurs /zakończony/

Dziś będzie trochę nietypowo, bowiem na recenzencki ruszt trafia czasopismo. O Coś na Progu dowiedziałem się blisko trzy lata temu, gdy tytuł dopiero startował na rynku wydawniczym, niemalże od razu stając się fanem magazynu. Mieszkanka pulpy, weird fiction, fantastyki i grozy, doprawiona szczyptą kryminału i szeroko pojętej popkultury - czyż nie brzmi to zachęcająco? Niestety, choć Cosiek był początkowo dwumiesięcznikiem, w wyniku różnych opóźnień i przeciwności losu stał się nieregularnikiem. Teraz, blisko rok po ukazaniu się poprzedniego numeru, do czytelników trafił jubileuszowy, dziesiąty zeszyt pisma. Co w nim znajdziemy?

Co do zasady każdy Coś na Progu zawiera jeden tematu numeru - tym razem brzmi on “Szaleni naukowcy”. Interpretacja zwrotu jest tu bardzo szeroka: poczytamy tu zarówno o prawdziwie niezrównoważonych geniuszach pokroju Hugo Strange’a, doktora Moreau czy (nieco mniej znanego) Antona Phibesa, pozytywnie zakręconym doktorze Brownie z serii Powrót do przyszłości, jak i o postaciach prawdziwych - zaleźć tu można artykuł o całkowicie poświęconym pracy wynalazcy Nikoli Tesli, a także dowiemy się nieco o Walterze Freemanie, który z lobotomii zrobił wręcz przedstawienie cyrkowe. W strefie kryminału zapoznamy się między innymi z historią jednego z najsłynniejszych złodziei sztuki, zaś dział varia wzbogaci naszą wiedzę o rzeczy najróżniejsze: od twórczości Johna Carpentera, poprzez muzykę horrorcore, a na “superbohaterze” filmów klasy B kończąc. Oprócz tego dostaniemy parę opowiadań, dwa komiksy oraz eseje (w tym fragment ciekawego odczytu Bolesława Prusa o rozwoju techniki).

Choć czasopismo wydaje się być niewielkie rozmiarowo (format a5, 152 strony), ilość tekstu w nim zawartego jest naprawdę spora. Niemal każda strona to dwie kolumny zapisane niewielką, aczkolwiek z reguły czytelną czcionką. Sam poziom artykułów jest na najwyższym poziomie - większość z nich jest przeładowana informacjami, a ich autorzy zdecydowanie nie są laikami w tematach o których piszą. Niektóre z nich śmiało można przyrównać pod kątem dopracowania do tekstów akademickich, choć w porównaniu do nich publikacje zawarte w Cośku są o wiele przyjemniejsze w odbiorze. W artykułach doszukać można się też sporej ilości odniesień do różnych rzeczy, które inspirują czytelnika do dalszego poszerzania swojej wiedzy na własną rękę.

Tym, z czym zeszyty Coś na Progu często miały problem, były różnego rodzaju niedopatrzenia korektorskie. W tym numerze, w porównaniu z poprzednimi, jest o niebo lepiej - błędów było o wiele mniej, i choć trochę się ich pojawiło, to śmiało można było przymknąć na nie oko. Gorzeje niestety wyszedł tutaj skład - łamanie wierszy często było źle wpasowane w konstrukcję strony, a tzw. szewce, wdowy i bękarty są na porządku dziennym. Układ stron również pozostawiał wiele do życzenia - grafiki nierzadko były wkomponowane w tekst w sposób dziwny, skutkując na przykład kolumną tak wąską, że większość linijek stanowiły w niej dwa-trzy słowa.

Mimo wielu trudności, jakim przeciwstawić musiało się Coś na Progu, czasopismo wyraźnie robi się coraz bardziej dopracowane. Ciekawe, różnorodne artykuły dotykają wielu sfer popkultury - zarówno tej najbardziej znanej, jak i nieco niszowej, graniczącej nieraz z kiczem czy absurdem. Dodajmy do tego opowiadania (ich poziom jest niestety dość nierówny) i szeroko pojętą publicystykę, a otrzymamy coś, co mimo swojej niewątpliwej specyfiki jest w stanie trafić w gusta naprawdę wielu odbiorców. Myślę, że warto sięgnąć po czasopismo nawet z czystej ciekawości.

Na sam koniec najważniejsze - dziesiąty numer Coś na Progu jest całkowicie darmowy. Jeśli więc jesteście zainteresowani jak wygląda to czasopismo, wystarczy, że wejdziecie na poświęconego mu bloga - zeszyt dostępny jest do pobrania we wszystkich najpopularniejszych formatach. Jeśli natomiast interesuje was egzemplarz papierowy - zapraszam do niewielkiego konkursu na naszym fanpage’u. ;)

Za egzemplarz czasopisma dziękuję serdecznie redakcji "Coś na progu".

środa, 15 kwietnia 2015

Anthony Horowitz – „Moriarty”


Sherlocka Holmesa kojarzy chyba każdy – z klasycznych tekstów Doyle’a, filmów z Robertem Downeyem Jr., czy popularnych ostatnio seriali. To postać kultowa, wdzięczny obiekt wszelkiego typu remake’ów, osobowość emocjonująca odbiorców na całym świecie od ponad 100 lat. Czy można na fali takiego fenomenu stworzyć coś nowego, co utrzyma poziom oryginału? Okazuje się, że tak.

Powieść zaczyna się niebanalnie, bo od sceny śmierci słynnego detektywa oraz jego największego przeciwnika, profesora Moriartego. Scotland Yard najchętniej pogrążyłby się w żałobie, jednak nie jest to możliwe – świat nie stanął w miejscu, a do wytropienia pozostało jeszcze wiele zła, które w poczuciu bezkarności uderza ze zdwojoną siła. Czy wśród komisarzy znajdzie się ktoś godny miana następcy najsłynniejszego detektywa?

Nie jestem wielką znawczynią twórczości Doyle’a, ale kojarzę doskonały klimat XIX-wiecznej Anglii charakterystyczny dla jego tekstów – tutaj również go nie brakuje. Widać wyraźnie, że autor włożył dużo pracy w upodobnienie swojego dzieła do oryginału, co ma swoje przełożenie na fabułę, intrygę i wkraczające na scenę postaci. Choć Holmes i Moriarty właściwie się w książce nie pojawiają, są wyraźnie obecni duchem; spuściznę detektywa można odnaleźć w głównym bohaterze i wiernym naśladowcy, którym jest inspektor Athelney Jones. Bliska oryginałowi jest również sama stylistyka, sposób prowadzenia narracji czy specyficzny humor; wszystko to wypada naturalnie i absolutnie nie pozostawia poczucia obcowania z kiepskim naśladownictwem.

Jednak nie jest to książka wyłącznie dla fanów Holmesa. Powieść Horowitza to przede wszystkim świetny kryminał o misternie skonstruowanej fabule i zagadce, której samodzielne rozwikłanie jest właściwie dla czytelnika niemożliwe. To powieść klasyczna, wykorzystująca schematy, a mimo to interesująca i świeża. Zagadka jest skomplikowana, ale nie aż nadto – uwaga czytelnika zostaje podtrzymana przez cały czas trwania książki, a różnorodne zwroty akcji dodatkowo podnoszą napięcie. Zarówno odkrywanie tajemnic, jak i lektura sama w sobie, jest czystą przyjemnością, co czyni tekst prawdziwą gratką dla fanów powieści detektywistycznych.





Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie DW Rebis.

wtorek, 14 kwietnia 2015

Janusz Leon Wiśniewski – „ Moje historie prawdziwe”

Janusza L. Wiśniewskiego kojarzyłam dotąd z jednego dzieła, które poruszyło moje serce i duszę. Samotność w Sieci, bo to o niej mowa, jest historią w moim odczuciu doskonałą – poruszającą, złożoną, głęboką. Jak to się stało, że mimo uwielbienia, które trwa od lat, nigdy nie sięgnęłam po inne teksty autora? Nie wiem. Tym razem jednak nie mogłam sobie odmówić.

Moje historie prawdziwe to zbiór 135 opowiadań podzielonych na 3 części – kobiecą, męską i „wspólną”. Teksty są króciutkie, mają po 3-4 strony i pochodzą z wydanych już wcześniej antologii pisarza. Tematyka historii jest różna – jedne z nich przypominają felietony, eseje podszyte jakąś ideologią czy wydarzeniem, inne są narracyjnymi opowieściami, jeszcze inne historiami spisanymi jakby wprost z wyznań osób trzecich. Zawsze jednak temat jest blisko człowieka i jego największych dylematów – emocji, płci, tożsamości, relacji z drugą osobą. W swoich tekstach Wiśniewski wykazuje się niesamowitą wnikliwością i spostrzegawczością, umiejętnie tworząc ze zwykłych obrazów codzienności sceny nietuzinkowe i poruszające.

Jak to bywa w dużych zbiorach – są teksty lepsze i gorsze, bardziej lub mniej wciągające. Jednak o czymkolwiek nie pisałby Wiśniewski, zawsze będzie to dla mnie przede wszystkim przyjemne w odbiorze. Styl autora jest barwny, poetycki, opisy pochłaniają, a mimo to krótkim formom niczego nie brakuje – autor świetnie daje sobie radę z tym, co dla wielu jest zbyt trudne do stworzenia. Jedyny zarzut, jaki mogłabym postawić, to ten, który zwykle stosuję w wypadku antologii – co dalej, przecież chciałabym więcej! Z drugiej jednak strony otwarte zakończenia dają czytelnikowi tak niezwykłą swobodę i tak cudowny niedosyt, że nie sposób nie uznać ich za aspekt pozytywny.

Nie jest to książka na jednorazowe spotkanie, raczej umilacz naprawdę wielu wieczorów; stykając się z opowiadaniami możemy wybrać te ulubione, do których będziemy jeszcze wielokrotnie wracać – ja mam kilkoro faworytów i myślę, że każdy znalazłby tu coś dla siebie. Pozycja na pewno jest ukłonem w stronę fanów Wiśniewskiego – piękne wydanie przyciąga wzrok i zdecydowanie kusi – ale świetnie sprawdzi się również dla tych, którzy chcieliby poznać prozę pisarza. Zdecydowanie warto!





Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Literackiemu.

Jasper Fforde - "Pieśń Kwarkostwora" [recenzja przedpremierowa]


Energia magiczna odzyskuje dawny poziom, jednak jest to proces długotrwały, nic więc dziwnego, że magowie pracujący w domu zaklęć Kazam wciąż wykonują niezbyt spektakularne zlecenia - ot, tu gdzieś trzeba przetransportować morsa, gdzie indziej zaś klient zażyczył sobie, aby drzewa w jego arboretum stały w porządku alfabetycznym. Wszystko wydaje się być w jak najlepszym porządku, a stanowisko menadżera, jakie sprawuje Jennifer Strange, nie przysparza jej więcej problemów niż zazwyczaj. Niestety, sielanka nie trwa długo, jednak “zagrożenie” nie jest znane.. Co takiego niezwykłego jest w zleceniu odnalezienia pierścienia sprzed trzydziestu lat? Jakie trudności mogą się pojawić przy uzyskiwaniu licencji dla najmłodszego maga Kazam, Perkinsa? I jak tym razem we wszystko wplącze się wyrachowany król Snodd IV?

Cóż, opis fabuły nie jest może precyzyjny, ale ciężko o lepszy - raz, że łatwo można zdradzić zbyt wiele z treści Pieśni Kwartkostwora, a dwa - akcja przez dłuższy czas rozwija się dość leniwie. Jest to wyraźna odmiana po poprzedniej części - zamiast na swój sposób heroicznej historii otrzymujemy nieco spokojniejszą, bardziej stonowaną opowieść. Choć i tym razem emocje nieraz wylewają się wiadrami z kart powieści.

Tekst Jaspera Fforde to przede wszystkim gigantyczna dawka humoru. Komizm objawia się tu w każdym momencie - niezliczone żarty słowne przeplatane są nieustannie z dowcipami sytuacyjnymi. Kreacja świata również budzi liczne uśmiechy na twarzy, zasługuje też ona na niemałą pochwałę - autor wykreował z jednej strony rzeczywistość w każdym calu absurdalną, a jednocześnie wyglądającą do bólu znajomo. Fforde konsekwentnie trzyma się założeń, w oparciu o które stworzył Niezjednoczone Królestwa, a sam pomysł na całość jest jak najbardziej kompletny. Świetnym ‘smaczkiem’ jest wykorzystanie przypisów - wielokrotnie pojawiają się adnotacje nie związane bezpośrednio z fabułą, które w ciekawy i zabawny sposób poszerzają wiedzę czytelnika na temat historii magii oraz wymyślonego przez pisarza świata.

Pierwszoosobowa narracja ponownie zdała egzamin z wynikiem celującym. Jennifer Strange mimo młodego wieku charakteryzuje się niewątpliwie dojrzałym spojrzeniem na świat i wydarzenia, a jednocześnie nie żałuje sobie stosowania cynizmu i sarkazmu. Przy takim opowiadaniu historii nie ma najmniejszej możliwości, żeby nie mieć choćby uśmiechu na twarzy - ja sam wielokrotnie przerywałem lekturę, bo wywołany nią śmiech i ogólna wesołość chwilowo uniemożliwiały dalsze czytanie.

Powiem krótko: Pieśń Kwarkostwora jest rewelacyjna! Pomysłowa, inteligentna i do granic możliwości zabawna - powieść pochłania się jednym tchem, pozwalając sobie jedynie na niewielkie przerwy związane z przemęczeniem mięśni używanych przy śmiechu. Co prawda tym razem historia nie jest tak ‘epicka’, jak było to poprzednim tomie przygód Jennifer Strange, ale w żaden sposób nie jest to wadą. Opowieść jest ciekawa, w pewien metaforyczny sposób życiowa, a mimo ogólnie wesołego klimatu nie brak tu chwil wzruszających. Książka mnie urzekła, nie mam co do tego wątpliwości.


Za cudowną niespodziankę w postaci egzemplarza recenzenckiego dziękuję serdecznie Wydawnictwu Sine Qua Non.
Premiera 23 kwietnia.

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Małgorzata Warda – „5 sekund do Io”


Siedemnastoletnia Mika nie ma zbyt wiele – straciła matkę, później ojca, rozdzielono ją również z młodszą siostrą. Żyje w rodzinach zastępczych i pogotowiu opiekuńczym, a jej życie nie należy do łatwych. Jedyne, co można uznać za jej enklawę, to świat gier komputerowych – jest naprawdę świetnym graczem. Gdy nastolatka zostaje mimowolnym świadkiem makabrycznej w skutkach strzelaniny w swoim liceum, policja stara się ją chronić. Otrzymuje zadanie wkroczenia do świata nowej, super realistycznej gry, wokół której narastają kontrowersje na całym świecie. Bitwa o Io opowiada o kolonizacji jednego z księżyców Jowisza, jednak to nie w fabule tkwi jej sekret. Dzięki specjalnej konsoli przekazującej impulsy bezpośrednio do mózgu użytkownik w czasie gry odczuwa ból, dostrzega zapachy, a nawet może… przeżyć własną śmierć.

Od samego początku sporo sobie po tym teście obiecywałam; może to głupie, ale zaczęło się podczas lektury podziękowań, w których autorka zdradziła m.in., że konsultowała się z psychologiem w sprawie konstrukcji postaci. Sama fabuła również mnie ciekawiła i miałam nadzieję, że nie będzie to kolejny zmarnowany pomysł. Powiedzieć można krótko – nie jest. Autorka stworzyła tekst na naprawdę wysokim poziomie, w dodatku fascynujący i ciekawy. Ale po kolei.

Przy pierwszym kontakcie z książką po prostu się zachwyciłam. Nie wiem, co takiego jest w stylu Małgorzaty Wardy, ale mimo nowoczesnej tematyki opowieść czyta się jak stare młodzieżówki, te z „moich czasów”, czyli sprzed około dziesięciu lat. Może to mój wymysł, ale czytam naprawdę sporo książek dla tej grupy wiekowej i pierwszy raz spotykam się z tak cudownym, sentymentalnym wrażeniem. Akcja jest wartka, wciągająca i odpowiednio wyważona pod względem emocjonujących wydarzeń. Język pozwala na zagłębienie się w treść – jest narzędziem, środkiem wyrazu, nie przytłacza czytelnika w żaden sposób i nie staje się zbyt ważny sam w sobie.

Jeśli chodzi o odwzorowanie świata gier – tutaj musieliby wypowiedzieć się gracze, mam jednak wrażenie, że i ten aspekt wyszedł całkiem autentycznie. Dla mnie, osoby nie znającej tematu, wystarczające było to, co otrzymałam. Widać, że autorka zrobiła dobry research i poświęciła sporo czasu, aby odnaleźć się w temacie i poruszać się po nim płynnie. Istotniejsza z mojej perspektywy była rola, jaka została przypisana grze i cała otoczka z nią związana. Autorka wykorzystała temat do zadania kilku ważnych pytań o naturę ludzką – na Io ludzie nieustannie ze sobą walczą, zabijają „bo mogą”, a realną technologię połączoną z bezkarnością wykorzystują do zaspokajania tych potrzeb, których w prawdziwym świecie nie są w stanie urzeczywistnić. Dodatkowo pojawiają się niebezpieczeństwa związane z rozwojem technologii – symulację można wykorzystać do badań nad stresem i zachowaniem w sytuacji ekstremalnej, ale co z ludzkim mózgiem, który otrzymał impuls o własnej śmierci? Czy organizm jest w stanie to wytrzymać? Takie pytania, przemycane mimochodem obok wydarzeń, stanowią niesamowitą siłę tej książki i przydają jej dodatkowej wartości.

Na początku wspomniałam o oczekiwaniach wobec konstrukcji bohaterów – również tutaj absolutnie się nie zawiodłam. Postaci są realne, rzeczywiste i spójne, w dodatku niejednoznaczne, czyli dokładnie takie, jakie powinny być w powieściach dla młodzieży. I nie mówię tutaj tylko o Mice – Małgorzata Warda stworzyła także szereg postaci drugo-, a nawet trzecioplanowych, z których każda ma swoje pięć minut, własne motywacje i historię, która doprowadziła ją do danego zachowania. Zakochałam się w tej dokładności i skrupulatności, w tym odgórnym zamyśle przygotowanym przez autorkę.

Jak widzicie, mogłabym opowiadać o tej książce bez końca. Tak naprawdę jednak najlepiej jest po prostu po nią sięgnąć. Tekst wciąga jak dobra, realistyczna gra komputerowa i nie sposób się od niego oderwać – sama zarwałam noc i czytałam aż do upadłego, byle tylko dowiedzieć się, co dalej.





Za możliwość zrecenzowania książki dziękuję bardzo wydawnictwu Media Rodzina