poniedziałek, 31 marca 2014

Iwona Michałowska - "Arkadia"

Nie wiem, czy tego typu zdjęcia będą na blogu stałą praktyką. Tym razem chciałam się pochwalić nie tylko książką, ale i... kubkiem, który dostałam na urodziny od pewnej bliskiej osoby. Według niego jestem (a właściwie wszyscy jesteśmy) istotami podobnymi wampirom, które nocą pożerają swoje ofiary.


W dedykacji, którą Sylwkowi udało się zdobyć od autorki, mamy zdanie o nadziei, że książka dotknęła naszych serc. Choć wtedy jeszcze nie miałam za sobą lektury, dziś mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć – mojego serca dotknęła na pewno. Właściwie nie był to zwyczajny gest, a szarpnięcie, mocny ucisk, podczas czytania czułam bowiem w piersi ciężar, który z czasem przybrał na sile i nie opuścił mnie aż do ostatniej strony. Tak, książka Iwony Michałowskiej wywarła na mnie bardzo duże wrażenie…

Tematem tekstu jest resocjalizacja – można by rzec tak krótko i nieskomplikowanie. Jednakże zjawisko to, tak pożądane we wszelkiego rodzaju zakładach zamkniętych, może przyjmować najróżniejsze formy. W eksperymentalnej placówce dla kobiet w Arkadii testuje się najnowszą z nich – przestępczynie po osądzeniu przechodzą przez ciemnię, czyli miejsce, które odbiera im wszelkie wspomnienia związane z tożsamością. Panie w większości są w stanie normalnie funkcjonować, mają strzępy informacji o podstawowych rzeczach, nie mają jednak zielonego pojęcia kim są i za co zostały osadzone. Doświadczają zatem stałego dysonansu, mają bowiem świadomość, że zrobiły coś złego, a jednak nijak nie są w stanie przypomnieć sobie żadnych szczegółów. Trafiają do zakładu (któremu uparcie odmawia się określenia „więzienie”), gdzie pracują i odbywają swoją karę w społeczeństwie złożonym z podobnych sobie.

Wszystko to byłoby już niezłym podłożem dla ukazania rozwoju relacji społecznych, ale jest jeszcze jeden aspekt, wzbogacający tekst i zmieniający nieco jego cel – główna bohaterka, Helena. Jest jedną z osadzonych, która przybywa do zakładu i, podobnie jak reszta, nie ma żadnych konkretnych wspomnień. Jest jednak inna niż pozostałe dziewczyny – ma dar zjednywania sobie ludzi, siłę przebicia i odwagę do działania, a także poszukiwania samej siebie. Ponadto przejawia dużą dozę empatii – stara się zrozumieć człowieka zanim go oceni, czym wzbudza konsternację innych wychowanek i opiekunek. Jej determinacja jest pierwszym przyczynkiem do fali zmian, które mają niebawem przejść przez arkadyjskie więzienie, a także przez jej własne życie.

Przywykłam do apokalipsy dla młodzieży. Do nieletnich, wydoroślałych bohaterów, nieidealnych społeczności i skrajnych, często nierealnych tematów. Natomiast książka Iwony Michałowskiej całkowicie się tym schematom wymyka. To dojrzała i dobrze skonstruowana powieść, która od początku do końca jest przez autorkę przemyślana. Na okładce widnieje podtytuł „powieść apokaliptyczna” – książka rzeczywiście i niepodważalnie nią jest. Jednak materialny aspekt apokalipsy – wielka powódź, która zabrała terytoria państw, przymusowa emigracja, brak żywności, problemy społeczne – wszystko schodzi tu na dalszy plan. Istotna jest tragedia mentalna, rozgrywająca się każdego dnia w umysłach kobiet pozbawionych wiedzy o sobie. Śmierć i zmartwychwstanie, jakie przechodzą w drodze przez ciemnię. I wreszcie życie po największej na świecie tragedii – odarciu z tożsamości.

Lektura „Arkadii” od samego początku była przyjemnością w sensie językowym – styl autorki tworzy atmosferę bardzo przystępną czytelnikowi. Jednak o fakcie, że mam przed sobą coś więcej niż przeciętnie dobry tekst zorientowałam się dopiero podczas lektury scen miłosnych. To, czego szukałam w wielu tak zwanych erotykach, odnalazłam w apokalipsie – jest nastrój, odpowiednie tempo, niezwykle dopracowane ukazanie emocji. I język, subtelny i odpowiedni, którego poziom przekłada się na cały tekst. Niczego tu nie brakuje, niczego nie jest za dużo. Po prostu kunszt literacki w czystej postaci. Ponadto w tekście można odnaleźć sporo porządnej, psychologicznej podstawy. Na początku uśmiechałam się z nostalgią, obserwując wstawki z podstaw psychologii – Freud, Jung, zespół stresu pourazowego… Nie dajmy się jednak zwieść – choć autorka wprost porusza niewiele tematów, to konstrukcja bohaterek i hermetycznego świata arkadyjskiego zakładu zdradza dobre przygotowanie. Psychika dziewcząt jest świetnie ukazana, a ich działania – choć pozornie chaotyczne – dobrze uzasadnione.

Jak już wspomniałam na początku – tekst chwyta czytelnika i nie odpuszcza do ostatniej strony. Powieść jest mroczna, oniryczna, opada jak mgła i oblepia, zachęcając do dalszej lektury. Rozgrywa się inaczej niż się spodziewałam, dużo lepiej, dzięki czemu jest dość nieprzewidywalna – a przynajmniej dla mnie taka była. Konstrukcja świata jest ciekawa, podobnie jak aspekty, na których skupia się autorka. Nie wiem, cóż więcej mogłabym rzec, żeby Was przekonać. Moim zdaniem naprawdę warto dać się tej książce oczarować.

sobota, 29 marca 2014

Akcja "Moja książka w Waszych rękach" - "Potomkowie pierwszej czarownicy"

Po tę książkę zgłosiłam się przypadkiem. Obserwowałam już wcześniej na różnych blogach zajęcia z cyklu „podaj dalej”, ale nigdy w żadnym nie brałam udziału. Tym razem też niezbyt wierzyłam w swoje siły, ale postanowiłam się zgłosić – co mi tam. Udało się. Na początku tygodnia książka trafiła w moje ręce i przyznaję, że nie mógł to być chyba bardziej niefortunny moment. W rezultacie braku czasu i motywacji książka przeleżała u mnie kilka dni, by w końcu stać się zajęciem na weekendowe przedpołudnie. Zajęciem idealnym, chciałabym dodać już na samym wstępie.

Dziś mogę z radością przekazać ją Wam – chciałabym aby pod tym postem zgłaszały się osoby chętne, by książkę Zuzanny Gajewskiej przygarnąć, przeczytać, zrecenzować i podać dalej, kolejnym czytelnikom, by choć nieco pomóc w promocji tekstu. Moją opinię możecie przeczytać tutaj (klik). Jeśli zaś chcecie stanąć w szranki, wystarczy że wyrazicie taką chęć w komentarzu i dopiszecie swój adres e-mail, abym mogła się z Wami skontaktować. Oczywiście wyślę ją zwycięzcy na swój koszt. Jedynym warunkiem uczestnictwa jest posiadanie bloga – pamiętajcie że zgłaszając się, zobowiązujecie się do napisania recenzji i podania tekstu dalej. Po szczegółowe zasady dalszego postępowania odsyłam do bloga autorki (klik).

Zgłaszać się możecie pod tym postem do 5.04.2014 do 23.59. W niedzielę wylosuję zwycięzcę i skontaktuję się z nim w celu uzyskania danych do wysyłki. 

Zuzanna Gajewska - "Potomkowie pierwszej czarownicy"

Polacy są malkontentami, wiadomo o tym powszechnie. Generalnie nie lubimy swojego kraju i tego, co się w nim promuje, a teksty rodzimych autorów odrzucamy już na wstępie. Gdy akcja dzieje się w naszej ojczyźnie – jest jeszcze gorzej. Wszystko z góry wydaje nam się szare, brudne i nijakie. Nie przepadam za takim stylem myślenia i bardzo staram się go unikać, chociaż przyznać muszę, że dostęp do rodzimej literatury nie jest łatwy – pomijając największe nazwiska promocja jest słaba i nieszczególnie skuteczna, a wersje papierowe dostępne niemal wyłącznie w małych nakładach. Tym bardziej cieszę się, że są osoby, które próbują dotrzeć do swoich czytelników w taki sposób jak Zuzanna Gajewska, która cztery egzemplarze swojej książki wysłała w świat.

Przygoda z „Potomkami pierwszej czarownicy” zaczęła się od goniącego terminu i być może dlatego pierwsze moje nastawienie nie było zbyt entuzjastyczne. Muszę przyznać, że na początku szło mi dość opornie – choć język książki jest przyjemny, to akapity potrafią zająć stronę, a początkowa ilość postaci sprawia, że można się pogubić. Na szczęście skomplikowanie, tak dokuczliwe na początku, ma swoje uzasadnienie w dalszej części książki i wyrażone jest wątkami, które dobrze zbiegają się w zakończeniu. Powiem szczerze, że mimo sceptycyzmu szybko dałam się ponieść lekturze, a po zakończeniu miałam przez moment refleksję w stylu: „już? a co będzie się działo dalej…?”.

Ale od początku. Książka Zuzanny Gajewskiej jest tekstem dotyczącym losów czwórki dziewcząt, które przypadkowo spotykają się, rozpoczynając naukę na studiach w Olsztynie, nie jest to jednak powieść obyczajowa. Całość zbudowana jest na wątku fantastycznym, związanym ze słowiańskimi wierzeniami i pewną legendą, dotyczącą Adelajdy, domniemanej córki Mieszka I. Według zaprezentowanej tutaj wersji, Adelajda miała uciec z dworu i wziąć ślub z wnukiem Nawoji, pierwszej czarownicy, dając tym samym początek linii wyznawców obdarzonych niezwykłą mocą. Ów ród miał przetrwać do dziś, a sama treść książki zbudowana jest na osi kultów rodzimowierczych, osadzonych we współczesnych realiach. Połączenie jest naprawdę ciekawe i pozwala na kreację świata nieco innego niż ten znany nam na co dzień, a jednak tak bliskiego każdemu z czytelników.

Jeśli chodzi o stronę techniczną – samemu tekstowi nie mam nic do zarzucenia. Jest co prawda kilka niedoróbek edytorskich (braki myślników, pojedyncze błędy), ale tego można by się czepiać, gdyby chodziło o tekst wydawnictwa z dużym zapleczem. Generalnie język jest przystępny, a opisy, do których autorka ma wyraźną skłonność, nie przeszkadzają w lekturze, można się do nich przyzwyczaić. Z początku nie mogłam się pozbyć wrażenia, że jest to jednak książka dla młodzieży i nie myliłam się – faktycznie opis mówi o takim przeznaczeniu i widać to nieco w budowie zdań, jednak absolutnie nie można tego uznać za wadę. Mnie osobiście podobało się przedstawienie codziennego życia bohaterek i ich przemyśleń, wyszło autentycznie i przyjemnie dla oka.

Dodatkowym walorem jest sam motyw historyczny, związany z wierzeniami Słowian – autorce udało się pokazać, że tworząc w Polsce można garściami czerpać z naszej rodzimej kultury. Wspomniani na początku malkontenci zapominają, że nie żyjemy tylko w szarych blokach, a nasza historia jest równie ciekawa jak innych narodów. Gdyby inni autorzy z podobną chęcią sięgali do źródeł związanych z lokalnymi wierzeniami, legendami czy baśniami, obronilibyśmy bez trudu walory polskiej literatury. Zwłaszcza za ten aspekt „Potomków…” jestem autorce szczególnie wdzięczna.


~*~

Jak wspomniałam, książka pochodzi od autorki. Wysłała w świat, do czytelników, cztery egzemplarze na ścieżkach związanych z porami roku. Mój pochodzi z jakże ciepłej i optymistycznej ścieżki LATO - jeśli chcecie być kolejnymi osobami, do których taki egzemplarz dotrze, odsyłam Was do wpisu związanego z akcją - tam możecie się zgłaszać - klik.

czwartek, 27 marca 2014

Mira Grant - "Przegląd Końca Świata: Feed"

Jeśli ktoś poleca mi przeczytanie konkretnej książki, w dodatku podpierając się licznymi argumentami, zdecydowanie prędzej czy później sięgam po tę pozycję. Tak też było w przypadku powieści "Przegląd końca świata: Feed", po którą sięgnąłem zachęcony bardzo rozbudowaną opinią oraz licznymi pochlebnymi recenzjami. I choć nie do końca wiedziałem czego się spodziewać (nieczęsto sięgam po rzeczy związane z popkulturą zombie), wszelkie przeczytane opisy mocno podsyciły moją ciekawość.

Świat w niedalekiej przyszłości. To, co do tej pory było fikcją królującą w filmach i w literaturze, stało się prawdą: ludzkość zmaga się z plagą zombie, którą wywołały stworzone przez naukowców wirusy. W ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat ci, którzy przetrwali, odnaleźli się w nowych warunkach, jednak nic nie jest takie jak dawniej. To brutalny świat, w którym nikt nie może być pewien, czy jego małżonek lub dziecko lada chwila nie stanie się żywym trupem, który rzuci się na niego łaknąc świeżego mięsa..

W takich właśnie realiach poznajemy głównych bohaterów: rodzeństwo Georgię i Shauna Masonów, oraz Buffy Meissonier. Cała trójka jest renomowanymi blogerami, co w wykreowanym przez autorkę powieści świecie jest szeroko rozpoznawalną pozycją społeczną - kiedy wybuchła epidemia, tradycyjne media przez długi czas milczały, podczas gdy blogi natychmiast zapełniły się informacjami i poradami jak radzić sobie z zombie. Dzięki temu blogosfera stała się środkiem przekazu równorzędnym z tradycyjnymi mediami. Każdy z bohaterów para się czymś innym. Georgia jest Newsie, zajmuje się zatem przedstawianiem jak najbardziej obiektywnych faktów. Shaun to Irwin (swoją drogą znakomite nawiązanie do "Łowcy krokodyli"!), który ku uciesze fanów wrzuca filmiki z terenu, w których to "tyka patykiem" nieumarłych. Natomiast Buffy jest Fikcyjną - jej posty to wszelkiego rodzaju wiersze o opowiadania powiązane z obrazem świata po wybuchu epidemii. Wszyscy troje byli dotychczas jednymi z wielu blogerów piszących dla popularnego portalu, jednak gdy zostają wybrani do relacjonowania kampanii kandydata na urząd prezydenta USA, uruchamiają swój własny blog: Przegląd Końca Świata.

Mirze Grant udało się skorzystać z wielokrotnie eksploatowanego motywu zombie nie powielając wcześniej utartych schematów, za to tworząc coś zupełnie nowego. "Feed" nie jest bowiem horrorem (ani tym bardziej powieścią gore) - motyw zombie jest tu tylko i wyłącznie kanwą, będącą podstawą do stworzenia znakomitego thrillera politycznego. I chociaż patrząc na objętość książki fabuła wydaje się niezbyt rozbudowana, to podczas lektury absolutnie się tego nie odczuwa. Co więcej, książka należy też w pewnym stopniu do science-fiction: wybuch epidemii zombie jest bardzo dokładnie wytłumaczony (w dodatku stworzona przez autorkę geneza wirusa jest przerażająco prawdopodobna...), pełno jest też w przedstawionej historii urządzeń, które choć na razie są fikcją, w ciągu kilku lat mogą stać się rzeczywiste.

Przyznam szczerze, że na początku trochę ciężko czytało mi się powieść Miry Grant. Dość specyficzna narracja, na dodatek w pierwszej osobie (narratorem jest Georgia), wydawała mi się nieco utrudniająca lekturę. Nie pomagał też fakt dość szczegółowego tłumaczenia prawideł rządzących nowym światem - w wykreowanym przez autorkę świecie Georgia nie musiałaby nikomu tłumaczyć tych wszystkich kwestii. Całe szczęście im dalej, tym tempo czytania wzrastało, a sposób prowadzenia książki wręcz przypadł mi do gustu. Jedynie, co mnie irytowało, to nadmiar hasła "uniosłam brwi", które może nie pojawiało się nagminnie, jednak na tyle często, bym zwrócił na to uwagę (zwłaszcza, że co najmniej kilka akapitów rozpoczyna się dokładnie tą frazą).

Autorka w perfekcyjny sposób wykreowała świat, który wydaje się przeraźliwie prawdopodobny. Świat, w którym więcej niż trzy osoby w pomieszczeniu to rzecz niespotykana ze względu na strach przed epidemią, w którym martwi okazują się być całkiem żywotni, i wreszcie w którym tradycyjnym mediom nie można w pełni ufać, można za to liczyć na rzetelnych blogerów. Jednak powieść to nie tylko wykreowane uniwersum - jest tu też przemyślana do samego końca fabuła, która nie raz zaskakuje czytelnika, niekiedy też przeraża go. Dzięki wplecionym żartom poważny nastrój powieści nieco złagodniał, co również uprzyjemnia lekturę. I co równie istotne, chociaż książka jest pierwszą częścią trylogii, stanowi ona jak najbardziej samodzielny twór. W żadnym momencie nie ma się wrażenia, że coś zostało niewyjaśnione, czytelnik nie jest więc w żaden sposób zmuszony do sięgnięcia po kolejny tom. Aczkolwiek ja już wiem, że ciężko mi będzie nie chwycić po kontynuację historii..

___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Czytam Opasłe Tomiska" (492 strony).

środa, 26 marca 2014

Podróże małe i duże #1 - Podsumowanie Pyrkonu 2014

Lubimy jeździć na Pyrkon. To świetna okazja, żeby stanąć twarzą w twarz z pisarzami, poszerzyć swoją wiedzę i po prostu spędzić miło czas w gronie ludzi równie zakręconych jak my sami (a często nawet bardziej). Dla nas festiwal ma dodatkową wartość sentymentalną – to tam się poznaliśmy. I nic to, że ludzi robi się coraz więcej i ciężko idzie poruszanie się w nieziemskim tłumie po terenie MTP – my na pewno pojedziemy tam jeszcze nie raz.

Jak to na konwentach bywa, w tym roku również nie do końca zrealizowaliśmy swoje plany związane z prelekcjami. Tym niemniej na kilka naprawdę niezłych udało nam się dotrzeć, a niektóre na długo utkwią w naszej pamięci. Nie zawiódł nas Krzysztof Piskorski, tym razem opowiadający o historii podboju kosmosu – dowiedzieliśmy się, co łączy kokainę i księżycową glebę, a także jakie stworzenia żywe pierwsze poleciały w kosmos. Dużo śmiechu czekało nas na prelekcji o jakże wymownym tytule „Przeleciałem córkę Szatana” – po opowieściach Dawida Kaina i Kazimierza Krycza Jr. (między innymi o nawiedzonej waginie czy przygodach Hitlera w Krainie Czarów) mamy nadzieję, że bizarro fiction jako gatunek przyjmie się w Polsce z całym bagażem dystansu do świata i humoru. A dla tych których już dziś tematyka kosmicznie dziwnych połączeń okraszonych horrorem jest czymś ciekawym – blog Niedobre Literki.

Ciekawą okazała się również prelekcja, której pierwotnie nie było w naszych planach – cieszymy się niezmiernie, że koniec końców Anna Głomb wygrała w naszym planie z Martyną Raduchowską, bo jej opowieści o baśniach okazały się strzałem w dziesiątkę. Nie zdążyliśmy co prawda poznać do końca schematów rządzących męskim dorastaniem, za to drogę kobiet przez studnie, wygnania i inne trudne sytuacje zanalizowaliśmy dogłębnie. Autorce naprawdę udało się nas oczarować i zachęcić do sięgnięcia po teksty, które znamy wszyscy, a przez wiele lat nie mieliśmy z nimi styczności. Poznaliśmy też kilka nowych tytułów!

Jak już wspominaliśmy, oprócz czasu spędzonego na prelekcjach, odstaliśmy też swoje w kolejkach po autografy. Bezpośredni kontakt z pisarzami to coś zupełnie innego niż choćby czytanie wywiadów. W kontakcie jedynie z podobizną nie możemy ocenić chociażby barwy głosu (która u wielu autorów jest naprawdę zaskakująca! :D). Poza tym naszym myśleniem stale rządzą stereotypy, klasyfikujące ludzi do określonych kategorii, tymczasem okazało się, że najsympatyczniejszymi spośród spotkanych na konwencie osób okazali się… autorzy grozy!

~*~

Niestety z fotorelacji wyszło niewiele, zapomnieliśmy aparatu, a żadne z nas nie ma niestety nawyku fotografowania wszystkiego co się da komórką. Przy następnej okazji obiecujemy poprawę, a tymczasem prezentujemy pocieszenie – zbiór migawek.


(od lewej)
linia 1
pierwsi klienci na stanowisku Wydawnictwa Sine Qua Non
kasiowe selfie w smoczym makijażu od Make Up Magic
zakładkowe zdobycze Sylwka - 19 sztuk różności plus 12 specjalnych zakładek Munchkina
"jak podkradać fanów", czyli Andrzej Pilipiuk kręcący się koło kolejki do Olgi Gromyko
linia 2
ornament z henny w ramach pamiątek nietrwałych
zdjęcia ze Stefanem Dardą w ramach akcji "pisarz grozy też człowiek"
podusia z serii "Ziew Cthulhu" z Marufaktury (jej hasło to "najpierw kawa, potem apokalipsa" ;3)
linia 3
urocze smoczysko z wystaw stałych
malowniczy podpis Andrzeja Pilipiuka (tak, Kaś też dała się złapać na polowaniu ze zdjęcia numer 4 ;p)
jeden z rysunków wystaw stałych
pamiątki prawdziwych graczy - Zombie Dice, Cthulhu Dice, Opowieści z Karczmy oraz ręcznie wykonana, skórzana plansza do młynka i hnefatafla z Uroczyska

poniedziałek, 24 marca 2014

Pyrkonowy stosik (5/2014) + konkurs /zakończony/

Nie było nas na blogspocie kilka dobrych dni. Po pierwsze - świętowaliśmy, że w końcu możemy pobyć razem dłużej niż kilka godzin, a po drugie - balowaliśmy na Pyrkonie, czyli największym festiwalu fantastyki w Polsce. Trzy dni przeładowane prelekcjami, graniem w gry planszowe, konkursami i oczywiście zakupami. W tym miesiącu nie będziemy się chwalić stosikiem książkowym, ponieważ ogrom nowości przeszedł wszelkie oczekiwania - nawet te nasze. Rzec można krótko - mamy co najmniej miesięczny szlaban na zakupy w tym zakresie.

Oprócz napiętego planu prelekcji, o których więcej powiemy w specjalnym podsumowaniu nieco później, na tegorocznym Pyrkonie postanowiliśmy zdobyć podpisy całej masy pisarzy. Plan wykonaliśmy w 120%, bo oprócz tych tomów, które zabraliśmy z domu, wpadło nam w ręce kilka dodatkowych. Poniżej stosik - każda zaprezentowana książka opatrzona jest specjalną dedykacją. (:


Od góry mamy tu książkę Macieja Parowskiego (sam stwierdził, że wybraliśmy nie najlepszą. ;)), Tomasza Kołodziejczaka, Rafała Dębskiego, Olgi Gromyko, Martyny Raduchowskiej, Anety Jadowskiej, Andrzeja Pilipiuka, Anny Głomb i Iwony Michałowskiej. Cztery ostatnie tytuły to nowości na naszych półkach - "Zoo City" Lauren Beukess (której nowa książka, "Lśniące dziewczyny" miała premierę właśnie na Pyrkonie), "Piknik w piekle" Dawida Kaina i Kazimierza Krycza Jr. (książka sprzed dziesięciu lat, będąca debiutem literackim obu panów, pozyskana w zamian za recenzję), "Dom na wyrębach" Stefana Dardy oraz "Szczęśliwa Ziemia" Łukasza Orbitowskiego. Wyszło na bogato!

Ale żeby nie było, ze będąc na Pyrkonie zapomnieliśmy całkiem, co robimy na co dzień, przygotowaliśmy również coś dla Was. Ogłaszamy konkurs, w którym możecie wygrać książkę Jarosława Grzędowicza "Wypychacz zwierząt" ze specjalnym autografem autora! 



Fakt, że na naszym blogu recenzji owej książki nie ma, ale jest to jeden z niewielu tytułów, który czytaliśmy oboje i który oboje możemy polecić Wam z całego serca. Oczywiście jak to w antologii - poziom jest różny, ale zawsze bardzo wysoki, a Grzędowicz naprawdę po mistrzowsku potrafi budować napięcie i zaskakiwać czytelnika. Poza tym nowe wydanie ma przepiękną okładkę - Sylwek zazdrości zwycięzcy, bo sam ma starą wersję. ;)

Co trzeba zrobić, aby tę książkę dostać? Wystarczy wyrazić chęć w komentarzu pod tym postem. Nie będziemy zamęczać Was pytaniami, bo sami jesteśmy wyczerpani po wyjeździe, ale już teraz zapewniamy, że kolejnym razem nie będzie aż tak łatwo!

Krótki regulamin:
1. Organizatorami i fundatorami nagród są właściciele bloga "Czworgiem Oczu" znajdującego się pod adresem czworgiem-oczu.blogspot.com.
2. Nagrodą w konkursie jest książka Jarosława Grzędowicza "Wypychacz zwierząt" z autografem autora.
3. Konkurs trwa od 24.03.2014 r. do 4.04.2014r do godziny 23.59.
4. Wyniki zostaną zamieszczone w ciągu 3 dni od daty zakończenia konkursu.
5. Zwycięzca zostanie wybrany w drodze losowania.
6. Uczestnikiem może być każdy, kto posiada adres korespondencyjny w Polsce, nie trzeba prowadzić bloga. Aby wziąć udział w losowaniu należy zamieścić pod postem konkursowym komentarz, wyrażający chęć udziału w konkursie.
7. W ciągu 5 dni od ogłoszenia wyników zwycięzca zobowiązany jest do wysłania danych adresowych na adres czworgiem@gmail.com.
8. W przypadku nie nadesłania danych w terminie wskazanym w pkt 7 nagroda przepada na rzecz osoby wyłonionej w dodatkowym losowaniu.
9. Wysyłka nagród nastąpi w ciągu 5 dni roboczych od otrzymania przez organizatorów danych adresowych zwycięzców.
10. Zgłoszenie do konkursu oznacza akceptację regulaminu.

Zachęcamy do udziału w zabawie, a tymczasem powoli zabieramy się za nadrabianie zaległości na Waszych blogach, a także pisaniu nowych recenzji i pyrkonowego podsumowania. Poza tym konkurs to nie koniec niespodzianek w najbliższych dniach, także trzymajcie się mocno i czekajcie - wszystko po kolei się powyjaśnia. (:

czwartek, 20 marca 2014

Olga Gromyko - "Zawód: Wiedźma"

Przyznam już na samym wstępie, że byłam nastawiona do tej książki bardzo negatywnie. Moje jedyne, jak dotąd, zetknięcie z rosyjską fantastyką i magiczkami to „Flossia Naren” Kiry Izmajłowej – nie można tego nazwać kontaktem owocnym i udanym. Po nielichej traumie, jaką załapałam, nie miałam ochoty dalej zagłębiać się w temat. Książka Olgi Gromyko na pewno nie trafiłaby na moje półki, gdyby nie przewidywana obecność autorki na Pyrkonie – już raz żałowałam, że nie wzięłam podpisu od zagranicznego pisarza (Edwarda Lee konkretnie) i nie chciałam powtórki z rozrywki. Jak się okazało intuicję miałam słuszną, bo książka przebojem wdarła się do mojego serca i z pewnością na długo w nim pozostanie.

Wolhna Redna z pewnością nie jest zwyczajną osiemnastolatką – uczy się w Wyższej Szkole Magii, Wróżbiarstwa i Zielarstwa, w dodatku na typowo męskim wydziale magii praktycznej. Nie jest jednak tym faktem ani trochę speszona, radzi sobie świetnie, a w wolnych chwilach rozrabia, że aż strach. Jest wścibska, ciekawska, niepokorna i nad wyraz aktywna w swojej działalności. Choć dopiero się uczy, to właśnie ją Mistrz wysyła, by rozwiązała zagadkę potwora nękającego niedaleką społeczność wampirów. Zagadkę, która jak dotąd pochłonęła 13 ofiar, w tym magów. Nie zważając na niebezpieczeństwo Wolhna widzi w tej sytuacji szansę na napisanie świetnej pracy zaliczeniowej na zapomniany, wampirzy temat, jednak problemy, z jakimi przyjdzie jej się zmierzyć, są skomplikowane o wiele bardziej niż zagadnienie antypatii krwiopijców do czosnku. Jedno jest jednak pewne – dzięki bliskiej znajomości z przywódcą tej mitycznej rasy, Lenem, czas będzie płynął jej szybko, a okazji do obserwacji i badań nie zabraknie.

Po dłuższym namyśle uznałam, że podoba mi się sposób ukazania relacji Wolhnej i Lena. Niby młoda magiczka na niego zerka, komentuje wygląd i pod jakimś tam wrażeniem jest, ale nic tu nie jest wulgarne i „zbyt”. Ot, po prostu przystojny wampir się przechadza obok, estetyczny widok, ponadto ujęta jest paleta emocji większa niż tylko sam zachwyt. Z takim poziomem literackiej subtelności i kokieterii Olga Gromyko mogłaby z powodzeniem pisać książki typowo młodzieżowe, bo w tych dzisiejszych autentycznych emocji zdecydowanie brak. Przy lekturze perypetii W. Rednej sama przystanęłam nad postacią przywódcy wampirów i zaczęłam się nad nią zastanawiać – to chyba przykład tego, że dałam się wciągnąć.

Od strony technicznej również wszystko wygląda pozytywnie. Język książki jest prosty i przystępny, a wszystko, co niezrozumiałe ze względu na konstrukcję świata, jest nam tłumaczone niemal od razu – nie encyklopedycznie, nie protekcjonalnie. Raczej mimochodem, jakby od niechcenia. Poza tym akcja ma przyjemne tempo, dodatkowo zróżnicowane dzięki wspomnieniom magiczki. Bardzo podoba mi się też okładka – rysunek jest piękny i dopracowany w każdym szczególe. Niestety, jak to z Fabryką Słów bywa, w kolejnych tomach wydawcy poszli w stronę okładek na bazie zdjęć, co tylko zaszkodziło jakości.

W gruncie rzeczy największą wadą tej książki jest jej niewielka objętość – tylko 291 stron, a chciałoby się więcej i więcej przygód magiczki w krainie wampirów. Oczywiście cykl ma w tej chwili jeszcze 4 tomy, których jakości jestem raczej pewna, mnie jednak będzie tęskno właśnie do tego konkretnego wątku. Do lektury kolejnych tekstów zabiorę się jednak z pewnością, bo to kawałek naprawdę przyjemnej i lekkiej fantastyki.

___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Grunt to okładka" (marcowy motyw - kobieta).

wtorek, 18 marca 2014

Marcin Hybel - "Awantura na moście"

Choć każdego roku na polski rynek wydawniczy trafia naprawdę sporo książek, ledwie niewielką ich część można zakwalifikować jako utwory komediowe. Jeszcze rzadsze są zaś komedie połączone z innym gatunkiem, a mianowicie z fantasy. Dlatego też z pewną dozą lęku i niepewności podchodziłem do lektury "Awantury na moście", bo chociaż nie miałem jakichś konkretnych oczekiwań wobec do tej powieści, to jednak nie do końca wiedziałem czego się po niej spodziewać..

Nograd to typowy gród, wzorowany na tych znanych nam ze średniowiecza.  Wyróżnia się on tle innych tym, że jest w nim do granic możliwości spokojnie - tak spokojnie, że niektórzy mają tego dość. Jak bowiem żyć w mieście, gdzie wszystko jest idealne, a najpoważniejszym popełnianym wykroczeniem jest sikanie do fontanny? Ludzie zawsze muszą na coś narzekać, a gdy nic im nie daje ku temu powodów, będą narzekać na nadmierny porządek. Tak uciążliwa błogość skłoniła dwóch emerytowanych awanturników do dokonania kradzieży - miejscowy kupiec Lemosz wyjechał, była to zatem idealna okazja do włamania. Staruszkowie nie tylko zarobiliby sporo płacideł, ale jednocześnie przysłużyliby się miastu, w którym wreszcie działoby się coś ciekawego.

Równolegle  poznajemy historie kilku mieszkańców Nogradu. Oprócz wspomnianych wyżej włamywaczy-emerytów poznajemy m.in. niezbyt ogarniętego syna kasztelana grodu, wojmiła Alforda, jego ukochaną Aliwię, będącą córką Lemosza, a także jej wuja, bogoboja Kumara, który szukając sposobu na przyciągnięcie wiernych do świątyni postanawia rozdawać na mszy płacidła (inna sprawa, że nie do końca wie skąd je wziąć). Każda z tych osób jest na swój sposób specyficzna i potrafiąca swoim zachowaniem rozbawić czytelnika.

Sama opowieść jest w gruncie rzeczy oparta na aspekcie humorystycznym. Przejawia się on czy to pod postacią żartów sytuacyjnych, czy w zachowaniu samych bohaterów. Sporo jest też dowcipów charakterystycznych dla czasów współczesnych, które autor zręcznie przystosował do nogradzkich realiów, zaś zbiegi okoliczności i przezabawne sploty nieszczęśliwych wypadków są tu obecne niemal w każdym rozdziale. Do tego wszystkiego dochodzi bogata w komizm narracja, dzięki czemu ciężko znaleźć choćby stronę powieści bez jednego śmiesznego fragmentu.

Niestety, takie podejście do tematu w znaczący sposób odbiło się na fabule. Liczni bohaterowie oraz mnogość żartów sprawiły, że na bardziej rozbudowane wątki po prostu zabrakło miejsca. Zwłaszcza że powieść liczy mniej niż trzysta stron. Historie poszczególnych bohaterów nie są zbyt skomplikowane i opierają się w głównej mierze na gagach. Im bliżej było końca książki, tym silniejsze miałem wrażenie, że autorowi z jakichś względów śpieszyło się, by wszystkie linie fabularne połączyć jednym wspólnym zakończeniem. O ile sam pomysł jest świetny (i wypadł naprawdę komicznie), to jednak nadmierne, wręcz sztuczne tempo doprowadzenia do finiszu moim zdaniem popsuło nieco obraz całości. Co więcej, w książce występuje stosunkowo dużo fragmentów bez dialogu, w których narrator wyjaśnia pewne wydarzenia z przeszłości. Taki zabieg również zmniejsza miejsce, które można było poświęcić fabule, zaś niekiedy owe fragmenty są zdecydowanie zbyt długie i potrafią wywołać u czytelnika nudę.

"Awantura na moście" to książka, na którą zdecydowanie warto zwrócić uwagę. Marcin Hybel w nieszablonowy sposób podszedł do tematu fantasy osadzonego w klimatach średniowiecznych, tworząc bardzo dobrą komedią. Gagi i dowcipy przewijające się na kartach nieraz przypominały mi humor prezentowany u Monty Pythona. Oczywiście, po pewnym czasie niektóre dowcipy mogą się wydawać nieśmieszne i nużące, jest to jednak coś jak najbardziej naturalnego - w końcu taką dawkę humoru naraz spotyka się nieczęsto. Jeśli więc ktoś zdecyduje się sięgnąć po tę książkę, polecam dozować sobie przyjemność płynącą z lektury, aby uniknąć zjawiska przesytu.

niedziela, 16 marca 2014

Alfonso Signorini - "Marilyn. Żyć i umrzeć z miłości"


Zastanawiam się, czy można mnie nazwać fanką Marilyn Monroe. Owszem, fascynuje mnie jej życie, ukształtowane przez wiele ciężkich doświadczeń i tak ciekawe w późniejszych latach. Mam jednak świadomość, że niekoniecznie można uznać ją za dobry wzór do naśladowania. Z jednej strony udało jej się wyjść z trudności i zrobić karierę, z drugiej – to właśnie owe problemy doprowadziły ją do upadku. Jedni sądzą, że to co złe w jej życiu było spowodowane przeszłością i brakiem dostatecznej pomocy, inni – że nic nie usprawiedliwi jej postępowania z mężczyznami i samą sobą. Prawda zapewne jak zwykle leży po środku – dla mnie Marilyn jest po prostu piękną kobietą i aktorką, której występy na długo zapadają w pamięć.

Alfonso Signorini z pewnością należy do grupy usprawiedliwiających. Jego niezbyt pokaźna książka ma w założeniu ukazać cały życiorys Marilyn Monroe. Jak nietrudno się domyślić, nie dla wszystkich istotnych spraw znalazło się miejsce, ale jednej poświęcono go aż nadto – jak wskazuje sam tytuł, jest książka o miłości. Akcja zaczyna się jeszcze przed narodzinami Normy Jane, Signorini postawił na dokładne umotywowanie wszelkich zachowań przyszłej gwiazdy. Mamy okazję zapoznać się z jej codziennością – najpierw w domu rodzinnym, potem wśród opiekunów i w rodzinie zastępczej. Obserwujemy, jak rodzą się i upadają jej kolejne wielkie uczucia, a także jak rozwija się jej kariera.

Jak już wspomniałam, konstrukcja zdarzeń i fabuła przedstawiają Marilyn Monroe jako kobietę skrzywdzoną przez życie. Jako dziecko zawsze chciała dobrze, a mimo to zmuszona była ciągle radzić sobie z utratą, natomiast jako dorosła po prostu na każdym kroku szukała szansy na miłość. O ile w niektórych tekstach autorzy starają się pokazać siłę i inteligencję gwiazdy, obalając stereotypy (na przykład w książce „Mój tydzień z Marilyn”, gdzie wykreowana jest jako kobieta beztroska i pełna życia), o tyle tutaj wracamy do wizerunku Marilyn, która nie rozumie swojego postępowania, a cele ma proste i niewymagające – być sławną, odnaleźć poczucie bezpieczeństwa w męskich ramionach. Trochę mi to nie odpowiada, ale tak naprawdę w przypadku Marilyn Monroe każdy ma prawo do własnego zdania – nigdy nie będzie nam już dane dowiedzieć się, jak było naprawdę.

Mimo że tematem książki ma być miłość w życiu gwiazdy, na drugi plan zostały zepchnięte emocje. Odzywa się we mnie stereotypowe myślenie i mam ochotę powiedzieć, że być może Signoriniemu pisanie o uczuciach przychodzi z trudem, bo… jest mężczyzną. Ale nie generalizujmy. Po prostu czasem ciężko czyta się opisy dotyczące uczuć, gdzie cała otoczka jest całkiem w porządku, ale jednak wieje chłodem. Przykład – odczucia Normy Jane po pierwszym kontakcie z konkubentem matki są tak płytkie i niedookreślone, że aż kłują w oczy. Mam wrażenie, że autor przyjął zasadę „jak mus to mus”, po czym sięgnął do pierwszego lepszego tekstu o ofiarach gwałtu i szybko „zrobił swoje”, umieszczając emocje w tekście tak, że kompletnie nie pasują do reszty. Poza tym w większości przypadków Normie Jane dopowiadane są uczucia nietrafione i nieautentyczne, przez co książka zdecydowanie traci na wartości.

Kolejnym aspektem negatywnym jest wątpliwe pochodzenie wielu faktów z życia Normy Jane. Książka nie posiada ani jednego przypisu czy choćby noty autorskiej, zawierającej źródła zawartych w niej informacji. Znaleźć można za to przypis tłumacza, korygującego niepoprawne daty, użyte inaczej dla ubarwienia historii. Choć autorowi nie można odmówić daru opowiadania, mam trudności z zaklasyfikowaniem tekstu jako biografii. Mamy tu otoczkę wątpliwej wiarygodności, opartą na kilku faktach – może bardziej trafne byłoby określenie książki jako historical fiction?

Wszystkie te wady można jednak (jeśli jest się w stanie) odsunąć na dalszy plan, ponieważ książkę czyta się po prostu dobrze. Sięgnęłam po nią w środku nocy dla zabicia nudy i wciągnęłam się bez reszty. Narracja jest bardzo zachęcająca i trzeba naprawdę się wysilić, żeby dostrzec nieścisłości. Myślę, że mimo wszystko warto sięgnąć po ten tekst, choć nie ukrywam – pewien niesmak pozostaje. W końcu czym innym jest biografia, a czym innym opowieść inspirowana realnymi postaciami.

___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Grunt to okładka" (marcowy motyw - kobieta).

piątek, 14 marca 2014

Cecelia Ahern - "Sto imion"

Od dłuższego czasu na hasło „literatura kobieca” reagowałam alergicznie. Gust książkowy (mam nadzieję) nieco mi się wyrobił, a słysząc te słowa miałam przed oczami wyłącznie tanią, romansową historię, czasem okraszoną humorem, najczęściej niezbyt skomplikowaną i do tego średnio napisaną. Dziś przyszło mi ten pogląd zdecydowanie zweryfikować – powieść Cecelii Ahern, choć zdecydowanie obyczajowa, jest niebanalna i bardzo dobrze napisana. A poza tym ma szalenie optymistyczny przekaz, czego bardzo brak dzisiejszej literaturze…

Główną bohaterką jest Kitty/Katherine Logan – dziennikarka, która mimo młodego wieku zdążyła już popaść w zawodową rutynę. Choć karierę zaczynała w skądinąd ambitnym piśmie „Etcetera”, zapragnęła od życia czegoś więcej – pracy dziennikarki telewizyjnej. Miesiącami znosiła opracowywanie upokarzających artykułów o niczym, by wreszcie… popisowo zniszczyć własną karierę, renomę stacji i życie pewnego nauczyciela. Jej pierwsze dziennikarskie śledztwo okazało się katastrofą – oskarżyła niewinnego człowieka o molestowanie uczennicy, czym zaprowadziła przed sąd twórców programu, a samej sobie zafundowała prostą drogę do (częściowego przynajmniej) bezrobocia. Na domiar złego Kitty doświadcza społecznego napiętnowania ze strony obcych jej ludzi, zostawia ją partner, a przyjaciółka, która dotąd wspierała ją w życiu i w karierze, umiera na nowotwór. Można by rzec, że bohaterka przeżywa istny koniec świata, tyle że w skali własnego życia. Jej ostatnią szansą jest napisanie artykułu na cześć przyjaciółki – artykułu, o którym tak naprawdę nie wie nic…

Niezwykle podoba mi się przekaz płynący z tej książki i otoczka, w jaką został ubrany. Naprawdę możemy szczerze nie polubić Kitty – jej ślepota jest denerwująca i momentami ma się ochotę zawtórować jej przyjacielowi, mówiącemu, że tak naprawdę myśli tylko o sobie. Jednak czy my na co dzień nie postępujemy podobnie? Szczęściem tej kobiety jest fakt, że poznała kogoś, kto potrafił wydobyć z niej to co najlepsze nawet zza grobu. Przyjemnie obserwuje się zmiany zachodzące w głównej bohaterce i to, jak uczy się doceniać rzeczy, które ma. Sami również możemy się wiele z tej książki nauczyć – obserwując bohaterów będących sobą mimo wszystko, dążących do celów ważnych dla nich samych, często zagubionych i potrzebujących impulsu do działania. Tu nikt nie jest idealny, ale każdy jest wartościowy.Morał z książki jest jasny – każdy z nas jest wyjątkowy.

Kolejną zaletą tekstu jest strona techniczna - mimo prostego języka i nieskomplikowanej fabuły jest on oryginalny i wciągający. Narracja jest przyjemna, a tempo akcji równomierne. Czyta się niezwykle szybko, a kolejne strony mijają niepostrzeżenie – to jedna z tych książek, podczas czytania których mówi się: „jeszcze tylko jeden rozdział”, a koniec końców siedzi się nad nimi do rana. Nie ma tu może nagłych zwrotów akcji, ale coś przyciąga i nie pozwala odpuścić nawet na chwilę. Konstrukcja na pierwszy rzut oka wydaje się bardzo prosta, jednak faktycznie okazuje się nietuzinkowa – choć złożona niemal wyłącznie z historii kolejnych osób, zaskakuje niemal na każdej stronie. Zdecydowanie jest to zasługą konstrukcji bohaterów – duży ukłon dla autorki za autentyczne ukazanie zarówno jednostek, jak i społeczności. Nic tu nie jest irytujące – ani nieszczęścia, jakie spotykają bohaterów, ani wątki miłosne, ani happy end. Książka jest idealnie wyważona.

Nie jest to typowa powieść obyczajowa, ale z chęcią poleciłabym ją tym, którzy szukają czegoś, co pozwoli się zrelaksować i uraczy dobrym morałem. Historia stworzona przez Cecelię Ahern pozostawia po sobie pozytywne odczucia i optymizm, który bije z niej naprawdę mocno. Na pewno kiedyś do niej wrócę (a rzadko mówię to o książkach!), tymczasem czekam na kolejne teksty autorki – mam nadzieję, że są równie ciekawe.


Za egzemplarz do recenzji dziękuję bardzo Business and Culture oraz wydawnictwu Akurat.

___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniach "Grunt to okładka" (marcowy motyw - kobieta) oraz "Czytam Opasłe Tomiska" (448 stron).

poniedziałek, 10 marca 2014

N. M. Kelby - "Białe trufle"

Kiepska ze mnie kucharka. I nie chodzi tu nawet o rzeczywiste umiejętności (studenckie życie zmusiło mnie do edukacji w tym zakresie i świderki z sosem knorronese wychodzą mi coraz lepiej), a o serce i zamiłowanie do uprawiania tej trudnej sztuki. Gdy staję przy kuchence, nie dostrzegam żadnej poezji i można by sądzić, że z książkami z gotowaniem w tle również nie będzie mi po drodze. Nic bardziej mylnego – gdy gotuje ktoś inny, sytuacja zmienia się o 180 stopni, a moja fascynacja rośnie. Dlatego również nie oparłam się historii Escoffiera – szefa kuchni, który w XX wieku zrewolucjonizował podejście do gotowania i pracę wielu kucharzy na świecie.

Mimo wstydliwego wzrostu, Escoffier był człowiekiem wyróżniającym się z tłumu. Konsekwentnie budował swoją karierę, a duży wkład w sukces miał jego charakter – gdy pracował, w kuchni mniej było negatywnych emocji, porozumiewano się szeptem i szybko rozwiązywano konflikty. Poza tym był artystą wśród kucharzy – z gotowania uczynił sztukę i tym podejściem był w stanie zarażać ludzi dookoła. Tak stało się z jego małżonką, Delphine, którą właściwie wygrał w karty, a w krótkim czasie przekonał zarówno do siebie, jak i do kuchennych działań. Jednak nie była ona jedyną kobietą w jego życiu – przez całe małżeństwo swoim mężem musiała dzielić się z popularną aktorką Sarah Bernhardt. Escoffier był bowiem człowiekiem niezwykle emocjonalnym, żądnym uniesień nie tylko w sztuce, ale i we własnym życiu.

Dołączę do tłumu czytelników podkreślających, że opis okładkowy jest mylący – faktyczna tematyka książki jest dużo szersza niż sugerowane uniesienia madame Escoffier. Akcja dzieje się właściwie na trzech płaszczyznach – w teraźniejszości, gdy małżonkowie spędzają (mniej lub bardziej wspólnie) ostatnie dni życia, w przeszłości opowiadanej na zasadzie zwykłej narracji i przyczynowo-skutkowego ciągu zdarzeń, a także w pamiętniku Escoffiera, prezentującym potrawy nazwane na czyjąś cześć i wraz z nimi pojedyncze sytuacje. Choć taka konstrukcja wydaje się dziwna, mnie osobiście nie przeszkadzała – przyjemnie było na chwilę oderwać się od jednego czy drugiego wątku, a powrót do danej części odbywał się na tyle płynnie, że nie traciłam orientacji. Nawet nie trzeba się specjalnie do tego przyzwyczajać.

Mimo trójpłaszczyznowości, nie mamy również do czynienia ze zbyt wieloma postaciami. Historia jest zwarta i składa się w całościowy obraz, a czytelnik poznaje bliżej tylko te osoby, które mają bezpośredni wkład w akcję i odpowiadają za takie czy inne zmiany w życiu Escoffiera. W treść książki zgrabnie wplecione są przepisy kulinarne i wskazówki dotyczące gotowania, ale nie łudźmy się – niewielu spośród nas będzie miało okazję kiedykolwiek z nich skorzystać, gdyż dotyczą głównie przyrządzania foie gras i trufli. Poza tym strasznie uciążliwa jest mnogość francuskich zwrotów, wprowadzonych bez jakichkolwiek wyjaśnień co do znaczenia. Zrozumiałabym zabieg, gdyby chodziło o francuską megalomanię językową, jednakże autorka jest... Amerykanką.

Jeśli chodzi o końcowe wrażenia – mam poczucie, że ta książka ma po prostu zbyt mało stron. I nie chodzi tu o to, że akcja wciągnęła mnie tak bardzo, że żałuję pozostawienia postaci i tematu. Absolutnie nie. Po prostu czuję, że wielu wątkom i emocjom można by poświęcić o wiele więcej miejsca, niż zostało to faktycznie zrobione. Trójpłaszczyznowość książki być może jest zabiegiem ciekawym, jednak zmusza do podzielenia uwagi czytelnika na kilka sfer i tak naprawdę na żadnej nie możemy się skupić w stu procentach. Relacje między bohaterami są nie do końca wyjaśnione, a emocje niedopowiedziane. Wydaje mi się to nieco zbyt powierzchownym podejściem do tematu.

___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Grunt to okładka" (marcowy motyw - kobieta)

Liebster Blog Award #4

Tego się nie spodziewaliśmy! Sezon na LBA zdążył jakby nieco przycichnąć, a tu kolejna nominacja, tym razem od Darii z Wnęki Pełnej Książek - dziękujemy! Od razu przepraszamy, że odpowiadanie trwało aż tydzień - czasem wiele rzeczy zwala się jednocześnie na nasze biedne głowy. Poniżej odpowiedzi.

1. Wymarzona podróż ?

Kaś: Prom do Szwecji, autokar do Lizbony lub rajd samochodowy – po naszym kraju lub po Europie. Każda podróż jest wspaniała i fascynuje mnie na swój sposób, a miejsc, które chciałabym zwiedzić, jest naprawdę wiele.

Sylwek: Od dawien dawna marzy mi się długa podróż turystyczna pociągiem wagonami przypominającymi hotel. Obecnie chyba jedyną opcją jest "The Eastern and Oriental Express", aczkolwiek chyba mnie na niego długo nie będzie stać..

2. Najlepsza książka jaką przeczytałaś/eś ?

Kaś: Być może jest ona jeszcze przede mną, ale na dzień dzisiejszy nie potrafię wyróżnić jednej, która byłaby najlepsza. Wiele tekstów jest godne uwagi.

Sylwek: Staram się myśleć, że najlepsza książka jest tak naprawdę jeszcze przede mną, dzięki czemu zawsze będę miał motywację do czytania. Jeśli już jednak miałbym wskazywać na jedną konkretną, to chyba byłyby to "Inne Pieśni" Jacka Dukaja.

3. W jakim miejscu najlepiej ci się czyta ?

Kaś: We własnym pokoju, na łóżku, w ciszy.

Sylwek: Audytoria na uniwersytecie. Jest tam dobra klimatyzacja i oświetlenie, a monotonny głos prowadzącego wykład idealnie sprawuje się jako nieinwazyjne dźwięki w tle.

4. Od czego zaczęła się Twoja przygoda z blogowaniem ?

Kaś: Jako nastolatka pisałam czasem coś w Internecie, bardziej szukając znajomych i akceptacji, niż z chęci przekazania czegoś fascynującego. Później z zapartym tchem śledziłam początki polskiego szafiarstwa. Jeśli chodzi o blogi książkowe – nie pamiętam zupełnie, jak i kiedy dotarłam na pierwszy z nich, ani skąd wzięłam pomysł, by zorganizować naszego.

Sylwek: Zaczęło się to dzięki Kaś - to był jej pomysł by założyć bloga. :)

5. Jakie seriale oglądasz ?

Kaś: Ciężko zainteresować mnie serialem, poza tym zawsze brak mi na nie czasu. Z fascynacją oglądam jedynie „Hannibala”, mimo tego, że każdy odcinek jest gwałtem na moich ukochanych książkach Harrisa.

Sylwek: Choć kiedyś oglądałem dużo seriali to od dłuższego czasu moja motywacja do tego spadła. W miarę na bieżąco oglądam tylko jeden serial, "Hannibala". Niby oglądam też "Supernatural", jednak po tak długim czasie (w końcu już dziewiąty sezon leci) sięgam już po niego tylko z przyzwyczajenia i nie jestem na bieżąco z odcinkami.

6. Twoje największe rozczarowanie literackie ?

Kaś: Pisałam o tym sto razy i zdania nie zmienię – „Angelfall”.

Sylwek: "Alicja" Jacka Piekary. Wiem, że autora stać na coś lepszego, zresztą pierwsza połowa książki miała znakomity klimat i fabułę. Niestety, druga część była tego pozbawiona..

7. Jaki film możesz oglądać bez końca ?

Kaś: „Les Misérables. Nędznicy”

Sylwek: "Constantine". Ilekroć leci on w telewizji nie potrafię się oprzeć i go oglądam, nawet jak leci o barbarzyńskiej godzinie.

8. W świecie jakiej książki chciał(a)byś się znaleźć ?

Kaś: Uwielbiam dystopie, ale głos rozsądku w mojej głowie krzyczy: „Nie chcesz tam żyć, nie chcesz!”. ;D Powiedzmy, że na fali zachwytu „Długą Ziemią” powiem, że chciałabym móc przekraczać tak jak bohaterowie tejże książki.

Sylwek: Chyba świat Harry-ego Pottera. :D Bądź co bądź jest on wręcz magiczny!

9. Książka do której możesz wracać bez znużenia ?

Kaś: „Potop” Sienkiewicza!

Sylwek: W dzieciństwie takimi książkami były "Przygody Tomka Sawyera" oraz "Przypadki Robinsona Crusoe". Teraz książką, o której wiem, że jeszcze nie raz do niej wrócę, jest "Poradnik pozytywnego myślenia".

10. Co sądzisz o ekranizacjach książek ?

Kaś: Od wielu lat nie widziałam dobrej adaptacji (pomijając „Nędzników”, którzy mają cudny klimat i są filmem niezwykle dopracowanym). Nie jestem fanką tego typu rozwiązań, ale to lekka hipokryzja, bo oglądam je na potęgę. Lubię porównywać.

Sylwek: Myślę, że z reguły są słabe i są wręcz obrazą dla pierwowzoru. Niemniej jednak zdarzają się ekranizacje wybitne, przykładem takiej jest np. niedawny musical "Nędznicy".

11. Twoje największe osiągnięcie ?

Kaś: Udało mi się wyjść na ludzi i ogarnąć własne życie tak, że jestem szczęśliwa.

Sylwek: Związanie się z najwspanialszą dziewczyną na świecie! ^^

~*~

Przy okazji ostatnich dwóch nominacji nie przekazywaliśmy zabawy dalej, ale uzbierało nam się w międzyczasie trochę osób, które chcielibyśmy zaprosić. Tym razem postąpimy zgodnie z zasadami LBA - nominujemy 11 blogów i zadamy im 11 pytań.

Do przesłuchania chcielibyśmy serdecznie zaprosić następujące blogi:
Wymarzona Książka
Nieidentyczne półki
Mój świat - szelest kartek
Flirty z książką
Feelsometimes
W innym świecie
Kto czyta, nie błądzi
Drugie Piętro Po Lewej
In bed with books
Z pasją o dobrych książkach
Świat w dłoniach

Pytania dla Was (ułożone do pierwszej odsłony LBA, żeby nie było):
1. Gdybyś miał/a nieograniczony dostęp do literackiego (pół?)świadka, z którym pisarzem chciał/a/byś złapać bliższy kontakt?
2. Ile książek liczy Twoja biblioteczka i jak przechowujesz swoje zbiory?
3. Czy podczas czytania jakiejś książki pomyślałeś/aś "zrobił/a/bym to lepiej!"? Jeśli tak, podaj jej tytuł i powód. 
4. Przygody jakiej postaci literackiej chciał/a/byś przeżyć?
5. Jaka jest Twoja recepta na udany wieczór?
6. Co najbardziej przyciąga Cię do sięgnięcia po dany tytuł? Okładka, blurb czy może coś całkiem innego?
7. Jakie są Twoje "idealne warunki do czytania"?
8. O jakiej książce marzysz, choć póki co nie możesz jej mieć?
9. Co najbardziej Cię denerwuje, a co sprawia Ci najwięcej radości?
10. Co, poza czytaniem, lubisz robić w wolnym czasie?
11. Jakie są Twoje trzy dominujące cechy?

Miłej zabawy! (:

piątek, 7 marca 2014

Stephen Baxter, Terry Pratchett - "Długa Ziemia"

Naprawdę długo wzbraniałam się przed czytaniem książek Pratchetta. Namawiało mnie na to wielu znajomych, a także najbliższe mi osoby. Ja jednak czułam (i w sumie nadal czuję) opór przed tekstem tak zachwalanym – nie wiem, z czego to wynika, ale nie chcę się do niczego zmuszać. Tym niemniej, kiedy usłyszałam o „Nowej Ziemi” (a miało to miejsce długo po jej premierze), zachwyciłam się wszelkimi jej opisami. Do tego doszły pozytywne recenzje i zapewnienia, że udział Stephena Baxtera jest znaczny, a książka w ogóle nie przypomina Świata Dysku. Wciągnęłam się, przyznaję. I absolutnie nie żałuję.

Świat, jaki jest, każdy widzi. Obserwujemy go na co dzień, wiemy jak funkcjonuje, mniej więcej spodziewamy się, co może wyskoczyć na nas zza rogu w danym miejscu na Ziemi. Latamy w kosmos, więc widzieliśmy, że nasza planeta jest kulą, możemy wyznaczyć dowolny jej początek i z pewnością ma ona jakiś koniec, podobnie jak ograniczone są jej zasoby. Aż tu nagle, pewnego dnia, okazuje się, że za pomocą specjalnego urządzenia, tzw. krokera, człowiek może swobodnie podróżować na wschód lub zachód, zwiedzając kolejne Ziemie, łudząco podobne to tej naszej, podstawowej. Po fali paniki szybko zaczyna się „wędrówka ludów” – jedni migrują ze zwykłej ciekawości, inni z chęci ucieczki, a jeszcze inni postanawiają od nowa ułożyć sobie życie z dala od wypchanych po brzegi ludźmi cywilizacji. Jest też jedna szczególna osoba – Joshua Valiѐnte, młody mężczyzna znany z heroicznych czynów i umiłowania samotności. Posiada on rzadką umiejętność Przekraczania (podróży między kolejnymi częściami Długiej Ziemi) bez konieczności użycia krokera, czym zwraca na siebie uwagę nie tylko zwykłych ludzi.

Podczas gdy ludzie kolonizują kolejne Ziemie, a na podstawowej tworzy się ruch oporu złożony z niezdolnych do Przekraczania, Joshua wyrusza w podróż badawczą z pół-człowiekiem, pół-komputerem, Lobsangiem – towarzyszem tyleż mądrym, co specyficznym. Celem wyprawy, odbywającej się za pomocą niezwykłego sterowca, jest dotarcie na sam koniec Długiej Ziemi, a także obserwacja niezwykłości, jakie można zastać na każdym z jej elementów. Okazuje się bowiem, że kolejne Ziemie nie są wiernymi kopiami tej podstawowej, a tok ewolucji na każdej z nich przebiegał inaczej. Badaczom przyjdzie stanąć oko w oko z niezwykłymi stworzeniami, a także problemami, z którymi mogą się borykać. Cel podróży szybko zostanie zweryfikowany, a zagrożenia przerosną najśmielsze oczekiwania.

Bardzo niedawno pisałam o „Pięknym Kraju” Alana Averill’a. Pierwsze co rzuciło mi się w oczy wraz z lekturą „Długiej Ziemi” to kilka podobieństw – pomysł alternatywnych światów i nomenklatura („czas podstawowy” a „ziemia podstawowa” itp.). Zaczęłam nawet snuć podejrzenia o nadużytej inspiracji, ale na szczęście okazały się one całkowicie nietrafione. Mniej tutaj mamy do czynienia z rozważaniami nad naturą ludzką, a więcej czystej fantastyki. Akcja jest mniej wartka i tak naprawdę dotyczy zupełnie innego problemu i jest całkowicie odmienną historią.

Tym, co rzuca się w oczy podczas czytania „Długiej Ziemi”, jest wspaniale poprowadzona narracja. Opowieść toczy się swoim własnym, nieco leniwym rytmem, ale zupełnie nie umniejsza to jej wartości – akcja wciąga i naprawdę pozwala zapomnieć o wszystkim dookoła. Choć pozornie dzieje się niewiele, równolegle z akcją czytelnik ma okazję zapoznać się z fragmentami historii dotyczących Przekraczania – opowieści Lobsanga rzucają światło na zdarzenia związane z początkami całej sprawy. Ponadto człowiek-komputer pozwala nam spojrzeć na zjawisko oczami jego prekursorów – nieświadomego żołnierza czy paleontologa-duchownego. To miłe ubarwienie i przerwa w monotonii podróży – zdaje się że w równym stopniu dla nas, jak i dla Joshuy.

Wspaniały jest język, jakim napisano tę książkę, To dopracowany w każdym calu tekst, idealnie wyważony między ambitnymi zwrotami a przystępnością. Nie ma tu nieprzyjemnego wrażenia „stroszenia piórek”, popisywania się literackimi zdolnościami, a jednak można zauważyć, że tekst jest z nieco wyższej półki. Podobnie ma się rzecz z konstrukcją świata, wszystko jest dobrze przemyślane i zorganizowane. Prawdziwość życia i odzwierciedlenie ludzkiej społeczności jest na wysokim poziomie – mnie osobiście rzucił się w oczy fragment o homoseksualnej parze na jednej z kolejnych Ziemi, choć to tylko jeden z wielu przykładów. Niczego tu nie brakuje, niczego nie jest za dużo. Ot, kilka prawdziwych zdań o człowieku i jego działaniach.

Są takie książki, które czyta się po prostu idealnie – siadamy do nich, a czas mija niepostrzeżenie, gdy wraz z bohaterami przeżywamy emocje i wydarzenia. Tak jest w przypadku „Długiej Ziemi” – narracja daje czytelnikowi pełen komfort, a opowieść kojarzy mi się z niedzielnym popołudniem, jest leniwa, ale nie nudna, daje pełnię relaksu.  „Przyjemna” to chyba najlepsze określenie, oddające w pełni moje odczucia podczas lektury. Polecam i z pewnością chętnie sięgnę po kolejny tom.

środa, 5 marca 2014

Marta Kisiel - "Nomen Omen"

Umarłem ze śmiechu. W przenośni oczywiście, w przeciwnym wypadku poniższy tekst nie miałby okazji powstać, nie mniej jednak do prawdziwej śmierci było mi naprawdę blisko. Dawno moja przepona nie nabawiła się takich zakwasów, jak miało to miejsce podczas lektury "Nomen Omen". Jestem niemalże przekonany, że Ałtorka (pisownia zamierzona) próbowała dokonać na czytelnikach szczegółowo przemyślanego, masowego morderstwa, i to za pomocą książki. No a przynajmniej wpędzenia sporego grona osób do wariatkowa - moje wybuchy śmiechu w tramwaju i na uczelni ściągały liczne niepobłażliwe spojrzenia, które wręcz w namacalny sposób kwestionowały moje zdrowie psychiczne. Aż dziw bierze, że nikt nie zadzwonił po kilku postawnych panów coby przyjechali czym prędzej i przyodziali mnie w gustowny biały kaftanik..

Główną bohaterką jest Salomea Klementyna, nomen omen Przygoda. Takie nazwisko sugeruje żywot bogaty w przeżycia, o dziwo jednak jak do tej pory Salka prowadziła w miarę spokojną egzystencję. W miarę, bowiem dość ekscentryczna rodzina zapewniała jej całkiem osobliwe doznania. Pewnego dnia, gdy jej matka po raz kolejny opowiadała Bogu ducha winnemu akwizytorowi o uśpionym w jej córce nieokiełznanym erotyzmie, dziewczyna postanowiła wynieść się czym prędzej z domu. Salka trafia więc do Wrocławia, gdzie wynajmuje pokój (w nieco przerażającym domostwie, do którego nawet taksówkarze nie chcą się zbliżać) i znajduje pracę w księgarni. W tym właśnie momencie postanawia przypomnieć o sobie jej nazwisko, przez co wszystko co tylko może nagle się komplikuje. Dość wspomnieć, że na głowę sprowadza się jej młodszy brat, Niedaś, zaś tajemniczy mężczyzna atakuje po nocach młode Wrocławianki..

Przyznam szczerze, że po pierwszych kilku stronach byłem pełen obaw odnośnie fabuły. Młoda dziewczyna, która ucieka od rodziny i zamieszkuje we Wrocławiu, gdzie przydarzają się jej dość osobliwe przygody - już coś takiego czytałem, w dodatku dość niedawno. Na szczęście już po kilku stronach wiedziałem, że mam do czynienia z powieścią jak najbardziej wyjątkową i niepodobną do żadnej innej - nie tylko pod względem fabuły. Marta Kisiel w znakomity sposób połączyła ze sobą ciekawą historię, znakomity humor (zarówno sytuacyjny jak i językowy), a także liczne wtrącenia i nawiązania do popkultury - choćby pod postacią pewnego MMORPG - jak i do rodzimych poetów (fragment oparty na "Lokomotywie" Tuwima zdecydowanie mnie urzekł!). To wszystko, posypane na deser dziejami Wrocławia oraz szczyptą magii, tworzy wybuchową mieszankę, od której nie sposób się oderwać.

Najmocniejszą stroną książki są jednak bohaterowie powieści. Ałtorce udało się stworzyć naprawdę oryginalną galerię osobliwości - nie sposób znaleźć drugą taką książkę, w której niemalże każda przedstawiona postać budzi w czytelniku tyle emocji. Oprócz wspomnianych wcześniej Salki i Niedasia można tu wymienić siostry Bolesne, przy których każdy traci animusz, papugę Roy Keane (jej imię naprawdę wiele mówi), sto pięćdziesiąt centymetrów waleczności w glanach o imieniu Basia oraz filologa, który ma pewne uzasadnione lęki związane z poezją Kajsiewicza.. Marta Kisiel zdecydowanie potrafi kreować nietuzinkowych bohaterów, których próżno szukać w jakichkolwiek innych książkach.

"Nomen Omen" to kawał znakomitej historii, dzięki której stałem się właśnie dożywotnim (określenie wybrane ze względu na inną książkę, po którą bardzo chcę teraz sięgnąć) fanem twórczości Marty Kisiel. To znakomita powieść fantasy, będąca jednocześnie przyjemnym (acz niebanalnym) kryminałem oraz komedią w jednym. Nie brak tu nagłych zwrotów akcji, nie brak też zaskakujących zdarzeń, po których szczęka czytelnika osiąga poziom podłogi. No i język, jakim posługuje się, a wręcz nim bawi, Ałtorka - po prostu majstersztyk! Zdecydowanie polecam tę książkę każdemu, lojalnie jednak ostrzegam - brzuch może was rozboleć od śmiechu!

poniedziałek, 3 marca 2014

"Zachcianki"

Dość długo ta opinia czekała w zaciszu mojego komputera, zanim w końcu przyszedł czas na jej publikację. Zawsze było coś ważniejszego - konkurs, wyzwania. Teraz w końcu mogę to (niezbyt pozytywne) zdanie wyrazić i zapewne zniechęcić Was nieco - choć zupełnie nie było to zamierzone.


Wciąż ciężko mi przyznać, że męczyłam się z tą książką ponad rok. Odkładałam, później wracałam i znów odkładałam, a wszystko to za sprawą pewnego opowiadania. Dziś triumfuję, bo nareszcie udało mi się dobrnąć do końca! Wniosek z lektury: nie nadaję się do czytania takich zbiorów i dużo lepiej czuję się, gdy mam dość czasu, by wciągnąć się w losy bohaterów. Tak czy inaczej moje zmysły nie zostały specjalnie pobudzone, nie zarumieniłam się ani razu, a jedyną bardziej zaawansowaną emocją podczas lektury był chichot od czasu do czasu. I tylko nieliczne teksty tak naprawdę zdołały wciągnąć mnie w swój świat…

Zacznę od tego, co przyciągnęło mnie do tej książki, a jednocześnie tak koszmarnie rozwlekło w czasie jej czytanie. Po zetknięciu się z Jackiem Dukajem na żywo nie jestem nastawiona do niego zbyt pozytywnie, jednakże uznawany jest za pisarza wybitnego, takim zaś z reguły nie po drodze z erotykami. A tu proszę, napisał, w dodatku dał się opublikować przez Świat Książki w zbiorze obok zwykłych śmiertelników. Pomyślałam, że to w sumie ciekawe, ale na tym fascynacja się skończyła. Czytanie „Portretu nietoty” do droga przez mękę. Zdania są niezwykle długie, a mnogość słów powszechnie nie używanych zwala czytelnika z nóg. Lubię zabawy językiem, stylem, ale to, co serwuje nam Dukaj, to ostra przesada – ubarwienia, udziwnienia… Zazdroszczę ludziom, którzy są w stanie czytać ów tekst płynnie, w dodatku rozumiejąc, o co w nim chodzi. Mnie się nie udało, dopiero za trzecim podejściem dałam sobie spokój i odrzuciłam wszystkie słowa, których nie rozumiem i których znaczenia nie chce mi się sprawdzać w słowniku. Tak czy inaczej pomysł z nowym zmysłem, otuchem, związanym z rozumieniem sztuki i uniesieniami, jest dobry, a rozbuchana barwność języka w sumie nieźle oddaje odczucia związane z samą sytuacją intymną.

Dla odmiany pozytywne wrażenie zrobił na mnie całkiem zwyczajny tekst Krystyny Kofty. Czytało się go naprawdę przyjemnie, mimo że z pewnością ciężko zaklasyfikować go jako erotyk. To po prostu historia aseksualnej bizneswoman po przejściach, prowadzącej luksusowy kompleks usługowy, przeznaczony do zaspokajania seksualnych potrzeb najbardziej wymagającej klienteli. Kreatywność autorki zachwyca, mimo żeniektóre jej pomysły wydają się kontrowersyjne – szefostwo domu znalazło sposób jak obejść ustawy dotyczące pornografii dziecięcej czy pedofilii, a wszystkiemu przyklaskują psychologowie, uznając ośrodek za świetne miejsce do legalnego rozładowania popędów, które musiały by znaleźć ujście na przestępczej drodze. Opis przybytku okraszony jest historią bizneswoman, co niezwykle wzbogaca tekst. Żałuję, że nie mogę poznać bliżej ani jej, ani tego miejsca – byłby to niezły materiał na ciekawą książkę na skraju futurystyki.

Nieco mniejszym przebojem, ale równie skutecznie do mojego serca wdarł się tekst Łukasza Dębskiego o doktorze Motylu. Bohater mierzy się tu z nader trudnym zadaniem – ma napisać referat dotyczący erotyzmu w kinie polskim. Wszyscy wiemy, że przez lata było z tym niewesoło, rozwiązania przyjęte przez doktora muszą zatem być doprawdy niesztampowe. Poza tym uwagę przyciąga zabawny tytuł, będący dobrą zapowiedzią tego, co znajduje się wewnątrz. Wydarzenia z pogranicza snu i jawy oraz lekki język dają dużo satysfakcji z lektury, podobnie jak liczne gry słów. To zupełnie inne, przyjemne i zabawne podejście do tematu erotyki.

Pozostałe teksty nie wywołały we mnie szczególnych odczuć. Sylwia Chutnik opowiada o specyficznie przeżywanej żałobie dwóch przyjaciółek, Wojciech Kuczok – o intymnej relacji z piersią matki, przeniesionej na dorosłe życie.  Zygmunt Miłoszewski wybiegł w przyszłość, w której digitalizacja pozwala stworzyć sztucznie obraz każdej sytuacji z dowolnymi osobami. Magdalena Tulli
rozminęła się chyba z tematem, bo w opowieści zmysły może i się pojawiają, ale na pewno nie ma w niej niczego ciekawego, ani tym bardziej erotycznego – ot, spotkanie dwóch przyjaciółek i odkopywanie dawnych uraz. Szczepan Twardoch pochwalił się jeżykiem i stylem, ale nie treścią, opowiadając o wzajemnej fascynacji dwóch niezwykle pięknych kobiet. W miarę spodobał mi się tekst Manueli Gretkowskiej, gdyż dotyczył Freuda i Marilyn Monroe, dwóch niezwykle bliskich mi postaci. Wciąż jednak nie jest to coś niezwykłego i wciągającego. Dobrze czytało się też opowieść Grażyny Plebanek o autorkach strony fuckclub.com, których życie zmienia się nie do poznania, gdy wkraczają w świat seksualnej wolności.

W 2/3 lektury zaczęłam zastanawiać się, czy naprawdę nie można pokazać seksu w sposób prosty i bezpretensjonalny. Mam wrażenie, że wciąż nie umiemy o nim mówić i balansujemy na granicy wstydu i obsceniczności. W tym zbiorze żaden z tekstów nie dotyczy normalnej relacji, wszystkie ukazują seks od strony jakiegoś zaburzenia czy patologii (w sensie odchylenia od normy). Czy naprawdę wszystko trzeba marginalizować? Wychodzi na to, że temat wciąż jest trudny i naprawdę ciężko zabrać się za niego z dobrej strony. Najwyraźniej sporo czasu minie, zanim będzie mi dane sięgnąć po dobry erotyk. Paradoksalnie najbliżej ideału znalazł się Jacek Dukaj – wykazał się wrażliwością sensoryczną, ukazując seks jako przeżycie zmysłowe, choć opowieść ubrał w słowa tak dziwaczne, że całkowicie odebrał jej wdzięk.

Powiem Wam tylko, byście nie dali się zwieźć okładkowemu opisowi – nic tu nie pulsuje od kontrastów i prowokacji, bardzo niewiele jest też erotycznej gry. Gdy już jest – nie intryguje. Zbyt wiele tekstów jest toporne i niedopasowane, by „Zachcianki” nazywać porządną antologią, można mieć wrażenie, że o seksie po polsku po prostu nie da się pisać dobrze. Brak tu subtelności, słownictwa i akcji, a ja osobiście czuję niedosyt, ponieważ żadne z opowiadań nie mówi o zwykłej relacji dwóch przeciętnych osób.

~*~

Zostawiam Was na kilka dni tylko z Sylwkiem - będę miała na wszystko oko, ale odpowiedzi na komentarze nie spodziewajcie się do piątku. Wrócę na pewno z masą recenzji do publikacji! ;)