niedziela, 30 listopada 2014

Cecelia Ahern - "Love, Rosie" [recenzja przedpremierowa]

Pamiętacie bajkę o Żurawiu i Czapli, którzy chcieli być ze sobą, jednak nie w tym samym czasie? Opowieść ta przestrzega dzieci przed niezdecydowaniem niczym Fredrowski osiołek; Cecelia Ahern natomiast wyciąga ów motyw literacki z lamusa i przekonuje, że może on się pojawić w życiu każdego z nas. Czyni to oczywiście za pośrednictwem powieści, która niebawem pojawi się w Polsce pod nowym tytułem, a także zostanie zekranizowana. Czy metafora jest trafna, a jej wykonanie dobre? Zobaczcie sami.

Rosie i Alex znają się od zawsze. Przez wiele lat chodzili do jednej klasy, razem robili głupstwa i nie odstępowali się na krok; to była przyjaźń na dobre i złe. Jednak rok przed zakończeniem liceum ich relacja została wystawiona na ciężką próbę, gdy rodzice chłopca przenieśli się z Irlandii do Ameryki, zabierając swoją pociechę ze sobą. Od tej pory kontakt młodych ludzi zmienia się, a życie każdego z nich zaczyna biec swoim własnym, nieoczekiwanym rytmem. Dzielą ich plany, marzenia i szara codzienność, a każde z nich poszukuje własnej drogi do szczęścia. Obserwujemy, jak ta relacja zmienia się na przestrzeni lat pod wpływem przeróżnych zdarzeń, a bohaterowie stopniowo zaczynają zastanawiać się, co tak naprawdę ich łączy.

- A więc jesteś wkurzony, ponieważ X nie przeprowadza się do Bostonu ze względu na ojca jej dziecka, który nie pojawiał się od trzynastu lat, a teraz nagle wrócił (…)?
- Tak.
- Chryste Panie, kto pisze dla ciebie scenariusze?
[s.287]

Dokładnie taka sama refleksja towarzyszyła mi niemal przez całą lekturę – kto, do diabła, stworzył tak zagmatwany scenariusz życia dwojga biednych ludzi? Tak jak wspomniałam na początku, powieść opiera się głównie na ich wzajemnym niezgraniu czasowym w kwestii określenia swoich własnych uczuć. Nie brak też nieszczęśliwych zbiegów okoliczności – podczas czytania miałam chwilami wrażenie, że niebo i ziemia sprzysięgły się, aby Rosie i Alex nie mogli zaznać szczęścia. Nie było to ani łatwe, ani miłe, ani pozytywne; właściwie im bardziej zagłębiałam się w historię, tym bardziej była ona dla mnie nierealistyczna.

Na domiar złego podczas czytania umknął mi moment, w którym bohaterowie dorośli. A może nigdy się to nie stało? Na kartach tej książki obserwujemy wydarzenia rozgrywające się na przestrzeni półwiecza, a postaci, choć oczywiście ewoluują, nijak nie zbliżają się do modelu osób dojrzałych. Praktycznie przez cały czas brak im wglądu we własne emocje i przeżycia, cechują się także koszmarną niezdolnością do wyciągania jakichkolwiek wniosków z tego, co ich spotyka. Z drugiej strony ów mankament jest równoważony przez naprawdę dobre ukazanie damsko-męskiej przyjaźni i wszystkich związanych z nią dylematów – co się dzieje, gdy któryś przyjaciel wejdzie w związek, jak trudno jest walczyć o czas spędzany z kimś bliskim… Poczucie odrzucenia, żal, niechęć i frustracja są tu obecne i dobrze zaprojektowane.

Kolejną sprawą, która nie do końca mi się podobała, była przyjęta przez autorkę forma wyrazu. Tekst zbudowany jest właściwie tylko z wiadomości wymienianych między bohaterami. Są tu wypowiedzi dłuższe, e-mailowe, oaz te krótkie, z internetowych czatów. Poszczególne postaci poznajemy jedynie gdy biorą udział w wymianie zdań lub za pośrednictwem innych. Z jednej strony taka post-epistolograficzna forma dynamizuje tekst i sprawia, że możemy pochłonąć go naprawdę szybko, z drugiej jednak – strasznie zmniejsza ilość informacji docierających do czytelnika. W moim odczuciu na dłuższą metę się to nie sprawdziło, a pod koniec stało się wręcz nużące.

Gdy dodawałam dzisiaj książkę do przeczytanych na Lubimy Czytać, nie mogłam wyjść ze zdziwienia, podpatrując jaką ocenę ma na portalu ów tekst. Mnie niestety powieść Cecelii Ahern nie urzekła niemal w ogóle. Oprócz pojedynczych aspektów, które były skonstruowane dobrze, całość dała mi raczej mało radości i satysfakcji. Historia nie wciągnęła mnie w ogóle, ślepota bohaterów działała mi na nerwy, a co najgorsze – zabrakło mi tu magii, za którą tak pokochałam powieści Cecelii Ahern. Tak naprawdę nastawiałam się na tekst, który mnie zauroczy i przeniesie w niezwykły, choć realny świat, jak „Sto imion” czy „Zakochać się”. Nic takiego się nie stało i jestem zwyczajnie zawiedziona.


Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Business and Culture oraz Wydawnictwu Akurat.
___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniach "Czytam Opasłe Tomiska" (512 stron) oraz "Grunt to okładka" (listopadowy motyw- wielokrotność)

sobota, 29 listopada 2014

James Frey, Nils Johnson-Sheldon - "Endgame. Wezwanie"

Endgame już kilka miesięcy przed premierą zajmował mój umysł. Z jednej strony byłam zafascynowana książką samą w sobie (jak powszechnie wiadomo pochłaniam wszystko, co nosi choćby znamiona dystopii), a także jej zagadkową otoczką. Z drugiej zaś - miałam naprawdę sporo obaw, że tekst może mi się nie spodobać - w końcu opowieść wydawała się bardzo specyficzna. Możliwość wygrania dużych pieniędzy nie skusiła mnie w ogóle, z góry skazałam na porażkę moje zdolności umysłowe, przez to również czułam dyskomfort, gdy wszyscy dookoła mówili o zawartej w tekście zagadce. Koniec końców skusiłam się jednak i absolutnie decyzji nie żałuję.

Świat jaki znamy - smartfony, samoloty, amerykańskie szkoły średnie. Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda tak, jak obserwujemy na co dzień. Jednak pewnego dnia na Ziemię spada niewykryty wcześniej deszcz meteorytów, zabijający tysiące ludzi na całym świecie. Dla jednych to straszliwy zbieg okoliczności, dla innych - fatalny błąd służb odpowiedzialnych za ludzkie bezpieczeństwo. Jednak tylko garstka obywateli zdaje sobie sprawę, co tak naprawdę się święci - to Wezwanie, sygnał dla przedstawicieli 12 starożytnych ludów. Każdy z nich od pokoleń szkoli przedstawiciela zwanego Graczem - młodego człowieka, który w odpowiedniej chwili będzie musiał stanąćdo śmiertelnej potyczki z pozostałymi. Ten dzień właśnie nadszedł; rozpoczyna się Endgame, a jego stawką jest życie członków ludu, który zwycięży.

Moje największe obawy w stosunku do książki wiązały się z zagadkami, jakie można znaleźć na jej kartach. Bałam się, że mogą one zdominowac tekst, a ja, skromna czytelniczka niezainteresowana pogonią za sławą i pieniędzmi, nie odnajdę przyjemności w pomijaniu niezrozumiałych fragmentów. Na szczęście nic takiego się nie stało - Endgame skonstruowany jest przede wszystkim jako książka i choć zapewne sporo w nim wskazówek, nie odczuwa się ich przesytu. Jasne, przez większość lektury spoglądałam podejrzliwie na każdą cyferkę i wypatrywałam odchyleń od normy w zdaniach, ale to efekt raczej mojego nastawienia i wrodzonego czepialstwa. Zapewniam, że książkę można czytać jako zwykłą beletrystykę, w dodatku całkiem udaną.

Choć od samego początku nie mogłam pozbyć się wrażenia, że wiadomo z góry, kto jest głównym bohaterem powieści, muszę przyznać, że każda z postaci doczekała się należytego portretu na kartach książki. Czytelnik ma okazję odkryć psychikę bohaterów nie tylko na podstawie obserwacji bieżących wydarzeń; poznaje też pewne aspekty z przeszłości, istotne dla całej fabuły. Opis nie jest może równomierny, ale będzie jeszcze czas na uzupełnienia. Istotne jest, że każda postać jest indywidualnością, ma własny styl działania, poglądy i historię - tym samym trudno jest ich ze sobą porównywać, co czyni książkę naprawdę ciekawą.

Jedyne, co tak naprawdę jest moim zdaniem mankamentem tekstu, to duży znak zapytania, jaki stawiam przy postawie niektórych Graczy. Ciężko jest mi wyobrazić sobie sytuację, w której osoby - nawet wychowywane w określonym duchowym nurcie - w jednej chwili ze zwykłych obywateli przemieniają się w maszynki do zabijania. Jestem w stanie zrozumieć tę adaptację w przypadku Igrzysk Śmierci, gdzie system jest żywy, wywołuje stałe emocje, a każdy z trybutów funkcjonuje w nim na co dzień; każdego roku ma miejsce “rzeź niewiniątek”, odbywająca sie na oczach wszystkich. Endgame natomiast prezentuje nam system martwych tradycji, które nie mają odzwierciedlenia w rzeczywistości - to abstrakcja, w której nie uczestniczył nikt i jest ona niczym więcej jak ustnym podaniem. Dziwi mnie zatem, że w obliczu czegoś tak nierzeczywistego może nastąpić zmiana w życiu niektórych, w dodatku tak poważna.

Trzeba również powiedzieć, że autorzy Endgamu niestety nie ustrzegli się schematów. Mam wrażenie, że po prostu nie mogli się powstrzymać, by nie uzupełnić tekstu o wątek miłosnego trójkąta i namiętności rozgrywających się wśród wybuchów, morderstw i niebezpieczeństw. Na szczęście udało im się zrobić to na tyle z gracją, że nie sposób mieć im tego za złe. Ładnie równoważy to potencjalnie ciekawy wątek społeczny, jak lekko zarysowuje się w pierwszym tomie i perfekcyjna, złożona kreacja postaci.

Endgame jest na pewno książką wyjątkową w tym sensie, że daleko mu do klasycznych dystopii zawierających wizję przyszłości. Opisywane tu zdarzenia mogłyby mieć miejsce zawsze, choćby jutro, tak uniwersalne problemy są tu poruszane. Chylę również czoła przed wyobraźnią twórców i jestem im wdzięczna za stworzenie tak bogatego, a jednocześnie spójnego i interesującego świata. W ksiażce mamy do czynia z masą informacji, ale nie odczuwa się przeładowania. Akcja jest wartka i szybko posuwa się naprzód; wrażenie to wzmaga dodatkowo specyficzna edycja tekstu i krótkie, dynamiczne zdania. Co do zagadek ukrytych na kartach powieści - nie mogę się wypowiedzieć, bo w ogóle się za nie nie łapałam. Jestem jednak przekonana, że dla niejednego będą ciekawym wyzwaniem.



Za egzemplarz do recenzji dziękuję serdecznie Wydawnictwu Sine Qua Non.
___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniach "Czytam Opasłe Tomiska" (512 stron) oraz "Grunt to okładka" (listopadowy motyw- wielokrotność)

wtorek, 25 listopada 2014

Charlotte Brontë - "Villette"

Cieszę się, że już od jakiegoś czasu nie można nazywać mnie ignorantką w kwestii XIX-wiecznej literatury kobiecej – wiem już nieco więcej niż na początku swojej drogi. Po lekturze Shirley przeżyłam zachwyt barwnym językiem i błyskotliwą narracją, byłam tez urzeczona wnikliwym okiem autorki, dzięki któremu została dokonana ciekawa analiza społeczeństwa. Rozochocona zabrałam się za lekturę Villette oczekując podobnych wrażeń i przeżyłam szok. Cofam moje słowa z ostatniej recenzji – nie o wszystkim mogę czytać w tak wspaniałym stylu.

Treść książki można opisać naprawdę nieskomplikowanie, jest zresztą zgodna z pewnym luźnym schematem, charakterystycznym dla tamtych lat. Młoda Angielka, Lucy Snow, traci wszystko, co było dla niej cenne – nie chodzi tu tylko o dobra materialne, ale też przede wszystkim o najbliższe jej osoby. Jest osobą silną, więc w obliczu trudnej sytuacji, nie mając nic do stracenia, postanawia udać się w podróż i poszukać życiowego szczęścia w innej części świata. Wsiada na prom do Francji, a stamtąd dociera do Villette, miasteczka, w którym rozpocznie się jej monotonna egzystencja. Kobieta podejmuje pracę jako guwernantka w zakładzie wychowawczym Madame Beck; można by rzec, że odtąd wiedzie życie zwyczajne i raczej nudne. Do czasu wplątania się w pewną niecodzienną intrygę…

Wielką zaletą twórczości Charlotte Brontë, która ma swoje odzwierciedlenie również w tym tekście, jest ogromna wręcz wrażliwość autorki, którą dziś nazwalibyśmy po prostu inteligencją emocjonalną. Siłą jej tekstów jest świetna kreacja bohaterów oraz społecznego tła, powstała dzięki dostrzeżeniu wielu zależności między konkretnymi postaciami. Opisywane osoby są z reguły wyraziste, mają też swoje umotywowanie i najczęściej całkiem mocny pierwowzór w życiu realnym. W przypadku Villette dodatkową zaletą jest nowa jakość opisu – monolog wewnętrzny. Obserwujemy tu bohaterkę mierzącą się nie tylko z przeciwnościami losu, ale i z samą sobą, w codziennej batalii i nieprzerwanym dyskursie. Opisowi poddane zostają doświadczenia i inne postaci, a całość historii poznajemy właśnie z perspektywy Lucy, która jest obserwatorką dokładną, spostrzegawczą i nieutrudzoną.

Charlotte utkała swą opowieść misternie, nakładając na siebie wiele pozornie błahych zdarzeń i tworząc z nich ciekawy oraz przede wszystkim pełny obraz. Zakładam, że to, co zostało opisane, nie pojawiło się tu przypadkowo, trzeba jednak powiedzieć jedną rzecz – dla współczesnego czytelnika książka może być po prostu nudna. Opisy są długie, akcja rozwija się bardzo słabo, wielokrotnie przeciągane tematy są monotonne. Utrudnia to utrzymanie zainteresowania, wciągnięcie się w jakikolwiek wątek i znacznie wydłuża czas czytania. Co gorsza – dla mnie nie był to tekst, który chcę smakować dzień po dniu w małych dawkach; w miarę upływu czasu moja motywacja po prostu opadała.

Absolutnie nie chcę tu ujmować wartości tekstów Charlotte Brontë ani odbierać jej rzeczywistego wkładu w rozwój literatury czy stworzenie podłoża do zmian w zakresie obyczajowości. Autorka w swoim tekście do cna wycisnęła temat kobiecej psychiki, pokazała jej złożoność i dylematy, dała szansę do obrony własnych racji. Nowatorska jak na tamte czasy technika strumienia świadomości pozwoliła wniknąć tak głęboko jak nigdy dotąd, zrozumieć bohaterkę lepiej niż kiedykolwiek. Tym niemniej Villette jest w moim odczuciu książką dla koneserów – zarówno XIX-wiecznej literatury, jak i powieści Charlotte.

Kończąc lekturę (nie całkiem) i pisząc tę opinię wiem jedno – jeszcze do tej książki wrócę. Wciąż myślę sobie, że to powieść „nie w czas”, że zbyt szybko wpadła w moje ręce. Przez pryzmat własnych doświadczeń nie polecam jej na początek przygody z Siostrami, a sama zabieram się za lekturę innych ich książek. Przed ponownym sięgnięciem po tekst z pewnością zagłębię się również w biografię autorki, tak, aby móc samodzielnie odkrywać nagromadzone tutaj powiązania.


Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu MG.
___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Czytam Opasłe Tomiska"(656 stron).

poniedziałek, 24 listopada 2014

Grzegorz Kozera - "Co się zdarzyło w hotelu Gold"


Z prozą Grzegorza Kozery miałam przyjemność spotkać się nie tak dawno przy okazji Białego Kafki – wówczas skończyłam lekturę usatysfakcjonowana. Mając w pamięci warsztat autora i przyjemność podczas czytania, postanowiłam sprawdzić, jak poradził sobie w mniej specyficznym tekście. Co się zdarzyło w hotelu Gold to opowieść idealnie się do tego celu nadająca, bo dość zwyczajna w sensie tematycznym – ot, pewna historia z goła kryminalna.

Antoni Topola wiedzie dość monotonne życie – właśnie się rozwodzi, od czasu do czasu sypia z koleżanką z pracy, a jeszcze rzadziej pisuje książki. Jest też naukowcem – przynajmniej na papierze; ma tytuł doktora i na co dzień pracuje na uczelni, jednak bez specjalnego przekonania czy ciągot do poszerzania swojej wiedzy. Jego sytuacja zmienia się, gdy mentor i przełożony prosi go o zastępstwo – Antoni ma odczytać jego referat na ważnym, międzynarodowym sympozjum. Topola udaje się do Wiednia bez większych oczekiwań, jednak kłopoty znajdują go same niemal od razu po przyjeździe – nie tylko zostaje wplątany w międzynarodową aferę, ale też poznaje pewną niespełnioną kobietę. W dodatku wydarzenia związane z konferencją również nie idą po jego myśli… Jak ułoży się ten wir poplątanych sytuacji?

„Co się zdarzyło w hotelu Gold” to współczesny kryminał z historią miłosną w tle albo – jeśli ktoś woli – opowieść o miłości z wątkiem kryminalnym.[opis okładkowy]

Osobiście nie zaryzykowałabym zaklasyfikowania książki jednoznacznie do żadnej z podanych kategorii. Wątek kryminalny, choć oczywiście obecny, ukazany niejako z boku i stale dający o sobie znać powracając niczym bumerang, nie jest na tyle silny, by motywować czytelnika i popychać go do rozwiązania zagadki. Z kolei romans sam w sobie pozostaje jedynie przyjemnym tłem i urozmaiceniem, w dodatku moim zdaniem potraktowanym nieco po macoszemu, choć niewątpliwie ciekawym. Tak naprawdę książka łączy w sobie dużo więcej wątków – od tych zwyczajnie obyczajowych, poprzez kryminalne, aż do historycznych. Choć bohatera spotyka jednocześnie wiele różnorodnych doświadczeń, wszystkie aspekty tekstu się przeplatają i uzupełniają. Podczas lektury chwilami można zastanawiać się, po co tak naprawdę niektóre sceny się pojawiają, ale większość (choć nie wszystkie) uzasadniona zostaje w miarę upływu stron.

Tym, co najsilniej zwróciło moją uwagę, jest wątek związany z historią Europy – doktor Topola, jak i wszyscy uczestnicy konferencji w Wiedniu, zajmuje się naukowo tematyką holocaustu i życiem europejskich Żydów. Bardzo pozytywnie zaskoczył mnie fakt, iż ów aspekt, mimo że zdaje się być tylko tłem dla opowieści, jest tłem bardzo dobrze skonstruowanym i opracowanym. Autor zasięgnął w tym względzie języka w sporej liczbie źródeł i ma to swoje odzwierciedlenie w tekście, szalenie go ubogacając.

Bardzo podoba mi się styl autora i jego humor, ale to prawdopodobnie kwestia czysto subiektywna. Prezentowane wydarzenia mają momentami przyjemnie ironiczny wydźwięk, a niektóre sceny zakrawają wręcz o absurd. Sam dobór zdarzeń również jest ciekawy. Irytujące może być jednak poprowadzenie pewnych wątków – jedne kończą się bez należytego rozwiązania, na które liczymy, inne zaś mają swój finał, choć już dawno odpuściliśmy próbę ich rozwikłania. Jest to oczywiście pewien element zaskoczenia i nieprzewidywalności, jednak nie jestem do końca pewna, czy całkowicie pozytywny.

Mimo że niejednokrotne wskazuję z wahaniem na różne aspekty książki, tak naprawdę jestem z lektury bardzo zadowolona i to ten ostateczny rozrachunek waży na mojej ocenie – Co się zdarzyło w hotelu Gold to po prostu dobry tekst. Jak wspomniałam na początku, nie jest to moje pierwsze literackie spotkanie z Grzegorzem Kozerą i na pewno nie jest ono również spotkaniem ostatnim. Dobrze jest mieć na podorędziu autora, którego książki można brać do siebie w ciemno wiedząc, ze spełnią one nasze oczekiwania, a lektura będzie przyjemnością. W tym przypadku również tak było. Ufam, że nie jest to ostatni raz.


Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie wydawnictwu Dobra Literatura.

sobota, 22 listopada 2014

Cathy Glass - "Zapomniane dziecko"

Krzywdzenie dziecka kojarzy nam się z prostymi formami przemocy – biciem czy molestowaniem seksualnym. W rzeczywistości jednak tych przejawów jest znacznie więcej. Można dziecko zaniedbać – i to nie tylko tak, że będzie brudne, a jego zęby ogarnie próchnica; zaniedbanie to także odizolowanie od świata zewnętrznego, zahamowanie rozwoju, pozbawienie kontaktów z rówieśnikami. Do tego dojść może manipulacja i emocjonalne uzależnienie od siebie. Najgorzej jednak, gdy wszystkie te elementy występują razem – dziecku krzywdzonemu i tak bardzo trudno pomóc, a kompilacja różnych rodzajów przemocy tylko pogarsza sprawę.

Z takim właśnie przypadkiem mamy do czynienia w książce Cathy Glass – kobiety, która od lat opisuje własne doświadczenia, wynikające z roli rodzica zastępczego. Tym razem opowieść dotyczy Aimee – ośmiolatki wychowującej się w melinie narkomanów, wykazującej cechy skrajnego zaniedbania. Dziewczynka jest brudna, ma wszy, a do szkoły (jeśli w ogóle się w niej pojawia) chodzi w podartych ubraniach. Uwagę zwraca jej agresywne zachowanie. Opieki nad Aimee podejmuje się Cathy, doświadczona matka zastępcza, i to z jej perspektywy poznajemy wszystkie wydarzenia i etapy zmian, jakie zachodzą w psychice i nastawieniu dziewczynki. Razem z nią odkrywamy również mroczne wspomnienia, z którymi dziecko musi się borykać, a także wkraczamy do walki z agresywnym, niepohamowanym rodzicem.

Matka Aimee znana jest policji i opiece społecznej – wcześniej odebrano jej kilkoro dzieci i wszyscy zastanawiają się, czemu po Aimee system pomocy upomniał się tak późno. To ciekawy aspekt książki, pokazujący od wewnątrz brytyjski opiekę społeczną; nie w sposób wyidealizowany, a taki, jakim jest, ze wszelkimi lukami prawnymi. Widzimy tutaj niesprawiedliwość zarówno ze strony rodzica zastępczego, jak i biologicznego – walka o dziecko pokazana jest krok po kroku. Przy tym wszystkim historia absolutnie nie jest jednowymiarowa, a w treść wplecione są wątki pokazujące również drugą stronę medalu.

Podczas lektury miałam wrażenie, że książka mogłaby być poradnikiem dla przyszłych rodziców zastępczych (i nie tylko), tak dokładnie autorka opisuje wszelkie mechanizmy swojego działania. Ciężko jest mi obiektywnie ocenić, czy przesadziła – w moim odczuciu tak, ale może to być wynik faktu, że na co dzień obcuję z psychologiczną terminologią i nie potrzebuję wyjaśnień krok po kroku. Sporo jest tutaj także wstawek tłumaczących, dlaczego bohaterka powiedziała coś w taki, a nie inny sposób i jaki może mieć to wpływ na dalszy rozwój wypadków. Z jednej strony to charakterystyczne, z drugiej – być może dla kogoś przydatne. Sądzę, że może to pomóc w zrozumieniu dzieci i ich reakcji w ogóle.

W tekście takim jak ten najistotniejszą sprawą jest moim zdaniem kreacja psychologiczna bohaterów i przyznaję, że w tym przypadku nie mam się do czego przyczepić. Intuicyjnie czuję, że zachowanie dziewczynki jest spójne, a przedstawione fakty pokrywają się z tym, co słyszałam na temat reakcji dzieci będących ofiarami krzywdy. Tym niemniej mam wrażenie, że pewne sprawy zostały tu rozwiązane zbyt łatwo. Prawdopodobnie jest to „zboczenie” z czytania dużych ilości beletrystyki epatującej negatywnymi rozwiązaniami i trudnymi zbiegami okoliczności, jednak ciężko mi uwierzyć, że w tak krótkim może się dokonać tak wiele znaczących zmian.

Niestety, książka nie jest pozbawiona wad związanych z naszym, polskim wydaniem. W tekście zdarzają się powtórzenia i naprawdę dziwne konstrukcje gramatyczne. Rzucają się w oczy dość mocno, ale na szczęście nie są na tyle częste, żeby z ich powodu odrzucać tekst. Pomijając te techniczne drobiazgi książka jest naprawdę dobra w odbiorze – dominują dialogi, co nadaje tekstowi dynamizmu i pozwala szybko przejść przez tak trudną tematykę. Nie ma też tutaj niepotrzebnego owijania w bawełnę – to, co się stało, powiedziane jest wprost i bezpośrednio.

W ogólnym rozrachunku jestem zadowolona, że książka Cathy Glass do mnie trafiła – dzięki niej miałam okazję uzupełnić o kwestie praktyczne tę wiedzę, którą niedawno nabyłam. Uważam, że jest to autentyczne i dobre świadectwo skutków, jakie niesie za sobą zaniedbanie i przemoc wobec dziecka. Tak jak wspomniałam, może to być również tekst ciekawy dla rodziców w ogóle – pokazuje on, jak dzieci reagują na nasze słowa, jak je rozumieją i ile potrafią z nich wyciągnąć. Chętnie sięgnę po inne książki autorki; jestem niezwykle ciekawa, czy pomiędzy poszczególnymi historiami są znaczące różnice.


Za egzemplarz książki dziękuję Business and Culture oraz wydawnictwu MUZA SA.

piątek, 21 listopada 2014

Jack Ketchum - "Jedyne dziecko"

Do tej pory nazwisko Jacka Ketchuma znałem tylko ze słyszenia. Wiedziałem, że jest on uznawany za jednego z lepszych pisarzy grozy, szokującym brutalnym realizmem, którym nacechowane są jego powieści. Gdy w moje ręce wpadła książka “Jedyne dziecko” z jednej strony wręcz bałem się po nią sięgnąć, z drugiej zaś - coś nienazwanego uparcie mnie do niej ciągnęło. Koniec końców zwalczyłem wszelkie niepewności i zapoznałem się z tą historią. Czy jestem z tego zadowolony?

Lydia nie miała łatwego życia. Od zawsze towarzyszyli jej źli mężczyźni - począwszy agresywnego ojca, który wyraźnie nie był zadowolony z jej płci, a skończywszy na byłym mężu Jimie, starającym się zrobić z niej własność, prywatne trofeum, które ma tylko siedzieć w domu. Związek z Arthurem miał być dla niej szansą na nowy, lepszy byt - po praz pierwszy spotkała człowieka, który nie tylko nie robił jej krzywdy, ale i wydawał się chronić przed całym złym światem. Sielskie życie nie trwa jednak wiecznie, bowiem Arthur postanawia w końcu odkryć swoje prawdziwe, przerażające oblicze i próbuje pokazać, że nikt nigdy nie może czuć się bezpiecznie. Lydia musi stoczyć z nim walkę, jednak nie o siebie, a o los ich wspólnego dziecka, ośmioletniego Roberta…

Choć emocje po lekturze zdążyły już nieco opaść, wciąż ciężko mi wyrazić moje odczucia na jej temat. Trzeba przyznać, że Ketchumowi udało się stworzyć książkę przerażającą, chociaż najgorsze sceny nie są przedstawione czytelnikowi wprost, a jedynie zasygnalizowano to, że się one wydarzyły. To powieść szokująca, mimo że autor oparł swój tekst o prawdziwą historię, a podobnych sprawach usłyszeć można raz na jakiś czas w telewizji. W dodatku, choć mamy do czynienia z horrorem, jedyne potwory o jakich traktuje opowieść, to te w ludzkiej skórze, na które często patrzymy, ale z reguły ich nie widzimy. Dzięki tym wszystkim rzeczom powieść jest naprawdę straszna, jednak nie w klasycznym rozumieniu tego pojęcia.

Choć główna historia opowiada o walce, jaką Lydia prowadzi z Arthurem chcąc uratować przed nim dziecko, warto wspomnieć o tym, co poprzedza te wydarzenia. Początkowe rozdziały książki naprzemiennie opisują wydarzenia z różnych lat życia obojga bohaterów, których dopiero po jakimś czasie połączył los. Ukazane sceny łączą się w jedną całość, jednak każda z nich na swój sposób samodzielnie porusza pewne problemy, które występują w społeczeństwie. Widzimy więc wynikającą częściowo z nadużywania alkoholu agresję ojca wobec córki i sposób, w jaki później odbija się ona na jej związkach z chłopakami. Poznajemy myśli osoby, która nie radzi sobie z macierzyństwem. Obserwujemy też sytuację, w której to ofiara gwałtu, a nie jej oprawca, czuje się winna sytuacji i wstydzi się tego, co zaszło. Ketchum przedstawia nam wydarzenia z życia - owszem, drastyczne i z reguły skrajne, ale nie da się zaprzeczyć temu, że takie rzeczy mają miejsce. Realność tych scen czyni je jeszcze bardziej przerażającymi.

To, czym Ketchum zaimponował mi najbardziej, to kreacja bohaterów. Każda z postaci ma określone cechy charakteru, które determinują jej działania, a wpływ na nie mają też różnego rodzaju wydarzenia. Arthur to socjopata, który wie, kiedy należy zachowywać się według ściśle określonych norm, a kiedy może bezkarnie pokazać swoje prawdziwe oblicze. Brutalna osobowość skrywana pod maską przyjaznej duszy to koncepcja budząca grozę - po lekturze “Jedynego dziecka” nie sposób nie zastanawiać się ile osób z naszego otoczenia tak naprawdę gra przed światem, podczas gdy ich rzeczywiste ‘ja’ ma cechy potwora, nie zaś człowieka. Kreacja Lydii również została dopracowana i dopięta na ostatni guzik: trudne przejścia odbiły się na jej podejściu do świata, który rzadko był jej przychylny. Głównym momentem przełomowym w jej życiu jest odkrycie prawdy o mężu - wyraźnie ukazano matczyną miłość, którą bohaterka darzy syny, i dzięki której zrobi wszytko, by zapewnić mu bezpieczeństwo.

Spora część fabuły dotyczy sprawy sądowej związanej z głównym wątkiem. Jack Ketchum z wielką dokładnością i wnikliwością przedstawił działanie systemu jurysdykcji, a także bezsilność organów ścigania. Ten aspekt też jest na swój sposób straszny - wadliwość systemu, który nie chroni tych osób, które tej ochrony potrzebują, budzi co najmniej niepokój. Niektórzy narzekają na specyficzne zakończenie książki, moim zdaniem ono dodatkowo podkreśla przesłanie, jakie tekst niesie na temat wymiaru sprawiedliwości i jego wadliwej konstrukcji.

Książka Ketchuma wstrząsnęła mną dogłębnie, co do tego nie mam wątpliwości. Ciężko jest czytać o tego typu rzeczach, zwłaszcza, gdy ma się świadomość, że takie coś rzeczywiście ma miejsce i niejedna osoba przeszła przez podobne katusze psychiczne i fizyczne. “Jedyne dziecko” nie jest lekturą dla wszystkich - osobom wrażliwym i o wysokiej empatii może być ciężko czytać o tak drastycznych wydarzeniach, które niestety naładowane są sporą porcją realizmu. Lektura nie była dla mnie łatwa właśnie ze względu na przedstawioną treść, ale nie żałuję poświęconego na nią czasu: to genialny horror, choć nie w klasycznym tego słowa znaczeniu. To historia, którą warto poznać.


Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie wydawnictwu Papierowy Księżyc.

środa, 19 listopada 2014

Kamil Janicki - "Damy Złotego Wieku"


Dawno nie miałam w swoich rękach tekstu tak idealnie dobranego do moich aktualnych zainteresowań. Właściwie ledwo zdążyłam wyjść z wykładu o XVI-wiecznej Polsce, zafascynowana postaciami Bony Sforzy i Barbary Radziwiłłówny, kiedy pojawiła się propozycja zrecenzowania najnowszej książki Kamila Janickiego, osadzonej w tych właśnie historycznych realiach. Możecie sobie wyobrazić, jak niezwykle szczęśliwa byłam, a właściwie jestem, bo stan ten utrzymuje się do tej pory. I powiem Wam coś w sekrecie – absolutnie się na tej książce nie zawiodłam.

Choć mowa jest tu o „damach”, a objętość tekstu jest dość znaczna, tak naprawdę niewiele kobiet doczekało się swojego pełnego portretu na kartach tej książki. Opowieść podzielona jest na 5 rozdziałów, jednak de facto jest to tekst ciągły i zawiera w sobie losy polskiego dworu na przestrzeni lat. Wątki przeplatają się i uzupełniają, tworząc spójną treść. Główną bohaterką jest tu Bona Sforza - to ona wiodła prym oraz utrzymywała się u szczytu władzy i wpływów podczas swojego życia w Polsce. Jedyną kobietą z tamtych lat i okolic, która tak naprawdę może konkurować z Boną pod względem dokładności opisu w tekście jest ta, która również za życia zdołała zaleźć Włoszce za skórę – litewska wiedźma, Barbara Radziwiłłówna. Wspomniana jest tutaj także Elżbieta Habsburżanka, jednak, podobnie jak w swoich czasach, pozostaje jedynie smutną przestrogą dla kobiet słabych i spolegliwych. Poczet kobiet wieńczy Anna Jagiellonka.

Obawiałam się nieco objętości tej książki i zastanawiałam się, czy lektura nie będzie mi się dłużyła. Nic bardziej mylnego! Autor umiejętnie lawiruje pomiędzy faktami i domysłami, wprawnie wplata też daty. Opowieść snuje się płynnie, zestawione dane są interesujące, a całość wzbogacona jest o szeroką gamę zdjęć, rycin i malowideł – przedstawiają one zarówno główne i poboczne postaci pojawiające się w tekście, jak i architekturę będącą miejscem akcji opisywanych wydarzeń. Całkiem subiektywnie powiem, że najbardziej cieszą oko liczne przedruki obrazów Jana Matejki – zawsze z wielką radością je oglądam i choć widać spore rozbieżności między wizją malarza, a tą zachowaną w dziełach wcześniejszych, jego kunszt nie pozostawia żadnych wątpliwości.

Wracając jednak do samego tekstu: niezmiennie wspaniałe wrażenie robi język, jakim posługuje się autor. Lekkość nie tylko pióra, ale i zestawiania materiałów źródłowych z narracją jest po prostu niezwykła – podczas lektury zapomina się, że jest to tekst paranaukowy i można nieźle się zdziwić, zaglądając do bogatej bibliografii. Przyjemnym jest również fakt, że autor potrafi ożywić to, co na co dzień obserwujemy na kartach obrazu – niejednokrotnie wykorzystane są tutaj sceny dosłownie namalowane słowem, opisane pięknie i kształtujące dla czytelnika nie tylko pewną wizję, ale i atmosferę danej chwili.

Pogrążona w półmroku sala biesiadna radomskiego zamku była niemal pusta. Blask rzucany przez palenisko padał tylko na dwie pochylone nad długim stołem sylwetki. Starsza kobieta miała włosy poprzetykane pasmami siwizny, twarz krągłą i pokrytą pajęczyną zmarszczek. (…) Mężczyzna (…) patrzył przed siebie tak, jakby pragnął, by każde jego bez wyjątku spojrzenie było w stanie zabić.[s.293]

W stosunku do poprzedniej książki Kamila Janickiego, którą miałam przyjemność czytać, czyli Upadłych dam II Rzeczpospolitej, więcej jest tu subiektywnych interpretacji autora. Po części wynika to z faktu, że badania dotyczące dawnych dziejów są dużo mniej pewne i pozwalają na szersze pole dla domysłów i spekulacji badaczy. Z drugiej jednak strony w opowieść wkrada się też nieco odniesień do współczesnej rzeczywistości. Jest tu miejsce na krótkie dyskusje o sztuce, kondycji dzisiejszego społeczeństwa, czy też na delikatne pokazanie goryczy w związku choćby z marniejącymi zabytkami Neapolu. Osobiście zwróciłam na ten aspekt uwagę, ale absolutnie nie uważam go za wadę – w tekście paranaukowym cieszę się na bliższe poznanie poglądów autora. Podoba mi się również polemika poprowadzona z prezentowanymi materiałami źródłowymi – Janicki nie wykorzystuje ich na ślepo, nierzadko konfrontuje je ze sobą nawzajem lub uzupełnia o własne argumenty, co przydaje książce wielowymiarowości.

Jeśli kochacie historię i z chęcią odkrywacie niuanse dworskiego życia, książka z pewnością Was zadowoli. Teksty Kamila Janickiego czyta się jak najlepszą beletrystykę i absolutnie nie odczuwa się natłoku informacji, których przecież jest tu bardzo dużo. Dla mnie lektura była świetną okazją do poszerzenia horyzontów i – jak wspomniałam na początku – posłużyła mi za rozszerzenie wiedzy z uczelnianych wykładów. Oby więcej pojawiało się na rynku właśnie takich opowieści – wybierających dla czytelnika ciekawe aspekty naszej rodzimej historii. 


Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie Wydawnictwu Znak.

~*~

Jeśli kogoś zainteresowała ta książka, zdradzę w tajemnicy, że już niebawem będzie można ją u nas wygrać. I nie tylko ją! Śledźcie nas uważnie, a na pewno nie przegapicie tego, co dla Was szykujemy. W końcu niebawem tyle Świąt...
___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniach "Czytam Opasłe Tomiska" (491 stron) oraz "Grunt to okładka" (listopadowy motyw- wielokrotność)

poniedziałek, 17 listopada 2014

Jonathan Holt - "Carnivia. Herezja" [recenzja przedpremierowa]

Nie minęło wiele czasu odkąd miałem okazję zwiedzić Wenecję za pośrednictwem książki Jonathana Holta. I to nie tylko tę prawdziwą, ale także fikcyjną, będącą wirtualnym odbiciem rzeczywistego miasta. Pomysły autora zaprezentowane w pierwszym tomie Carnivii przypadły mi do gustu, dlatego świeżutka Herezja wzbudziła we mnie niemałe oczekiwania. Czy zostały one spełnione?

Grupa protestujących przeciwko obecności obcych wojsk we Włoszech wdziera się na teren rozbudowywanej bazy Dal Molin. Wyraz buntu nie miał jednak standardowego przebiegu: jeden z bojowników natrafił na znajdujący się w jednej z koparek szkielet, o czym jak najszybciej zawiadamia policję. Do sprawy przydzielony zostaje pułkownik Aldo Piola, który dość szybko powiązuje sprawę z wydarzeniami z okresu wojny. W tym samym czasie znika Mia Elston, córka jednego ze stacjonujących w tej bazie oficerów. Choć pewne ślady wskazują na ucieczkę nastolatki, prowadząca śledztwo Katerina Tapo ujawnia coraz więcej faktów przeczących tej tezie. Czy coś łączy dwie, z pozoru nie powiązane ze sobą sprawy?

Tak jak to było w przypadku Bluźnierstwa, Herezja jest swoistym połączeniem kryminału i thrillera. Ponownie mamy do czynienia ze śledztwami policyjnymi, które w toku ich prowadzenia ujawniają istniejący spisek o międzynarodowej skali. Nie wiem jednak, czy to po prostu fakt niedawnego obcowania z poprzednim tomem, czy zamieszczone przez autora wskazówki w tekście, ale w tej części trylogii dużo wcześniej zacząłem się domyślać pewnych aspektów. Oczywiście niektóre rzeczy okazały się być zupełnie inne, niż mi się to wydawało, poza tym w żadnym momencie nie czułem się, jakby autor zdradzał mi zbyt wiele i tym samym psuł dalszą zabawę.

Tym razem Jonathan Holt dużo szybciej postanowił pokazać czytelnikowi powiązania między poszczególnymi wątkami: po kilkunastu rozdziałach (to nie jest dużo, tak jak poprzednio powieść zbudowana jest z małych fragmentów) dwie główne linie fabuły zostają w pewnym stopniu scalone i jednocześnie nabierają większego dynamizmu - zwłaszcza, że wszystko dzieje się w ciągu kilku dni (na nie właśnie, poza rozdziałami, podzielona jest książka). Oprócz tego równolegle oglądamy inne historie (m.in. śledzimy historię Mii, a także obserwujemy pewne wydarzenia w archiwach Watykanu), które także łączą się z główną fabułą. Równomierne przemieszanie tych wątków ponownie pozwoliło nie pogubić się we wszystkim, a także dostrzegać wzajemne powiązania.

Herezja nie jest niestety pozbawiona pewnych wad swojej poprzedniczki. Ponownie pojawiają się wstawki włoskich słów w dialogach, o których wiadomo, że prowadzone są w tym języku. Całe szczęście tym razem było ich mniej niż ostatnio, znowu jednak zostajemy uraczeni licznymi nazwami potraw w języku włoskim wraz ze sposobami ich przygotowania. Jak dla mnie jest to element, który nie pasuje do reszty układanki. Raz jeszcze miałem też wrażenie, że autor stara się pokazać czytelnikowi kraj, który uwielbia, bazując niestety na wielu stereotypach dotyczących Włoch. Poprawieniu uległ aspekt dotyczący zagadnień technicznych i informatycznych, wciąż jednak pojawiło się kilka nie do końca przemyślanych rzeczy.

Nie żałuję czasu spędzonego w Wenecji opisanej piórem Jonathana Holta - zarówno tej prawdziwej, jak i wirtualnej (ponownie Carnivia pojawiła się tylko w niewielkim aspekcie, mam jednak niemałe wrażenie, że w ostatnim tomie trylogii okaże się ona główną osią całej historii). Fabuła została skonstruowana po mistrzowsku, a do tego została silnie osadzona w rzeczywistości - ponownie istotną rolę odgrywają tutaj fakty i wydarzenia historyczne, a także zjawiska społeczne i obecna sytuacja geopolityczna. Niektórzy przyrównują książki Holta do dzieł Dana Browna, moim zdaniem jest to krzywdzące dla autora: cykl Carnivia jest o wiele lepiej skonstruowany, a fabuły jego książek - zdecydowanie cechują się wysoką realnością, do tego pisarz nie wymyśla nie wiadomo jak niesamowitych interpretacji znanych nam faktów. Choć nie pozbawione błędów, książki Jonathana Holta w pełni trafiły w mój gust literacki i mam wrażenie, że spodobają się one wielu osobom.

Na koniec jeszcze niewielka informacja: Herezja jest w pełni samodzielną książką. Jasne, pojawiają się liczne nawiązania do pierwszej części, jednak jej nie znajomość nie uniemożliwi nikomu lektury - wszelkie niezbędne informacje zostały zawarte w tekście. Aczkolwiek ja ze swojej strony zachęcam do uprzedniego sięgnięcia po Bluźnierstwo.


PS: Pisząc tę recenzję zdałem sobie sprawę, że imię porwanej dziewczyny jest skrótem wojskowym oznaczającym “Missed in action”. Przypadek? Nie sądzę. :P

Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Business and Culture oraz Wydawnictwu Akurat.
___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Czytam Opasłe Tomiska" (426 stron)

niedziela, 16 listopada 2014

Hugh Howey - "Silos"


Gdy po raz pierwszy zetknęłam się z opisem Silosu, wiedziałam, że muszę po tę książkę sięgnąć – tajemnicza, postapokaliptyczna opowieść zdawała się idealnie wpasowywać w moje gusta. Przywykłam już do wielu mankamentów współczesnych dystopii i nauczyłam się przymykać na nie oko, ale powiem Wam jedno – w przypadku tej książki nie musiałam tego robić. Zapomnijcie o ckliwych, niedojrzałych bohaterach i romantycznych westchnieniach w łunie nuklearnych eksplozji. Przed Wami opowieść bardzo obiecująca i zadowalająca.

Silos jest nam znany jako obiekt służący do przechowywania nadmiaru surowców, na przykład zboża; co jednak, jeśli umieszczono by w nim ludzi? W dalekiej przyszłości powierzchnia Ziemi jest toksycznym pustkowiem, a nieliczni ocalali żyją właśnie w silosie, tworząc podziemną społeczność, opartą na sztywnych i jasno określonych regułach. Największym przewinieniem jest pragnienie wolności, a karą za nie – wyjście na zewnątrz na pewną śmierć.  Jednak czy każdy, kto opuści silos, musi umrzeć? Żyjąca na najniższych piętrach Juliette już niebawem będzie miała okazję się o tym przekonać – choć dostrzegła, że jej życie będzie miało ewoluować, nie spodziewała się, jak wielkie zmiany pociągnie za sobą dla całej społeczności.

Powieść ta jest klasyczną dystopią i w tym zakresie nie odkrywa przed nami niczego nowego. Mamy tu zamknięte, hermetyczne społeczeństwo, żyjące według jasno określonych zasad – każdy obywatel ma swoją funkcję, jest przyporządkowany do danej dziedziny zawodowej, co determinuje piętro, na którym żyje. Stosuje się politykę kontroli urodzeń, szansa na posiadanie potomka pojawia się tylko i wyłącznie w przypadku śmierci któregoś z mieszkańców. Nie ma tutaj co prawda jasnego podziału kastowego, przyznać też trzeba, że ludzie są sobie względnie równi. Tym niemniej całość zbudowana jest raczej standardowo.

Mimo pewnej przewidywalności bardzo podoba mi się sposób, w jaki autor podszedł do wykreowanego przez siebie świata. Niejednokrotnie zdarza mi się narzekać na potraktowane po macoszemu wizje, zbyt skomplikowane nawet dla samego twórcy, nie wspominając o biednym czytelniku, który dostaje tyle informacji, co kot napłakał. Tutaj jednak sprawy mają się inaczej. Autor zgrabnie poradził sobie z odwiecznym dylematem: jak przedstawić świat, by nie ingerować zbytnio w fabułę i nie przeładować jej informacjami. Sceny związane z wędrówkami bohaterów w górę i w dół okazały się świetnym nośnikiem wiedzy i okazją do często niespiesznej i przyjemnej opowieści. W ten sposób czytelnik ma okazję dobrze i w miarę dokładnie poznać rzeczywistość Silosu i rządzące nim prawa. Sprawę ułatwia fakt, że większość rzeczy jest tu zwarta i logiczna, jak to bywa w hermetycznych i zamkniętych społecznościach.

Spójność świata przedstawionego wiąże się z jeszcze jednym ważnym aspektem, pozwala bowiem czytelnikowi na samodzielne porządkowanie myśli. Podczas lektury Silosu mózg pracuje na pełnych obrotach, a odbiorca ma szansę na bieżąco wykorzystywać otrzymywane informacje. A jest co robić, bo opowieść pełna jest zróżnicowanych wątpliwości i niespodziewanych zwrotów akcji, a przy tym wszystkim całość wypada szalenie realistycznie. Z początku mamy do czynienia z zagadką, która w moim przypadku cudownie uruchomiła wyobraźnię – miałam w głowie całą masę możliwych scenariuszy i zrobiłam przerwę w lekturze, by móc kilka z nich rozważyć. Później, w okolicach połowy, gdy akcja nabiera tempa, wiele wątków rozgrywa się jednocześnie i ciężko jest przewidzieć, co może stać się dalej. Bardzo podoba mi się takie wodzenie czytelnika za nos, tym bardziej, że trwa ono do samego końca.

Przyjemnością jest składanie tej układanki samodzielnie, choć przyznać trzeba, że część tej radości została nam brutalnie odebrana. Tak naprawdę moim zdaniem powieść ma tylko jedną słabą stronę, a jest nią przeplatanie chronologii. Niestety zdarza się, że obserwujemy pewne kluczowe wydarzenie, a dopiero później, po magicznej wstawce x czasu wcześniej mamy szansę prześledzić historię, która doprowadziła akcję do tego właśnie punktu. Jest to zabieg stosunkowo powszechny, ale jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się dobrze go odebrać; zazwyczaj czuję się tak jak teraz – jak gdyby ktoś odebrał mi całkiem przyzwoitą zabawkę, pozbawiając przyjemności.

Owo zniekształcenie nie pojawia się jednak na tyle często, by miało ważyć na ocenie całości książki. W ostatecznym rozrachunku Silos jest powieścią dobrą, jeśli nie bardzo dobrą, w odniesieniu do pozostałych, dostępnych na rynku dystopii. Jeśli poszukujecie książki, która nie rozgrywa się w infantylnym świecie dzieci i młodzieży, powieści wolnej (póki co) od ckliwych wątków romansowym, mogę Wam z czystym sumieniem polecić właśnie ten tekst. Pomysł nie jest może skomplikowany, a świat nie należy do najdziwniejszych i najbardziej niezwykłych, opowieść gwarantuje jednak dobrze spędzony czas, wartką akcję i dreszczyk emocji, pozostawiający bardzo pozytywne wrażenie. Choć na początku miałam pewne opory podczas lektury, po mniej więcej stu stronach wszystkie znikły, a ja dałam się ponieść historii i właściwie do samego końca nie odłożyłam książki na dłuższą chwilę. Tekst ma w sobie coś wciągającego i wprost nie mogę się doczekać drugiego tomu – ufam, że będzie co najmniej równie dobry.


Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie wydawnictwu Papierowy Księżyc.
___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Czytam Opasłe Tomiska" (650 stron).

czwartek, 13 listopada 2014

Jonathan Holt - "Carnivia. Bluźnierstwo"

W Wenecji podczas przypływu woda wyrzuca zwłoki kobiety tuż pod sam kościół Santa Maria della Salute. Nie było może by w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, że denatka została zastrzelona, a do tego była ubrana w szaty katolickiego księdza, zaś jej nadgarstki ozdobione zostały symbolami wyglądającymi na okultystyczne. Do sprawy przydzielona zostaje Kapitan Katerina Tapo, dla której jest to pierwszy przydział do sprawy i zabójstwo. W tym samym czasie podporucznik Holly Boland dostaje przydział w amerykańskiej bazie we Włoszech, gdzie jako pracownik Zespołu Łącznikowego ma odpowiadać za uzyskanie przychylności miejscowych, którzy otwarcie sprzeciwiają się coraz większej ilości zagranicznych żołnierzy na terenie Italii. Już pierwszego dnia pracy trafia się jej trudna sprawa: otrzymuje wniosek o udostępnienie z archiwów dokumentów dotyczących wojny w Bośni i Hercegowinie, które mogą powiązać oficjeli USA z sądzonym w Hadze chorwackim generałem. Włochy natomiast żyją procesem Daniele’a Barbo, będącego spadkobiercą weneckiej dynastii i twórcą portalu Carnivia, który to portal jest dokładnym odwzorowaniem Wenecji i jednocześnie miejscem, gdzie każdy użytkownik sieci ma zagwarantowaną całkowitą anonimowość. Odmowa udzielenia władzom dostępu do informacji zaowocowała sporą liczbą oskarżeń o przestępstwa.

Choć te trzy wątki, które pojawiają się w powieści od samego początku, wyglądają na zupełnie nie powiązane ze sobą, prawda okazuje się być zupełnie inna. Czytelnik dość szybko poznaje nici, które łączą wszytko w jedną wspólną całość, a same osie fabuły krótko po tym zaczynają się ze sobą przeplatać i łączyć. Mimo wielu wątków czytelnik nie ma na szczęście powodów, żeby się pogubić - Jonathan Holt zbudował swoją powieść na krótkich rozdziałach, które co do zasady skupiają się na jednej scenie, zaś następujące po sobie fragmenty dotyczą różnych spraw. Dzięki temu podczas lektury nie ma szans, żebyśmy zapomnieli co dzieje się właśnie w którejś z linii fabularnych. Poza tym linie te dość szybko ujawniają swoje wzajemne konotacje, a treść książki jest tak ciekawa, że trudno się od niej oderwać.

Choć okładkowy opis sugeruje, że mamy do czynienia z thrillerem, po przeczytaniu kilku pierwszych stron byłem przekonany, że w rękach trzymam kryminał, w dodatku momentami dość silnie idący w kierunku tzw. police procedural (swoją drogą ten aspekt wyszedł autorowi całkiem przyzwoicie, choć nie obyło się bez paru niedociągnięć). Dopiero z czasem wyszło na jaw drugie dno powieści, która zdecydowanie okazuje się być thrillerem, aczkolwiek specyficznym: przez większość czasu nie mamy pojęcia jaka jest stawka całej rozgrywki i kto tak naprawdę jest wrogiem. A wierzcie mi, w tej drugiej materii autor potrafił nieźle namieszać, nie raz wzbudzając we mnie co do niektórych bohaterów i ich rzeczywistych afiliacji. Oprócz tego pojawia się sporo rozważań na temat moralności - zarówno społeczności, jak i pojedynczej jednostki - trochę uwagi poświęcone jest kwestiom z dziedziny psychologii, a także poruszane są pewne aspekty dotyczące dogmatów religijnych. W dodatku fikcyjna fabuła została mocno oparta na rzeczywistych miejscach i wydarzeniach, poruszając przy tym całkiem współczesne problemy, dzięki czemu pomysł Holta w pewnych kwestiach wygląda na całkiem prawdopodobny scenariusz...Choć ten misz-masz różnych tematów wydaje się być zbyt dużym zbiorem na jedną książkę o przeciętnej długości, uprzedzam wątpiących - autorowi udało się wszystko idealnie wstrząsnąć i wymieszać, dzięki czemu literacki drink smakuje wybornie.

Carnivia. Bluźnierstwo jest debiutem literackim Jonathana Holta, byłoby więc niespotykane, gdyby od razu udało mu się napisać książkę pozbawioną jakichkolwiek błędów. Tych niestety trochę jest, zarówno mniej widocznych, jak i takich, które wyraźnie rzucają się w oczy, całe szczęście w ogólnym rozrachunku nie wpłynęły one ostatecznie na mój odbiór powieści. To, co najbardziej przeszkadzało mi podczas lektury, to ciągłe wstawki włoskich słówek. Niemal cała fabuła książki toczy się w Italii i większość rozmów prowadzona była w mowie Włochów, co wyraźnie zaznaczono w tekście, mimo to autor dość często wplatał pojedyncze słowa lub zwroty w tym języku i nie mówię tu o nazwach własnych. W dodatku miało to miejsce nie tylko w wypowiedziach postaci, ale też w samej narracji! Czasem, z reguły przy dłuższych wyrażeniach, pojawiało się od razu wytłumaczenie obcych słów, ale nie miało to miejsca za każdym razem. I tak, zamiast o pani kapitan co chwilę czytałem o capitano, zamiast lekarza był dottore - a to naprawdę tylko najprostsze przykłady. Na kartach książki przewinęło się także całkiem sporo włoskich potraw (oczywiście w tymże języku), a dla jednej z nich pojawił się nawet wpleciony w narrację przepis! Miałem wrażenie, że autor po prostu uwielbia Włochy i chce je jak najbardziej przybliżyć czytelnikowi i przyznam szczerze, że dopóki nie nauczyłem się nie zwracać na nie uwagi, bardzo mi to utrudniało lekturę. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że bohaterowie powieści (a przy tym również cała książka) są momentami bardziej włoscy niż rodowici mieszkańcy Italii. Zwłaszcza, że sporo rzeczy w fabule dość mocno opiera się na mniej lub bardziej prawdziwych stereotypach dotyczących Włoch.

Mniej irytująca, choć chwilami całkiem wyraźna, była dla mnie sporadyczna zmiana stylu narracji. Choć przez większość czasu nie odbiegała ona od pewnych standardów i bez problemu umożliwiała płynne czytanie, to jednak parę razy zdarzyło się, że narrator zaczynał operować wyszukanymi, a wręcz sztucznie “upiększonymi” zdaniami, które nie dość, że wyglądały dość dziwnie, to jeszcze wybijały mnie z rytmu, przez co ponownie musiałem wdrażać się w lekturę. Pewnym niedociągnięciem były również aspekty dotyczące informatyki i związanych z nią zagadnień. Raz, że tytułowa Carnivia tylko w niewielkim stopniu bierze udział w samej fabule, przez co potencjał pomysłu wydaje się nie być wykorzystany nawet w kilku procentach - mam jednak nadzieję, że nastąpi to w kolejnym tomie trylogii. Dwa - pewne aspekty wirtualnego świata były opisane w ten sposób, jakby autor miał pewne ogólne pojęcie na te tematy, ale nie do końca wszystko rozumiał. Pewne rzeczy były przez to albo pozbawione sensu, albo realizmu.

Carnivia. Bluźnierstwo to znakomicie napisana książka, która nie tylko idealnie łączy w sobie cechy kryminału oraz thrillera, ale też porusza wiele różnorodnych aspektów. Choć wydawałoby się, że bogactwo zawartości może nieco przytłaczać, nie jest tak - wszystko wydaje się być idealnie dopasowane. Na samym początku miałem pewne trudności z lekturą, dość szybko jednak złapałem odpowiedni rytm i wręcz nie mogłem zasnąć nie poznając rozwiązania fabuły - co oczywiście skończyło się bezsenna nocą spędzoną na lekturze książki. Jasne, powieść nie jest pozbawiona mniejszych bądź większych błędów, a te wymienione przeze mnie to tylko kilka spośród tych, które zauważyłem, ale z ręką na sercu mogę powiedzieć, że warto przymknąć na nie oko.


Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Business and Culture oraz Wydawnictwu Akurat.

poniedziałek, 10 listopada 2014

Katarzyna Enerlich - "Prowincja pełna czarów"


Życie Ludmiły, choć teoretycznie uporządkowane, wciąż się zmienia – z jednej strony bohaterka chce ciepła i bliskości obecnego partnera, z drugiej jednak boi się zobowiązań i poważnych deklaracji. Decyzja przychodzi, jak to w życiu bywa, stanowczo zbyt późno – gdy kobieta odkrywa, czego chce, okazuje się, że na drodze do wspólnego szczęścia może stanąć… kariera zawodowa Wojtka. Co przyniesie roczna rozłąka? Czy Ludmile uda się udźwignąć życie w samotności? Pomóc mogą kolejne mazurskie tajemnice, domagające się rozwikłania…

Nie chciałabym się rozwodzić nad sferą obyczajową książki, bo odbieram ją specyficznie, a poza tym omawiałam ją już niejednokrotnie. Tym, co ma dla mnie niezwykłe znaczenie w piątym tomie, jest rozgrywająca się niejako w tle opowieść z wątkiem historycznym. Przyznam szczerze, że dotąd podobne wstawki traktowałam jedynie jako miłe urozmaicenie, tu natomiast naprawdę się zainteresowałam. Historia Czarnego Lasu, wsi, która zniknęła z powierzchni ziemi, jest niezwykle ciekawa i klimatyczna. Podobał mi się również motyw legendy, obudowanej na rzeczywistych, rodzinnych losach – ciekawie ukazano tu prowincjonalną mentalność ludzi i ich sposoby na oswajanie tego, co nieznane.

Dodatkowo, jak to zwykle u Katarzyny Enerlich, wątki są pięknie pomieszane i dobrze się uzupełniają. Autorka zgrabnie łączy zasłyszane historie, korzysta też z bogatej tradycji własnego regionu i łączy wszystko w doprawdy niezwykłą całość. Do wspomnianych wyżej motywów dochodzi kolejny, związany z polskimi procesami o czary – to następny interesujący aspekt. Takich smaczków jest więcej i jedyny zarzut, jaki mogę wystosować, jest taki, że nie są one potraktowane w sposób jednakowy. Chociażby historia opowiadana pod sam koniec zdaje się być dodana na siłę – nie jest wpleciona ani zgrabnie, ani przyjemnie i z pewnością zasługuje na lepsze wykorzystanie.

Ostatnim razem pisałam, że moja znajomość treści tomu szóstego wypacza rozumienie poprzednich i osąd co do warstwy fabularnej. Tak naprawdę jednak ani razu wcześniej nie dało mi się to we znaki tak bardzo, jak teraz. Wydarzenia opisywane w piątej części są tak specyficzne, że wiedza o zakończeniu zmienia praktycznie wszystko – wychodzi na to, że niechcący zaaplikowałam sobie naprawdę chamski spoiler. Ciekawa jestem opinii innych osób, które zaczynały swoją przygodę z cyklem od Prowincji pełnej szeptów – ja sądziłam, że przyjmę zdarzenia tak po prostu, że łatwiej zniosę pewne sprawy i ich przebieg prowadzący do nieubłaganego finału, jednak bardzo się myliłam. Przez całą lekturę towarzyszył mi nieprzyjemny ucisk w piersi.

W końcu nadszedł ten moment, gdy z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że poznałam wszystkie książki o Ludmile Gold, jakie do tej pory zostały wydane (nie wszystkie w ogóle, bo premiera najnowszej, Prowincji pełnej snów, w styczniu). Już teraz cieszę się z doświadczenia, jakim było poznanie prowincjonalnego cyklu, bo zdecydowanie ubogaciło to moje życie i skłoniło do wielu przemyśleń. Może zabrzmi to dziwnie w stosunku do książki obyczajowej, ale tak właśnie jest – „Prowincje” mają w sobie pewną magię i epatują siłą; moim zdaniem trafiły do mnie nieprzypadkowo i w świetnym momencie życia.

Dziękuję Katarzynie Enerlich za tę niezwykłą opowieść i za to, że ze swoim darem opowiadania wyszła do ludzi. Robi Pani coś naprawdę wspaniałego – podnosi na duchu i daje siłę. Oby energia włożona w te teksty zawsze do Pani wracała.

niedziela, 9 listopada 2014

Pierce Bowman - "Red Rising. Złota krew"

Świat rozwinął się wręcz niezwykle – ludzie kolonizują odległe planety, a społeczeństwo przeszło znaczną metamorfozę, powracając do znanego systemu hierarchicznego. Władzę sprawują Złoci i, jak nietrudno się domyślić, to oni zbierają również wszelkie możliwe zaszczyty oraz opływają w luksusy. Pozostałe kasty pozostają pod żelaznymi rządami i silną jurysdykcją, wykonując powierzone im zadania. Darrow jest Czerwonym, co oznacza, że należy do górniczej kasty odpowiedzialnej za wydobywanie spod powierzchni Marsa helium-3 i tym samym przygotowywanie planety pod przyszłą kolonizację. Młody mężczyzna jest silny, odważny, niepokorny i gotów do działania, ogranicza go jednak bardzo ważna rzecz – rodzinne piętno pozostawione przez ojca, który zginął jako buntownik. Darrow jest inny, jednak bezpośrednia konfrontacja z trudną prawdą o funkcjonowaniu społeczności na zawsze zmieni jego poglądy. Opętany żądzą zemsty i gniewem będzie musiał przejść długą drogę i poświęcić wiele trudnych spraw.

– Pracujący tu Czerwoni otrzymują zapłatę – tłumaczy Tancerz, gdy zostajemy sami . – Niedużą. Ale dostają pieniądze i wystarczająco dużo bonusów, by uczynić ich zależnymi. Wydają pieniądze na rzeczy, których sądzą, że potrzebują.
– Tak jest ze wszystkimi – syczy Harmony.
– W takim razie nie są niewolnikami – mówię.
– Och, ależ oczywiście że są – odpowiada. – Są zniewoleni chciwością, z jaką zgarniają dobra tych łajdaków.
[s.90]

Interesujące jest społeczne tło i aspekty odnoszące się tak do świata przedstawionego, jak i naszego współczesnego otoczenia. Na kartach powieści rozgrywa się, a właściwie raczkuje, dyskusja nad istotą i definicją wolności – czy wystarczy, że możemy robić to, co chcemy? A może jest to tylko pozór, a wśród niego stajemy się łatwiejszym celem dla manipulacji? W trakcie lektury obserwujemy różne środowiska i osoby odmienne pod względem światopoglądu, mamy też okazję przyjrzeć się rozmaitym pragnieniom, drogom do sukcesu i złudzeniom, jakimi karmią się ludzie. Padają pytania o to, gdzie jest granica sprawy, o którą warto walczyć i jak daleko można się posunąć, by nie pozostać tylko głupcem, świecą, która mocno płonie i szybko się wypala. Prawdę mówiąc miałam nadzieję, że te społeczne aspekty zostaną rozbudowane, ale na to przyjdzie (mam nadzieję) czas w kolejnych tomach. Póki co skupienie na wprowadzeniu czytelnika w temat wyszło autorowi absolutnie na dobre.

Nie wszystko jednak współgra idealnie. Dziwnie można się poczuć czytając ów tekst, gdyż rozdźwięk pomiędzy poszczególnymi częściami jest naprawdę znaczący. Po dramatycznym, emocjonalnym i trudnym początku mamy podstawy, by oczekiwać kontynuowania dojrzałej fabuły, tymczasem złuda pryska jak bańka mydlana, gdy trafiamy do… szkoły pełnej zblazowanej i bezwzględnej młodzieży z wyższych sfer. Konstrukcja fabularna książki w tym zakresie bardzo przypomina Igrzyska Śmierci, z tą różnicą, że tam od początku sprawa stawiana jest jasno, a my jesteśmy przygotowani na to, co się zdarzy. Tu natomiast roszada jest niemałym zaskoczeniem, w dodatku nie jestem pewna, czy całkiem pozytywnym, ze względu na przykład na różnicę poziomów – chociażby emocjonalnego.

Tak naprawdę jednak jedyną kwestią, którą można zarzucić książce i autorowi jest fakt, że nie mamy tu do czynienia właściwie z niczym nowym. Świat sam w sobie ma klasycznie dystopijny charakter – obowiązuje system kastowy, a przedstawiciele poszczególnych grup mają swoje zadania, ograniczenia i jasne miejsce w systemie. Nazywanie ich od kolorów również nie jest pomysłem nowym – takie rozwiązanie mamy w Pieśniarzu Wiatru czy Mrocznych Umysłach. To jednak nie koniec mniej lub bardziej bezpośrednich nawiązań do innych dzieł. Scena, gdy Darrow zmierza do Instytutu by rozpocząć edukację, niebezpiecznie przypomina pierwszą podróż Harry’ego Pottera do Hogwartu; wrażenie potęguje fakt, że autor wykorzystał ten sam, dawny system szkolnictwa, gdzie nauka odbywa się w zamku, a uczniowie podzieleni są na rywalizujące domy, do których przydział odbywa się w szczególny sposób na postawie konkretnych zdolności. Pierce Brown nie pokusił się też o wymyślenie własnych osi świata – jego pomysł zbudowany jest na powrocie do Antyku i do stamtąd pochodzi nomenklatura. Mamy tu do czynienia z urzędami i systemem społeczno-prawnym dawnej Grecji i Rzymu, a także z elementami mitologii owych państw.

Można jednak przymknąć na to wszystko oko, ponieważ pod względem technicznym opowieść jest wspaniała – autor ma naprawdę wielki talent, duży ukłon należy się także tłumaczeniu i redakcji. Tekst czyta się wspaniale, dialogi są płynne, narracja niezwykle przyjemna, a akcja wartka. Zwłaszcza w drugiej części opowieść nabiera tempa i po prostu pochłania czytelnika – strony przewracają się same, a wzrok podąża za zdaniami tak szybko, że niemal karkołomnie. Mimo iż na początku miałam wrażenie, że historia mnie do siebie nie przekona, a emocje zbytnio przytłoczą treść, nic takiego się nie stało – do samego końca pozostawałam pod wrażeniem tego, z jak zgrabną opowieścią przyszło mi się zetknąć.

Jak już wspomniałam, Red Rising w znacznej mierze jest dla mnie połączeniem Igrzysk Śmierci i Harry’ego Pottera ze światem rodem z kultury antycznej (i, oczywiście, większą bezwzględnością, agresją i bezpośredniością). Ten miks mógł z równym prawdopodobieństwem okazać się hitem, co porażką – na szczęście dla autora wynik idzie w kierunku pierwszej odpowiedzi. Z mojej strony obcowanie z tą książką było niezwykłą przyjemnością i sama jestem zaskoczona faktem, jak bardzo wciągnęłam się w losy bohatera i świata, w którym żyje. Jest coś takiego w opowieści Browna, że chce się ją czytać bez końca; może to ze względu na bardzo przystępny język i perfekcyjnie poprowadzoną akcję, może przez niezwykłą wrażliwość autora, pozwalającą mu łączyć i mieszać to co znane i niemal święte w całość godną prawdziwego mistrza. Oby tak dalej – ja w tej trylogii pokładam wielkie nadzieję na masę świetnej, literackiej zabawy. Obym się nie zawiodła!


Za możliwość przeczytania książki dziękuję serdecznie Drageus Publishing House.
___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Czytam Opasłe Tomiska" (432 strony)

sobota, 8 listopada 2014

Jakub Ćwiek - "Chłopcy 3. Zguba" [recenzja przedpremierowa]

Jakub Ćwiek nie zwalnia ani na moment i serwuje swoim czytelnikom trzecią część Chłopców. Tym razem jest to powieść w stylu najlepszych filmów Hitchcocka - fabuła zaczyna się od przysłowiowego trzęsienia ziemi, a potem napięcie stale rośnie. Dzwoneczek budzi się po wypadku, jednak świat wygląda zupełnie inaczej, niż go zapamiętała. Czy naprawdę nazywa się Matylda Blaszka? Czy rzeczywiście wspomnienia o Zagubionych Chłopcach to jedynie wymysł jej umysłu, który wymieszał traumatyczne przeżycia z popularną bajką? Choć tempo akcji nie raz zwolni, aby dać czytelnik odpowiedzi na te i inne pytania, to ani na moment czytelnik nie poczuje się znudzony.

Choć bardzo bym chciał, nie mogę napisać nic więcej o fabule - jakiekolwiek dodatkowe słowo z mojej strony mogłoby komuś popsuć lekturę. Historia przedstawiona w najnowszej książce o Chłopcach jest warta samodzielnego poznania. Zdecydowanie przed lekturą polecam przypomnieć sobie poprzednie tomy, bowiem ilość nawiązań do nich jest naprawdę ogromna. Co chwilę wyłapywałem mniej lub bardziej ukryte wspomnienia, sporo też było wprost wskazanych powiązań. Miałem wrażenie, że autor już podczas pisania pierwszej części cyklu wiedział w jakim kierunku podąży fabuła i tak naprawdę żadna postać czy wydarzenie nie pojawiło się przypadkowo.

Chłopcy 3. Zguba różnią się znacznie od dwóch poprzednich książek. To już nie ten zabawny świat wiecznie zdziecinniałych motocyklistów. z jednej strony wulgarny i brutalny, z drugiej zaś - pełen chłopięcych rozrywek i niedojrzałych zachowań. Trzecia część cyklu jest po prostu smutna. I choć niejednokrotnie pojawiają się nawiązania do stylu życia przedstawionego we wcześniejszych tekstach, w gruncie rzeczy są one jedynie wspomnieniem - teraz wszystko wygląda inaczej. Książka jest pod wieloma względami dojrzalsza, a autor traktuje swoich bohaterów bez litości, bez najmniejszej taryfy ulgowej. Skończyły się żarty niskich lotów - ich miejsce zajęła powaga i walka o to, co naprawdę ważne.

W trzeciej części Jakub Ćwiek odszedł od schematu znanego z poprzednich: nie mamy już do czynienia ze zbiorem powiązanych ze sobą opowiadań tylko z pełnoprawną powieścią podzieloną na kolejne rozdziały. Pewne podobieństwo do dwóch pierwszych tomów jednak pozostało, bowiem  książka podzielona jest na fragmenty opowiadające w miarę spójne kawałki historii. Oczywiście wzajemne powiązania są tu jednak o wiele bardziej widoczne, wyraźniej też zaznaczony jest związek przyczynowo-skutkowy, a im bliżej końca książki, tym bardziej to wszystko da się zauważyć. Samo zakończenie zaś - choć w pewnym momencie staje się dla czytelnika w miarę przewidywalne -  jest tylko przedsmakiem tego, co nastąpi w kolejnym. Ćwiek potrafi wzbudzić w czytelniku apetyt, nie ma co do tego wątpliwości.

Wyraźne zmiany widać w języku, jakim książka jest napisana. Wulgarność, choć wciąż obecna, zyskała nieco bardziej stonowane oblicze, bardziej adekwatne do sytuacji (no może poza scenami z Kędziorem, ale to nie powinno nikogo dziwić). Zwrócić też można uwagę na specyficzny styl narracji - choć jest ona trzecioosobowa, niejednokrotnie ukazuje myśli danej postaci i to wręcz z jej perspektywy. Dawniej też się to zdarzało, aczkolwiek teraz jest to moim zdaniem o wiele bardziej wyraźne.

W parze z dojrzalszym językiem idzie też dojrzalsza fabuła i nakreślone problemy. Jak już wspominałem, zabawa się skończyła i teraz czas, żeby postacie w końcu dorosły. Dzwoneczek, której losy przede wszystkim mamy okazję obserwować, dość dobrze radziła sobie z rolą ‘mamy’, jaką pełniła wobec Chłopców, jednak dopiero teraz, w obliczu wszystkich zmian, w pełni ją zrozumiała. To chyba najbardziej przełomowy moment w całej serii, choć nie jest on tak dynamiczny jak pozostałe sceny. Wygrywa za to z nimi pod względem wzruszenia, które we mnie wywołał.

Sięgając po trzecią część Chłopców dostajemy coś zupełnie innego, niż do tej pory. Nastrój cyklu został wywrócony na lewą stronę - powieść jest dojrzała i poniekąd depresyjna. Jednocześnie jest to świetna kontynuacja wcześniejszych opowiadań, która nie tylko łączy w całość wszystkie elementy układanki sygnalizowane w pierwszych dwóch tomach, ale jednocześnie wprowadza sporo nowości. Świat Chłopców został zburzony, a na jego gruzach powstała zupełnie nowa rzeczywistość. Po początkowej nienawiści do autora, który bezlitośnie potraktował swoich bohaterów, przychodzi podziw i uznanie. To zdecydowanie najlepsza część cyklu - a wszystko wskazuje na to, że kolejna będzie jeszcze lepsza!

A, i jeszcze słówko na temat okładki - jest po prostu GE-NIAL-NA. Idealnie oddaje to, co serwuje nam powieść.


Za egzemplarz do recenzji dziękuję serdecznie Wydawnictwu Sine Qua Non.

piątek, 7 listopada 2014

Monika Kowaleczko-Szumowska - "Galop '44"

Galop po premierze wzbudzał moją ciekawość, jednak szybko dopadły mnie również wątpliwości – czy to na pewno tekst dla mnie? Tematyka historyczna, choć na co dzień mi bliska, tutaj jakoś mnie nie przyciągała. Z resztą czemu się dziwić – żyjąc w Polsce można mieć czasami przesyt podobnych treści, zwłaszcza w okresie „okołorocznicowym”, gdy o wojnie mówi się stale i bardzo, bardzo dużo. Koniec końców książka trafiła w moje ręce – nieco inną drogą niż się spodziewałam, ale wyszło mi to na dobre. Tekst przeczytałam i, choć pewne moje poglądy pozostały niezmienne, znalazłam w sobie pole do refleksji i przemyśleń. Jak widać czasem warto zmierzyć się z pozornie daleką tematyką…

Opowieść w głównej płaszczyźnie dotyczy losów dwóch braci. Mikołaj i Wojtek, pomimo łączących ich więzów krwi, nie mają ze sobą właściwie nic wspólnego. Dzieli ich różnica wieku i przepaść pod względem emocji i zainteresowań, a w wywołaniu braterskich odczuć nie pomagają wysiłki rodziców, które, mówiąc prosto, najczęściej spełzają na niczym. Podczas jednego z zaaranżowanych, wspólnych wyjść, kiedy to chłopcy odwiedzają Muzeum Powstania Warszawskiego w rocznicę wybuchu tegoż, młodszy z braci, Mikołaj, dzięki ekspozycji stołecznych kanałów przenosi się w czasie i trafia w sam środek działań wojennych. Choć miejsce jest skrajnie niesprzyjające i bardzo niebezpieczne, chłopiec ani myśli wracać – świetnie się czuje w towarzystwie życzliwych ludzi i cieszy się każdą chwilą, którą może spędzić wśród przyjaciół. Wojtek natomiast, początkowo kierowany wyłącznie poczuciem obowiązku, wyrusza śladem brata, by go odnaleźć i sprowadzić do domu. Czy poszukiwania odniosą skutek? A może chłopcy odnajdą coś więcej niż tylko drogę powrotną?

Podstawową rzeczą, jaką należy mieć na uwadze sięgając po Galop, jest fakt, iż ów tekst przeznaczony jest dla młodszego odbiorcy. Zwracam na to uwagę, bo niejednokrotnie złość mnie bierze, gdy czytam opinie dotyczące takich właśnie książek, punktujące pewne postawy bohaterów czy konstrukcję językową. Pamiętając o tym drobnym szczególe i stawiając się w pozycji nastolatka sięgającego po tę powieść z pewnością spojrzymy na sprawę nieco inaczej. W moim mniemaniu jest to opowieść zrozumiała i interesująca, a autorka zamierzyła sobie w tekście pewien cel i sprawnie go zrealizowała. Mimo prostego, przystępnego języka i nieszczególnej wnikliwości, trzeba przyznać, że książka ma wspaniałe zaplecze teoretyczne, wręcz niespotykane jak na pozycję beletrystyczną. Autorka korzystała m.in. z wywiadów z powstańcami i szerokiej puli opracowań – to duży plus, przydający powieści walory edukacyjne.

Jeśli chodzi o treść – trochę się bałam, że ów tekst będzie kolejnym punktem w ciągle gorącym temacie słuszności powstań (zarówno warszawskiego jak i innych), który od lat wzbudza wiele emocji. Nic takiego się jednak nie stało i jestem tym faktem mile zaskoczona i naprawdę ucieszona. Książka w całości odnosi się do zupełnie innej tematyki, która jak najbardziej powinna być poruszana i kształtowana w młodym człowieku – do wartości takich jak miłość, patriotyzm czy wolność. Tekst uczy szacunku – dla historii własnego kraju oraz tych, którzy kiedyś mieli odwagę walczyć i ginąć w imię swoich ideałów. Myślę, że w czasach, gdy brak silnych wzorców reprezentujących mocne wartości, dobrą alternatywą jest takie właśnie pokazywanie przeszłości – dające podstawę do utożsamiania się.

W tym miejscu docieramy do bohaterów i relacji między nimi, bo to właśnie ta kreacja pozwala młodemu czytelnikowi znaleźć coś wspólnego między własnym życiem, a wydarzeniami sprzed lat. Obaj chłopcy, choć tak różni, są postaciami pełnymi i autentycznymi. Każdy z nich ma swój charakter, a lata ich dzielące i związana z tym charakterystyka ułatwia identyfikację różnym grupom wiekowym. Podoba mi się również konsekwencja autorki – choć w świecie powstańczym obserwujemy różne działania Polaków, to ukazane są one z perspektywy walczącej młodzieży. To relacja zupełnie inna niż ta przekazywana przez dorosłych, inne są akcenty i istotne kwestie, a nawet płynące z opowieści emocje. Ma to swoje wady i zalety – czytając inne opinie spotkałam się z zarzutem, że powieść jest ugładzona, nie oddaje realiów ogarniętej wojną Warszawy. Nie uważam, aby było to słuszne i na miejscu. Cel tekstu został tutaj zrealizowany, a mnie pozostaje się cieszyć, że ktoś wpadł na tak udany pomysł przekazywania historycznej wiedzy.

Gdy stawiam na miejscu czytelnika siebie sprzed lat, myślę sobie, że książka powinna dobrze spełniać swoją funkcję, bo ma wszystko, czego potrzeba przystępnemu, edukacyjnemu tekstowi. Są tutaj bohaterowie, z którymi można się solidaryzować i jednoczyć, osadzeni mocno w realiach bliskich dziecku, nieidealni, zwyczajni, ludzcy. Są też wydarzenia – emocjonujące, niebezpieczne, ciekawe. Nutka realizmu magicznego tworzy tajemnicę, a – co najważniejsze – zgrabnie skonstruowane tło historyczne absolutnie nie psuje efektu. To powieść przygodowa, która powinna przekonać do siebie czytelników w różnym wieku, a dla nas, dorosłych może stanowić narzędzie do subtelnego „podsuwania” najmłodszym przyzwoitych wartości. Jednak nie tylko; jak wspomniałam na początku – każdy z nas może ten tekst chwycić w swoje ręce i skorzystać z okazji do chwili refleksji, zwłaszcza jeśli nie poświęcamy na nią czasu podczas sierpniowego wycia syren i chwili zawieszenia.


Za możliwość poznania ksiażki dziękuję serdecznie wydawnictwu Egmont Polska.
___________________________
Książka bierze udział w wyzwaniu "Grunt to okładka" (listopadowy motyw- wielokrotność) 

czwartek, 6 listopada 2014

Jakub Ćwiek - "Chłopcy 2. Bangarang"

Zagubieni Chłopcy powracają z głośnym “Bangarang” na ustach! No, może za wyjątkiem Milczka, ten przecież nic nie powie, a pokazanie tego słowa nie ma takiej mocy. Grupa wiecznych dzieci pod wodzą Dzwoneczka znów zrobi wszystko, żeby dobrze się bawić. Ich działania są szalone, zabawne, czasem wręcz głupie, ale Chłopcy nie tracą ducha nawet w obliczu poważnych spraw. Choć sytuacja w Lunaparku się zmienia i wszystko wskazuje na to, że gang motocyklowy zajmie się w pełni legalnym biznesem, bohaterowie wciąż unikają dorosłych postaw. Co nie znaczy, że nie potrafią ich przyjąć, gdy przychodzi taka potrzeba.

Chłopcy 2. Bangarang dość istotnie różnią się od pierwszego tomu. Z jednej strony jeszcze bardziej przypominają powieść niż to było w poprzedniej części, z drugiej zaś - każde z opowiadań zdaje się mieć własną “duszę”. Na otwarcie dostajemy historię o corocznym zjeździe Zagubionych Chłopców z całej Polski oraz krajów ościennych. Tekst jest o wiele bardziej wulgarny i brutalny niż opowieści z pierwszego zbioru, jednocześnie też fabuła jest poważniejsza i, nie da się tego ukryć, smutna i gorzka. Oprócz tego poznajemy przygodę naczelnego kota Drugiej Nibylandii, Pana Propera, która na swój dziwny sposób jest urocza, a także dowiemy się jak wyglądał grupowy wyjazd gangu do Wrocławia. Odkryjemy co nieco o młodości Chłopców i ówczesnym facecie Dzwoneczka, na deser zaś zobaczymy zdeterminowanych bohaterów w roli obsługi Lunaparku.

Wszystkie te historie prowadzą nieubłaganie do epilogu, który uderza w czytelnika z siłą rozpędzonego ciągnika siodłowego z wypakowaną po brzegi naczepą. Jakub Ćwiek bywa czasem okrutny dla swoich postaci i nie boi się sięgnąć po kontrowersyjne rozwiązania (vide zakończenie cyklu o Kłamcy), ale tym raz poszedł po bandzie. Zakończenie zbioru jest na prawdę zaskakujące, a do tego obraca fabułę o sto osiemdziesiąt stopni. W dodatku jest ono takim cliffhangerem, że nie wyobrażam sobie nie sięgnąć po kolejny tom serii - wszystko wskazuje na to, że autor okryje w końcu przed czytelnikami większość niewiadomych..

Jakość tekstów stoi oczywiście na wysokim poziomie technicznym, ale tego można się było spodziewać widząc nazwisko autora na okładce. Opowiadania są dobrze skonstruowane, ciekawe i nierzadko zabawne. Zdecydowanie na plus wyszło silne zróżnicowanie opowiadań - każde z nich ma niejako swoją własną konwencję, a historie nie są pisane na jedno kopyto. Zupełnie inaczej wygląda tekst o Panu Properze, inny kształt ma opowiadanie bogate w retrospekcje, a jeszcze odmienną strukturą charakteryzuje się historia, w której Kędzior snuje Kubusiowi opowieść. Choć poznajemy ledwie pięć przygód Chłopców, nie można narzekać na brak różnorodności.

Chłopcy 2. Bangarang nie tylko utrzymują poziom i klimat pierwszego tomu, ale też w obu tych kategoriach przewyższają swojego poprzednika. Kto zakochał się w zgrai dziecinnych dorosłych z wcześniejszych historii, ten na pewno nie będzie niezadowolony podczas lektury ich dalszych losów. Więcej motocykli, więcej przygód, więcej “Drogi”, no i jeszcze więcej “Kukuryku!”. Ale także więcej powagi, więcej dorosłości, której Chłopcy tak bardzo starali się uniknąć. A jeśli dodamy do tego epilog, który zaostrza nam zęby na kolejną część i jednocześnie każe nam nienawidzić autora, to otrzymujemy solidną dawkę przygody, którą nie pogardzi nikt o duszy wagabundy.