poniedziałek, 26 grudnia 2016

Pod choinką książek moc... (stos 7/2016)

Święta powoli dobiegają końca i choć pewnie niektórzy z Was mogą cieszyć się wolnymi chwilami aż do Nowego Roku, dla nas jutrzejszy poranek oznacza powrót do pracy. W ramach minimalnej chociaż mobilizacji i wdrażania się w rytm zadaniowy, postanowiliśmy przygotować posta. Nie recenzję (to byłoby zbyt wiele patrząc na ostatnie czasy), ale stosik. Z pewnością nie jesteśmy jedynymi osobami, dla których grudzień okazał się być łaskawy w kwestii nowych książek. Dziś nie pokażemy Wam jednak zakupów (taki post pojawi się w styczniu), a prezenty, które z różnych źródeł otrzymaliśmy.

Na pierwszy ogień pójdą zdobycze Sylwka, co już samo w sobie będzie zjawiskiem niezwykłym, bowiem w ostatnich stosikach nie miał on za bardzo udziału. Tym razem jednak kumulacja okazji przyniosła kilka nowych pozycji książkowych również dla niego. Teksty Marka Krajewskiego to uzupełnienie sporej kolekcji, która jest już w jego posiadaniu (i nadal nie jest kompletna). Rybak znad Morza Wewnętrznego był na sylwkowej chciejce, natomiast biografia George'a Lucasa oraz ilustrowany album o Gwiezdnych Wojnach idealnie wpisują się w jego zainteresowania.

Z kolei dla Kaś grudzień przyniósł mniej zaskoczeń, ale więcej spełnionych książkowych marzeń. Żona Inkwizytora to prezent jeszcze z listopadowych imienin, który dotarł dopiero w tym miesiącu, w dodatku wzbogacony o pozostałe dodatki z tej edycji Cute Boxa (jeśli jesteście zainteresowani, na czym polega cała inicjatywa, możecie zerknąć na Facebooka). Behawiorystę (którego recenzję możecie przeczytać tutaj) Kaś znalazła w mikołajkowym bucie. Dasz radę to prezent z wymianki u Królowej Moli (obdarowującą była Karolina z bloga Misz Masz Girl; podsumowanie akcji z pewnych względów w tym roku się nie pojawi, ale u Agnieszki możecie zobaczyć, jaki prezent przygotowała Kaś). Z kolei Pod prąd, Tłumacz rzeczy i komiks o Lokim to nabytki typowo podchoinkowe.


Jak Wam minęły Święta? Też znaleźliście pod choinką książki? 
Koniecznie dajcie znać!



poniedziałek, 12 grudnia 2016

Jerzy Vetulani, ks. Grzegorz Strzelczyk – „Ćwiczenia duszy, rozciąganie mózgu”

Kiedy tylko przeczytałam w zapowiedziach, że ta książka ma się pojawić na rynku, od razu wiedziałam, że zrobię wszystko, aby jak najszybciej ją przeczytać. Nie dlatego, że jest we mnie jakiś ogromny pęd do refleksji – prawdę mówiąc sam temat nie był dla mnie aż tak ważny jak zestawienie w rozmowie dwóch osób, które znam i których wypowiedzi lubię i cenię. Osób skrajnie różnych, reprezentujących inny światopogląd, podejście do życia i naukową perspektywę. Księdza Strzelczyka, znanego teologa, miałam okazję „odkryć” podczas lektury rozmowy z Szymonem Hołownią (pisałam o niej lata temu tutaj – klik) i od tej pory w miarę systematycznie śledzę jego internetowe poczynania. Z kolei profesor Vetulani, jako neurobiolog, jest znany chyba każdemu studentowi psychologii, a kto raz był na jego wykładzie, nigdy nie zapomni, jak wspaniale był poprowadzony.

Ćwiczenia duszy, rozciąganie mózgu to zbiór ośmiu rozmów na tematy filozoficzno-egzystencjalne , co moim zdaniem samo w sobie może wystarczyć za reklamę tej książki. Myślę, że każdy w domowym zaciszu jest w stanie wyobrazić sobie w jakimś stopniu, jak może wyglądać rozmowa teologa i neurobiologa, gdy tematem są sprawy z pogranicza racjonalizmu i wiary. Mamy tutaj do czynienia z kulturalną wymianą zdań i perspektyw bez jakichkolwiek prób przekonania drugiej strony, bez agresywnej argumentacji, bez światopoglądowych dyskusji. Ksiądz Strzelczyk zadaje pytania o obecny stan wiedzy naukowej, prowokuje opowieści o tym, które elementy naszej psychiki (duszy?) są uwarunkowane biologicznie, od siebie dodając informacje na temat tego, co o danym elemencie mówi teologia. W jego wypowiedziach nie ma ortodoksji, a raczej spokojna, głęboka wiara; podkreśla on również, jak wielkim wyzwaniem jest dla Kościoła rozwój nauki, do którego należy stale się dopasowywać. Z kolei profesor Vetulani z pewnością naukowca wyjaśnia wszelkie meandry nie tylko biologii, ale też zachowań społecznych; podaje przykłady wielu ciekawych badań naukowych i niesamowicie płynnie powołuje się na konkretne źródła. Jego obecność odpowiada również za lekką formułę i przyjemny, czasem zaczepny humor.

Jeśli chodzi o tematykę, książka jest naprawdę zróżnicowana: panowie rozmawiają o nadziei, wolnej woli, miłości i innych procesach, które wraz z rozwojem nauki okazują się mieć coraz głębsze biologiczne uwarunkowania. Pojawia się odwieczny dylemat nad istotnością wpływu biologii i środowiska, omówionych zostaje również wiele zachowań społecznych, jak chociażby sama religia. W rozmowie nie zabrakło też ciekawostek i smaczków: rozważań na temat biblijnych proroków i tego, na co mogli chorować, czy analizy w jaki sposób dzięki rozwojowi neuropsychologii niektóre literackie dystopie mogą stać się rzeczywistością. Panowie odsłaniają również delikatnie sferę prywatną, zahaczają o własne historie życia, a poważniejsze tematy przeplatają wieloma anegdotami.

Bardzo się cieszę, że miałam okazję przeczytać tę książkę. Przymykając oko na fakt, że jest malutka i niepozorna (ma tylko 220 stron), mogę śmiało powiedzieć, że spełniła wszystkie moje oczekiwania. Pomimo momentami trudnej tematyki (wydaje mi się, że wszelkie dywagacje na temat ludzkiej natury do łatwych nie należą, zwłaszcza dla laików) czyta się ją lekko i przyjemnie, przynajmniej w większości. Polecam osobom zainteresowanym tematyką – jeśli lubicie tego typu rozważania, ciekawi Was, czy nauka i religia mogą iść w parze lub chcielibyście się dowiedzieć, jakie jest stanowisko biologii w sprawie „duchowych” dziedzin naszego życia, będzie do dobra książka dla Was. Pozostali mogą się nieco nudzić.






Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Znak.

sobota, 10 grudnia 2016

Remigiusz Mróz – „Behawiorysta”

W jednym z opolskich przedszkoli uzbrojony mężczyzna przetrzymuje pracownice i dzieci. Policja jest bezradna, bowiem zamachowiec nie ma żadnych żądań, a oddział antyterrorystyczny przebywa poza miastem. Co gorsza, porywacz transmituje materiał z przedszkola na swojej stronie – nazywając zdarzenie preludium do Koncertu Krwi szybko zyskuje w mediach miano Kompozytora. Od tej pory obywatele staną się świadkami niebywałego okrucieństwa; ba, sami będą mogli wziąć w nim pośredni udział... Aby schwytać przestępcę, uruchomione zostaną wszelkie siły – policja zgłosi się m.in. do okrytego złą sławą byłego prokuratora Gerarda Edlinga, specjalisty od ludzkich zachowań.

Formułując opis fabularny powieści miałam niemały problem, jak to zgrabnie ująć, a gdzieś z tyłu głowy kołatało mi się: „brzmi sztampowo!”. Jak mogłoby być inaczej? Porwanie, przedszkole, morderca pragnący rozgłosu, wydalony ze służby stróż prawa (w tym przypadku nie policjant, a prokurator)… Wszystko to gdzieś już kiedyś mieliśmy, wymieszane w tych czy innych proporcjach. Tak, jest to powieść pod wieloma względami schematyczna, a podczas lektury czuje się wyraźnie, że należy do obszaru literatury popularnej. Czy jest w tym coś złego? Nie. Czy mi to w jakimkolwiek stopniu przeszkadzało? Również nie. Najważniejsze jest bowiem to, że jest to bardzo dobra literatura popularna. Powieść jest nie tylko wciągająca, ale też trzyma w napięciu, realizuje więc założenia thrillera i w moim odczuciu spełnia pokładane w niej oczekiwania.

Autor zbudował całą historię na tzw. dylemacie wagonika, który sprowadza się do szeregu moralnych rozważań nad wartością życia. Czy można zabić jedną osobę, aby uratować kilka innych? Czy lepiej oszczędzić kogoś nieuleczalnie chorego, czy bandytę, który przecież może się zmienić? Co jest lepsze – śmierć, czy oszpecenie na resztę życia? Zapraszając widzów do udziału w swoim czynie Kompozytor nie tylko zdejmuje z siebie część odpowiedzialności, ale także urządza pewnego rodzaju eksperyment społeczny, który obnaża ciemną stronę naszej psychiki. Już sama ilość wejść na stronę Koncertu Krwi jest przerażająca, a fakt, że znaczna część tych osób oddała swój głos, pokazuje, jak łatwo nam upchnąć odpowiedzialność gdzieś z tyłu głowy, gdy nasze decyzje mają jedynie wirtualny (przynajmniej dla nas) wydźwięk, a my sami pozostajemy anonimowi. Jakkolwiek mogłoby się wydawać, że Mróz sięgnął tu po fantastykę, obawiam się, że może to być mylne wrażenie – smutny to będzie wniosek, ale zachowanie tłumu w realnym świecie prawdopodobnie wyglądałoby właśnie tak, jak w Behawioryście, przynajmniej w jakimś stopniu.

Kiedy opowiadałam Sylwkowi swoje wrażenia po lekturze tej powieści i szukałam odpowiednich słów na opisanie jej wydźwięku, podsunął mi jedno, bardzo trafne określenie: gorzka. Dokładnie taka jest książka Remigiusza Mroza, takie właśnie wrażenie robi zakończenie. Mam poczucie, że pomysł na tę opowieść wynika z jakichś smutnych wniosków, bo do tej pory w książkach autora nie było tyle mroku, a zwroty akcji zwykle miały jakąś dobrą stronę. Tutaj atmosfera jest ciężka i przytłaczająca, zwłaszcza gdy przychodzi nam mierzyć się z zakończeniem – zaskakującym, ale wciąż nie jestem pewna, czy w sposób pozytywny. Do tego dochodzą refleksje, które uruchamiają się w czytelniku, gdy zaczyna wchodzić głębiej w temat dylematu wagonika (a świetną okazją i przyczynkiem do dalszego poznawania może być posłowie). Wieczór pełen rozmyślań mamy właściwie gotowy.

Na koniec chciałabym poruszyć jeszcze jeden temat, mianowicie kwestię konstrukcji postaci. W przypadku Kompozytora otrzymujemy niemal pełną historię, która w pewnym stopniu pozwala prześledzić, jakie czynniki wpłynęły na kształtowanie się psychopatycznej osobowości. W moim odczuciu temat nie został wyczerpany, ale przywykłam już do tego, że w thrillerach i kryminałach pewne rzeczy dotyczące sprawcy zostają pominięte, główne światło zostaje rzucone na obecne czyny, a przeszłość służy tylko jako narzędzie do pokazania głównych punktów zwrotnych. Niestety znacznie większe rozczarowanie przyniosła mi postać Behawiorysty. Od samego początku książki czytamy o tym, że został zwolniony przez „sprawę z dziewczyną” i właśnie tak jest to nazywane przez całą opowieść. Charakterystyczna fraza pojawia się na tyle często, że przyciągała mój wzrok jak magnes i podbijała ciekawość; miałam wrażenie, że jest napisana drukowanymi literami. Strasznie chciałam wiedzieć, co tak naprawdę nawyczyniał Edling i bardzo mocno wyczekiwałam rozwiązania. I wiecie co? Totalnie mnie rozczarowało. Podobnie z resztą jak znajdujący się na końcu wybieg fabularny łączący postać Behawiorysty z Kompozytorem, który… no cóż, mnie się nie podobał.

Behawiorystę pochłonęłam w dwa dni, od razu, kiedy tylko trafił w moje ręce. Mimo że ostatnio bardzo mało czytam, tej książce udało się utrzymać moją uwagę na tyle, że nie miałam ochoty w ogóle jej odkładać. Oprócz szybkiej, wyważonej akcji z wieloma zwrotami, powieść ma dwie ogromne zalety związane z treścią: refleksję nad dylematem wagonika oraz nad tym, czy osoba, która fascynuje się psychopatami, sama nosi w sobie nieujawniony mrok. Autor umieścił w swojej książce wiele elementów, które każą nam się zastanowić nie tylko nad tym, co zrobilibyśmy na miejscu postaci, ale także w jaki sposób doświadczenia wczesnego dzieciństwa nas ukształtowały. Pochylił się nad zachowaniami społecznymi i moim zdaniem wyciągnął wiele celnych wniosków. Czytelnikom zaś dał okazję do zastanowienia, co niesamowicie sobie cenię. Z tych właśnie przyczyn Behawiorystę mogę serdecznie Wam polecić.


środa, 23 listopada 2016

Zanim wkroczą prezenty, czyli stos 6/2016

Po ostatnim poście można by sądzić, że zakupy książkowe, a tym bardziej posty stosikowe, to całkowite i totalne zło. Nic bardziej mylnego! Dla mnie również jest to świetna okazja do podsumowań, prezentacji czytelniczych planów, a także - co chciałabym zapoczątkować - do refleksji nad tym, czy dany zakup na pewno był udany i przemyślany. Ostatni taki post pojawił się u nas a początku sierpnia, a teraz przyszło mi do głowy, że fajnie byłoby rozbroić stosik stojący obok regału jeszcze zanim zaczną się te wszystkie listopadowo-grudniowe okazje i całość urośnie do naprawdę niebotycznych rozmiarów. 

Wspominaliśmy już zapewne, że nasze nowe mieszkanie ma jedną podstawową zaletę: jest usytuowane tuż obok outletu Świata Książki. Każde wyjście do pracy i powrót do domu, każda droga na dworzec, generalnie 90% naszych nie-domowych aktywności wymaga przejścia obok tego właśnie przybytku. Wydaje mi się, że po tych kilku miesiącach nauczyliśmy się nie zwracać na niego aż tak dużej uwagi, jednak czasem (ale naprawdę czasem) zdarza nam się wejść do środka i... no cóż, mówiąc prosto: nie wychodzimy z pustymi rękami. Poniżej kilka zdobyczy właśnie z tego sklepu, które w ostatnich miesiącach przytargaliśmy do domu. Ważna sprawa: zakupy były rozłożone na kilka wizyt!
Na dobry początek dwa nabytki równie chciane, co niespodziewane - książki z Uczty Wyobraźni kompletujemy uparcie, jeszcze chętniej w outletowych cenach, natomiast na pierwszą część opowieści Maćka Maleńczuka polowałam już od dawna. To jedna z tych książek, które muszę przeczytać, żeby wiedzieć, czy chcę ją mieć na swojej półce na stałe.
Tutaj mamy zestaw nabytków z serii: "Dobra, to ja się zabieram za poznawanie tych znanych pisarzy". Każda z tych trzech osób tworzy inne opowieści, ale łączy ich jedno - światowa sława. Darujmy sobie te święta nie jest może najbardziej reprezentatywną książką Grishama, ale jedyną, która w outlecie była, a mnie zależało raczej na sprawdzeniu czy pasuje mi styl autora niż na powalającej treści. Nad Dawcą wahałam się nieco ze względu na serię książek Tess Gerritsen, która teraz pojawiła się w kioskach i prawdę mówiąc wciąż nie wiem, czy to była dobra decyzja. Błękitna krew będzie z kolei moją drugą szansą daną Cobenowi, bo pierwsze z nim spotkanie do najprzyjemniejszych nie należało (z resztą sami zobaczcie tutaj - klik).
O tym, że w ostatnim czasie przepadłam w prozie Agnieszki Olejnik pewnie sporo z Was wie (a jeśli nie - o przyczynach możecie poczytać tutaj i tutaj). Kiedy wypatrzyłam w księgarni obie starsze książki autorki z rabatem -50% od razu wiedziałam, że muszę je mieć. Krążyłam wokół regału nie raz i nie dwa, ale nigdy się nie skusiłam; pomógł dopiero Sylwek, który kupił mi je w prezencie. Już nie mogę się doczekać lektury bo wiem, że się nie zawiodę - takie pewniaki na półce zawsze się przydają. :)

Jako że w grudniu jest kilka okazji, kiedy należy obsypać Sylwka prezentami, już w listopadzie ruszyłam do boju i na poszukiwania. Jakoś tak się złożyło, że podróżując po sklepach (mniej lub bardziej wirtualnych) oprócz całej masy pomysłów wpadły mi w ręce również poszukiwane pozycje książkowe. Trudno to na pewno nazwać zakupem planowanym, ale na swoje usprawiedliwienie dodam, że obie były na mojej chciejce, którą zostawiam do zrealizowania na przełomie roku (tak, mam coś takiego, jeden z moich pomysłów na racjonalne zakupy książkowe, jeśli chcecie, żebym Wam o tym opowiedziała, dajcie znać :)).
Kobiety w kąpieli  kusiły mnie jeszcze przed premierą, kiedy to dostałam zapowiedź z wydawnictwa. Wiedziałam jednak, że będzie to książka dość specyficzna i ostatecznie zdecydowałam się poczekać - raz, czy mój entuzjazm nie opadnie, a dwa - czy po premierze nie okaże się, że to tylko kolejna opowieść ze sławą większą niż poziom. Tygodnie mijały, moje zainteresowanie nie malało, a recenzje, które zaczęły się pojawiać tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że tak, chcę tę książkę poznać. Z kolei Mit urody odkryłam stosunkowo niedawno dzięki poleceniu Radzkiej - opowiadała o nim tak sugestywnie, że po prostu musiałam tę książkę znaleźć. Jej opinię znajdziecie w tym filmie - klik, a moją pewnie niebawem przeczytacie, bo książkę zabieram w jutrzejszą podróż do Szczecina.


Na koniec zostawiłam tradycyjnie już zbiór nabytków mniej lub bardziej przypadkowych.
Sposób na (cholernie) szczęśliwe życie to jedna z książek ze wspomnianej już końcoworocznej chciejki - jak się okazało, w Biedronce można było kupić ją taniej niż tam, gdzie planuję składać zamówienie, więc postanowiłam się skusić. Małe życie właściwie nie jest moim zakupem, bo książkę sprawił mi Sylwek już kilka tygodni temu, kiedy do Empików wchodziły karty lojalnościowe. Prawdę mówiąc nie wiem, czy ostatecznie okaże się to mądry zakup: raz, że naprawdę muszę mieć w sobie sporo motywacji, żeby zabrać się za tak grubą knigę, a dwa - ostatnio wpadłam na sporo recenzji oceniających ją raczej przeciętnie. Kolejna książka to Motylek, którego mam nadzieję szybko połknąć i ocenić, czy seria o Lipowie trafi również w mój gust (liczę na to!), natomiast King jak to King - u nas po prostu się go zbiera.


A jeśli zastanawiacie się, co kupuje i czyta Sylwek, kiedy nie ma go na blogu...
...zaręczam Wam, że tego nie było aż tyle, kiedy się tu wprowadziliśmy. ;) A to nawet nie jest cała kolekcja, bo po całym domu walają się egzemplarze, które czytamy/mamy zaraz czytać.



niedziela, 20 listopada 2016

Poszukiwania złotego środka, czyli gdzie tak naprawdę bloger w blogowaniu

Już od jakiegoś czasu miałam w sobie sporą potrzebę napisania czegoś innego - nie recenzji, nie streszczenia zasad gry i nie tekstu opisującego książkowy stosik. Z drugiej strony nigdy nie czułam się specjalnie dobrze w luźnym blogowaniu publicystycznym, bo zawsze wydawało mi się, że nie mam nic ciekawego do powiedzenia. Właściwie wciąż tak uważam, jednak postanowiłam tę potrzebę w jakimś stopniu zrealizować. Nie bójcie się - to nie jest początek jakiegoś wielkiego cyklu, takie posty nie wejdą do czworgowej codzienności, choć nie ukrywam, że może jeszcze kiedyś zdarzy mi się jakiś popełnić. Mam nadzieję, że jakoś mi to wybaczycie.

Cześć, jestem Kasia i pogubiłam się w blogowaniu. Tak właśnie mogłabym (i chciałam) zacząć całą tę opowieść. Opowieść wyrosłą z mojej wewnętrznej frustracji, w którą właściwie sama się zapędziłam. W ostatnim czasie dotarło do mnie, do jakiego punktu doszłam przez cały okres współprowadzenia Czworgiem - od osoby, która czyta średnio dużo, ale też na bieżąco stara się wyczytywać swoje zapasy książek, przez pochłaniacza prawie 30 pozycji miesięcznie, aż do zmęczonego życiem czytelnika, który ma ogromną kolekcję, a większość pozycji w stanie całkowicie nienaruszonym. W te wakacje, kiedy składaliśmy do kupy naszą biblioteczkę, poważnie się przeraziłam: odnalazłam całą masę tytułów, które nie wiem, jak do mnie trafiły i o których nie jestem w stanie powiedzieć kompletnie nic. Przez ostatnie lata kupowaliśmy na potęgę - skuszeni promocjami albo opisami, które w danej chwili wydawały nam się interesujące. Co prawda stopniowo udaje nam się zbiory porządkować, ale wciąż mamy wiele pozycji, które muszą poczekać na lepsze dni...

Na taki stan rzeczy złożyło się kilka czynników. Po pierwsze wraz z wejściem w blogosferę poszerzyły się moje gusta literackie i odkryłam, jak wiele gatunków mi się podoba, co w naturalny sposób rozbudziło we mnie chęć dalszego odkrywania. Dodatkowo jestem bardzo podatna na wpływy otoczenia, a wszechobecne posty stosikowe sprawiały na początku, że również czułam się zobligowana do pokazywania nowości. Chociaż właściwie może podchodzę do tematu od złej strony - stosiki nie tylko służyły za mobilizator, ale też wymówkę, usprawiedliwienie dla własnych szaleństw zakupowych. Z resztą jak tu nie kupować, skoro na rynku co i rusz pojawia się tyle wspaniałych nowości? Kiedyś, żebym dowiedziała się o jakiejś książce, musiałam albo śledzić poczynania autora, albo zajść do księgarni, albo dostać czyjeś polecenie. Kiedy odkryłam Lubimy Czytać, książkową blogosferę, aż wreszcie wszelkie social media autorów i wydawnictw, zostałam zwalona z nóg ilością wspaniałych książek, które czekają właśnie na mnie!

Zupełnie osobnym tematem są egzemplarze recenzenckie. Prowadzenie bloga daje naprawdę niesamowite możliwości i jestem pewna, że wielu wspaniałych książek nigdy bym nie odkryła, gdyby nie współpraca z wydawnictwami. Niestety na własnej skórze przekonałam się, jak łatwo wpaść w czyhającą tutaj pułapkę: nagle zaczynamy dostawać maile, które otwierają nam drogę do darmowych książek i o ile kiedy mamy wydać na coś pieniądze, stosujemy jakąś tam selekcję, o tyle w tym przypadku przychodzi nam to znacznie trudniej. Krótko po tym, jak nasz blog zaczął dynamicznie się rozwijać, sama znalazłam się w takim zamieszaniu - zaczęłam brać wszystko, co wydawało mi się choć odrobinę ciekawe, a w rezultacie prawie utonęłam pod stertą egzemplarzy recenzenckich, na które, jak się okazało, średnio miałam ochotę. Bardzo długo zajęło mi wypracowanie własnego gustu i samozaparcia na tyle, żeby zacząć to ograniczać, a i tak wciąż zdarzają się problemy. Wystarczy, że raz źle ocenię własne możliwości, albo coś mi wypadnie i już leżę zakopana w stosiskach.

Tak naprawdę nie pamiętam, kiedy ostatnio miałam okazję wziąć do ręki książkę z półki, taką na którą po prostu mam ochotę. Nie czytam tytułów, które polecają mi inni, nie pożyczam od nikogo książek, o których słyszę, nie sięgam na bieżąco po pozycje, które sama kupuję, bo zwyczajnie nie mam na nie czasu. Czytam głównie nowości i nawet nie chodzi tutaj o aspekty marketingowe (czy na blogu "sprzeda się" coś starszego?), bo te nigdy jakoś mnie nie interesowały, ale o to, że na inne książki zwyczajnie brak mi czasu. Boję się, że jeśli to potrwa dłużej, w którymś momencie najzwyczajniej zbrzydnie mi i czytanie, i pisanie, a tego naprawdę bardzo mocno bym nie chciała.

Nie zrozumcie mnie źle, to nie ma być jakaś fatalistyczna wizja czy zapowiedź kolejnych przerw na blogu. Zastanawiam się po prostu, czy jestem w całej tej sytuacji odosobniona, czy też kogoś z Was również męczą podobne przemyślenia. Dajcie znać, jak się w tym wszystkim odnajdujecie. Czy czujecie presję kupowania, posiadania i recenzowania nowości? Czy gubicie się w powodzi wydawanych książek? Czy zdarzyło Wam się zapędzić z ilością egzemplarzy recenzenckich? A może robicie swoje (jeśli tak, dajcie znać, jak Wam się udało znaleźć taką własną drogę!). Uważam, że to bardzo ciekawy temat do dyskusji i chętnie poznam Wasze zdanie. Ba, jestem przekonana, że z Waszych komentarzy będę mogła bardzo dużo się nauczyć. 



sobota, 19 listopada 2016

Milka Kahn, Anne Véron – "Kobiety w mafii"

Nie wiem, czy to typowe u dzieci płci żeńskiej, ale sporą część swojego życia spędziłam marząc o byciu żoną szefa włoskiej mafii. Naoglądałam się filmów, naczytałam książek i widziałam w tym wszystkim niesamowity wręcz klimat. Kobieta mafii była dla mnie synonimem siły, ogniwem spajającym rodzinę zajmującą się tym niełatwym procederem; pozostająca gdzieś z boku głównych wydarzeń, milcząca, a jednocześnie odgrywająca ważną rolę właśnie na uboczu. Choć z wiekiem przyszło zderzenie z rzeczywistością (zdradzę Wam tajemnicę, że Sylwek do mafii nie należy, ale jedna z naszych pierwszych rozmów dotyczyła rozkręcania takiego właśnie procederu), to sam temat wciąż pozostaje dla mnie ciekawy i aktualny. Nie trudno się zatem dziwić, że kiedy zobaczyłam książkę o takim tytule, sięgnęłam po nią bez wahania. Z dużymi, dodam, oczekiwaniami.

W ostatnim czasie, pewnie z racji moich przepraw z dopinaniem magisterki, jestem dość mocno wyczulona na akademicki styl. W przypadku Kobiet w mafii wystarczy kilka stron, żeby wiedzieć, co nas czeka – podczas lektury wstępu widzimy, że towarzyszyć nam będzie język rozprawy naukowej i niestety jest tak do samiuteńkiego końca. Jeśli mam być szczera, wolę książki historyczne prowadzone na nową modłę, narracyjnie, bo pozwalają dotrzeć z tekstem do szerszego grona odbiorców i skracają dystans, zamiast sztucznie go budować. Uznałam jednak, że nie ma co narzekać, trzeba zakasać rękawy i brać się do roboty - studia skończyłam, podręczników się naczytałam i żaden żargon, definicje czy krótkie, suche akapity mnie od tej opowieści nie odstraszą! Zmotywowałam się więc i z zapałem zabrałam się za pierwszy rozdział dotyczący cosa nostry.

Niestety, bardzo szybko pożałowałam, że książka nie jest tak profesjonalna, jak wydawać by się mogło na podstawie języka. Po kilkudziesięciu stronach uznałam, że oddałabym wiele za suchą rozprawę naukową, która pozwoliłaby mi czegokolwiek się dowiedzieć. W przypadku Kobiet w mafii poszerzanie swojej wiedzy jest bardzo trudne, nadążenie za tokiem myślenia autorek wydało mi się kompletnie niemożliwe. Książka jest nieuporządkowana - zamiast najpierw skupić się na opisaniu organizacji, jej działania, a dopiero potem przejść do konkretnych przykładów z życia, autorki skaczą po tematach jak tylko mają ochotę: tu wtrącą jakąś definicję, tu coś na temat działania organizacji, tutaj padnie nazwisko kobiety, której historia nie zostaje rozwinięta, a za chwilę znów wracamy do okrywania meandrów mafijnej codzienności.

Pewnie niektórzy z Was pamiętają, jak w swoich opiniach na temat książek Kamila Janickiego chwaliłam go za idealne wplatanie cytatów w ciągły tekst – moim zdaniem jest to ważna umiejętność, zwłaszcza przy pisaniu książek historycznych, quasi-naukowych lub literatury faktu, gdzie często wykorzystywane są wypowiedzi innych, których parafrazowanie mogłoby zaburzyć wydźwięk. Dobry cytat może przynieść wiele korzyści, a odpowiednio użyty podkreśla to, co ważne i nadaje opisowi szczególnego charakteru. Niestety nie zawsze udaje się zrobić to dobrze, a autorkom Kobiet w mafii nie udaje się w ogóle. Jeśli porządnie się nad tym zastanowić, książka okazuje się być jednym wielkim cytatem, a niektóre z nich sięgają nawet do 3/4 strony. Pisarki rzadko posiłkują się własnymi myślami, a wypowiedzi innych, z których korzystają, często nie otrzymują należytego wstępu, który ujednoliciłby tekst i stworzył nawiązania pomiędzy kolejnymi cytatami. Do tego dochodzi koszmar przypisów – czy naprawdę w tekście bądź co bądź dla mas konieczne są odnośniki do źródeł przy zdaniu zawierającym powszechnie znane fakty jak daty i miejsce urodzenia? 

Można by oczywiście powiedzieć, że skupiam się na aspektach technicznych, a przecież powinno chodzić także o treść. Jasne, zgadzam się, choć nie ukrywam, że elementy, o których opowiedziałam w poprzednich akapitach, na poważnie utrudniały mi skupienie się na tym, co w książce najważniejsze. Bezsensowne przypisy odwracały moją uwagę (automatycznie zjeżdżam wzrokiem w dół w przypadku gwiazdki i nie bardzo mogę nad nad tym zapanować), a wszechobecne cytaty sprawiały, że tekst w ogóle nie był płynny i czytał się dość topornie. Czy w takim razie uważam, że można się z tej książki czegokolwiek dowiedzieć? Jasne, tak jak z każdej, która zbiera źródła historyczne. Jeśli będziecie wystarczająco zdeterminowani lub powyższe aspekty nie będą Wam przeszkadzały, odnajdziecie tutaj historie kilku ciekawych kobiet, które pełniły w mafii różnorodne role. Odkryjecie, że nie wszystko w tych organizacjach jest takie, jak znamy z powszechnych przekazów, a kobieta wbrew pozorom ma szansę na stanowiska związane z rzeczywistą władzą. Poznacie nazwiska, które być może zainspirują Was do dalszych poszukiwań. Jednak niczego nie mogę Wam obiecać.





Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu MUZA SA.

czwartek, 17 listopada 2016

Cecelia Ahern – "Skaza"

Wyobraźcie sobie świat, w którym nie wolno Wam popełniać błędów. Niezależnie ile macie lat (z wyłączeniem okresu dzieciństwa), jedno potknięcie może zaważyć na całym Waszym dalszym życiu. Jeśli złamiecie panujące zasady społeczne – nieważne jak okrutne, bezsensowne i niezgodne z Wami by się wydawały – zostanie Wam wypalone piętno, które zawsze będzie widoczne dla innych. Koniec z luksusami. Koniec z podróżowaniem. Koniec z wolnością. Dołączycie do grona Naznaczonych, czy raczej wykluczonych ze społeczności idealnych ludzi. 

Dziwny jest świat wykreowany przez Cecelię Ahern. Dziwny, bo pełen obłudy, fałszu i zakłamania. Ludzie, którzy na co dzień mają nakaz bycia idealnymi, na każdym kroku wykazują cechy zupełnie odwrotne, zupełnie jakby można było robić, co się chce, póki nie interesuje się nami władza. O ile w niektórych czytanych przeze mnie dystopiach byłam w stanie odnaleźć celowość i spójność, a często nawet samodzielnie dotrzeć do motywów, jakie mogły kierować wprowadzającymi te totalitarne zasady, o tyle w przypadku Skazy naprawdę ciężko mi to przychodziło. Znalazłam tu kilka znanych elementów, jednak w dość nietypowym zestawieniu i z dużym rozdzieleniem na życie osób "publicznie" i "prywatnie". Zastanawiam się, jak można funkcjonować w takim położeniu i dużo bardziej autentyczni wydają mi się stłamszeni, zlęknieni obywatele z innych tego typu tekstów.

Kiedy czytałam recenzje tej książki, jeszcze zanim mogłam po nią sięgnąć, przyszło mi do głowy, że może oczekujemy za dużo od Cecelii Ahern. Czytałam naprawdę masę jej powieści i tak naprawdę żadna nie skupia się na świecie przedstawionym, wszystkie opierają się na relacjach i emocjach plus ewentualnie jakiejś nietuzinkowej historii. Muszę przyznać, że dałam się nieco nabrać na wtłaczanie tej książki w dystopijne ramy i automatycznie zaczęłam oczekiwać tego, co kierowało mną przy wyborach wśród tego gatunku: świetnie wykreowanym świecie. Tymczasem tutaj wszelkie zasady reguły i opis mają znaczenie drugorzędne, co dość mocno mnie rozczarowało. Widać wyraźnie, że autorka skupia się wyłącznie na historii głównej bohaterki, bo zarówno tło jest mało wyraźne, jak i wydarzenia nie stanowią podstawy rozważań, tylko gnają na łeb na szyję. 

Wiele opinii na temat Skazy, z którymi się spotkałam, zachęca do odkrywania tego tekstu na płaszczyźnie metaforycznej. Przychylam się do tego zdania – książkę Cecelii Ahern można traktować jako opowieść o potrzebie bycia idealnym. Współcześnie wielu młodych ludzi boryka się z problemem wymagań stawianych im przez społeczeństwo, a także z dylematem jak znaleźć złoty środek pomiędzy nie wyróżnianiem się, a pozostawaniem sobą. Historia Celestine, która w kilka chwil z najlepiej zapowiadającej się nastolatki w kraju staje się wrogiem publicznym numer jeden, pokazuje młodym ludziom, jak można sobie radzić, gdy przerastają nas oczekiwania lub gdy wmawia się nam, że jedno potknięcie może przekreślić całe nasze życie. 

Muszę przyznać, że najnowsza powieść Cecelii Ahern wywołała we mnie sporo sprzecznych odczuć. Liczyłam na dobrą dystopię i niestety z bólem przyznaję, że dałam się nabrać. Wątki dystopijne i kilka schematów to zbyt mało, aby powieść spełniała wszystkie założenia gatunku. Zabrakło mi tego, co najważniejsze, a więc porządnie skonstruowanego i umotywowanego świata. Pod względem akcji nie mam powieści nic do zarzucenia, jest schematyczna, ale dynamiczna i płynna. Warto też spojrzeć na nią poza dosłownym znaczeniem, bo to tam kryje się jej prawdziwa wartość. Zastanawiam się jednak, czy trzeba się było uciekać do tak dziwnej otoczki, aby opowiedzieć o byciu sobą i walce z ideałami – ciężko przychodzi mi szukanie w książkach drugiego dna i chyba lepiej przyjęłabym tę historię, gdyby rozgrywała się jakoś bliżej nas.






Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Akurat.

środa, 9 listopada 2016

Marcin Mortka – "Projekt Mefisto"

Zastanawiam się, czego tak naprawdę spodziewałam się, gdy decydowałam się na lekturę najnowszej książki Marcina Mortki. Skusiła mnie moja ulubiona tematyka rodem z piekła? Przystojny diabeł? Zapowiedź lekkiego humoru? A może zawsze wdzięczna do obrazowania tzw. Polska B? Wszystkie te elementy, wyróżnione w opisie okładkowym, z pewnością stanowią kuszącą zapowiedź dobrej zabawy. Tylko czy ma to odzwierciedlenie w rzeczywistości? Zapraszam Was na opowieść o tym, jak niezwykła jest Polska – kraj, któremu nawet piekło nie da rady.

W ramach Projektu Mefisto na Ziemię wysłano rzesze diabłów, które swoim kuszeniem i innymi umiejętnościami mają wywołać popłoch i chaos sprowadzając jak największą liczbę osób na złą drogę. Operacja była planowana od lat, a czarty szkolił cały sztab trenerów, dzięki czemu wszyscy są zmotywowani, przygotowani, nastawieni na cel i zorientowani na wyniki. Stanowią jedną, silną grupę, dla nas jednak najważniejszy jest Zygmunt, główny bohater opowieści. Tak jak pozostali trafia do małej miejscowości, jednak wyróżnia go jedna zasadnicza kwestia: tam, gdzie się znalazł, nie działają diabelskie moce. Jak ma wyrobić narzucone limity i zrealizować przygotowane przez analityków plany, skoro jego osiągnięcia nie są rejestrowane w systemie? Czas ucieka, a stawką jest pozostanie w piekle...

Projekt Mefisto to satyra na dwie kwestie: pracę w korporacji i małomiasteczkową mentalność; obie bardzo wdzięczne do opisywania i stanowiące świetny temat żartów. Jednocześnie są to sprawy tak od siebie różne, że sama prawdopodobnie nigdy nie zestawiłabym ich razem; na szczęście autorowi (a tym samym również samej książce) pomysł wyszedł na dobre. Kontrast, który naturalnie występuje pomiędzy tymi elementami, został pogłębiony poprzez podkreślenie specyfiki każdego z nich, a efekt jest naprawdę zadowalający. Z jednej strony mamy zatem bohatera, który znajduje się na samym dole zakładowej piramidy, typowego korposzczura podporządkowanego przełożonym i statystykom, przygotowanego do realizacji narzuconych celów. Zygmunt zna panujące w firmie zasady, ale nie jest wobec nich bezkrytyczny, co dostarcza nam dodatkowej zabawy. Z drugiej zaś strony tłem całej opowieści są Wypluty, które mogłyby reprezentować całą Polskę B: wszyscy się tu znają, wyraźnie dzielą ludzi na "swoich" i "obcych", poruszają się według siatki układów, która dla kogoś z zewnątrz jest skomplikowana i niezrozumiała.

Oprócz opisów, które w takim przypadku zawsze odpowiadają za budowanie klimatu, ważnym elementem powieści Mortki są postaci. Piekielne zastępy poznajemy co prawda niezbyt dokładnie, jednak kilka scen z udziałem wyżej postawionych pracowników wystarczą, aby zapewnić nam pewien obraz diabelskiej korporacji i dorzucić do całości element bardzo przyjemnego humoru. Z kolei mieszkańcy Wyplut stanowią temat osobny i jak najbardziej godny wspomnienia, odzwierciedlają bowiem wszelkie stereotypy dotyczące małomiasteczkowości. Wśród bohaterów znajdziemy typowych dresiarzy spod klatki, nieprzystępne panie sklepowe, maluczkiego polityka o maluczkiej władzy czy księdza, którego zdanie jest dla ludzi święte. Choć jest to konstrukcja typowa, że aż strach, nie nudzi, a wręcz przeciwnie – bawi zawsze tak samo. 

Nie był to może hit tego roku i najbardziej porywająca książka na świecie, ale wydaje mi się, że nie do tego typu literatury autor aspiruje. Projekt Mefisto stanowi za to konstrukcję przemyślaną i bardzo lekką w odbiorze, dzięki czemu dostarcza czytelnikowi całą masę zabawy – podczas lektury czułam się, jakbym oglądała dobry serial o polskiej wsi, tyle że z pewnymi elementami paranormalnymi. Czytanie szło szybko i przyjemnie, ironiczny humor zdecydowanie trafił w mój gust i nawet jeśli zagadka sama w sobie nie porwała mnie jakoś mocno, to i tak uważam, że było warto. Tylko nie pokładajcie nadziei w tym "przystojnym diable" z opisu okładkowego – to zdecydowanie nie jest TEN typ bohatera. 





Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie wydawnictwu W.A.B.

wtorek, 8 listopada 2016

Agnieszka Olejnik – "Szczęście na wagę"

Choć z reguły siadam do pisania opinii zaraz po zakończeniu lektury (a czasem nawet jeszcze w trakcie kreślę poszczególne akapity, aby żadna myśl mi nie uciekła), tym razem musiałam dać sobie trochę czasu na ochłonięcie i zebranie się do kupy. Na szczęście już jestem, już się zebrałam. I chcę więcej – takich właśnie dojrzałych powieści o kobietach i dla kobiet.

Czterdzieści lat na karku, całkowite poświęcenie dla rodziny, a w zamian brak wdzięczności od wiecznie nieobecnego męża i zbuntowanej nastoletniej córki – tak z pewnością prezentuje się codzienność niejednej kobiety, w tym Ewy, głównej bohaterki powieści. Wydawać by się mogło: jest źle, ale stabilnie, więc w gruncie rzeczy nie ma na co narzekać, czasem jednak potrzeba czegoś więcej. Ewa dojrzewa powoli do wprowadzenia w swój świat pewnych zmian i chciałaby robić to stopniowo, los ma jednak dla niej zupełnie inne plany: w jednej chwili wali się jej małżeństwo, w dodatku dokładnie w momencie pewnej dramatycznej decyzji córki, czyli wtedy, gdy dziewczyna wymaga największej i najbardziej stabilnej rodzicielskiej opieki. Czy Ewie uda się pogodzić to, co odkrywa w sobie, z potrzebami, jakie mają inni członkowie jej rodziny? Czy odnajdzie w tym wszystkim swoją własną, szczęśliwą drogę?

Dylemat, przed jakim staje główna bohaterka powieści, jest moim zdaniem zawsze aktualny. Nawet jeśli odjąć od tematu dość specyficzną i skrajną sytuację córki, Ewa funkcjonuje w trudny i niestety bardzo powszechny sposób. Swoją codzienność dzieli pomiędzy męża i dziecko, od wielu lat ukrywając własne potrzeby, które dopiero teraz stopniowo dochodzą do głosu. Wreszcie kobieta zaczyna dostrzegać samą siebie i pozwala sobie na to, aby budować coś własnego. Ma swoje drobne tajemnice i zajęcia, które sprawiają jej przyjemność, a o których nie wie nikt z domowników. Stopniowo kształtuje swoją tożsamość i odrębność.

Nie jest to jednak typowa książka o dojrzewaniu, czy też raczej zmianach zachodzących u kobiety w średnim wieku. W wielu podobnych opowieściach mamy do czynienia ze schematem: pojawia się zdarzenie, które wyzwala w kobiecie coś, o czym dotąd nie miała pojęcia i zapoczątkowuje jej wewnętrzny rozwój, który przebiega bardzo spektakularnie. Ewa ma jednak pecha: oprócz tego, że coś zmienia się w niej samej, również otoczenie musi zostać przeorganizowane, co nie pozwala na postawę "teraz liczę się tylko i wyłącznie ja". Związek, którego bohaterka nie miała w planach "ruszać" nagle okazuje się być zupełnie inny, niż sądziła, a sytuacja jej córki sprawia, że kobieta jest jej potrzebna znacznie bardziej niż dotychczas. Dzięki tym elementom opowieść o Ewie nabiera nowego wymiaru, jakim jest poszukiwanie przez kobietę takiego miejsca w życiu, w którym będzie mogła realizować swoje potrzeby, będąc jednocześnie wsparciem dla tych, którzy są jej najbliżsi. Takie mniej rewolucyjne podejście do problemu wydaje mi się znacznie bardziej autentyczne.

Temat podjęty przez Agnieszkę Olejnik jest powszechny, jednak opowieść absolutnie nie jest typowa czy też nudna. Książkę czyta się bardzo szybko, strony właściwie przewracają się same i nie czujemy znużenia, mimo że tematyka z pozoru nie należy do porywających. Ważną rolę odgrywa w tym wszystkim sposób, w jaki autorka kreuje swoje postaci, a także jak ujmuje ich przeżycia: z jednej strony z dużą wrażliwością, z drugiej zaś – bardzo autentycznie. Wciąż nie jestem w stanie stwierdzić, na czym to dokładnie polega, ale niektórzy pisarze opowiadają o emocjach tak, że czytelnik automatycznie kojarzy je ze swoimi doświadczeniami i współodczuwa. Dokładnie coś takiego ma miejsce w przypadku Szczęścia na wagę, co jest moim zdaniem ważnym elementem dobrej powieści obyczajowej. 

Kolejny raz powiem, że za sprawą książki Agnieszki Olejnik spotkało mnie zaskoczenie, jednak nie chodzi o poziom, czy też o samą treść. Jestem po prostu pod wrażeniem, jak wszechstronną pisarką okazuje się być autorka: po hipnotyzującej Nieobecnej, która balansowała na granicy prawdopodobieństwa, ale za to niesamowicie przyciągała czytelnika, tym razem otrzymaliśmy powieść bardzo mocno osadzoną w rzeczywistości. Realną do bólu, chciało by się rzec, zwłaszcza że poziom opisu emocji i relacji jest w Szczęściu na wagę naprawdę niesamowity – ja najzwyczajniej w świecie się przy niej rozpłakałam. Tak jak wspomniałam na początku, moim zdaniem książka realizuje w całości założenia dobrej literatury kobiecej i życzyłabym sobie, aby więcej takich tekstów pisano i wydawano. Wam oczywiście serdecznie polecam.





Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Czwarta Strona.

środa, 26 października 2016

Michael Katz Krefeld – "Sekta" [recenzja przedpremierowa]

Kiedy zobaczyłam tę książkę w zapowiedziach, poważnie zastanawiałam się, czy chcę po nią sięgnąć. Miałam okazję poznać dwie poprzednie odsłony cyklu o Ravnie i o ile pierwsza mi się podobała, o tyle w drugiej dostrzegłam wiele schematów, przez które nie byłam za bardzo zadowolona z lektury. Bałam się, że w przypadku Sekty będzie podobnie, ale ostatecznie zdecydowałam się, że dam autorowi jeszcze jedną szansę. Poprzednie części odłożyłam na biurko, żeby czekały na wyrok (trafią do sprzedania czy zostaną?), a sama zabrałam się do lektury. Zabrałam i przepadłam.

Ravn nie jest zbyt zadowolony z tego, czym musi się zajmować: średnio moralne prace detektywistyczne, które wykonuje, raczej nie współgrają z jego nastrojem i przekonaniami. Z drugiej strony musi jakoś opłacić miejsce do cumowania swojej barki, pieniądze są potrzebne również na alkohol, którym stale zagłusza wyrzuty sumienia po śmierci żony. W takich okolicznościach były policjant podejmuje się kolejnego zadania: bogaty biznesmen chce znaleźć swojego syna, z którym przed laty stracił kontakt, a który obecnie pełni rolę kaznodziei we własnym ruchu religijnym. Sprawa z pozoru banalna, a jednak Ravn od początku czuje, że coś tu jest nie tak...

Muszę przyznać, że tym razem absolutnie się nie zawiodłam, zarówno w kontekście stylu autora, jak i poprowadzenia głównego wątku. Bardzo cieszę się, że w trzeciej części cyklu Krefeld zdecydował się na odejście od schematu, który był bardzo wyraźny w poprzednich dwóch: tym razem nie mamy podziału na trzy perspektywy czasowe, co znacząco ułatwia zrozumienie całej zagadki. Opowieść otwiera mocna scena, jednak nie znamy jej finału, a brak umiejscowienia w czasie nie pozwala nam stwierdzić, kogo i czego tak naprawdę dotyczy  możemy tylko snuć domysły. Jej zadaniem jest wprawienie nas w nastrój niepokoju i zasianie ziarna niepewności, które będzie towarzyszyło nam już do samego końca, póki zagadka nie zostanie rozwiązana.

Tak jak wspomniałam w opisie fabuły, główną osią tekstu są poszukiwania, jakie Ravn prowadzi na zlecenie swojego klienta. Poznając kolejne fakty wraz z głównym bohaterem odkrywamy tajemnice zarówno rodziny zleceniodawcy, jak i poszukiwanego mężczyzny, który kilka lat wcześniej założył własny ruch religijny. Jak nietrudno się domyślić (zarówno po tytule, jak i otrzymawszy pierwsze informacje płynące z lektury), Wybrańcy Boga okazują się nie tyle ruchem misyjnym, co zwyczajną sektą - dokładnie w takim rozumieniu, jakie znamy z przekazów medialnych. Mimo że na ten temat można napisać wiele pokaźnych tomów, bardzo podobał mi się sposób, w jaki Krefeld ujął temat w swojej książce: skupił się na tym, co najważniejsze, by przekazać nam specyfikę życia w sekcie, a jednocześnie nie zasypał nas informacjami, które byłyby dla nas zbędne. Obraz, jaki wykreował autor, jest przerażający i bardzo autentyczny: od profilu osoby, która do sekty trafia, poprzez pseudo religijne praktyki, na zbiorowym szaleństwie kończąc. Moim zdaniem temat został wykorzystany świetnie.

Zdecydowanie zbyt rzadko dobrze przygotowane tło współgra poziomem z resztą książki  tym razem na szczęście również ogólne wrażenie pozostaje pozytywne. Z przyjemnością odkrywałam różne elementy sprawy, poznawałam nowe fakty, a lektura dostarczyła mi sporo różnorodnych emocji. Z jednej strony Ravn jest specyficznym bohaterem, którego obecność przynosi za sobą ironiczny humor, z drugiej zaś  cała sprawa naprawdę trzyma w napięciu. Jedynym mankamentem jest fakt, że w tekście znaleźć można kilka niepotrzebnych scen. O ile co do zasadności wątków prywatnych z życia komisarza można by się spierać (nie mam nic przeciwko nim, ale tym razem miałam wrażenie, że mimo usilnych starań autora toczyły się one zupełnie obok całej sprawy), o tyle sceny z udziałem jednej z bohaterek uważam za kompletnie niezwiązane z opowieścią i zbyteczne.

Na wspomniane wyżej niedociągnięcia można jednak przymknąć oko, co też z radością uczyniłam  jak dla mnie to tylko drobne rysy na naprawdę świetnej książce. Po Sektę należy sięgnąć chociażby ze względu na temat  dla mnie zawsze aktualny i ciekawy - ale też jeśli szuka się akurat całkiem niezłego kryminału. Wychodzi na to, że Krefeld odkupił nieco w moich oczach swoje winy i będę musiała sięgnąć również po kolejne odsłony cyklu. Ups...






Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Literackiemu.
Premiera 3 listopada, jednak możecie zdobyć książkę szybciej, w dodatku z autografem autora! Już w sobotę, 29.10 Michael Katz Krefeld będzie podpisywał egzemplarze na stoisku Wydawnictwa Literackiego (D15) na Targach Książki w Krakowie. Ja niestety nie będę mogła tam być, ale Wam z całego serca polecam!


Wykolejony  |  Zaginiony  |  Sekta

poniedziałek, 24 października 2016

Remigiusz Mróz – "Immunitet"

Niezależnie od tego, jakiego rodzaju książkę Remiugiusza Mroza czytam, odczucia po jej zakończeniu mam podobne: jestem zachwycona treścią i zszokowana cliffhangerem. Można się przyzwyczaić. Schody zaczynają się dopiero, gdy coś mnie z tej normy wybija, gdy coś nie do końca pasuje do schematu. Tak właśnie było w przypadku Immunitetu, który... no cóż, wywołał we mnie niemałego książkowego kaca i szereg bardzo sprzecznych odczuć.

Podał jej datę, a Chyłka zanotowała ją na skrawku papieru, który znalazła w szufladzie. Nie mogła powiedzieć, by miejsce pracy miała dobrze zorganizowane. Stanowiło raczej antytezę tego, co proponowała japońska koncepcja 5S, leżąca u podwalin korporacyjnej egzystencji.

Sortowanie, systematyka, sprzątanie, standaryzacja, samodyscyplina. To miało zapewniać najwyższą efektywność pracy, przynajmniej według guru zarządzania, Takashiego Osady. Według Chyłki lepiej sprawdzała się koncepcja 1B. Jeden burdel.[s.76]

Właściwie wszystko z tą książką jest w porządku: prowadzona sprawa jest wciągająca i angażuje czytelnika, a mnogość zwrotów akcji może przyprawić o zawrót głowy. Wewnątrz znajdziemy sporą dawkę ironicznego humoru, który stanowi znak rozpoznawczy cyklu, a słownych przepychanek mamy tu na pęczki: nie tylko na linii Chyłka-Zordon, ale także z udziałem Kormaka, który z każdą chwilą bardziej mnie do siebie przekonuje. Nienaganny pozostaje styl Remigiusza Mroza, a także merytoryczna wartość książki, którą widzimy w każdym niuansie i w każdym wytłumaczeniu meandrów prawa. Dlaczego zatem po zakończeniu lektury nie czułam się tak, jak to miało miejsce w przypadku innych książek autora? Otóż złożył się na to cały zestaw subiektywnych odczuć, które osobno z pewnością nie dałyby aż tak silnego efektu.

Pierwszą istotną kwestią jest specyfika sprawy będącej główną treścią książki. Każdy kolejny fakt dotyczący sędziego Sendala sprawiał, że coraz bardziej go nie znosiłam, w tym jednak nie ma absolutnie niczego złego – został on zaprojektowany jako postać skłaniająca do refleksji nad definicją niewinności (co jest mega dużym plusem, bo niejednoznaczność całej sprawy naprawdę wywołuje w nas poważne przemyślenia) i z pewnością nie miał budzić naszej sympatii. Większym problemem jest sposób, w jaki wspomniane fakty wychodziły na światło dzienne. Mówiąc krótko, cała książka opiera się na schemacie: oskarżony twierdzi, że jest niewinny -> bum! pojawiają się nowe, obciążające fakty -> oskarżony twierdzi, że jest niewinny i że teraz prawnicy wiedzą już wszystko -> bum! na jaw wychodzą kolejne, jeszcze bardziej obciążające fakty. Gdyby miało to miejsce raz czy dwa, w porządku, jednak w którymś momencie cała ta kołomyja po prostu mnie zmęczyła. Podobnie jak bohaterowie, nie miałam już siły na kolejne kłamstwa i w pewnym momencie przestało mnie ciekawić, co wydarzyło się tak naprawdę - chciałam po prostu, żeby sprawa została jak najszybciej zamknięta.

W kontekście mojego odbioru głównego wątku jest jeszcze jeden, dość poważny problem: nastawienie. Jakiś czas temu na którymś z blogów przeczytałam, że w Rewizji i Immunitecie widać znaczącą zmianę perspektywy i poszerzenie skali treści, z czym z resztą się zgodziłam na postawie tego, co zauważyłam podczas lektury trzeciego tomu cyklu. Miałam nadzieję, że owo "poszerzenie" tyczy się zasięgu poszczególnych spraw, że kolejne z nich będą sięgały dalej, a powiązania ze światem przestępczym będą angażowały inne grupy społeczne. W pewnym sensie tak się stało, jednak nie do końca w sposób, którego się spodziewałam – owszem, oskarżenie o zabójstwo sędziego Trybunału Konstytucyjnego jest sprawą bez precedensu, jednak miałam wrażenie, że nie jest to najistotniejsza płaszczyzna całej sprawy. Nie wiem, czy ktokolwiek zrozumie, co mam na myśli; uważam, że potencjał tkwiący w tym temacie nie został w pełni wykorzystany, środowiska zaangażowane w sprawę okazały się mniej znaczące, a w dodatku w którymś momencie sfera kryminalna została zdominowana przez... coś zupełnie innego. 

W tym momencie docieramy do ostatniego punktu, a więc obyczajowych aspektów cyklu. Kończąc poprzednią część autor rzucił czytelnikom pewną informację, z ciężarem której musiał poradzić sobie w Immunitecie – niestety moim zdaniem ten aspekt również nie został w pełni wykorzystany. Do tej pory praktycznie nie poznawaliśmy kulisów życia Chyłki; jasne, z daleka widać, że jest to bohaterka z głębokimi problemami, jednak nie były one dla czytelnika dostępne. Zakończenie Rewizji znacznie zbliżyło nas do prawdy, a rozwinięcie tego wątku w Immunitecie właściwie zamknęło temat. Moim zdaniem stało się to za szybko, za łatwo i zbyt prosto jak na dotychczasową postawę Joanny. Efektu dopełnia to, co dzieje się na końcu książki – zwrot akcji, na który zdecydował się autor, zaskoczył wiele osób. Mnie – niekoniecznie pozytywnie.

Żeby była jasność: to nie jest tak, że książka mi się nie podobała, albo że zamierzam porzucić cykl ze względu na zakończenie tego tomu. Absolutnie nie! W Immunitecie było wiele świetnych elementów: wspomniana już refleksja nad niewinnością, problematyka zasadności instytucji immunitetu czy nawet kreacja mierzącej się z chorobą alkoholową Chyłki, która wmawia sobie, że ma kontrolę, której tak naprawdę jej brakuje. Mimo tego, że kierunek rozwoju akcji nie przypadł mi do gustu, jestem pewna, że Remigiusz Mróz ma w zanadrzu nie tylko dobre wyjaśnienie swoich decyzji, ale i świetnie zaprogramowane rozwinięcie głównego wątku. Po prostu tym razem trochę mniej mi się to wszystko podobało.






Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Czwarta Strona.



Kasacja  |  Zaginięcie  |  Rewizja  |  Immunitet

sobota, 22 października 2016

Agnieszka Olejnik – "Nieobecna"

Zależności pomiędzy bliźniętami prawdopodobnie nie zrozumie nikt, kto nie był na ich miejscu. To coś więcej niż tylko ten sam wygląd (choć nawet to wydaje się dla nas abstrakcyjne); to również konieczność dzielenia się, podobieństwo reakcji czy wreszcie słynne zamiany ról. Być może właśnie z powodu specyfiki tej sytuacji motyw bliźniąt nie pojawia się w literaturze aż tak często – prawdopodobnie niełatwo jest wczuć się w to wszystko, żeby dokonać należytego opisu. Tym bardziej ciekawa byłam Nieobecnej i tym większe pokładałam w niej nadzieje. Czy słusznie? Cóż, za kilka chwil przekonacie się sami.

Jak bardzo mogą się od siebie różnić bliźnięta jednojajowe? Julita, ta młodsza o kilkanaście minut, zdaje się być całkowitym przeciwieństwem swojej siostry Julii. Tamta ma wszystko: bogatego męża, małe dziecko, wielki dom, a jednak nie jest w swoim życiu szczęśliwa i ciągle szuka wrażeń w ramionach kolejnych kochanków. W tym momencie z pomocą przychodzi Julita – aby mąż Julii nie dowiedział się o procederze i nie pozbawił jej profitów, siostry odgrywają teatrzyk zamiany ról: podczas gdy starsza urządza sobie schadzki, młodsza użycza jej swojej tożsamości i w tym czasie zajmuje się dzieckiem. Mogłoby to trwać latami, gdyby nie pewne niespodziewane wydarzenie: podczas jednego ze spotkań z kochankiem Julia (przez dokumenty, strój i miejsce pobytu wzięta za swoją siostrę) zostaje zamordowana. Dla Julity to szansa, by zacząć wszystko od nowa, co nie jest łatwe, zwłaszcza że z każdą chwilą na jaw wychodzą kolejne fakty dotyczące jej najbliższych – jak się okazuje, każdy prowadzi jakąś chorą grę.

Główny wątek powieści można, a nawet trzeba uznać za nieprawdopodobny – no bo czy jest możliwe, żeby absolutnie nikt nie zdemaskował zamiany ról, której dopuściły się dorosłe kobiety? Pomijając, że wraz z wiekiem między bliźniętami często pojawiają się drobne różnice tak w wyglądzie, jak i w sposobie zachowania, należy również pamiętać, że osoby znające parę bliżej/lepiej/dłużej mają swoje niezawodne sposoby na ich rozróżnienie. Ale wiecie co? Mam to całkowicie gdzieś. Autorka tak niesamowicie opisała i umotywowała całość, stawiając dodatkowo całe otoczenie kobiet w sytuacji ekstremalnej, że nie mam zamiaru czepiać się tej drobnostki, póki nie będzie zaburzała jednolitości opowiadanej historii. W tym przypadku zarówno świat i fabuła nie cierpią na tym nagięciu rzeczywistości i to jest dla mnie najważniejsze.

Skoro już uporaliśmy się z kwestią, o której wspomnieć musiałam, mogę przejść do zachwytów, którymi mam zamiar obsypać całą tę opowieść. Mimo że na początku nieco ciężko było mi wbić się w rytm historii, gdy już się to udało, dosłownie przepadłam: mogłabym nie odkładać tej książki ani na moment, tak bardzo chciałam wiedzieć, co wydarzy się na kolejnej stronie, aż do samego końca. Dla fabuły Nieobecnej najważniejsze są dwie sprawy: wspomniany już motyw zamiany ról oraz zagadka kryminalna. Główna bohaterka nie tylko przeżywa szok związany z sytuacją, w którą się wplątała, gdy zdecydowała się grać przyjmując tożsamość zamordowanej siostry; jej drugi problem to ciągłe poczucie zagrożenia, wszak do czasu ujęcia sprawcy i poznania jego motywów nie może być pewna, czy to aby nie ona była jego celem. Pod względem budowania napięcia książka jest prawdziwym majstersztykiem: emocje nie opuszczają nas ani na chwilę, dzięki czemu lektura jest aż tak zajmująca.

Dopracowana jest również sfera psychologiczna postaci. Julia i Julita to z jednej strony bohaterki podobne, a z drugiej – niesamowicie różniące się od siebie. Choć dzielą podobne doświadczania wieku dziecięcego, kierunki ich rozwoju były różne, w dodatku jak to zwykle bywa: obie czegoś sobie zazdrościły. Jednak książka Agnieszki Olejnik nie dotyczy wyłącznie bliźniaczek. Podobnie jak to miało miejsce w przypadku poprzedniej (to znaczy: poprzedniej dla mnie) książki autorki, Dziewczyny z porcelany, również tutaj mamy do czynienia ze skomplikowaną siatką międzyludzkich zależności. Co ważne, autorka nie gubi się w tych wszystkich powiązaniach; wręcz przeciwnie – tworzy z nich autentyczną i bardzo interesującą całość, która odkrywa przed czytelnikiem wiele negatywnych stron ludzkiej natury. Fałsz, zdrada, zakłamanie – bez nich wiele tragedii mogłoby się nie wydarzyć, co bardzo dokładnie widzimy, gdy zagłębimy się w treść Nieobecnej. Pod tym względem nie jest to łatwa i przyjemna lektura.

Odpowiadając na pytanie ze wstępu, a jednocześnie krótko podsumowując całą opinię chciałam powiedzieć, że to jedna z najlepszych książek, jakie miałam okazję czytać w tym roku. Historia, która ma wyraźne zabarwienie kryminalne, trzyma w napięciu jak najlepszy thriller, a jednak pozostaje stosunkowo lekka w odbiorze – czego jeszcze można chcieć? Podczas lektury otrzymałam znacznie więcej, niż się spodziewałam i muszę przyznać, że jestem zachwycona! Z pewnością sięgnę również po pozostałe teksty autorki, bo obawiam się, że odkryłam kolejną pisarkę, której prozę pokocham całym sercem.





Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Czwarta Strona.

czwartek, 20 października 2016

Ian Tregillis – "Mechaniczny"

Jak to się stało, że Mechaniczny po przyjeździe do nas trafił od razu w moje ręce, nie wiem do dziś – właściwie jest to jedna z tych książek, do których bliżej Sylwkowi niż mnie i miałam zamiar wcisnąć mu ją w łapki, gdy tylko wróciłby do regularnego czytania i recenzowania. Coś musiało mi się poprzestawiać w główce, bo pewnego poranka po prostu wzięłam tę książkę do pracy, zabierając ją ze stosu recenzenckich lektur piętrzącego się na parapecie naszej sypialni. Zrobiłam to, mimo że miałam do wyboru m.in. Immunitet Mroza, I wrzucą was w ogień Patykiewicza oraz najnowszą książkę Danki Braun. Zrobiłam to, mimo że wiedziałam, że książka może mi się nie spodobać. Dałam się ponieść intuicji i kolejny raz tego nie żałuję.

Historia, jakiej nie znamy: po tym, jak dzięki mocy alchemików udało się tchnąć iskrę życia w metalowe maszyny, Niderlandy stały się supermocarstwem, które podporządkowało sobie najdalsze zakątki Ziemi. Klakierzy, bo tak nazwano sztuczne inteligencje, nie są wyłącznie maszynami bojowymi, pełnią bowiem kluczową rolę w społeczeństwie, pozostając na wszelkie usługi ludzi. Choć w pełni świadomi, nie mają możliwości wyboru: ich funkcjonowanie jest ograniczone przez pęta poleceń, które zmuszają ich do posłuszeństwa królowej, państwu oraz swoim właścicielom. Jednym z takich sług jest Jax – ten, który swoim buntem zapoczątkuje rewolucję...

Książka Iana Tregillisa jest oparta na dwóch dość oklepanych w popkulturze schematach: pierwszym z nich jest problematyka statusu sztucznej inteligencji (czy samoświadomość sprawia, że maszyna to już człowiek?), a drugim tak popularny ostatnio motyw ciemiężonej jednostki sprzeciwiającej się ugruntowanej władzy. Takie połączenie może wywoływać obawy co do oryginalności prezentowanej historii; całkiem zresztą słusznie, bo stworzenie czegoś nowego poprzez zestawianie znanych elementów wielu pisarzom nie wyszło najlepiej. Tym razem jednak nie ma się czego bać – nie wiem, jak to się stało, ale w książce Tregillisa w ogóle nie czułam wtórności, niezależnie jak bardzo starałam się ją znaleźć. Z pewnością jest to w jakimś stopniu efekt wielowymiarowości: mimo że główny wątek dotyczy sprawy Jaxa, równolegle poznajemy kilka postaci, które są uwikłane w intrygi o międzynarodowym zasięgu, co nadaje książce lekko awanturniczego charakteru. 

Moim zdaniem jednym ze sposobów, po których można rozpoznać dobrego pisarza, jest to, jak wprowadza czytelników w wykreowany przez siebie świat. Mniej wprawni twórcy potrzebują osobnych akapitów na opis wyglądu postaci czy streszczenie historii nowego gatunku, ci bardziej zaprawieni w bojach czynią to jakby mimochodem, gdzieś pomiędzy rozwijającą się akcją. Do takich właśnie autorów należy Ian Tregillis, który powoli i bardzo subtelnie odkrywa przed nami kolejne karty – jest to jeden z czynników, dzięki którym tak przyjemnie czyta się pierwszą część Wojen Alchemicznych. Mimo że mamy tu do czynienia z historią alternatywną, a więc sporo zjawisk wymaga wyjaśnienia, autorowi udało się bardzo dobrze to wszystko poskładać: elementy nadprzyrodzone nie dominują opowieści i jest ich dokładnie tyle, ile potrzeba do fabularnych zmian. podobnie z resztą ma się sprawa z dostarczanymi czytelnikowi informacjami, które dawkowane są w sposób odpowiedni do sytuacji.

Nie da się ukryć, że w Mechanicznym bardzo ważną rolę odgrywa cała sfera filozoficzna związana z dyskusją nad naturą sztucznej inteligencji. Miałam jednak wrażenie, że czytelnik w tej sytuacji nie jest uczestnikiem dyskusji – sposób, w jaki prezentowane są przeżycia wewnętrzne Jaxa i innych Klakierów oraz nacisk na ich emocje, odczucia i przemyślenia sprawiają, że właściwie od pierwszej strony stajemy po ich stronie i jesteśmy w jakimś stopniu ukierunkowani w swoim spojrzeniu na wykreowany przez autora świat. Tym niemniej w książce znajdziemy wiele scen, w których rozgrywają się zażarte dyskusje między bohaterami, a ich poziom oraz sposób przedstawienia mnie osobiście zachwyciły. Jestem przekonana, że znajdzie się wiele osób, które znudzi ta cała, jak zapewne powiedzą, "filozoficzna papka", jednak ja wyczekiwałam, kiedy znów będę mogła lepiej się jej przyjrzeć.

Mówiąc krótko: jeśli nie przerażają Was refleksje na tematy filozoficzno-egzystencjalne, możecie śmiało po tę książkę sięgać. Może akcja nie gna do przodu jak szalona (jednak zawsze pozostaje ten problem, że wprowadzenie elementu refleksji jakoś tam spowalnia fabułę), ale knucia i intrygi skutecznie nam ten wątpliwy mankament wynagradzają. Ian Tregillis spisał się świetnie i stworzył naprawdę dobrą opowieść, którą będę polecała w oczekiwaniu na kolejną część. A, i podobno to świetna książka dla fanów steampunku, ale że nie znam się na nim kompletnie, to i się na ten temat nie wypowiem.






Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Sine Qua Non.

wtorek, 18 października 2016

Remigiusz Mróz – "Rewizja"

Z książkami Remigiusza Mroza nie umiem być na bieżąco – pojawiają się na rynku w tempie ekspresowym i trudnym do ogarnięcia, zwłaszcza jeśli (tak jak ja) czyta się ostatnimi czasy nie tak znowu dużo, a i zapowiedzi nie sprawdza się na bieżąco. Dopiero co zanotowałam w kalendarzu datę premiery Behawiorysty, a już została zapowiedziana kolejna powieść, Świt, który nie nadejdzie. O tym, że w dniu premiery Immunitetu miałam jeszcze do przeczytania Rewizję, w ogóle nie wspomnę – zupełnie zapomniałam, że coś mi tam jeszcze pomiędzy zostało. Dziś zapraszam Was zatem na nadrabianie zaległości i opowieść o tym, jak przypada mi do gustu kontynuacja cyklu o Chyłce i Zordonie – pewnie wszyscy jesteście już o tom dalej, ale cóż, zaakceptowałam fakt, że ostatnio jestem... hm... lekko opóźniona literacko.

Ciężko jest mówić o tej powieści nie spoilerując za bardzo poprzednich części – możecie sobie wyobrazić, jak bardzo musiałam się nagimnastykować, żeby opowiedzieć swoje wrażenia Sylwkowi, a jednocześnie nie zdradzić mu, w jaki sposób kończyło się Zaginięcie. Z tych samych względów (licząc, że są osoby, które jeszcze cyklu nie czytały) oszczędzę sobie i Wam opisu fabuły, w każdym razie tej związanej z głównymi bohaterami, i skupię się na własnych wrażeniach. Muszę przyznać, że trochę bałam się pomysłu, na jaki zdecydował się autor i nie do końca "widziałam" koncepcję, która ma stanowić oś tej książki, ale w ostatecznym rozrachunku odbieram to wszystko pozytywnie. Bardzo podobały mi się zmiany, jakie zaszły w Kordianie i ogólna ewolucja tej postaci w – tak mi się wydaje – bardzo autentycznym kierunku. Cieszę się, że Zordon nie został bohaterem sztywnym i że z każdą kolejną stroną nabiera charakteru; choć na początku nie był moją ulubioną postacią, w Rewizji zdecydowanie zdobył moje zainteresowanie.

Chyłka, jako bohaterka starsza, zmienia się nieco inaczej – może nawet nie tyle zmienia, co po prostu pokazuje inną stronę. Tym razem mamy okazję oglądać jej miękkie podbrzusze i choć jest to doświadczenie nieco dziwne, zaliczam je zdecydowanie na plus. Bohaterowie tacy jak Joanna często mają jakąś słabość, a ich siła i niezłomność są świetnie wypracowaną maską, która ma przykrywać właśnie trudne elementy – dokładnie tak jest w tym przypadku. Choć konkretne źródła problemów Chyłki dopiero są sygnalizowane (znamy obszar, ale jeszcze bez żadnych szczegółów), dają nadzieję na naprawdę ciekawą, trudną historię, która nada tej postaci wielowymiarowości. Muszę przyznać, że po informacjach, które docierają do czytelnika w tym tomie, liczę na naprawdę świetny ciąg przyczynowo-skutkowy. No i jestem zwyczajnie ciekawa, jak to wszystko potoczy się dalej.

Jeśli chodzi o treść, podczas czytania Rewizja bardzo przypominała mi Kasację – również szybko wciągnęłam się w całą opowieść i mocno zainteresowałam się fabułą. Znów jest to pewnie specyfika prowadzonej sprawy (to logiczne, że pewne historie podobają nam się bardziej niż inne), nie zmienia to jednak faktu, że lektura była przyjemnością. Fabuła, którą Remigiusz Mróz stworzył na potrzeby części trzeciej, jest ściśle związana z kulturą romską i bardzo się cieszę, że autor zadał sobie tak wiele trudu, by wszystko należycie opisać – można było pójść na łatwiznę i operować stereotypami lub ogólnikami, a jednak autorowi chciało się wprowadzić do opowieści wiele elementów, które dla przeciętnego zjadacza chleba są zupełnie nieznane. Historia jest mocno osadzona w sferze społecznej (nie mogło być inaczej), a sama intryga okazuje się być znacznie bardziej złożona, niż można by przypuszczać. Nie brakuje zwrotów akcji i zaskoczeń, co również jest ogromnym plusem opowieści.

Nie wiem, co pisać w zakończeniu opinii, gdy kolejny raz kończę lekturę zadowolona. Po prostu sięgnijcie, warto.






Kasacja  |  Zaginięcie  |  Rewizja  |  Immunitet