wtorek, 31 października 2017

Narkobaronowie i Kinder Niespodzianki, czyli ulubieńcy października​








Październik był dla mnie bardzo męczącym miesiącem, zwłaszcza pod koniec, kiedy tydzień z życiorysu wyjęła mi praca na Targach Książki w Krakowie. Nadal jednak udaje mi się szarpać z czasem i znajdować chwilę lub dwie na przyjemności  w tym przypadku seriale, testowanie kosmetyków i... czekoladę! Zapraszam Was serdecznie na ulubieńców tego miesiąca, czyli najskuteczniejsze (dla mnie!) umilacze jesieni.


Podaj dalej!

Od bardzo dawna zastanawiałam się, na czym polega fenomen tej gry  czytając opis nie czułam zbytnio tej zabawy, nie wydawała mi się atrakcyjna. Jakie to szczęście, że podczas ostatniej imprezy firmowej miałam okazję w nią zagrać!

Podaj dalej! to w gruncie rzeczy kalambury, ale dużo fajniejsze dla takich osób jak ja  tych, które nienawidzą wychodzić na środek i machać rękami. Do tego dochodzi połączenie z głuchym telefonem, bo wylosowane hasło rysujemy, po czym podajemy dalej do zinterpretowania kolejnemu graczowi. On próbuje zgadnąć, co narysowaliśmy i zapisuje hasło, a następna osoba  znów rysuje. W większości przypadków gdy notes do nas wraca, ostatnie hasło totalnie różni się od poprzedniego. 

Co ważne - nie trzeba umieć rysować. Prawdę mówiąc im gorzej nam idzie, tym jest zabawniej.


Narcos 3


Wiem, że premiera trzeciego sezonu była 1 września  miałam nawet plan, żeby z tej okazji wziąć wolne w pracy, ale jakoś nie wypaliło. Ogólnie ostatnio ciężko jest mi wygospodarować czas na seriale i oglądanie zawsze odbywa się kosztem czegoś innego. Ale czasem warto. 

Jeśli chodzi o samo Narcos, jestem bardzo pozytywnie zaskoczona. Scenarzyści wykonali naprawdę dobrą robotę i moim zdaniem wykorzystali potencjał opisywanej historii. Postaci, które do tej pory były drugoplanowe, pięknie się rozwinęły i zyskały indywidualny charakter; każdy z bossów kartelu z Cali to inna osobowość, podejście do interesów i reakcje na trudną sytuację. Sam serial trzyma w napięciu, świetnie balansuje między faktem a fikcją (uwielbiam to, w jaki sposób wplatane są tutaj elementy rysu historycznego), no i pełen jest naprawdę dobrych scen, wśród których prym wiedzie finał pierwszego odcinka.

Gorąco polecam, to jeden z moich ulubionych seriali.


Super Hero Girls w Kinder Niespodziankach



Niczym zebra z reklamy Wedla będę namawiała, by co jakiś czas odzyskiwać swoją dziecięcą radość (a najlepiej nigdy jej nie tracić). Mam na to kilka sprawdzonych sposobów, a jednym z nich jest... Kinder Niespodzianka. Zwłaszcza, jeśli zabawki są tak przyjemne, jak ostatnia kolekcja powstała w kooperacji z DC. 

W tym miesiącu dostałam pierwszą pełnoetatową pensję. Co kupiłam najpierw? Sześć czteropaków jajek z niespodzianką, moi drodzy. Tak się bawią bogaci.


Polskie kosmetyki naturalne



Jakoś tak wyszło, że październik był dla mnie miesiącem testowania kosmetyków, na które od dawna miałam ochotę.

Krem do rąk z Yope zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie  świetnie nawilża i szybko się wchłania, dzięki czemu mogę go trzymać w pracy (komputer), a jego zapach sprawia, że mam ochotę używać go cały czas (mam wersję zielona herbata i mięta, jakby coś). Możecie się śmiać, ale to ostatnie jest bardzo dużą zaletą, bo do tej pory ciągle o nim zapominałam! Wciąż uważam, że 30 zł za krem do rąk to lekka przesada, ale niczego nie żałuję.

Pozytywnie zaskoczyła mnie również firma Resibo. Skusiłam się na krem pod oczy oraz osławione "czyniące cuda" serum. O ile do pierwszego kosmetyku raczej nie wrócę (jak dla mnie ma zbyt lekką formułę), o tyle drugi naprawdę sobie chwalę. Mam bardzo odwodnioną skórę (kiedyś myślałam, że tłustą, ale to temat na zupełnie inną opowieść...) i powiem szczerze, że jak do tej pory nie trafiłam na kosmetyk, który by tak obłędnie nawilżał. Jeśli używam go wieczorem, na drugi dzień skóra jest miękka i delikatna, a samo serum mimo olejowej formuły nie zatyka porów.

Trzecią marką, której testowanie zaczęłam w październiku, jest Ministerstwo Dobrego Mydła – firma, którą, jak do tej pory, znałam jedynie ze świetnie prowadzonego fanpejdża. Już dawno upatrzyłam ich słynny sztyft śliwkowy jako prezent gwiazdkowy dla mojej Mamy, a że do oferty trafił w zestawie z dwoma innymi produktami... Cóż, postanowiłam rozpieścić też siebie. Zarówno peeling, jak i olej są rewelacyjnie i działają cuda na skórze: złuszczają, odżywiają, nawilżają. I jak pachną! 


Ktoś dobrnął do końca? Rany, jesteście wielcy! Niech fajne rzeczy będą z Wami!
Co odkryliście w tym miesiącu? Powiedzcie koniecznie, pamiętajcie, że zbieram Wasze polecanki!


sobota, 28 października 2017

Ewa Grzelakowska-Kostoglu – „Tajniki paznokci”



Chyba nikogo nie dziwi fakt, że ta książka pojawia się na blogu. Jako osoba zajmująca się manicurem, choćby tylko hobbystycznie, po prostu musiałam ją dorwać w swoje łapki, zwłaszcza że filmiki Ewy dotyczące paznokci uwielbiam i bardzo często z nich korzystam. Nie przeszkodził mi trochę zniechęcający sposób dystrybucji, mój entuzjazm nie opadł podczas długiego oczekiwania na paczkę. Przegrałam dopiero, gdy treść musiała zmierzyć się z moimi oczekiwaniami – wychodzi na to, że postawiłam poprzeczkę zbyt wysoko.

Tajniki paznokci podzielone są na trzy podstawowe części: wprowadzenie teoretyczne, pielęgnację oraz wzory. Na samym początku czytelnikom zostaje zaprezentowany zbiór ciekawostek, ważne pojęcia oraz najpopularniejsze mity związane z budową, wzrostem i stanem paznokci. Po takim wstępie dowiadujemy się, jak prawidłowo dbać o pazurki, by rosły długie, mocne i gładkie. Dopiero tak przygotowane dłonie powinnyśmy ozdabiać, dlatego też sposoby dekorowania paznokci znajdują się na samym końcu książki. Jest ich ponad 30, a większość z nich możemy wykonać zarówno lakierami klasycznymi, jak i hybrydowymi (co oczywiście zostało odpowiednio oznaczone).

W zalewie książek wszelakich influencerów coraz trudniej jest wyłowić jakieś wartościowe treści – mnóstwo pozycji powstaje jakby bez większego sensu, wydaje się, że jedynie z potrzeby zarobku. Mimo wszystko wciąż mocna pozostaje grupa osób, po których teksty możemy sięgać w miarę pewnie, wiedząc, że będą profesjonalnie przygotowane i opracowane. Ewa Grzelakowska-Kostoglu zdecydowanie należy do tego grona – treści, które prezentuje w swoich książkach i filmach, praktycznie nigdy nie zawodzą, z jej porad można rzeczywiście korzystać i tym samym w jakimś stopniu rozwijać własną wiedzę i umiejętności. Tym niemniej należy pamiętać, że poradnik wypuszczony w formie książkowej na tak szeroki rynek jest skierowany raczej do osób początkujących, a tym samym treści w nim zawarte nie będą omówione zbyt dokładnie. Ja o tym zapomniałam i właśnie dlatego nie jestem zadowolona z zakupu.

Pod względem wizualnym książka prezentuje się fenomenalnie: ma porządną oprawę, przyjemny format i grube kartki; jest szyta i pełna świetnych zdjęć. Nawet nie chcę myśleć, ile godzin zajęło przygotowanie ich wszystkich, zwłaszcza tych z ostatniej części, gdzie prezentowane są różne wzory i zdobienia. Do tego samo opracowanie graficzne (nietypowe strony, spójność wewnętrzna pozycji) prezentuje się świetnie. Widać wyraźnie - zarówno w wyglądzie, jak i w treści – że autorka włożyła w swoje "dziecko" mnóstwo serca, zaangażowania i wiedzy. Nie zmienia to jednak faktu, że decydując się na zakup poradnika, nie nabywam książki do oglądania. W każdym razie nie tylko. Fajnie byłoby czegoś się dowiedzieć, coś z lektury wynieść, a najlepiej móc do takiej pozycji wracać, gdy tylko zajdzie taka potrzeba.

W tym momencie przestaje być tak różowo. Tak jak wspomniałam – treść Tajników paznokci może być właściwa dla osób zaczynających swoją zabawę z manicurem, jednak jeśli znamy podstawy, możemy być rozczarowani. Tak naprawdę wystarczy znajomość kanału Ewy, by móc pominąć większość rozdziału o pielęgnacji (odsyłam Was do tego filmiku) oraz lwią część proponowanych wzorów i technik zdobienia. Fakt, znalazło się tu kilka interesujących tematów: autorka postanowiła się rozprawić z najpopularniejszymi mitami dotyczącymi paznokci i z tego krótkiego rozdziału faktycznie dowiedziałam się kilku ciekawych rzeczy. Ale to tyle – wiedza jednorazowa w kategoriach ciekawostki. Najgorsze jest to, że po lekturze wiem, jestem po prostu pewna, że nie będę miała potrzeby więcej do tej książki zaglądać, a tym samym jej zakup był mi zupełnie niepotrzebny. 

Jeśli jesteście fanami Ewy, chcecie mieć wszystkie jej książki, szukacie fajnego, porządnego prezentu lub potrzebujecie kompendium z absolutnymi podstawami podstaw manicure – śmiało sięgajcie po tę książkę, bo jej treść i wykonanie pozostawiają bardzo pozytywne wrażenie. Na pewno wielu osobom się spodoba i wiele osób ucieszy. Mnie pozostaje czekanie na książkę dla tych bardziej zaawansowanych widzów i czytelników – czy to w temacie makijażu, czy też manicure. 


środa, 25 października 2017

Vince Flynn – „Amerykański zabójca”



Przywiązanie do zasady "najpierw książka – potem film", potrafi być bardzo problematyczne, zwłaszcza jeśli o istnieniu tej pierwszej dowiadujemy się z trailera, który miga nam przed oczami gdzieś w kinie. Kolejny raz w tym roku miałam okazję zmierzyć się z taką sytuacją: musiałam szybko zorganizować sobie egzemplarz książki, żeby pochłonąć go jeszcze przed seansem. W przypadku American Assassin nie wyszło mi to na zdrowie... Do momentu pójścia do kina przeczytałam dokładnie połowę – zbyt mało, żeby czuć satysfakcję, a jednocześnie zbyt dużo, żeby w pełni cieszyć się umiarkowanej jakości ekranizacją. 

Ale dajmy temu spokój, ten tekst nie ma być przecież porównaniem książki z filmem. Skupmy się na słowie pisanym.

Mitch Rapp byłby idealnym kandydatem do służb specjalnych: wysportowany, silny, wszechstronnie uzdolniony, inteligentny, dokładny, a do tego fenomenalnie ukierunkowany na cel. Problem w tym, że sprawa, o którą ma walczyć, jest dla niego silnie personalna. Kilka lat temu narzeczona Mitcha zginęła jako jedna z ofiar katastrofy samolotu; katastrofy, co trzeba dodać i podkreślić, spowodowanej przez organizację terrorystyczną. Od tej pory jedynym celem bohatera jest dokonanie zemsty, co jest jego ogromną siłą, a jednocześnie największą słabością.

Cykl o Mitchu Rappie należy do najpopularniejszych serii powieści sensacyjnych i został bardzo dobrze przyjęty na świecie już wiele lat temu. Do tej pory ukazało się 11 części, 8 z nich zostało wydane w Polsce. Nie dziwię się twórcom filmu, że zdecydowali się sięgnąć po tę historię – wszelkie prawa naturalne kazałyby sądzić, że wartka akcja lepiej sprawdzi się na ekranie, wśród efektów specjalnych, pościgów i widowiskowych wybuchów. Tym razem jednak – i jestem tym totalnie zaskoczona – wersja książkowa odpowiada mi milion razy bardziej. 

Amerykański zabójca nie jest typową powieścią sensacyjną, albo może to Vince Flynn nie jest typowym autorem gatunku; przede wszystkim w książce znajdziemy całą masę szczegółowych i bardzo trafnych opisów. Autor pochyla się nad psychiką postaci i misternie ją konstruuje – w życiu bohaterów nic nie dzieje się bez przyczyny, a ich charaktery są mocne, dobrze zaprezentowane. Osoby kluczowe dla fabuły są ze sobą ściśle powiązane, a siatka zależności jest bardzo dokładnie utkana. To coś więcej niż prosta, jednowymiarowa strzelanka, do której przyzwyczaiło mnie amerykańskie kino akcji (i książki sensacyjne, choć tych nie czytałam zbyt wielu) – tutaj naprawdę jest nad czym się pochylić i czym zainteresować.

Zachwycam się zwłaszcza kreacją głównego bohatera – Mitch, jak wspomniałam, jest osobą wykraczającą poza normy, zwłaszcza jeśli chodzi o inteligencję (zarówno pod względem analizy, jak i reakcji). Jest niepokorny, nie podporządkowuje się, co czyni go bardzo interesującą postacią. Dzięki wnikliwemu opisowi mamy okazję prześledzić, co dzieje się w jego głowie i jakie czynniki wpływają na poszczególne decyzje – to, co dla jego przełożonych jest szaleństwem i czystą niesubordynacją, dla bohatera i czytelników ma wymiar bardzo sensownego planu. Dzięki temu sympatyzowanie z Mitchem nie sprawia nam trudności, nawet jeśli przekracza on wszelkie normy: zarówno te moralne, jak i biurokratyczne. 

Warto podkreślić, że na bogatym opisie absolutnie nie cierpi akcja – powieść, mimo że obszerna, jest dynamiczna i bardzo płynna w odbiorze. Tam, gdzie wydarzenia zwalniają, autor stosuje całą masę zabiegów, które nie pozwalają na nudę: wplata pojedyncze, ciekawe sceny lub wprowadza przeskoki czasowe. Sam temat również jest aktualny i interesujący: walka z terroryzmem wciąż rozpala umysły ludzi na całym świecie i pewnie będzie tak jeszcze przez wiele lat. 

Podsumowując krótko cały ten wywód muszę powiedzieć, że fajnie jest trafić na powieść-reprezentantkę danego gatunku, która jest napisana po prostu dobrze i ciekawie. Do tej pory byłam święcie przekonana, że sensacja jako taka znacznie lepiej sprawdzi się na wielkim ekranie, bo możliwości są inne i łatwiej jest zaakcentować pewne jej cechy charakterystyczne. Nie brałam pod uwagę, że siła historii może leżeć w czymś innym – naprawdę dobrze przygotowanych postaciach i samej fabule, która jest interesująca od początku do końca. Cieszę się, że miałam okazję poznać obie wersje tej historii, bo gdyby nie film, prawdopodobnie nigdy nie sięgnęłabym po książkę. A teraz będę wypatrywała kolejnych tomów!


środa, 18 października 2017

Marlon James – „Księga nocnych kobiet”






Chcecie ją znać, to musicie wiedzieć dwie rzeczy. Jak tylko wyszła na ten świat, kobiety zbliżyły się do niej ze strachem i dygotem, a to przez te zielone oczęta, co rozjaśniają każdą izbę, ale inaczej jak słońce. Nikt nie chciał dziewczyneczki, nadzorca Jack Wilkins musiał nakazać, żeby jakaś czarna ją wzięła, bo baby i chłopy ugadalii, że porzucą maleńką w buszu, to ją ziemia na powrót przyjmie. I jeszcze jedno. Dzieciątko takie jak Lilit nie rodzi się z zielonymi oczami, bo niby Bóg łaskawy dla czarnej dziewczyny.[s.11]


Bo gdy rodzi się córka niewolnicy i białego mężczyzny, nikt nie świętuje. Zostaje tylko strach.

Poznałam już całkiem sporo powieści o niewolnictwie, nierównościach i walce o wyzwolenie, a jednak uważam, że Księga nocnych kobiet jest książką wyjątkową. W świecie jasnych podziałów, gdzie na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się być czarno-białe, autor znalazł miejsce na wiele odcieni szarości. Drobne sprawki, zarówno niewolników, jak i białych plantatorów, intrygi, interesy – wszystko to idealnie się przenika, tworząc spójny ekosystem. Nawet w tak niewdzięcznym otoczeniu autorowi udało się jasno przekazać to, co dla nas jest oczywiste, choć w czasach powieści wcale takie nie było: że ludzie, niezależnie od koloru skóry, są sobie równi, bo dzielą te same siły i słabości. Z niezwykłą dbałością o szczegóły pokazane zostały różne obszary, a obie strony miały okazję, by wykazać się zarówno lojalnością, jak i skrajnym okrucieństwem.

Nie bez znaczenia dla odbioru tej historii jest niezwykły język, którym powieść została napisana – chylę czoła zarówno przed autorem, jak i przed tłumaczem, który odpowiada za polski przekład, bo obie wersje z pewnością wymagały bardzo dużego nakładu pracy. Narracja stylizowana jest na opowieść snutą niespiesznie i w bardzo prosty sposób, ewidentnie przez osobę niewykształconą, bo język często jest niepoprawny, a gramatyka kuleje. Księga nocnych kobiet może być prezentowana jako przykład tekstu, który niebezpiecznie zbliża się do granicy między stylistyczną porażką i arcydziełem, przy czym absolutnie jej nie przekracza, a tym samym budzi zachwyt. Tak poprowadzona opowieść ma dodatkowy klimat, który w połączeniu z bezpośredniością przekazu (cała historia opowiadana jest bardzo wprost i bardzo brutalnie, co w wielu scenach – gwałtu, przemocy, kłótni – robi naprawdę piorunujące wrażenie) wywołuje w czytelniku wiele silnych emocji. 

Ogromną siłą powieści Marlona Jamesa są również bohaterowie, a właściwie bohaterki, bo w znacznej mierze jest to książka o kobietach – to one są najbarwniejsze, najlepiej ukazane i to ich działania stają się przyczynkiem do rewolucji. Księga... jest zatem opowieścią o burzliwych relacjach, prawdziwym zaangażowaniu i wewnętrznej sile, która pozwala organizować otoczenie i stawać do walki o to, co najważniejsze. 

Nie czytałam Krótkiej historii siedmiu zabójstw, poprzedniej książki autora, ale na pewno po nią sięgnę. Tymczasem "Księga nocnych kobiet" trafia na moją listę najlepszych powieści 2017 roku.






Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Literackiemu.

środa, 4 października 2017

Katarzyna Berenika Miszczuk – „Sekretnik Szeptuchy”



Koniec roku zbliża się wielkimi krokami, nic więc dziwnego, że na rynku zaczynają się pojawiać wszelkiej maści kalendarze i plannery. Do niedawna to był mój ulubiony czas – biegałam wtedy po sklepach i buszowałam po internecie w poszukiwaniu idealnego towarzysza na kolejny rok. Teraz moje planowanie nieco się zmieniło, o czym wspomnę pewnie więcej w najbliższych tygodniach, ale to nie znaczy, że od kalendarzy trzymam się z daleka! Zwłaszcza jeśli dotyczą bliskich mi tematów, albo, jak w tym przypadku, cykli powieściowych, które są w kręgu moich zainteresowań.

Sekretnik Szeptuchy ma charakter plannera uniwersalnego. Co to oznacza? Nie znajdziemy tutaj kalendarza skróconego na rok bieżący i kolejny, a przy konkretnych dniach mamy tylko nazwę miesiąca i numer, bez podawania dnia tygodnia. W ten sposób możemy zacząć go używać w momencie zakupu, od Nowego Roku lub w jakikolwiek inny dzień – wszystko zależy od nas i własnego widzimisię. W zależności od tego, czego potrzebujemy, może to być wadą lub zaletą produktu – dla luźnych notatek jest to jak najbardziej na plus, trzeba jednak pamiętać, że w ten sposób nie mamy podglądu na dany miesiąc czy rok. 

Ale nie będę ściemniała – podobnie jak pewnie spora część odbiorców tego produktu, nie zainteresowałam się nim dlatego, że jest kalendarzem. W moim przypadku chodziło głównie o opowiadania z młodości Jarogniewy, ale przyznam, że liczyłam też na ciekawe informacje odnośnie zielarstwa jako takiego. 

W Sekretniku... faktycznie znajdziemy różnorodne wiadomości: od charakterystyki słowiańskich bogów i demonów, poprzez elementy zielarstwa, aż do prostych przepisów. Nie są to oczywiście informacje rozbudowane i dogłębnie zanalizowane; to raczej delikatne zahaczenie tematu w lekki i przyjemny sposób. Udało mi się dowiedzieć czegoś nowego na temat różnorodnych drzew, z kolei temat demonologii pominęłam całkowicie, gdy zobaczyłam, że to przedruk materiału z prelekcji autorki, na której byłam w czasie Polconu. Z oceną treści mam pewien znaczący problem, bo z jednej strony spodziewałam się czegoś więcej, z drugiej zaś – mam świadomość, że nie jestem "targetem" tej książki, podobnie jak całego cyklu Kwiat Paproci

A, właśnie, cykl. Biorąc pod uwagę, że kalendarz jest adresowany do jego fanek, uważam, że kompletnie bezsensownym zabiegiem jest wrzucenie do niego takiej ilości fragmentów z poprzednich części. Ilekroć trafiałam na stronę z dużą ilością tekstu, miałam wielką nadzieję, że to w końcu obiecane opowiadanie albo bonusowy fragment Przesilenia. Niestety, te znajdziemy dopiero na samym końcu kalendarza. 

Czy warto czekać? Moim zdaniem tak, bo opowiadania są naprawdę przyjemne, zabawne i utrzymane w klimacie serii. Czy warto zapłacić za nie 40 zł? Na to pytanie odpowiedzcie sobie sami. Jeśli szukacie kalendarza, ale nie potrzebujecie w nim skrótów miesiąca i innych stałych elementów organizacyjnych, a ponadto jesteście fanami serii, jest to pomysł do rozważenia. W każdym innym przypadku możecie mieć całkiem sporo zastrzeżeń.






Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie wydawnictwu W.A.B.

poniedziałek, 2 października 2017

Aneta Jadowska – „Szamańskie tango”



Niewiele jest serii, na premierę których czekam z niecierpliwością i ściśniętym sercem; niewielu bohaterów uwielbiam tak bardzo, że odkładam dla nich aktualnie czytane książki. Lekturę Szamańskiego tanga udało mi się odwlec dokładnie o jeden dzień – dłużej nie mogłam czekać. A gdy zaczęłam... cóż, po prostu nie byłam w stanie się oderwać!

Pojawienie się w życiu Witkaca córki, w dodatku również magicznej, musiało wywołać lawinę zmian: od teraz człowiek, który nie potrafi skutecznie zadbać o własny byt, ma pod opieką inną istotę – dumną, pewną siebie i skorą do lekkomyślności. A trzeba pamiętać, że magia to nie przelewki! Ten, kto używa jej nierozważnie, z pewnością prędzej czy później będzie potrzebował pomocy; szczęście, jeśli w pobliżu będzie ojciec gotów nadstawić karku dla dobra ukochanej córeczki. 

Druga część cyklu o Witkacym różni się znacząco od swojej poprzedniczki – zamiast dwóch nowelek poprowadzonych w trybie procedural otrzymujemy jedną, ciągłą opowieść. Choć pojawiają się pewne elementy utrzymujące historię w sferze realnej, znaczna część wydarzeń rozgrywa się w zaświatach, których do tej pory bohater unikał, jak tylko mógł. W ten sposób powieść staje się znacznie mniej urban, a bardziej fantasy, pozostając przy tym tak samo interesująca. Co ważne, seria nie straciła nic z lekkości, humoru i specyficznego klimatu, który wiąże się z bardzo charakterystyczną postacią Witkaca, policjanta-szamana, który ma wyraźne problemy z odpowiedzialnością i zaangażowaniem.

Od lat zachwycam się pomysłami Anety Jadowskiej na wykorzystanie różnych kultur i mitologii. W wykreowanym przez nią świecie rozmaite systemy religijne współistnieją nie czyniąc sobie żadnej krzywdy (przynajmniej na co dzień): zaświaty są pojemne, a bohaterowie trafiają dokładnie do tych bogów, których potrzebują. Uwielbiam odkrywać elementy związane z kolejnym wprowadzanym systemem i nie będzie kłamstwem, jeśli powiem, że ten związany z szamanizmem należy do moich ulubionych. Na drodze Witkaca staje cała plejada ciekawych bohaterów – wykreowane na podobieństwo dawnych bogów duchy opiekuńcze to barwne i głośne towarzystwo. Każdy z nich ma ciekawą osobowość i wiele ludzkich cech (głównie przywar), więc gdy zbierze się ich razem, dynamika grupy napędza się sama. 

Jak już wspominałam, świat książek Anety Jadowskiej jest bardzo pojemny. Jeśli szukacie nietypowego, zabawnego paranormal romance z bohaterami, którzy ciągle wpadają w tarapaty, odsyłam Was do cyklu o Dorze Wilk. Jeśli lubicie mocne, silne postaci kobiece o trudnych charakterach, serdecznie polecam serię o Nikicie. Natomiast jeśli wolicie pierwiastek męski w lekko niezdarnym wydaniu, za to z dużą dawką humoru, zapraszam Was do opowieści o Witkacu. Nie pożałujecie. 






Szamański blues || Szamańskie tango