niedziela, 28 sierpnia 2016

Podróże małe i duże #10 - Polcon 2016 i cudowny Wrocław

Gdy tylko usłyszeliśmy, że Polcon 2016 ma się odbyć we Wrocławiu, mieliśmy ochotę skakać z radości. Powody są dwa: poprzednia edycja, która miała miejsce w tym mieście, należała do najbardziej udanych, a poza tym zwyczajnie Wrocław uwielbiamy. I choć tym razem wiele czynników skłaniało nas, aby jednak wyjazd sobie odpuścić, a siedząc już w pociągu byliśmy nastawieni tak negatywnie, że chcieliśmy wysiąść i wrócić do domu, ostatecznie był to naprawdę niesamowicie udany długi weekend, którego pod żadnym względem nie żałujemy.

Na początek kilka słów o organizacji tegorocznego Polconu, bo znaleźć tu można zarówno plusy, jak i minusy. Przede wszystkim wiele rzeczy zdawało się być robionych na ostatnią chwilę, co było jednym z czynników zniechęcających jeszcze zanim dotarło się na teren konwentu. Brak odpowiedzi na wiele facebookowych zapytań, bardzo późno ogłoszony program, tajemniczo znikający goście zagraniczni, o których obecności/nieobecności nikt nie raczył uczestników poinformować, zupełnie nieprzygotowana hala wystawców, obietnica pięciodniowej imprezy, podczas gdy w poniedziałek czynne były tylko 2 sale (8 prelekcji i LARP)... to tylko niektóre z elementów, które mogłyby być opracowane lepiej. Akredytacja ruszyła z ponad godzinnym opóźnieniem, za co właściwie trudno kogokolwiek winić, bo stało się to już smutnym standardem, jednak panujący tam bałagan to czynnik zdecydowanie słaby. Sprzeczne informacje i problemy z kartami noclegowymi przysparzały stresu nie tylko uczestnikom, ale i samym organizatorom.

Dużo lepiej wypadła organizacja bloków programowych - w odróżnieniu od ubiegłorocznej edycji, tym razem wszelkie erraty pojawiały się z odpowiednim wyprzedzeniem, a w zamian za usunięte punkty uczestnikom oferowano inne. Jeśli chodzi o jakość samych prelekcji - byliśmy bardzo miło zaskoczeni. Przy pierwszym przeglądaniu programu przeżyliśmy chwile grozy, bo spodobało nam się naprawdę niewiele tematów i obawialiśmy się, jaki będzie ich poziom. Ostatecznie jednak nie tylko wybraliśmy się na rekordową ilość punktów programu (14!), ale też mieliśmy niesamowite szczęście do wspaniałych prelegentów. Oprócz niezastąpionego Krzysztofa Piskorskiego (serio, jeśli jesteście na konwencie i nie wiecie, na co się wybrać, to zawsze jest pewny dobry punkt programu) zachwyciła nas Aga "Shee" Magnuszewska opowiadająca o postfantastyce, Szymon "Simon Zack" Żakiewicz, który wprowadził nas w świat prozy Lovecrafta oraz Julian Jeliński z dużym zaangażowaniem opowiadający o postaci Luke'a Cage'a. Bardzo dobrze wypadły również prelekcje na temat schematów w bestsellerach, znaczenia big data we współczesnym świecie, a także panel z twórcami horroru ekstremalnego upchnięty w piwnicznej salce w czasie trwania gali Zajdla.

Krzysztof Piskorski i jego "polska liga niezwykłych dam i dżentelmenów"

Opowiadając o konwencie nie sposób nie wspomnieć o spotkaniach z autorami - nasz tegoroczny plan autografowy zakładał spotkanie z szóstką autorów i wykonany został w 100%.

Pieczątkowe szaleństwo od Ałtorki, Marty Kisiel...
...oraz życzliwe ostrzeżenie od Jacka Ketchuma. ;)

Dodatkowym, choć chyba niezamierzonym przez organizatorów plusem imprezy był odbywający się w tym samym czasie na terenie Hali Stulecia festiwal food trucków. Dzięki niemu pierwszy raz byliśmy na konwencie z pełnym zapleczem gastronomicznym dostępnym właściwie od ręki. Do tej pory aby zjeść coś w ciągu dnia trzeba było mieć co najmniej dwugodzinną przerwę, tutaj w zupełności wystarczyło jedno okienko. No i ta różnorodność! Chociaż nie wszędzie jakość szła w parze z ceną, zdecydowanie można było spróbować nowych smaków. My postawiliśmy na lody i kawy, co okazało się świetnym wyborem.


Jednak Polcon to nie tylko konwent i nie tylko prelekcje; dla nas zwyczajowo jest to główny wyjazd wakacyjny połączony ze zwiedzaniem, chcielibyśmy zatem dodać kilka słów odnośnie samego miasta. Przede wszystkim Wrocław jest miejscem, w którym po prostu chce się wychodzić na zewnątrz. Jasne, na pewno sporo udziału w tym odczuciu miała pogoda, która (poza jednym, koszmarnie deszczowym dniem) wyjątkowo nam dopisała, jednak nie tylko. Niezależnie czy mamy dzień czy noc, cała infrastruktura Wrocławia zachwyca i zachęca, żeby jak najwięcej z nią obcować. To miasto pełne zieleni, w którym znaczną część stanowią wypełniające przestrzeń większe lub mniejsze kompleksy parkowe, więc miejsca na spacery jest mnóstwo, a do tego dochodzi cała masa ciekawych, nietypowych budynków, których możemy wypatrywać praktycznie na każdym kroku. Stare Miasto tętni życiem, ale nie głośnym, klubowym - raczej zachęca, aby zwolnić, usiąść, zjeść coś i pogadać. Na każdym kroku możemy natknąć się na nietypowe miejsca pokroju rozkładanego, ulicznego pubu, a także tworzone z pasją małe gastronomie jak wszechobecne lodziarnie rzemieślnicze. Pięciodniowy pobyt to za mało, aby spróbować wszystkiego, na co ma się ochotę. Niestety.

Nawet w nocy można znaleźć amatorów książek - ten uliczny targ rozkłada się dopiero późnym popołudniem.
Masala jest tuż przy Rynku, ale jednak nie w głównym zgiełku; oferuje prawdziwą, przepełnioną aromatycznymi przyprawami kuchnię indyjską.

Udało nam się zaliczyć również kilka typowo turystycznych atrakcji. W piątek Kaś zawalczyła z lękiem wysokości co zaowocowało wizytą na Sky Tower, z którego rozciąga się nieziemski widok na całe miasto. W sobotę z kolei odwiedziliśmy Muzeum Pana Tadeusza, które dość mocno nas rozczarowało. Spodziewaliśmy się eksponatów związanych tak z książką, jak i filmem, ewentualnie samym Mickiewiczem, natomiast w rezultacie okazało się, że jest to zbitek różnorodnych opowieści o epoce, do którego na zakończenie dorzucono dodatkową część o II wojnie światowej, powstaniu warszawskim i kilku innych historycznych wątkach "od czapy". Ciekawa jest z pewnością multimedialna forma, której elementy możemy znaleźć na każdym kroku (dotykowe panele, odtwarzacze muzyczne czy aplikacje z czujnikami ruchu), jednak w obliczu niewielkiej liczby eksponatów jest to nieco przerost formy nad treścią. Choć nastawialiśmy się bardzo pozytywnie, od muzeum bardziej podobało nam się zoo, które odwiedziliśmy w wolny poniedziałek.






środa, 24 sierpnia 2016

Katarzyna Enerlich - "Rzeka ludzi osobnych"

Był taki czas, gdy dużo pisałam o książkach Katarzyny Enerlich. Cykl prowincjonalny przeczytałam niemal jednym tchem (najpierw część szóstą, potem wcześniejsze, a następnie kolejne), podrzuciłam go też Mamie, a całkiem niedawno obie namówiłyśmy jej siostrę na zapoznanie się z opowieścią, która koniec końców także i ją urzekła. Jest w tej historii coś magicznego, prostego i zachęcającego, a ja z pewnością jeszcze wiele razy powrócę do niej z sentymentem. Choć przede mną wcześniejsze książki autorki (mam ich prawie cały komplet, który póki co posłałam w świat, do ludzi chętnych na czytanie), postanowiłam najpierw skusić się na najnowszą. Wiedziałam, że będzie to opowieść z rzeką Krutynią w tle, jednak zupełnie nie spodziewałam się tego, co tak naprawdę będzie zawierała jej treść.

Historia Mazur mieści w sobie losy różnych kultur i narodowości, które musiały nauczyć się współistnieć ze sobą na jednym terenie mimo wielu różnic. Rzeka ludzi osobnych jest opowieścią o zamieszkujących ten teren starowiercach i ich relacji z resztą społeczeństwa. W książce wykorzystane zostały historie związane z klasztorem w Wojnowie, a także regionalne legendy. Ale nie tylko, bo tak naprawdę wspomniane elementy składają się jedynie na (barwne i dopracowane) tło. Główna oś fabularna powieści to historia jednej z ostatnich osób wychowanej w wierze staroobrzędowców - osiemdziesięcioletniej Augusty, przedstawicielki rodu silnych, niezależnych i bogatych kobiet. Jej losy krzyżują się z drogami pewnej zagubionej czterdziestolatki poszukującej ukojenia na prowincji. Zaskakujące, jak wiele mogą dać sobie nawzajem te dwie, pozornie zupełnie różne kobiety, zwłaszcza gdy zaczną powierzać sobie swoje tajemnice.

Najnowsza powieść Katarzyny Enerlich skonstruowana jest z wielu przeplatających się elementów. Jednym z nich jest wspomniana już historia Augusty, która w retrospekcjach wraca do młodych lat, krzywd, których doznała, a także chwil szczęścia, które w toku życia stały się jej udziałem. Za jej pośrednictwem poznajemy również historię rodu Malewanów, z którego się wywodzi - kobieta doskonale zna dziedzictwo swojej matki i babki, przekazywane z pokolenia na pokolenie. Dzięki tej postaci opowieść zahacza o trudne międzyludzkie tematy - życie samotnych matek, pozycję kobiet w społeczeństwie oraz to, jak traktowani są ludzie, którzy odnieśli sukces. Historia Malewanek to opowieść o wielu trudnych wyborach, o wewnętrznej sile i o braku zgody na podporządkowanie normom, które prowadzą do wieloletnich krzywd; o pionierkach, kobietach odważnych, które nie bały się wyzwań, nawet jeśli na co dzień nosiły zakonne habity (bo i o tematy klasztorne zakrawa cała historia).

Drugim ważnym elementem, który mnie osobiście mocno zaskoczył, jest podjęty w powieści temat wojny. Tę również obserwujemy z różnych stron. Mamy tu wspomnienia przełożonej zakonu, które pokazują nam, jakie skutki miał przemarsz wojsk rosyjskich dla mieszkańców wsi (głównie zakonnic i świeckich kobiet, choć o wszystkich jest tu mowa). Z drugiej strony dzięki pamiętnikowi lekarza Sidora Kurta poznajemy bezpośrednią relację z frontu w Prusach. Druga z opowieści jest naprawdę brutalna i bezpośrednia, co może być nieco niespodziewane - gdy siadałam do tej książki szykowałam się raczej na tekst historyczno-obyczajowy, a tymczasem bezkompromisowe opisy naprawdę zapadły mi w pamięć. Czytelnik styka się z różnymi rodzajami ludzkich dramatów - śmiercią bliskich, lękiem przed utratą najbliższej osoby, tragedią zgwałconych kobiet i lekarzy, którzy nie mogą uratować przytomnych, świadomych ludzi, których los powierzono właśnie im. Choć fragmentów pamiętnika nie jest dużo, odciskają one silne piętno na naszej psychice - ze mną na pewno pozostaną na długo.

Różnie bywało do tej pory z płynnością wplatania faktów i legend w fabułę powieści autorki, na szczęście tym razem całość jest po prostu idealna. Proporcje między poszczególnymi elementami książki są bardzo dobrze wyważone, a wszelkie wstawki historyczne i krajoznawcze ubrane są w doskonałą obyczajową otoczkę. Postać Katarzyny, która przybywa na prowincję na chwilę, a stopniowo zmienia swoje życie na prostsze i spokojniejsze, bardzo ładnie wpasowuje się we wszystkie pozostałe elementy wypełniają lukę powstałą między nimi. Jest łącznikiem, który spaja całość i nadaje książce charakteru obyczajowego. Teoretycznie czytamy o kobiecie, która pragnie zmienić swoje życie i o drugiej, która nosi w sobie straszną tajemnicę niszczącą ją od środka. W praktyce każda strona pełna jest informacji na temat historii regionu, zamieszkujących go narodów oraz interakcji między nimi. Wydawać by się mogło, że w takim układzie książka jest przeładowania, ale jest to tylko złudne wrażenie - jej objętość jest przeciętna, a lektura idzie naprawdę płynnie, choć niekoniecznie w zawrotnym tempie.

Cóż mogę powiedzieć - jestem zachwycona. Polecam z całego serca i polecać będę, bo książka nie tylko spełniła moje oczekiwania, ale też zaskoczyła, a to chyba jeszcze bardziej cenne.

środa, 17 sierpnia 2016

Danka Braun – „Historia pewnej rozwiązłości”

Długo zastanawiałam się, czy sięgać po kolejną odsłonę cyklu Danki Braun, zważywszy że swoją z nim przygodę zaczęłam od końca i jak do tej pory nie zebrałam się w sobie, aby nabyć pierwsze części, nie wspominając o ich czytaniu. Teraz, z perspektywy czasu, cieszę się, że skusiłam się na Historię pewnej rozwiązłości, bo o ile moje poprzednie spotkanie z twórczością autorki było po prostu ciekawe, o tyle to zwyczajnie mnie zachwyciło i przekonało całkowicie, że cykl będzie dla mnie strzałem w dziesiątkę. Tylko portfel płacze na myśl o zakupie pięciu brakujących tytułów... Ale na tak wciągające książki nigdy nie było mi szkoda pieniędzy i czasu.

Trudno jest w jakiś sposób opowiadać o fabule powieści, gdy na rynku pojawiło się już tyle jej części - właściwie każda informacja jest w tym przypadku spoilerem dla osób, które mają przed sobą lekturę pierwszych tomów cyklu. Starym wyjadaczom wspomnieć mogę jedynie, że małżeństwo Orłowskich, które do tej pory wydawało się niemal idealne, przeżyje poważny kryzys. W rodzinie pojawią się duże problemy zdrowotne, romanse, a dokonane wybory przyniosą skutki - często znacznie poważniejsze, niż podejrzewano. Nie zabraknie zagłębiania się w przeszłość i odkrywania niektórych postaci na nowo, dzięki poznawaniu ich historii wpływającej na aktualne motywy zachowania.

Właśnie elementy związane z przeszłością bohaterów podobały mi się najbardziej zarówno w tej książce, jak i w czytanym przeze mnie poprzednio Zabójczym uroku blondynki. W odróżnieniu od Historii pewnej rozwiązłości tamta książka nie należała do głównej osi cyklu Miłość, namiętność, pożądanie, stanowiła jedynie dodatek rozbudowujący fabułę i pozostający w ścisłym związku z bohaterami. O ile ta dodatkowa historia była mocna, bo silnie naznaczona kryminałem, o tyle Historii... znacznie bliżej do zwykłej obyczajówki. Chociaż nie, nie powinnam używać tego sformułowania, które z pewnością wiele osób zniechęci tak, jak zniechęciłoby mnie. Nie zrozumcie mnie źle, bo historia, choć posiada silny element romansu i jest w głównej mierze oparta na relacjach międzyludzkich, skonstruowana jest dużo lepiej niż większość znanych mi obyczajówek.

Nie znając początków opowieści nie mogę się wypowiedzieć na temat rozwoju postaci, jednak widzę wyraźnie, że każda z nich jest dobrze przemyślana i rozpisana. Autorka uwzględnia indywidualne cechy bohaterów i każdemu z nich kreśli wieloletnią historię. Odkrywając kolejne jej elementy możemy sami poznać i zrozumieć motywy działania poszczególnych osób, często dopiero po dłuższym czasie jesteśmy w stanie zrozumieć, czemu zdecydowali się na takie a nie inne postępowanie. Co ważne, poszczególne postaci są ze sobą silnie związane - autorka duży nacisk położyła na to, jaki wpływ ma na poszczególne osoby ich środowisko wychowania, w jaki sposób podobni (lub różni) są poszczególni członkowie rodziny, a także jakie (często dramatyczne i ciągnące się przez wiele lat) skutki mają podejmowane przez nich decyzje. Rodzina Orłowskich oraz ich otoczenie zawiera w sobie bardzo wiele osób, zatem bohaterowie tworzą ciekawą siatkę zależności. Nie jest to jednak nic skomplikowanego, nawet rozpoczynając przygodę z cyklem od środka szybko połapiemy się, kto jest kim.

Tak jak wspomniałam na początku, lektura Historii pewnej rozwiązłości utwierdziła mnie w przekonaniu, że powinnam lepiej poznać cały cykl, najlepiej rozpoczynając go od początku. Zrobiłam tak już w przypadku jednej serii obyczajowej (cyklu prowincjonalnego Katarzyny Enerlich) i nic złego się nie wydarzyło, bo pozostałe walory fabuły wynagrodziły mi, że wiedziałam z góry, jak potoczą się losy głównych bohaterów. Mam wielką nadzieję, że podobnie będzie w tym przypadku, a odkrywanie szczegółów tych wydarzeń, które w tym momencie są dla bohaterów rzadko podejmowanymi wspomnieniami, sprawi mi dużo satysfakcji. Póki co powiedzieć mogę jedno: Danka Braun zachwyca zarówno w wydaniu obyczajowym, jak kryminalnym. Powieści czyta się szybko, lekko, a losy bohaterów po prostu pochłaniają czytelnika tak, że nie chce się odkładać książki na bok przed jej zakończeniem. Jak dla mnie zestawienie absolutnie idealne.






Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie wydawnictwu Prozami.

wtorek, 16 sierpnia 2016

Christoph Marzi – „Heaven. Miasto elfów”

Przy przeglądaniu zapowiedzi zauroczyła mnie zarówno okładka tej książki, jak i blurb. Kiedy Heaven wreszcie do mnie dotarło, byłam już po lekturze kilku recenzji, które nie były szczególnie entuzjastyczne: sporo było w nich rozczarowania, a książkę oceniano jako generalnie przeciętną. Z miejsca zrobiło mi się smutno, bo nastawiałam się naprawdę pozytywnie - może nie na jakąś wybitną literaturę, ale na pewno na lekką, ciekawą opowieść serwującą kilka chwil dobrej zabawy. Mój entuzjazm nieco opadł, ale jednak nie do końca. I słusznie, bo gdy wreszcie zabrałam się za lekturę, naprawdę mi się spodobało. Chyba mam w sobie jakiś pierwiastek niewymagającego, młodego czytelnika...

Heaven to dość nietypowa młoda dziewczyna - pochodząca z bogatego domu sierota, która nocami włamuje się na dachy i obserwuje niebo, zafascynowana niezwykłym zjawiskiem astronomicznym. Otóż od wielu lat nad Londynem... brakuje kawałka nieboskłonu. Tak, dokładnie - jest ciemny i na stałe pozbawiony gwiazd. Jakby nie dość było dziwaczności w jej życiu, Heaven pada ofiarą niezwykłej napaści, podczas której tajemniczy człowiek kradnie jej serce. A ona nadal żyje. Dzięki pomocy młodego chłopaka udaje jej się uciec - od tej pory razem będą szukali odpowiedzi na dręczące ich pytania i odkrywali wzajemnie swoje tajemnice.

Moim zdaniem już sam opis fabuły tej książki sugeruje całkiem dobrą zabawę, a to dzięki mnogości niecodziennych zdarzeń, które autor włączył do swojego świata. Pomysł z brakującym fragmentem nieba, choć na początku zepchnięty nieco na dalszy plan, okazuje się ciekawą i dobrze skrojoną historią, która doskonale utrzymuje zainteresowanie czytelnika na tajemnicy. Do tego dochodzi duży dynamizm w prowadzeniu akcji (bohaterowie stale uciekają przed oprawcą Heaven, co znacznie przyspiesza ciąg zdarzeń i wprowadza wiele ciekawych scen związanych z konfrontacjami) oraz delikatny klimat baśni, który naprawdę dobrze współgra z całą opowieścią. Bohaterowie są przeciętni - nie jakoś szczególnie pogłębieni, choć każde z nich (w tym główny oprawca) ma własną historię nadającą niejednoznaczności. Dodatkowo pojawia się wątek miłosny, jednak napisany z taktem i absolutnie nie dominujący tego, co w powieści najważniejsze.

Oddając sprawiedliwość czytelnikom muszę powiedzieć, że nie jest to książka pozbawiona wad. W moim odczuciu fabuła była dość powtarzalna, a przez to w którymś momencie stała się prosta i przewidywalna: bohaterowie uciekali, by po jakimś czasie znów skonfrontować się z przeciwnikami, umknąć im i tak w kółko - nawet mimo generalnie dynamicznych scen stało się to po prostu nużące. Dodatkowo sam styl pisania autora nie zachwyca tak, jak by mógł: mimo dużej ilości dialogów zdarzają się fragmenty, przez które nie brnie się najlepiej. Warto jednak mieć na uwadze, że generalnie jest to powieść skierowana do młodszego czytelnika, a ten zapewne przedkładać będzie klimat i treść nad pewne elementy techniczne.

Czasem bywa tak, że książka podoba nam się w pewnych aspektach na tyle, że przymykamy oko na inne, nieszczególnie idealne. Tak było w moim przypadku podczas lektury Heaven. W moim odczuciu jest to całkiem przyjemna powieść z pogranicza baśni, urban fantasy i powieści przygodowej, w której sporo się dzieje, a bohaterowie mają swoje tajemnice, które - jako czytelnik - chciałabym jak najszybciej odkryć. Klimat nieco zmienionego Londynu jest silny i ma duże znaczenie dla całej książki, stanowiąc jej dodatkową, mocną stronę. Jasne, nie jest to książka dla każdego (o czym świadczy rozbieżność ocen czytelników), ale jestem pewna, że znajdzie wielu fanów, zwłaszcza wśród młodszych odbiorców.






Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu MUZA SA.

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Ken Liu – „Królowie Dary”

Choć zjednoczenie siedmiu wysp pod rządami jednego cesarza w zamyśle przynieść miało wiele korzyści ich obywatelom, cena, jaką musieli za to zapłacić, okazała się zbyt wysoka. Eufemistyczne "rządy silnej ręki" szybko przerodziły się w boleśnie realne "rządy terroru", gdzie każde nieposłuszeństwo wobec władzy karane było śmiercią. Gdy cesarz umarł, a na tron wstąpić miał jego nieprzygotowany jeszcze syn, lud znalazł okazję, by upomnieć się o swoje. Tak wybuchła rewolucja, która - jak to zwykle bywa - pochłonie wiele ofiar i na zawsze zmieni bieg historii.

Nie będę przed Wami ukrywała, że przeczytanie tej książki zajęło mi naprawdę sporo czasu. Gdy usiadłam do niej pierwszy raz, przeczytałam około 1/3, a brnęło mi się przez nią naprawdę ciężko. Mimo że dostrzegałam pewne ciekawe elementy, we znaki dawały mi się "dziwne" (no, wiecie, orientalne) nazwy własne, które ciągle mi się myliły mimo zawartego w książce spisu, a także fabuła w znacznej mierze złożona z powolnego rozwoju akcji oraz planowania i przebiegu kolejnych działań wojennych. Odebrałam tę książkę jako raczej męską (użyję tego określenia z braku lepszych, mam nadzieję, że zrozumiecie, co mam na myśli) i na kilka tygodni straciłam zapał, jaki do niej miałam. Na szczęście nie całkowicie, bo dokończona okazała się naprawdę niesamowita i, choć pochłonęła masę mojego czasu i energii, nie żałuję żadnej chwili spędzonej na jej czytaniu.

Wielką zaletą są postaci, na których opiera się cała historia. Dwóch skrajnie różnych młodych mężczyzn, dwa spojrzenia na świat, na ludzi, dwa bardzo różne doświadczenia życiowe i wykształcone przez nie postawy. A jednak bije w nich jedno serce, łączy ich coś tak niesamowitego, że w niektórych (rzadkich) chwilach zdają się być braćmi, czy wręcz bliźniakami. Kuni Garu to hulaka i lekkoduch, który nie ma pojęcia o polityce, taktyce czy teorii prowadzenia wojny, ale ma gorące serce, charyzmę, dar mówienia tak, aby porwać tłumy, dużą inteligencję emocjonalną i niezwykłą wręcz intuicję. Ta ostatnia pozwala mu osiągać sukcesy w dziedzinach, na których teoretycznie nie powinien się znać. Z kolei Mata Zyndu pochodzi z rodu najznamienitszych żołnierzy i jest doskonale wyszkoloną maszyną do zabijania. Już sam jego wygląd wskazuje, że to człowiek niebezpieczny, ale tez fascynujący: postawny, szybki, inteligentny, ale przy tym kompletnie nieprzystosowany społecznie. Celem jego życia jest zemsta, a narzędziem, które ma jej dokonać - on sam.

Jednak Królowie Dary to nie tylko Mata i Kuni. Na kartach powieści znajdziemy całą plejadę różnorodnych bohaterów i mam wrażenie, że żaden nie pojawił się tu przypadkowo. Autor dołożył wszelkich starań, aby jego postaci były barwne, ciekawe, niejednoznaczne i aby ich historia została należycie opowiedziana. Przy tym większość z nich ma duże znaczenie dla fabuły, a ich działania - bezpośrednie przełożenia na rozwój akcji. Co ważne, bohaterami książki są nie tylko śmiertelnicy, ale i bogowie - spersonifikowani jak ci w starożytnej Grecji, toczący między sobą swoje małe gierki, z jednej strony wpływający na świat, z drugiej - w pewnym stopniu zaskakiwani, tym, co się na nim dzieje i jaki obrót przybierają sprawy.

Kolejną sprawą, która w ostatecznym rozrachunku robi niesamowite wrażenie, jest kreacja świata, o jaką pokusił się autor. Podczas prac nad książką Ken Liu inspirował się autentycznymi wydarzeniami z historii Chin, jednak stwierdzenie, że to wariacja na ich temat, byłoby chyba nadużyciem. Świat przedstawiony jest z jednej strony niesamowicie bliski temu, co znamy z kart historii, a z drugiej - wzbogacony o całe szeregi fantastycznych dodatków takich jak wymyślone religie, wykreowane dodatkowo postaci bogów czy paranormalne artefakty. Społeczeństwo w Królach Dary jest połączeniem różnych postaw dawnych i współczesnych, jednak mimo kompletnej różnorodności zachowuje spójność, natomiast rozwiązania technologiczne, którymi posługują się ludzie, wykraczają daleko poza realny świat. Do tego wszystkiego dochodzi naprawdę silny klimat Orientu budowany od pierwszej do ostatniej strony dzięki nazwom własnym, językowi, kulturze bohaterów, a także specyfice opisywanych miejsc. Trudno to opisać, ale czytając tę powieść po prostu przenosimy się w czasie i przestrzeni.

Jedno jest pewne - powieść nie jest lekką i przyjemną fantastyką dla mas, w której wiele rzeczy dzieje się samo, a akcja jest szybka i niewymagająca. Nad Królami Dary trzeba przysiąść, niejednokrotnie odłożyć ich na bok, aby nabrać nieco dystansu i świeższym okiem spojrzeć na całość. Tą książką można się zmęczyć, zwłaszcza jeśli - jak ja - nie ma się dużej wprawy z podobnymi powieściami, a chce się wszystko robić szybko, najlepiej na raz. Jednak gdy już przebrniemy przez pierwszy trudny moment, naprawdę jest cudownie, zwłaszcza gdy możemy w pełnej krasie docenić wkład pracy autora. Gdybym miała jednym słowem określić, jaka jest ta książka, myślę, że "epicka" oddałoby najtrafniej wszystkie moje odczucia - z jednej strony doceniam niezwykłość świata, bogactwo postaci i obszerność fabuły, z drugiej zaś zastanawiam się, czy ten monumentalizm nie jest dla mnie zbyt przerażający.





Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Sine Qua Non.

czwartek, 11 sierpnia 2016

Stos 5/2016, czyli uzupełniamy puste regały

Książkoholicy mają to do siebie, że są w stanie znaleźć miliony wytłumaczeń dla nowych nabytków. Urodziny, imieniny, Dzień Chłopaka, Dzień Kobiet, Boże Narodzenie, Wielkanoc, zły humor, zdany egzamin (w nagrodę) lub wręcz przeciwnie - oblany (na pocieszenie!). Znacie to? W takim razie sami rozumiecie, co wydarzyło się w naszym życiu. Przecież nie mogliśmy zostawić pustych takich nowiutkich regałów - one łaknęły, nie, one żądały, aby postawić na nich stosy książek! I nic nie zmienia fakt, że w mieszkaniach naszych rodziców piętrzą się stosy z rodzaju no-przecież-zaraz-to-zabiorę-daj-mi-miesiąc-czy-dwa - coś było potrzebne na już, teraz, zaraz. I jest. Całkiem sporo całkiem tanich książek.


Zakupy w Świecie Książki

Jak wiadomo, Świat Książki robi bardzo przyjemne promocje - większość tytułów można zamówić z rabatem 30% jeszcze przed premierą, ciągle aktywne są jakieś większe obniżki, a w księgarniach outletowych rabat stały wynosi 50%, przy czym większość książek posiada nalepki z jeszcze niższą ceną. Z usług tej firmy korzystamy często, a teraz zapewne będziemy to robić jeszcze częściej, bo zamieszkaliśmy tuż obok jednego z takich właśnie obniżkowych punktów.



Pierwsze były Patrole z promocji na książki wydawnictwa MAG - niecałe 7 zł za sztukę. Przy odbieraniu zamówienia w kasiowe oko wpadła również Szopka Zośki Papużanki (On był genialny, tu macie recenzję - klik) oraz brakujące Baśnie Etniczne. Z kolei przy okazji wizyty w Gdyni do kolekcji wpadł Wurt, trzeci tom Pozaświatowców, Stop prawa oraz Zaginiona (w końcu kupiona, chociaż wciąż nienawidzimy Fabryki Słów za to, jak potraktowała posiadaczy kolekcjonerskiej edycji serii) - każda z nich za mniej niż 15 zł. Następnie, gdy już myśleliśmy, że zakupy zakończone, na stronie pojawiła się promocja na polską literaturę, dzięki której Sylwek w końcu nabył wszystkie części Pana Lodowego Ogrodu, na które czaił się od lat, Kaś natomiast wzbogaciła się o najnowszą książkę jednej ze swoich ulubionych autorek, Katarzyny Enerlich.


Nadmorski Plener Czytelniczy


Cel wypraw na Plener jest ostatnio jeden - stoisko wydawnictwa Zysk i S-ka. Odkąd w zeszłym roku Sylwkowi udało się wypatrzeć tam książki Martina z drobnymi skazami sprzedawane 60% taniej, postanowiliśmy pojawiać się na imprezie regularnie. Tym razem absolutnie nie byliśmy zawiedzeni - najnowsze części Gry o Tron oraz uzupełnione wydania książek Elżbiety Cherezińskiej trafiły w nasze łapki. Jednak inne stoiska również nie zawiodły - Zgubiono-znaleziono oraz Kat miłości od Czarnej Owcy, a także CEO Slayer od Rebisu kosztowały 10 zł za sztukę.


Promocja na stronie Maga



Obok takich promocji nie można przejść obojętnie, bo zdarzają się bardzo, bardzo rzadko. Kilka dni temu wydawnictwo MAG ogłosiło co następuje: rabat na wszystkie dostępne na ich stronie książki wynosi 40%, zakup co najmniej dwóch dodaje dodatkowe 10%, no i od 100 zł wysyłka jest darmowa. Początkowo wydawało się, że paczka nie będzie duża i że Kaś nie będzie miała w niej swojego udziału, ale jak wyszło - widzicie sami. Wszyscy na Zanzibarze, Ślepe stado oraz Trawa poszerzyły jej  (skromną jak do tej pory) kolekcję Artefaktów, natomiast Szósty Patrol zamknął cykl, który teraz oficjalnie należałoby przeczytać. Sylwek z kolei zaszalał z Sandersonem - w zamówieniu znalazły się aż 4 jego książki - a także ponownie skusił się na książki Butchera: Rycerza lata, czyli uzupełnienie serii o Dresdenie, a także całkiem nowy projekt, czyli Wiatrogon Aeronauty.


Zakupy w Biedronce i tak zwane nabytki przypadkowe


Po Biedronkach biegaliśmy w konkretnym celu, a była nim Żona inkwizytora, której oczywiście znaleźć się nam nie udało (była pokazana na stronie, więc uznaliśmy, że pewnie mieli tylko jeden egzemplarz, ten od zdjęcia, który fotograf dostał zapewne w ramach współpracy barterowej...). Nie znaczy to, że zakupy były nieudane - Żółw przypomniany, Kim być?Galveston i W jednej osobie to zdecydowanie książki, których kupienie za niecałe 9 zł można nazwać sukcesem.

Skoro już jesteśmy przy sukcesach - największym w tym miesiącu jest niezaprzeczalnie zakup W cieniu prawa, za które Kaś zapłaciła... mniej niż 7 zł. W sumie żadna w tym nasza zasługa, po prostu z racji rozwiązania umowy między Payback a Empikiem (jedynym miejscem, gdzie wykorzystywaliśmy punkty), trzeba było jakoś spieniężyć to, co się tam uzbierało. Padło na nowego Mroza, a że dodatkowo książka była w jakiejś tam promocji, cena wyszła całkiem zgrabna.



Jak widzicie, troszkę tego wyszło, więc pewnie w najbliższym czasie trzeba będzie ograniczyć zakupy książkowe. 
W każdym razie tak sobie mówimy.

wtorek, 9 sierpnia 2016

Podróże małe i duże #9 - See Bloggers, Nadmorski Plener Czytelniczy, co robimy z życiem: Pokemony, przeprowadzka i nowa biblioteczka

Jak pewnie część z Was zauważyła, w ostatnich miesiącach znacznie spadła częstotliwość publikacji postów na blogu, jak i ich różnorodność - od czasu do czasu po prostu pojawia się jakaś recenzja. Czynników za to odpowiedzialnych jest wiele, ale podstawowym jest po prostu brak czasu. Skąd się wziął? Po pierwsze (znów: jak pewne część z Was wie) jesienią oboje będziemy bronić swoje prace magisterskie, co dostarczyło nam dodatkowych, przedwakacyjnych obowiązków. Po drugie wraz z końcem studiów Kaś wróciła do Trójmiasta i po dłuuuugim szukaniu udało nam się w końcu znaleźć lokum i zamieszkać razem. Nasz świat zaczął kręcić się w rytmie zakupów, skręcania mebli i wyjazdów po rzeczy. Po trzecie Sylwek niedawno awansował, a Kaś musiała poszukać nowej pracy. Każda z tych czynności wymagała naszej uwagi i zaangażowania.

Nie jest jednak tak, że był (jest?) to wyłącznie okres przepełniony brakiem czasu i zmęczeniem. Jak to zwykle bywa, nawał obowiązków pozwala zorganizować się na tyle, żeby znaleźć chwilę na dodatkowe zajęcia, więc weekendy spędzamy aktywnie i o tym właśnie ma być dzisiejszy post.

Pod koniec lipca Kaś zawitała na See Bloggers - największą w Polsce konferencję blogerów, która - co cudowne! - odbywa się w Gdyni. Dwa dni świetnych warsztatów i prelekcji, masa wiedzy, a przede wszystkim cudowna organizacja i atmosfera - to zdecydowanie główne cechy tej imprezy. Te kilkanaście godzin, choć wciśnięte w napięty grafik i bardzo wymagające, przyniosły bardzo dużo satysfakcji. Miało być edukacyjnie (wiecie, dokształcanie się w prowadzeniu fanpejdża, pozyskiwaniu czytelników, promocji bloga...), ale kobieca natura Kaś wzięła górę i całe wyjście było jednym wielkim warsztatem urodowym. Ale za to jakim wspaniałym!



Podczas warsztatów z Dorotą z bloga Baba Ma Dom bawiliśmy się świetnie robiąc własne klapsy filmowe...

...które potem przez resztę dnia dzielnie służyły za promocję bloga. ;)

Warsztaty GOSH Copenhagen dostarczyły trików dotyczących makijażu, ale też możliwości przedpremierowego testowania sierpniowych nowości.

Z kolei specjalistki marki Michel Mercier opowiadały o pielęgnacji włosów.


Na kolejny weekend zaplanowaliśmy wizytę w Gdyni na Nadmorskim Plenerze Czytelniczym. Przyjemnie jest patrzeć, jak rozwija się ta impreza - z każdym rokiem ciąg stoisk staje się dłuższy! Zainteresowani zakupami są zdecydowanie rozpieszczani, bo wielu wydawców decyduje się na sprzedaż książek z dużymi rabatami (kosze pełne książek za 10 zł to norma), ale znajdą się również smaczki dla tych, którzy chcą posłuchać autorów lub spotkać się z nimi osobiście. Tym razem gośćmi byli m.in.: Nina Reichter, Ilona Łepkowska oraz Iwona Kienzler.




Są też pewne powody, dla których Gdynia okazała się jeszcze fajniejszym miejscem niż zazwyczaj:



Na koniec zostawiliśmy najlepsze - mamy nową biblioteczkę! Póki co stanowią ją cztery regały i wciąż łudzimy się, że uda nam się na tym poprzestać, ale tak naprawdę wszyscy dobre wiedzą, że szanse na pomieszczenie na nich naszych książek są po prostu żadne... Poniżej urywek prezentujący, jak wygląda to w tej chwili, przynajmniej w pewnej części.




A jak Wam mijają wakacje? Też biegacie za Pokemonami? Skręcacie regały? A może preferujecie inne formy rozrywki? Koniecznie dajcie znać!

niedziela, 7 sierpnia 2016

Victoria Scott – „Tytany”

Astrid doskonale wie, czym jest strata. Kiedyś jej rodzina utraciła wszystko przez długi najstarszego członka rodziny, później samego dziadka, za którego śmierć obwiniana jest właśnie dziewczyna, a gdy wszystko wydawało się stabilizować, scenariusz problemów finansowych znów się powtarza, tyle że w wydaniu ojca. Z tego powodu gdy tylko dostaje szansę wzięcia udziału w niebezpiecznych i ryzykownych wyścigach tytanów, Astrid nie waha się ani chwili. Sprzeciwia się rodzinie, konwenansom i logicznym przesłankom, podejmuje ryzyko, a jej cel może być tylko jeden: zwyciężyć.

Z Victorią Scott miałam już styczność przy okazji cyklu o Wyścigu i było to spotkanie bardzo, bardzo udane. Książki czytało się szybko, ich akcja była wartka, a do tego spodobał mi się pomysł autorki i jej sposób opisywania świata. Oczywiście wiedziałam, że Tytany to całkowicie inna opowieść, jednak liczyłam, że pewne elementy pozostaną niezmienne i pod tym względem skończyłam lekturę usatysfakcjonowana. Mimo zupełnie innego świata i potrzeby początkowego rozeznania, historia wciągnęła mnie od pierwszych stron i do samego końca trzymała w stuprocentowym zaangażowaniu. Właściwie byłam bardzo zaskoczona (i niezadowolona!), gdy dobrnęłam do końca, tak bardzo mi się podobało.

Drugim plusem, który w moim przypadku odpowiada za wysoką ocenę Tytanów jest sposób, w jaki autorka wykreowała świat. Idea mechanicznych koni z pogranicza żywych istot i robotów bardzo przypadła mi do gustu, a historia tego, w jaki sposób wycofana i sceptyczna na początku dziewczyna nawiązuje emocjonalną więź ze swoim metalowym podopiecznym, przypomniała mi o wszystkich filmach familijnych, które widziałam w dzieciństwie. Ale Tytany to nie tylko opowieść o Astrid i Skoblu, bo ciekawych postaci jest tu zdecydowanie więcej. Historia uzależnionego od hazardu ocja nie ustępuje w niczym opowieści o córce, a to dopiero początek interesujących bohaterów. Szkoda, że książka nie pochyla się nad większością z nich na dłużej, bo sama polubiłam praktycznie każdego z prezentowanych bohaterów, mimo że byli postaciami zupełnie różnymi.

Świat przedstawiony ma jeszcze jedną zaletę, którą jest sposób ujęcia społeczeństwa. Wyścigi tytanów to w gruncie rzeczy jedyny element fantastyczny na dość zwyczajnym tle, które wydaje się bliskie każdemu z nas. Autorka wykorzystała kreację społeczności podzielonej, jednak nie sposób określić tej książki mianem dystopii - to zdecydowanie łagodniejsza forma w stylu tych, które spotkać wciąż możemy we współczesnym świecie. Wśród większości ludzi panuje dość kiepski status społeczny, brakuje pracy, a zwyczajni obywatele żyją raczej prosto. Ich rozrywką są igrzyska fundowane przez bogatych, w których koszt wystawienia jednego zawodnika przekracza wyobrażenie każdego z przeciętnych obywateli. Jednak nie ma nic za darmo - jedyna z rozrywek jest także źródłem wielu rodzinnych tragedii. Obecni na wyścigach mężczyźni - sfrustrowani, niedowartościowani, opętani marzeniami i zapewnieniu swoim rodzinom lepszego życia - są w stanie postawić ostatnie pieniądze i, jak nietrudno się domyślić, równie łatwo je przegrać.

Tytany to zamknięta historia, którą, z racji nie tyle objętości, co szybkości czytania, nazwałabym raczej nowelką niż powieścią. Mnie zajęła kilka godzin, więc oceniam ją jako idealną na jedno, bardzo przyjemne popołudnie. Czyta się lekko i płynnie, ale nie jest całkowicie przewidywalna - autorka ma dla nas kilka małych zaskoczeń, które dodatkowo uprzyjemniają lekturę. Poza tym nie można odmówić jej złożoności - pozornie prosta fabuła kryje w sobie całkiem sporo różnorodnych elementów i odkrywa przed nami kulisy życia pewnej bliskiej nam społeczności. Tak jak wiele książek traci, gdy myślimy o nich po dłuższym czasie, tak Tytany wyłącznie zyskują. Choć minął miesiąc odkąd czytałam tę książkę, wciąż znajduję w niej nowe, bardzo przyjemne elementy.





Za wspaniałą przygodę z książką dziękuję serdecznie wydawnictwu IUVI.