sobota, 25 stycznia 2020

Bartosz Szczygielski – „Krok trzeci” [przedpremierowo]

„Lubiła kochankę męża, nie miała jednak pojęcia, co stało się z jej ciałem.”

Uwielbiam pisać wstępy do recenzji, ale tym razem nie streszczę Wam fabuły, by niechcący nie zdradzić zbyt wiele. Niech to jedno tajemnicze zdanie z okładki pobudzi Waszą wyobraźnię tak, jak do niedawna pobudzało moją. Resztę zostawmy opinii, którą zamieszczam poniżej. W wielkim skrócie: to wyjątkowa i niebanalna książka, po którą naprawdę warto sięgnąć!

Choć lekturę skończyłam dobrych kilka godzin temu, wciąż nie wiem, co tak naprawdę się tu wydarzyło. Sięgałam po zwykły thriller psychologiczny (jestem już z tym gatunkiem całkiem nieźle zaznajomiona), a otrzymałam istny rollercoaster emocji i prawdziwą kaskadę niedomówień. W pozytywnym tego słowa znaczeniu! Krok trzeci niezaprzeczalnie jest thrillerem i sięga do głębi ludzkiej psychiki i duszy, a jednocześnie stanowi coś, co wykracza poza ramy wszystkich książek z gatunku, jakie miałam okazję czytać. To opowieść w której nic nie jest jasne, fikcja miesza się z rzeczywistością, a kolejne wydarzenia wiele razy zmieniają nasze spojrzenie na całą historię. Myślimy, że coś wiemy, że mamy o co się zaczepić, a chwilę później nasza wizja obraca się w pył i znów błądzimy po omacku. I tak raz za razem, raz za razem...

Nie wiem, jak będzie z innymi czytelnikami, ale u mnie Krok trzeci wywołał mnóstwo rozmaitych emocji. Nie będę ukrywała – nie zawsze strony przewracały się same, czasem miałam kłopot z brnięciem dalej i głębiej w tę opowieść, bo dyskomfort był ogromny – tu wielki plus dla autora za wielką autentyczność historii i bohaterki. Mimo wszystko czytałam jednak dalej, bo wiedziałam, że to wszystko jest po coś i przeczuwałam, że rozwiązanie może mnie zaskoczyć. Zwłaszcza, że powieść pozostawia nam wiele przestrzeni na snucie domysłów i analizę kolejnych ważnych wydarzeń, które na pierwszy rzut oka zupełnie nie pasują do już znanych elementów. Czasem nie wiedziałam, czy mam do czynienia z jakąś farsą, czy nie balansuję wraz z bohaterką na granicy obłędu. Innym razem musiałam odkładać książkę na kilka chwil, bo była dla mnie zbyt ciężka. A potem chwytałam ją znów, łapczywie chwytając wszystkie wskazówki co do rozwiązania.

Obawiam się, że dziś wyszło dziwnie i chaotycznie, ale i omawiana powieść nie należy do standardowych. To coś zupełnie innego niż wszystkie książki, jakie do tej pory czytałam. Choć motyw patrzenia na świat oczami bohatera, który z trudem odróżnia to, co realne od wytworów wyobraźni, nie jest nowy, tutaj został wykorzystany tak niebanalnie, a przede wszystkim tak autentycznie, że chwilami czytelnik zaczyna wątpić w prawdziwość własnych osądów. 

I to zakończenie! Naprawdę warto na nie czekać. I warto nie zaglądać na ostatnie strony, póki nie dotrzemy do nich naturalnie, poznając tę opowieść. 






Za możliwość poznania książki dziękuję serdecznie wydawnictwu W.A.B.
Premiera 29 stycznia!

poniedziałek, 20 stycznia 2020

Anders Hansen, Carl Johan Sundberg – „Projekt zdrowie”

Pod koniec zeszłego roku miałam przyjemność czytać najnowszą książkę szwedzkiego psychiatry, Andersa Hansena, czyli Wyloguj swój mózg. To była świetna opowieść o tym, jak najważniejszy organ naszego ciała adaptuje się (a raczej nie adaptuje się, albo robi to stanowczo zbyt wolno) do dynamicznego postępu technologicznego i społecznego. Zachęcona zarówno stylem autora, jak i treścią książki, od razu zamówiłam dwie pozostałe pozycje stworzone przez Hansena i wydane na polskim rynku. W pierwszej kolejności sięgnęłam po polecany mi przez kilka osób Projekt zdrowie.

Ta niepozorna niebieska książeczka jest w gruncie rzeczy gloryfikacją ruchu. Ale nie tego katorżniczego, jaki promowany jest w mediach i nie tylko. Anders Hansen i Carl Johan Sundberg powołują się bowiem na badania, według których do optymalnego dbania o zdrowie wystarczy 30 minut umiarkowanej aktywności kilka razy w tygodniu. Oczywiście nie chodzi tutaj o efekty odchudzające (zrzucenie większej liczby kilogramów wymaga jednak diety i treningów), a o wsparcie dobrego funkcjonowania naszego ciała i umysłu. W kolejnych rozdziałach poznajemy szereg korzyści, jakie przynosi nam regularny ruch - czytamy o procesach, zachodzących w naszym ciele i o tym, jakie dobroczynne substancje wyzwala umiarkowana aktywność fizyczna. 

Mam niemały problem z jednoznaczną oceną tej książki. Z jednej strony mamy tutaj kawał naprawdę solidnej, ciekawej i przede wszystkim dobrze zaprezentowanej wiedzy. Autorzy nie zarzucają nas suchymi faktami, a snują gawędę; mimo to udaje im się przemycić bardzo dużo badań na temat wpływu ruchu na funkcjonowanie człowieka. Wszystkie fakty podane są prosto i w taki sposób, że naprawdę mamy ochotę zrobić coś dla siebie. Zwłaszcza, że, jak podnoszą autorzy, ważne są nawet najmniejsze kroki, drobne zmiany, na które większość z nas stać.

Niestety z drugiej strony mamy do czynienia z ogromną powtarzalnością prezentowanych w książce treści. Niby badania są różne, a tak naprawdę wciąż słyszymy to samo: ruszaj się! I to nie jest jakiś zawoalowany przekaz, myśl przewodnia, która towarzyszy całej książce. Tutaj po prostu te same zdania powtarzane są co kilka lub kilkanaście stron. Autorów usprawiedliwia jedynie fakt, że już we wstępie zaznaczają, że będą dużo smęcić. Jednak takie wprowadzenie nie sprawia, że powtarzalne frazy przyswajamy z mniejszym znużeniem.

Czy w takim razie jestem na tak? Sama nie wiem. Właściwie nie żałuję, że sięgnęłam po książkę Andersa Hansena i Carla Johana Sundberga, bo to chyba pierwsza pozycja o zdrowym trybie życia, która zachęciła mnie do małych zmian, zamiast utwierdzać w przekonaniu, że sens ma tylko trening siłowy kilka razy w tygodniu. Poza tym, gdy czytałam książkę na raty, nie nudziłam się aż tak bardzo powtarzalnymi zdaniami. Myślę więc, że to jedna z tych pozycji, w których warto przymknąć oko na niedociągnięcia i skupić się na wartościowej i motywującej treści. 


piątek, 17 stycznia 2020

Wojciech Chmielarz – „Żmijowisko”

Czasem zastanawiam się, od czego zależy to, czy sięgam po książki danego autora, czy też nie. Zdarza mi się przeczytać powieść dobrą, ale nie wybitną, a jednak jak zaczarowana z miejsca pochłaniam całą backlistę w dorobku pisarza. Innym razem jakaś książka robi na mnie ogromne wrażenie, a mimo to nie sięgam po kolejne – jak z Larsem Keplerem, którego Piaskun był jednym z lepszych thrillerów w mojej karierze, a mimo to pozostałe części serii kurzą się na mojej półce od wielu lat....

Wojciech Chmielarz również należy do drugiej grupy. O jego Przejęciu pisałam w styczniu 2015 roku i do dziś pamiętam, że książka zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie. Potem autor przypomniał mi o sobie fenomenalnym opowiadaniem w antologii Rewers, a ja nadal trzymałam się z daleka od jego powieści. I nawet głośna premiera Żmijowiska i ogromna popularność tej książki nie skłoniła mnie to powrotu; zdecydowałam się dopiero po pewnej polecajce. I znów nie rozumiem, jak mogłam tak długo zwlekać z przeczytaniem książki. 

Czy człowiek może po prostu zniknąć bez śladu, nawet gdy wokół jest mnóstwo innych osób? Z tym pytaniem od miesięcy mierzą się Kamila i Arek, rodzice Ady – nastolatki, która zaginęła w poprzednie wakacje. Dokładnie rok po tragicznych wydarzeniach ojciec dziewczyny wraca do Żmijowiska w nadziei, że uda mu się dotrzeć do nowych faktów. A może po prostu chce załatwić jakieś sprawy z samym sobą, poradzić sobie z tragedią, która go spotkała?

Przyznam szczerze, że nie byłam do końca przygotowana na to, co znajdę w tej książce. Choć akcja Żmijowiska nie rozgrywa się na podmokłym terenie, czytelnik czuje się, jakby został wrzucony w naprawdę gęste bagno. Na początku próbujemy się odnaleźć w rzeczywistości, poskładać sobie wszystko w głowie, szufladkujemy więc zdarzenia i postaci według własnego widzimisię. Jednak z każdą kolejną stroną atmosfera się zagęszcza, a informacje, które otrzymujemy sprawiają, że robi się naprawdę nieprzyjemna. Gdy na jaw wychodzą rozmaite brudne sprawki i powiązania, zagadka zaczyna stopniowo składać się w całość. 

Ta fabularna konstrukcja i stopniowe budowanie napięcia niejako wymuszają dość powolne tempo akcji. Przez większość czasu bohaterowie nie robią nic szczególnego, a jednak ostatecznie nie jest to książka monotonna czy męcząca. Moim zdaniem jest to zasługa przeplatających się stale trzech perspektyw: dawnej, czyli poprzedzającej bezpośrednio zaginięcie Ady, teraźniejszej, czyli związanej z pierwszą rocznicą wydarzeń w Żmijowisku, oraz pośredniej, która spina całą opowieść i uzupełnia dwie poprzednie. Wydarzenia są ukazywane naprzemiennie, po kilka krótkich rozdziałów na każdą z perspektyw, dzięki czemu opowieść stale się zmienia, a kolejne informacje płynnie się przenikają. 

Pamiętam, że zwracałam na to uwagę, gdy kilka lat temu czytałam Przejęcie, ale powtórzę i tym razem: Wojciech Chmielarz ma wyjątkową zdolność do mozolnego budowania fabuły. W Żmijowisku również widać, że cała ta opowieść jest doskonale przemyślana i spięta solidną klamrą. Tutaj nie znajdziecie klejonej na szybko historii, przy której co i rusz trzeba przymykać oko na rozmaite nieścisłości. Autor serwuje nam dzieło kompletne, skrojone na miarę, dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. Gdy zamykamy książkę po przeczytaniu ostatniej strony, mamy poczucie, że to była po prostu dobra lektura.

No to jak będzie z tym Wojciechem Chmielarzem? Chyba powinnam w końcu nadrobić zaległości w pozostałych jego książkach, bo ewidentnie jest to autor, którego mam szansę polubić i docenić. Nie mam jakiegoś wielkiego parcia na wchodzenie w nową serię, ale może skuszę się na Ranę...? Czytaliście, polecacie? Biorę w ciemno, jeśli to opowieść tak zaskakująca jak Żmijowisko!


środa, 15 stycznia 2020

Ewelina Matuszkiewicz – „Biały latawiec”, „Noc komety”



Jeszcze w 2019 roku odezwało się do mnie wydawnictwo Skarabeusz z propozycją przeczytania Nocy komety, najnowszej powieści, która za ich sprawą pojawiła się na rynku. Akurat szukałam lekkich historii obyczajowych, które umilą mi okres świąteczny (jak już wiemy, nic z tego nie wyszło), więc postanowiłam spróbować prozy nieznanej mi dotąd autorki. Choć wiedziałam, że książki Eweliny Matuszkiewicz spokojnie można czytać w dowolnej kolejności, zamówiłam sobie również Biały latawiec, czyli pierwszą powieść autorki. I do takiego zestawu usiadłam wraz z początkiem stycznia.

Muszę przyznać, że nie wiedziałam do końca, czego się spodziewać. Powieści obyczajowych – to oczywiste, ale jakich dokładnie? Takich bardziej romantycznych, czy jednak bliższych sadze, która obejmuje wiele pokoleń i skomplikowane zawiłości między bohaterami? Muszę się Wam przyznać, że nie miałam konkretnego nastawienia i jestem bardzo mile zaskoczona tym, co finalnie otrzymałam, bo powieści Eweliny Matuszkiewicz to coś nietypowego, a rozwiązania, na które zdecydowała się debiutująca autorka są naprawdę ciekawe.

Cała opowieść rozpoczyna się od powrotu Mai, która do tej pory pracowała w stolicy, do domu dziadka w Kozienicach. Kobieta postanowiła zacząć wszystko od nowa, porzuca więc wielkie miasto na rzecz prowincji, jak to we współczesnych powieściach bywa. Jednak wydarzenia, które rozgrywają się na kolejnych kartach Białego latawca i które są w pewnym sensie kontynuowane w Nocy komety, są zdecydowanie bardziej niebanalne (o ile można w ogóle tak napisać). Książki Eweliny Matuszkiewicz są bowiem przebogate pod względem bohaterów, których losy splatają się i przenikają w niezwykłych okolicznościach, a związki te sięgają wielu lat wstecz.

Bardzo podobało mi się to, w jaki sposób autorka odmalowała społeczność niewielkiej miejscowości. Opisywane przez Ewelinę Matuszkiewicz Kozienice mogą z powodzeniem symbolizować jakiekolwiek miasteczko na mapie Polski, a fabuła z pewnością się do niego dopasuje. Bardziej niż o miejsce chodzi tu bowiem o specyficzne relacje łączące mieszkańców, o ich codzienne spotkania, a także lokalną historię, która łączy bohaterów nierzadko od wielu pokoleń. Taki zabieg czyni z miejsca akcji niejako jednego z bohaterów, co nadaje książce bardzo przyjemnego charakteru. Jednocześnie miasteczko odmalowane jest na tyle plastycznie, że dla mieszkańców z pewnością będą to powieści wyjątkowe i bardzo bliskie. 

Chciałabym zwrócić uwagę również na styl autorki. Jest on bardzo prosty (zwłaszcza, że niedawno czytałam Nieświętego Mikołaja Magdaleny Kordel i mierzyłam się ze wspaniałymi, bogatymi zdaniami), jednak nie jest to wada, bo kolejne zdania płynnie się przenikają. Jest w sposobie opowiadania Eweliny Matuszkiewicz coś, co sprawia, że czujemy się zwyczajnie, swojsko, zupełnie jakbyśmy podglądali sąsiadów przez firankę lub słuchali plotek opowiadanych przez dobrą koleżankę. W powieściach obyczajowych bardzo lubię taki styl narracji i uważam, że zbliża on czytelnika do opisywanych wydarzeń. 







Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Skarabeusz.

poniedziałek, 13 stycznia 2020

TED Books: Kio Stark – „Znajomi nieznajomi”



Jak często zdarza się Wam rozmawiać z przypadkowymi osobami na ulicy? Mówicie "Dzień dobry!" przechodniom, albo chociaż sąsiadom? Prowadzicie rozmowy w sklepowych kolejkach? A może przemykacie ukradkiem w nadziei, że nie zostaniecie zaczepieni przez kogoś obcego? Dla mnie chyba od zawsze small talk w rozmaitych sytuacjach jest sprawą całkowicie naturalną i zwykle dzieje się poza zakresem mojej świadomości. Nie planuję do kogoś zagadać, ale często "od słowa do słowa" wynika jakaś większa lub mniejsza dyskusja z moim udziałem.

I choć wiele się mówi o społecznych przemianach i o tym, w jaki sposób postęp technologiczny wpływa na komunikację (w miejscach publicznych i nie tylko spędzamy czas ze smartfonami w dłoni zamiast nawiązywać kontakty), niewiele jest książek, które zajmowałyby się tematem spontanicznego nawiązania relacji. Sama chyba nigdy nie miałam takiej w rękach – aż do momentu, gdy trafiła do mnie opowieść Kio Stark. To jedna z książek wydanych w ramach serii TED Books, co oznacza, że jej początkiem było krótkie wystąpienie autorki na jednej z konferencji TED. dopiero później znalazło ono rozszerzenie w postaci dłuższej formy wypowiedzi.

Jak już wspomniałam, dla mnie nawiązywanie kontaktów z obcymi ludźmi jest czymś naturalnym i mam wrażenie, że ta cecha odebrała mi nieco radości z lektury Znajomych nieznajomych. Nigdy nie zastanawiałam się, dlaczego jest mi łatwo zagadywać do obcych, nie czułam też potrzeby aż tak silnego wchodzenia w ten temat. Męczyło mnie nieco rozkładanie na czynniki pierwsze każdej, nawet najmniejszej spontanicznej sytuacji i analizowanie, w jaki sposób można się w niej zachować. Moim zdaniem to wszystko pięknie brzmi na papierze, ale wątpię, by większość społeczeństwa zaczęła nagle aż tak drobiazgowo podchodzić do własnych odruchów i spontanicznych reakcji. 

Pół biedy, gdyby Znajomi nieznajomi byli wyłącznie książką popularnonaukową – wiecie, opisem badań i analizowaniem ich pod kątem jakiejś teorii z ewentualnymi przykładami z życia. Tymczasem autorka tworzy coś pomiędzy poradnikiem a opowieścią o swojej teorii ze wskazaniem pojedynczych eksperymentów i tekstów naukowych. Mam wrażenie, że na kolejnych kartach książki zatraca się nieco główny jej sens i przekaz, a także że jest tutaj za dużo różnorodnych danych. W rezultacie książka, choć niewielka i poręczna, w którymś momencie zaczyna się dłużyć i nie daje takiej satysfakcji, jak byśmy chcieli.

Z drugiej strony osoby, które nie miały wcześniej styczności z badaniami z zakresu psychologii społecznej, mogą tutaj wyłowić nieco ciekawostek, które powinny rozjaśnić im świat spontanicznej komunikacji. Autorka porusza między innymi tematy związane z pomocą potrzebującym, otwartości na doświadczenia oraz ciekawie opisuje tzw. pierwsze wrażenie. Pod tym względem Znajomi nieznajomi mogą być lekturą poszerzającą naszą wiedzę.









Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Relacja.

sobota, 11 stycznia 2020

Robert Małecki – „Zadra” [przedpremierowo]

Nie jestem w stanie ująć w zdania (a słownictwo mam bogate!) tego, w jakim napięciu czekałam na kolejną książkę Roberta Małeckiego. Skaza i Wada, które umilały mi zeszłoroczną majówkę, były fenomenalnie i tylko podsycały apetyt na więcej. Razem z resztą fanów serii czekałam więc najpierw na informację o kontynuacji, a potem na własny egzemplarz Zadry. Wierzcie mi, że chwilami przypominałam istotę z memów, która przykleja nos do szyby i wypratruje kuriera! A gdy książka wreszcie trafiła w moje ręce, pochłonęłam ją w jeden dzień. Jak się domyślacie, była to kolejna świetna przygoda!

Tym razem punktem wyjścia dla całej opowieści są fragmenty ciała znalezione przypadkiem w podchełmżyńskim lesie. Komisarz Bernard Gross i jego ekipa zostają wezwani do porzuconej czaszki i kości, które najprawdopodobniej należały do mężczyzny. Szybko okazuje się, że to, co na pierwszy rzut okaz wyglądało na pozostałość okolicznych masowych mogił, ma zupełnie inne pochodzenie i będzie stanowiło początek wyczerpującego śledztwa pełnego niewiadomych.

Podobnie jak w przypadku poprzednich powieści z serii, tutaj również odnalezione zwłoki okazują się mieć związek ze sprawą, która już dawno trafiła do policyjnego archiwum. Tym razem chodzi o zaginięcie dwojga młodych ludzi – pary świeżo upieczonych magistrów – które miało miejsce przed piętnastoma laty. Policjanci decydują się jeszcze raz sprawdzić wszystkie tropy, które udało się zgromadzić ich kolegom na przestrzeni lat. Tylko czy rzeczywiście znajdą to, czego szukają? A może po raz kolejny sprawa okaże się bardziej zawiła, niż podejrzewano na początku?

Gdybym miała określić jednym słowem, jaką książką jest Zadra powiedziałabym, że spokojną. Ani ta, ani poprzednie powieści z serii o Bernardzie Grossie nie chwytają czytelnika za gardło, nie wrzucają go w wir akcji i nie paraliżują strachem, balansując na granicy thrillera. To historie nieco wolniejsze, pozwalające na prowadzenie własnych domysłów i wyciąganie wniosków. Autor snuje swoją opowieść rytmem zgodnym z metodycznie prowadzonym śledztwem, stopniowo dorzucając kolejne fakty, które krok po kroku składają się w całość tyleż spójną, co zaskakującą. To jedna z tych książek, w których jako czytelnicy nie dostajemy wystarczających danych, by zbyt szybko przewidzieć rozwiązanie zagadki. Dlatego śledzimy poczynania śledczych z wypiekami na twarzy i chcemy jak najszybciej poznać kolejne fakty. Mnie ten sposób prowadzenia fabuły bardzo odpowiada i sprawia, że nie jestem w stanie odłożyć książki nawet na chwilę. 

Ważną cechą tej książki jest również bijąca z każdej strony melancholia. Przez cały czas trwania akcji w Chełmży i okolicach pada deszcz, co autor podkreśla i bardzo plastycznie odmalowuje, gdy policjanci chyłkiem przemykają po ulicach. Komisariat zdaje się być cały czas pogrążony w żałobie. Bohaterowie udają, że są w stanie poradzić sobie ze swoim życiem, podczas gdy tak naprawdę co i rusz dają się porwać demonom przeszłości, które wołają o uwagę. Zagęszczenie tragedii na centymetr kwadratowy jest ponadprzeciętne, co skutkuje ciężkim, choć (moim zdaniem) nie przytłaczającym klimatem. 

Po trzecim tomie mogę też z całą pewnością przyznać, że książki prezentują się doskonale nie tylko jako pojedyncze powieści, ale również jako cykl. Z każdą kolejną lepiej poznajemy bohaterów, a relacje między nimi pogłębiają się i zmieniają. Pewne elementy z poprzednich książek znajdują w Skazie swoją ważną kontynuację i jestem pewna, że w kolejnych częściach (bo takie powstaną, prawda?) niejednokrotnie do nas powrócą. Choćby z tego względu zachęcałabym do czytania serii po kolei – zaczynając od Zadry nie tylko narobimy sobie spoilerów, ale również stracimy naprawdę ciekawe zagadki, które miał do rozwiązania komisarz Gross. Tym niemniej jeśli będziemy zdeterminowani, połapiemy się, o co chodzi, bo autor zadbał o umieszczenie w tomie trzecim zręcznych przypomnień o tym, kto jest kim. 






Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Czwarta Strona.
Premiera 15 stycznia!

czwartek, 9 stycznia 2020

Adam Rutherford – „Księga ludzi”

Dla stabilnej tożsamości człowieka niezwykle ważne jest poczucie wyjątkowości. I choć od stuleci kolejni naukowcy (od Kopernika i Darwina rozpoczynając) dostarczają dowodów, że nie wszystko w świecie kręci się wokół nas, wciąż mamy w rękach ogrom argumentów, że homo sapiens to najwyższa forma życia. Ale czy na pewno? Jak wiele z elementów, którymi się szczycimy, dzielimy tak naprawdę z innymi zwierzętami, a czasem również z roślinami? Co tak naprawdę decyduje o naszej wyjątkowości?

Brytyjski genetyk Adam Rutherford w swojej Księdze ludzi stara się odpowiedzieć na to pytanie. Rozpoczyna od odczarowania mitu homo sapiens jako jedynego człowieka twórczego, by w kolejnych rozdziałach przejść przez rozmaite elementy ludzkiej codzienności: od technologii i wytwarzania narzędzi, poprzez seksualność, aż do komunikacji i symboliki. Podczas tej wędrówki podaje szereg przykładów zachowań, które, choć używane jako argumenty o ludzkiej wyjątkowości występują w naturze szerzej, w podobnej lub czasem identycznej formie. 

We wszelkiego typu książkach popularnonaukowych jednym z głównych elementów jest dla mnie styl autora. W wielu przypadkach to on, a nie sama treść, decydują, dla kogo dana książka się nada, a komu lepiej jej nie podsuwać. Jeśli zależy nam, by z naszą opowieścią trafić pod przysłowiowe "strzechy", musimy nie tylko wybrać informacje odpowiednie dla laika, ale też podać je w bardzo przystępny sposób.

W tym zakresie Adam Rutherford wykonał kawał dobrej roboty – jest doskonałym gawędziarzem, a jego styl łączy w sobie lekkość oraz dużą zawartość informatywną. Słowem: jest prosto, ale nie za prosto; ciekawie, ale nie przytłaczająco. Dla laika, który nie ma absolutnie żadnego pojęcia o genetyce czy historii ludzkości, będzie to fascynująca podróż przez czas i przestrzeń, zdecydowanie poszerzająca horyzonty. W kolejnych rozdziałach autor robi wszystko, by w intrygujący sposób wybić nas ze znanych schematów i pokazać zupełnie inną perspektywę.

Co ciekawe, Księga ludzi nie prowadzi nas do wniosku, który miałby zrównać człowieka z pozostałymi zwierzętami. Ostatnia część książki, ściśle poświęcona genetyce, bazując na absolutnych podstawach wiedzy tłumaczy, w jaki sposób na przestrzeni tysiącleci człowiek stanął na samym szczycie... i dlaczego kiedyś może spaść ze swojego piedestału, zastąpiony zupełnie innym gatunkiem. 







Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu Prószyński i S-ka.

wtorek, 7 stycznia 2020

George R.R. Martin – „Lodowy smok”



Jak pewnie część z Was wie, kocham baśnie i legendy, zbieram rozmaite ich wydania, a do tego hobbystycznie porównuję ze sobą poszczególne wersje znanych historii. Moją uwagę zwraca wszystko, co zdaje się mieć baśniową formę, nawet jeśli powstało... no cóż, nie tak znowu dawno temu. Lodowy smok, czyli osławiona Jedyna-Książka-George'a-R.R.-Martina-Skierowana-Do-Dzieci (wybaczcie, widziałam tę frazę tyle razy w ciągu ostatnich tygodni, że mam jej już dość), jest akurat historią dość starą – jego pierwsze wydanie miało miejsce w 1980 roku. Być może dlatego opiera się dzielnie tym problemom, z którymi borykają się współczesne opowieści dla najmłodszych. A może to po prostu bezkompromisowość autora i jego umiłowanie brutalności daje tu o sobie znać.

Ta niewielka i w gruncie rzeczy krótka książeczka dzieje się w szeroko pojętym uniwersum Westeros (choć nie ma, co chcę podkreślić, absolutnie żadnego związku z Pieśnią Lodu i Ognia) i opowiada historię pewnej wyjątkowej dziewczynki. Adara jest tak zwanym zimowym dzieckiem – urodziła się w czasie wielkich mrozów, które odcisnęły piętno na jej osobowości, czyniąc z niej istotę nad wiek spokojną i zdystansowaną. Dziewczynka nie okazuje (a właściwie nawet nie przeżywa) emocji, źle znosi lato i zawsze z utęsknieniem wyczekuje swoich urodzin, bo zimą odwiedza ją wyjątkowy przyjaciel – lodowy smok. W świecie stale ogarniętym wojną, pełnym niepewności, drapieżna istota okaże się nie tylko ważnym dla dziecka pewnikiem, ale też przyjacielem, który pomoże ocalić wszystko, co dla Adary cenne.

Wiele osób podnosiło, że Lodowy smok to opowieść zbyt brutalna, jak na baśń. Moim zdaniem jest to jednak wspaniałe odniesienie do klasyki gatunku i tego, jaką funkcję podobne opowieści pełniły w dawnych czasach. Osobiście tęsknię za historiami takimi jak ta – które niczego nie udają, nie wygładzają świata i nie pozbawiają go prawdziwych elementów, niosąc jednocześnie ważną treść i morał, który ma dać jakąś naukę najmłodszemu pokoleniu. Bo zarówno Lodowy smok, jak i klasyczne baśnie łączy jedno – nie epatują przemocą, a jedynie pokazują prawdziwy, niełatwy świat.

Opisując nowe wydanie Lodowego smoka nie sposób nie wspomnieć o fenomenalnych ilustracjach, których autorem jest Luis Royo. Poznałam tego artystę dawno temu, kiedy kupiłam ilustrowane przez niego karty tarota i z miejsca zakochałam się w tej wyjątkowej stylistyce. To jego nazwisko (a nie, jak w przypadku większości, Georga R.R. Martina) przyciągnęło mnie do tej książeczki i to właśnie szata graficzna sprawiła, że z miejsca się w Lodowym smoku zakochałam. Wielki plus również za śliczną i bardzo nietypową czcionkę!

W moim odczuciu Lodowy smok, choć ma już na karku 40 lat (czymże to jest w obliczu smoczej długowieczności?), ani trochę się nie zestarzał. To nadal świetna opowieść o przyjaźni i poświęceniu, która bezpośrednio nawiązuje zarówno do klasycznych baśni, jak i do epickich światów fantasy. Nie jest to wyprana z różnorodności i trudnych tematów mdła bajeczka, a prawdziwa, wywołująca emocje historia. A do tego, dzięki nowej szacie graficznej, ozdoba każdej biblioteczki – czy to dziecka, czy też dorosłego.








Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję serdecznie wydawnictwu Zysk i S-ka.

niedziela, 5 stycznia 2020

Spotkanie po latach: Remigiusz Mróz – „Chór zapomnianych głosów”

Postęp technologiczny dokonał kolejnego skoku, a mieszkańcy Ziemi stojący w obliczu nieznanych dotąd zagrożeń wysłali w przestrzeń kosmiczną szereg misji badawczych. Pogrążone w kriostazie załogi podróżują na zautomatyzowanych statkach, by w przyszłości wybudzić się i poznawać tereny odległe od Ziemi o setki lat świetlnych. Jednak nie zawsze wszystko idzie zgodnie z planem... Na jednym z okrętów z głębokiego snu budzi się Håkon Lindberg, a pierwszym obrazem, jaki widzą jego oczy, jest kończąca się rzeź członków załogi. Oprócz niego żywa jest tylko jedna osoba – nawigator Dija Udin Alhassan – i to u jego boku przyjdzie mu walczyć o rozwiązanie kosmicznej zagadki. Czyżby w kosmosie istniało inteligentne życie? I co takiego wydarzyło się na pokładzie promu?

Chór zapomnianych głosów był jedną z pierwszych książek Remigiusza Mroza, jaka trafiła w moje ręce. Stare wydanie, niepozorna książeczka, która ukazała się nakładem Genius Creations, trafiła do mnie po tym, jak zachwyciłam się pierwszymi częściami Parabellum. To były czasy, gdy Remigiusz Mróz nie był jeszcze znany, a blogosfera walczyła o to, by trzeci tom historycznego cyklu mógł się w ogóle ukazać (tak, wiem, że dziś jest to kompletnie niewyobrażalne, bo rynek pochłania i przyjmie Mroza w każdej ilości). W każdym razie byłam bardzo ciekawa, jak odbiorę tę książkę po dłuższym czasie – bogatsza o setki literackich doświadczeń, zaprawiona w bojach ze stylem autora. Bardzo się cieszę, że miałam ku temu okazję dzięki nowemu wydaniu, które jest jednocześnie zwiastunem rychłej kontynuacji tej opowieści.

Mimo upływu lat, nadal pozostaję laikiem w kwestii science fiction. Rzadko sięgam zarówno po filmy, jak i książki z tego gatunku i (poza kilkoma wyjątkami) nie jestem ich wielką fanką. Podkreślam to dlatego, że spotkałam się ze stwierdzeniem, że Chór zapomnianych głosów jest wtórny i że wykorzystuje wiele znanych motywów, w dodatku nie najlepiej je splatając. Nie wiem, czy to prawda, być może tak, jednak na swoim przykładzie stwierdzam, że jeśli nie macie zbyt dużej styczności z sci-fi, prawdopodobnie tego nie zauważycie. No dobra, zwrócicie pewnie uwagę na klaustrofobiczną atmosferę charakterystyczną dla ograniczonej przestrzeni statku dryfującego w kosmosie i pewnie wyda Wam się znajoma scena, otwarcia, gdy z kriostazy budzą się członkowie załogi. Ale z każdą kolejną stroną, gdy wpadamy w wir akcji, takie rozważania odchodzą gdzieś w siną dal. 

Dla mnie najważniejszym elementem "Chóru zapomnianych głosów" jest zagadka i niezmiennie uważam, że dla niej warto po tę książkę sięgnąć. Przez te wszystkie lata, które minęły od lektury, zdążyłam zapomnieć, o co tak naprawdę chodziło i z radością przyznaję, że fabuła po raz drugi była dla mnie zakoczeniem. Duża w tym zasługa Remigiusza Mroza, który bardzo zręcznie manipuluje wydarzeniami i wodzi czytelników za nos poprzez rozmaite zwroty akcji i umiejętnie dozowane fakty. To wyjątkowo dobrze skonstruowana książka, która funduje czytelnikom niejedno zaskoczenie. 

Pozostaję również fanką słownych przepychanek Lindberga i Alhassana. Ten duet sprawia, że pierwsze rozdziały nie dłużą się aż tak bardzo, a kolejne są lżejsze i zabawniejsze. Nie są to może żarty najwyższych lotów, ale nic nie poradzę, że na mojej twarzy wywołują uśmiech – tak było przy pierwszym czytaniu i nic się w tej kwestii nie zmieniło.

I choć Chór zapomnianych głosów po raz drugi mi się spodobał, nie jestem pewna, czy będę chciała sięgnąć po kontynuację, która ma się ukazać w najbliższym czasie. Nigdy nie czułam potrzeby odkrywania dalszej części tej opowieści, wręcz przeciwnie – zakończenie mnie usatysfakcjonowało (ale pamiętajcie, że jestem dziwakiem, który lubi finały otwarte lub takie, w których wszyscy giną; wciąż mam za złe twórcom Gry o Tron, że nie pozwolili Nocnemu Królowi zmieść Westeros na pył). Poza tym nie bardzo wierzę w powroty po latach i udane kontynuacje. Ale kto wie, może jeszcze będę miała okazję się zdziwić.






Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie wydawnictwu Czwarta Strona.

piątek, 3 stycznia 2020

Magdalena Kordel – „Nieświęty Mikołaj”

Jaśmina od dziecka miała niezwykły dar: gdy tylko nauczyła się robić na drutach, spod jej ręki zaczęły wychodzić przedmioty o niemal magicznym charakterze. Czapki, szaliki, rękawiczki – wszystko to zdawało się nie tylko żyć, ale też wchodzić w interakcje z osobą, która je nosi. Wielka szkoda, że los poskąpił naszej bohaterce wrażliwości w innych dziedzinach życia, bo być może zdołałaby uniknąć tragedii, która wywróci jej życie do góry nogami. A tak została z niczym, porzucona przez partnera, który zdążył wpakować ją w długi tak wielkie, że prawdopodobnie pochłoną cały jej majątek. Na szczęście, mimo straconych złudzeń, Jaśmina może liczyć na wsparcie przyjaciółek i rodziny, a także pewnego małego chłopca, z którym przypadkiem zetknął ją los.

Nieświęty Mikołaj to moje pierwsze spotkanie z prozą Magdaleny Kordel i muszę przyznać, że chwilę zajęło mi przyzwyczajenie się do jej stylu. Autorka pisze w bardzo bogaty sposób, a jej bohaterowie są rozgadani i skorzy do dygresji. Zdania są długie, rozbudowane i wymagają od nad chwili skupienia. Czy to wada? Absolutnie nie! W przeciwieństwie do wielu pisarzy, którzy silą się na rozbudowane akapity, nie umiejąc dobrze ich skonstruować, Magdalena Kordel robi to naprawdę zręcznie. Jestem jej stylem zachwycona!

Dodatkowo w parze z dobrym piórem idzie również umiejętność kreowania bohaterów i fabuły w sposób, który angażuje czytelnika. Zarówno wątek Jaśminy, jak i małego Julka, chwytają za serce i pochłaniają bez reszty. Chcemy odkryć, co się wydarzyło (w przypadku chłopca) i jak zakończy się trudna sprawa (w przypadku obojga). Losy bohaterów nas obchodzą i wywołują w sercu to szczególne poruszenie, którego tak bardzo szukamy w powieściach obyczajowych. I choć w tej książce Święta jako takie nie są najważniejszym elementem układanki, cały czas czujemy tę wyjątkową atmosferę: ciepło, bliskość, zrozumienie, wsparcie, na które mogą liczyć bohaterowie... 

A'propos wsparcia – jestem przeszczęśliwa, że na rynku mamy coraz więcej powieści obyczajowych, w których zamiast klasycznego romansu, stanowiącego lek na całe zło, mamy opowieść o sile jednostki i tej płynącej z otoczenia. O tym, jak ważne jest budowanie relacji z ludźmi, którzy będą przy nas również w złych chwilach i o tym, że wszystkie błędy można naprawić. To właśnie (do spółki ze stylem autorki) stanowi o wartości tej historii i o tym, że z pewnością jeszcze do niej wrócę. 






Za egzemplarz książki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Znak.

środa, 1 stycznia 2020

Książki rozwojowe do przeczytania w 2020 roku


1 stycznia to dla wielu osób czas podsumowań i wyznaczania zupełnie nowych celów. Skłaniamy się ku zmianom, zastanawiamy się, w jaki sposób poprawić nasze funkcjonowanie i co chcemy zaprosić do naszego życia. Wielu książkomaniaków skłania się w tym okresie ku książkom i nie ma w tym nic złego  często stanowią one skarbnice przydatnej wiedzy. Najważniejsze, żebyśmy pamiętali, że czytanie czytaniem, nauka nauką, ale motywację do prawdziwych zmian możemy znaleźć tylko w sobie. 

Już dwukrotnie rozpoczęłam blogowy rok od pokazania Wam kilku poradników. Do tych, o których opowiedziałam w 2016 i 2019 nadal regularnie wracam i jak najbardziej podtrzymuję swoje zadanie na ich temat. Za to w tym roku postanowiłam podzielić się z Wami swoimi bliższymi i dalszymi planami dotyczącymi książek rozwojowych  a nuż zainspiruję kogoś z Was do lektury?


Z domowej biblioteczki


Na pierwszy ogień w 2020 pójdą z pewnością te tytuły, które już mam w swojej biblioteczce (nie żebym była chętna do zmniejszania stosika wstydu; po prostu pozostałe jeszcze nie pojawiły się na polskim rynku). Bardzo chciałabym przeczytać Odkryj swoje wewnętrzne dziecko Stefanie Stahl, bo wiele dobrego o tej książce słyszałam, a poza tym niebawem wychodzi kolejna, warto więc najpierw przerobić tę pierwszą. Mam też do nadrobienia drugą książkę Gary'ego Johna Bishopa  Unf*ck yourself podobało mi się bardzo i jestem pewna, że również tutaj znajdę sporo cennych porad.

Jeśli chodzi o bardziej zawodową stronę, na pewno przeczytam w tym roku Sekrety storytellerów. Poprzednia książka Carmine Gallo, Mów jak TED, nie do końca jest dla mnie (raczej nie występuję publicznie), ale w tej powinnam znaleźć coś, co odniesie się bezpośrednio do mojej copywriterskiej pracy. Została mi też do przeczytania ostatnia dostępna w Polsce książka Laury Vanderkam, którą (Laurę, nie książkę) szczerze uwielbiam i która zawsze inspiruje mnie do lepszego zarządzania czasem. Mam nadzieję, że pozostałe książki autorki również niebawem doczekają się polskiego wydania!


Socjologia i psychologia


Jednym z moich celów/postanowień na 2020 rok jest przeczytanie w końcu książek Malcolma Gladwella. To nie są stricte poradniki, a raczej teksty z pogranicza socjologii i psychologii, zawierają jednak sporo wartościowej treści, którą z powodzeniem możemy odnosić do naszego życia  zawodowego i nie tylko. Słyszałam, że Gladwell pisze fenomenalnie i mam zamiar to sprawdzić. Pierwsze trzy książki, wydane w zeszłym roku w nowej szacie graficznej, czekają już na mojej półce, a czwarta, Dawid i Goliat, pojawi się w sprzedaży w lutym.


O relacjach


Poradniki dotyczące relacji (czy to z innymi ludźmi, czy ze sobą) należą do moich ulubionych. Zwykle zawierają spostrzeżenia na tyle ciekawe, że możemy odnieść je bezpośrednio do wielu obszarów naszego życia. W ostatnich miesiącach stawiałam w tym temacie głównie na książki Katarzyny Miller, ale że przeczytałam już wszystko, co było do przeczytania, pora otworzyć się na nowe i poznać innych autorów. 

Jakiś czas temu wydawnictwo Agora przygotowało reedycję kultowej Sztuki kochania Michaliny Wisłockiej i w ten sposób zapoczątkowało bardzo ciekawą serię. Druga w kolejności Sztuka obsługi penisa była książką genialną, którą polecam niezmiennie wszystkim: mężczyznom, i kobietom. W tym roku ma się pojawić trzecia odsłona serii, Sztuka kobiecości. Wszystko wskazuje na to, że ta książka również będzie łączyć lekką formę z wartościową treścią, więc zapowiada się super!

Kolejne propozycje to już totalne strzały w ciemno, których opisy mnie zainteresowały. Pieprzyć to! Alexandry Reinwarth zawiera historię autorki, której podobno udało się odciąć od oczekiwań narzucanych z zewnątrz i skupić się na sobie. Taka opowieść może być zarówno ciekawa i inspirująca, jak i oderwana od rzeczywistości, ale mam ochotę przekonać się o tym na własnej skórze. Osiem randek z kolei wygląda na klasyk książek o komunikacji w związku, a te zawsze są ciekawe, przynajmniej dla mnie. A Stefanie Stahl to Stefanie Stahl  po jej Kochaj najlepiej, jak potrafisz sięgnę, jak tylko skończę Odkryj swoje wewnętrzne dziecko, które, mam nadzieję, totalnie mnie zachwyci.