Odkrywam na nowo urok
niespiesznych, prowincjonalnych powieści obyczajowych. Takich, które pokazują
życie jakim jest i podejście do niego – jakim powinno być. Aż chce się żyć,
uśmiechać do słońca i robić rzeczy, na które zwykle brak nam czasu i ochoty.
Bohaterką książki jest Ludmiła Gold – dziennikarka lokalnego
tygodnika, która wiedzie spokojne, rutynowe życie w jednej z mrągowskich
kamienic. Powoli jednak w jej codzienność wkradają się zmiany – najpierw w sprawach
zawodowych, gdy wydawca wprowadza nowego redaktora naczelnego, prawdziwego
idiotę; później również w życiu prywatnym, gdy bohaterka okazuje się być
obiektem żarliwych, męskich zainteresowań. Ponadto do miasta przybywa niemiecka
delegacja z pewnym fotoreporterem, poszukującym własnych korzeni… Zbieg
okoliczności sprawia, że to Ludmiła staje się powierniczką wojennej historii,
rozgrywającej się w Prusach Wschodnich. Powierniczką tyleż skuteczną, co
zakochaną.
Swoje rozważania chciałam rozpocząć od krytyki głównej
bohaterki. Chciałam, mniej-więcej do połowy lektury, bo później dałam się
całkowicie ponieść wątkom i szczególnej atmosferze. Tak naprawdę magia książki
i emocje w niej zawarte są tak niezwykłe, że treść schodzi na dalszy plan.
Przyznać trzeba, że Ludmiła momentami zachowuje się niczym rasowa
przedstawicielka young adult, rozdarta sercowo pomiędzy dwoma mężczyznami, któż
jednak zabroni kobiecie po przejściach zachowywać się niedojrzale? Bohaterka ma
tu swoje racje, które świetnie się bronią, a i sam fakt takiego zachowania nie
razi (przynajmniej mnie).
Książka posiada również ważny atut – każdy rozdział jest
wzbogacony o ilustracje, dawne zdjęcia lub pocztówki, ukazujące miejsca w
Mrągowie związane z opowiadaną historią. Każde z nich posiada opis odnoszący je
do rzeczywistości. Poza faktem, że są zwyczajnie zachwycające (uwielbiam stare
fotografie!) i tworzą w znacznej mierze klimat powieści, przypominają również
czytelnikom, jak ważna jest dla tekstu historia opowiadana przez Martina. Nawet
gdy wątek na chwilę przygasa, pamiętamy, że to on jest osią i bogactwem
opowieści, w subtelny sposób przemycając klimat polsko-niemieckiego Mrągowa.
Tekst pokazuje, że nie każdy Niemiec powraca do Polski, by zabierać ludziom
domy, a i nie każdy w czasach wojny musiał być oprawcą. To dobre świadectwo,
zwłaszcza dla ziem odzyskanych, które wciąż borykają się z problemem uprzedzeń.
Warto jednak pamiętać, że książka jest generalnie tekstem obyczajowym,
poszerzonym jedynie o niezwykle wzbogacającą tematykę.
Porównując Prowincję pełną marzeń do ostatniego tomu
cyklu, który niedawno czytałam, mogę powiedzieć, że autorka zrobiła duży postęp
w zakresie warsztatu – pierwszy tom nie zachwyca dialogami, choć opisy są
przepiękne. Trzeba jednak przyznać, że Katarzyna Enerlich po prostu posiada dar
opowiadania, w dodatku swoimi pasjami jest w stanie zarażać innych. Jej tekst
niesie w sobie ogromne pokłady magii i wprost wręcz zachęca, by garściami
czerpać z lokalnej historii i tradycji. Lektura jest czystą przyjemnością i
jako taką ją oceniam i zapamiętuję. Już cieszę się na chwilę, gdy kolejny tom
cyklu wpadnie w moje ręce.
Czytałam kiedyś "Prowincję pełną czarów". Jeśli piszesz, że autorka poprawiła swój styl - to z pewnością sięgnę po zaprezentowany przez Ciebie tom ;)
OdpowiedzUsuńCóż, jeśli chodzi o poprawę stylu, sięgnij lepiej po ostatni. W pierwszym ma jeszcze nad czym pracować. ;)
UsuńNie jestem do końca przekonana do książek tego typu, ale może dam szansę kiedyś pani Enerlich i sięgnę po pierwszą część. To się okaże :)
OdpowiedzUsuńchciałabym poznać twórczość autorki, to jest pewne :)
OdpowiedzUsuń