Ci z nas, którzy są katolikami, wiedzą (a przynajmniej wiedzieć powinni), że jedną z cech naszej religii jest wiara w obcowanie świętych, a więc wspólnotę dusz żywych i umarłych chrześcijan. Faktem jest, że w dzisiejszych czasach jest to dogmat nieco zapomniany, a na pewno rzadziej praktykowany, nadal są jednak osoby, które od czasu do czasu korzystają z pomocy najpopularniejszych świętych. Czy to działa? Trudno mi powiedzieć, bo tak naprawdę nigdy na większą skalę nie próbowałam, ale przyszło mi do głowy, że opowieść o świętych stworzona przez autora, którego bardzo lubię, może przynieść mi nieco pomysłów i inspiracji.
W swojej najnowszej książce Szymon Hołownia prezentuje nam 52 portrety świętych i beatyfikowanych, przy czym, co ważne, nie zawsze są to osoby, użyjmy tego mało trafnego sformułowania, „z pierwszych stron gazet”. Owszem, kilkoro spośród wymienionych zna pewnie szersze grono odbiorców (nawet tych niewierzących), jednak gros z nich to postaci zupełnie niecodzienne, a jednak bardzo, bardzo ciekawe. Drugą istotną kwestią jest fakt, że autor nie sięga w swoich poszukiwaniach wyłącznie do katolickich źródeł – znajdziemy tu portrety wielu świętych prawosławnych, wszak i na Wschodzie tradycja hagiograficzna jest bardzo rozbudowana.
Autor na samym proponuje nam trzy drogi do poznawania książki. Pierwszą z nich, na którą zdecydowałam się ja, jest przeczytanie jej od deski do deski (mało odkrywcze i nowatorskie, zdaję sobie z tego sprawę). Drugą opcją jest wybieranie co tydzień jednego ze świętych, czytanie rozdziału mu poświęconego, wycinanie znajdującego się z tyłu książki obrazka z jego podobizną i noszenie przy sobie aż do kolejnej niedzieli (poniedziałku, środy, jak wolicie). Ma to być dla nas czas refleksji i zastanowienia, czy aby ten człowiek przekonuje nas do siebie na tyle, żeby mógł zostać z nami na dłużej. Trzecia opcja to sugerowanie się wstępniakami do kolejnych rozdziałów – autor podzielił swoich bohaterów na brygady odpowiedzialne za konkretne zadania, więc jeśli szukamy wsparcia w jasno określonych sprawach, możemy kierować się właśnie tym kryterium.
Podczas lektury nie wszystkie biografie zainteresowały mnie w tym samym stopniu, jednak raz, że to całkowicie normalne, a dwa – Hołownia i tę sytuację przy pisaniu książki przewidział. Ważnym elementem całego tekstu, który ma na niego bardzo wyraźny wpływ, jest podejście autora do świętych; przekonuje on bowiem, że tak, jak nie każdy spotykany człowiek może stać się naszym przyjacielem, tak nie każdy święty będzie nam odpowiadał, bo nie ze wszystkimi damy radę się „dogadać”. Styl bycia, historia życia, postawa – różne elementy będą przemawiały za lub przeciwko zainteresowaniu daną osobą. Sama przekonałam się jednak, że w niektórych przypadkach czeka nas miłość od pierwszego wejrzenia:
Zasadniczo o Teresie w miarę rozgarnięty katolik wie tyle, że była to święta z czymś na literkę „jot”, o czym nie wypada powiedzieć w pobożnej książce, a o posiadanie czego zwykle posądza się ludzi konkretnych, stanowczych i z wigorem (sama siebie bez fałszywej skromności opisywała tak: „Za tępą się nie uważam, piękno dla oka już jest, świętą zaś chciałabym zostać”). Szeroko cytuje się jej zdanie, z którym wyjechała do Pana Jezusa tłumaczącego jej w objawieniu, że pozwala, by cierpiała, bo tak traktuje przyjaciół: Nie dziwię się więc Panie, że masz ich tak niewielu…” [s. 75]
Nie muszę chyba mówić, kto został moją ulubioną świętą?
Powyższy fragment pokazuje jednak jeszcze jeden bardzo ważny aspekt książki, mianowicie: język. W moim odczuciu Szymon Hołownia jest o wiele wdzięczniejszym pisarzem niż mówcą, a jego książki są pozbawione ortodoksji i religijnej upartości, którą czasem miałam nieszczęście obserwować w telewizyjnych debatach. W tekstach jawi się on jako człowiek wierzący silnie, ale na luzie; zwyczajny, bo tłumaczący nam rozterki, które dosięgają wielu spośród nas. Cały tekst utrzymany jest w luźnym, nierzadko żartobliwym klimacie, który wielu pewnie uznałoby za profanację, a za który ja szczerze autora uwielbiam. Dzięki niemu zarówno część biograficzną, jak i związaną z „przydatnością” danego świętego czyta się niesamowicie przyjemnie.
Mam pełną świadomość, że to nie jest książka dla każdego i wiem, że wielu spośród Was powie jej zdecydowane „nie” już na wstępie. Nie mam Wam tego za złe, bo to całkowicie normalne i sensowne zachowanie. Tym jednak, którzy należą do grona wierzących lub wahających się (w sumie jak ja) i są tematyką zainteresowani, mogę zdecydowanie polecić Świętych codziennego użytku. W najgorszym razie poczytacie coś lekkiego i trochę poszerzycie swoją wiedzę. A może zdarzy się tak, że naprawdę odnajdziecie patrona na następne lata…?
Za egzemplarz recenzencki dziękuję serdecznie Wydawnictwu Znak.
Chciałam kupić tę książkę dlatego, że Hołownia podpisywał ją na krakowskich Targach Książki. Ale pewnie i tak ją kupię, bo nie dość, że uwielbiam autora, to jeszcze coś bym się dowiedziała (choć jestem wierząca i praktykująca ale nie jakoś fanatycznie ;)) Dzięki za tę recenzję! :))
OdpowiedzUsuńCzytając Twoją wypowiedź myślę, że powinna Ci się spodobać co najmniej tak samo jak mnie. :)
UsuńCiężko mi się przełamać i przeczytać jakąkolwiek książkę Hołowni, ale może uda mi się przeczytać tę. W sumie to nawet chcę ją przeczytać....
OdpowiedzUsuńRaczej nie sięgam po takie książki i na razie chyba się nie zdecyduję, aby ją przeczytać ;)
OdpowiedzUsuńUwielbiam Hołownię! Po tym, co piszesz, widzę, że jego styl się nie zmienił i bardzo mnie to cieszy. Wierząca specjalnie nie jestem, kazania mnie nudzą, a jego mogę czytać i czytać.
OdpowiedzUsuńMam dokładnie tak samo - z reguły alergicznie reaguję na kazania, a styl Hołowni jest w stanie przekonać mnie do naprawdę wielu spraw. Uwielbiam go czytać i zapewniam Cię, że ta książka jest utrzymana w tym znanym, lekkim stylu. :)
UsuńHołownię pod każdą postacią uwielbiam:)
OdpowiedzUsuń