poniedziałek, 30 marca 2015

Philip Kerr – „Marcowe fiołki”

Jest kilka sformułowań, które niechybnie muszą mnie prędzej czy później przyciągnąć – „psychologiczna analiza mordercy”, „zniewolone państwo przyszłości”, „tylko dla ludzi o mocnych nerwach”… Wśród tego szacownego grona musi się również znaleźć jakiekolwiek odniesienie do II wojny światowej; wspomniana tematyka interesuje mnie od lat, od kilku także w wydaniu fabularnym. Sami rozumiecie, że nie mogłam przejść obojętnie obok książki, która łączy sobie klimat nazistowskich Niemiec z moim ukochanym kryminałem…

Bernhard Günther jest byłym oficerem policji kryminalnej – odszedł, kiedy zaczynały się czystki na tle przekonaniowym, i od tej pory pracuje jako prywatny detektyw. Najczęściej zajmuje się odnajdywaniem zaginionych (których wszak nie brakuje), jednak kiedy zostaje mu złożona propozycja z najwyższego szczebla, zmuszony jest ją przyjąć. Poszukiwanie zaginionego naszyjnika ma się ograniczać jedynie do sfery materialnej i absolutnie nie dotykać spraw prywatnych, jednak, jak się okazuje, jest to niemożliwe. Tym bardziej, że do Günthera odzywają się kolejni ludzie, a sprawy zdają się mieć sporo punktów stycznych.

Opowieść zarówno pod względem fabularnym, jak i konstrukcyjnym jest raczej przeciętna. To kryminał klasyczny, oparty na znanym schemacie budowania napięcia. Choć wydaje się, że bohater ma do rozwiązania kilka zagadek, a my czujemy lekkie zmęczenie zarówno nim, jak i samym śledztwem, ostatecznie całość zbiega się razem i przeplata, a połączone zostają wątki, których zupełnie byśmy o to nie podejrzewali – w tym względzie historia jest bardzo dobrze przemyślana. Akcja jest nierównomierna, w różnych momentach zwalnia lub przyspiesza, przy czym jej zwroty nie należą do niezwykłych. Jedynym, co wyróżnia Marcowe fiołki spośród innych dostępnych na rynku kryminałów, jest czas i miejsce akcji. Jakkolwiek by spojrzeć, Berlin z czasów II wojny światowej jest wyjątkowo wdzięcznym tłem dla wszelkich intryg, a i autorowi udało się ukazać go wiernie i naprawdę ciekawie. Konstrukcja książki oparta jest o skomplikowaną sieć powiązań, którą autor częściowo oparł o tę znaną, jednak w znacznej mierze po prostu samodzielnie wykreował – jestem pod wrażeniem, bo absolutnie nie odczuwa się przesytu czy sztuczności.

Choć rzadko (może nawet zbyt rzadko) zwracam uwagę na ten aspekt książki, tym razem muszę o nim wspomnieć; chodzi o tytuł. Dla powieści Philipa Kerra jest to element tyleż istotny, co na każdym kroku podkreślany. Mianem „marcowych fiołków” określano karierowiczów nastawionych na szybki awans zawodowy i społeczny na fali sukcesów Hitlera i NSDAP – niby zwykły fakt, jednak w praktyce jest on nie tyle wpleciony w fabułę, co brutalnie w nią wepchnięty. Zamiast pokazać nam owo środowisko, autor jedynie ciągle szafuje charakterystycznym określeniem – moim zdaniem nieco na wyrost.

W ogólnym rozrachunku odbieram tekst Philipa Kerra jako przeciętny – kryminał jest nieskomplikowany i dość schematyczny, jednak nie żałuję, że udało mi się po niego sięgnąć. Mocną stroną jest zdecydowanie dopracowane tło, wyraźnie widać też pracę, jaką autor włożył w spójne przedstawienie wszystkich zależności. Ciekawa jestem pomysłów na dalsze tomy serii, choć nie wiem, czy sięgnę po nie od razu.

2 komentarze:

Komentarze są dla nas źródłem siły do prowadzenia bloga i wielkiej radości, dlatego też będziemy wdzięczni za każdy pozostawiony przez Was ślad.